mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

DOnaglia Frédérick - Powrót do źródeł

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :832.7 KB
Rozszerzenie:pdf

DOnaglia Frédérick - Powrót do źródeł.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 162 stron)

===OAAyCm5ebAg8XT5caw1sCD0KPQg6DDVUNQE1BDEAOV8=

Dla Monique Jourdan ===OAAyCm5ebAg8XT5caw1sCD0KPQg6DDVUNQE1BDEAOV8=

1 Pomimo oślepiającego słońca Agnès z wprawą prowadziła samochód po wyjątkowo niebezpiecznej, górskiej drodze. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji. Obok niej, ze słuchawkami do empetrójki na uszach, siedziała jej dwunastoletnia córka Lise, podróżując po swoim muzycznym świecie. Na tylnym siedzeniu range-rovera bliźniaki doszły w końcu do porozumienia w sprawie wyboru jednego spośród dwunastu filmów na DVD. W samochodzie zapadła wreszcie cisza i Agnès zatopiła się w myślach. Gdy w Zielone Świątki planowała wyjazd w Alpy Wysokie[1] , jej życie toczyło się spokojnym rytmem. Od czternastu lat poświęcała się dla rodziny, szczególnie dla męża, bez szemrania wypełniając obowiązki ciążące na małżonce błyskotliwego biznesmena. Do tej roli wychowali ją rodzice, a ona naturalnie uwierzyła, że jest do niej stworzona. Od najmłodszych lat uczyła się reguł życia towarzyskiego. Dorastała w eleganckiej, zachodniej dzielnicy Lyonu, zamieszkanej przez prawników, lekarzy i przedsiębiorców. Wszyscy oni obracali się we własnym gronie i obnosili z oznakami szczęścia, jakie powinien im dać sukces zawodowy. Agnès była córką notariusza, miała bajeczne, kolorowe dzieciństwo, tym bardziej, że matka nie pracowała i zajmowała się córką, otaczając ją troskliwą opieką. Jej obecność była miła, przydatna i nigdy nie uciążliwa. Gdy więc Agnès poznała Floriana Daurela, ani przez chwilę nie brała pod uwagę możliwości, że jej małżeństwo mogłoby nie powielić schematu małżeństwa jej rodziców. Wyszła za mąż z miłości i spełniała swój obowiązek zgodnie z zasadami, które jej wpojono. Agnès interesowała się ludźmi, w których towarzystwie bywała, i nigdy nie zapominała o niczyich urodzinach. Obdarzona fenomenalną pamięcią, zapamiętywała anegdotki, które w stosownym momencie wykorzystywała w rozmowie. To robiło wrażenie, zwłaszcza że zazwyczaj Agnès widywała ludzi tylko raz czy dwa razy w życiu, na wernisażu lub gali charytatywnej. Do perfekcji opanowała sztukę podejmowania gości. Jej słynne w lyońskim towarzystwie obiady czwartkowe były tego najlepszym dowodem. W dodatku była nie tylko perfekcyjną panią domu, ale też świetną kucharką. Mieszkanie państwa Daurelów na pierwszym piętrze mieszczańskiej kamienicy w szóstej dzielnicy uważano w zamkniętym kręgu elit Lyonu za wzór doskonałości. Agnès rzuciła okiem w lusterko wsteczne, żeby upewnić się, czy Louis i Augustin wciąż są pochłonięci filmem. Była wdzięczna Johnny’emu Weissmullerowi, Tarzanowi, człowiekowi małpie i jego szympansicy Cheecie za zainteresowanie, jakie

wzbudzali u jej dzieci. Odruchowo przejrzała się w lusterku. Ani jeden niesforny kosmyk nie burzył fryzury, równo obcięte blond włosy przytrzymywała dyskretna opaska w kolorze lilaróż; żaden grymas nie zniekształcał ust podkreślonych delikatnym, bladoróżowym błyszczykiem; ani jedno, nawet najmniejsze, drgnienie nie poruszało sznurem pereł zawieszonym w wycięciu jedwabnej bluzki w kolorze kości słoniowej; nic w jej twarzy nie zdradzało oznak niepokoju, nic, oprócz zamglonych smutkiem błękitnych oczu, wpatrzonych w drogę. Tyle się zmieniło od Zielonych Świątek… Florian od trzech tygodni był całkowicie pochłonięty swoją sytuacją zawodową, która nurtowała go do tego stopnia, że zamknął się w sobie i popadł w osobliwe milczenie. Agnès wielokrotnie próbowała z nim porozmawiać. Ale on w mniej lub bardziej delikatny sposób dał jej do zrozumienia, że nie powinny jej obchodzić jego problemy. Agnès nie poznawała go. Jej mąż odpowiadał ideałowi, o jakim zawsze marzyła. Razem tworzyli idealną parę. I nagle zdała sobie sprawę, że jej szczęście było tylko iluzją, że zbudowała życie na ułudzie. Wbrew temu, co dotychczas sądziła, nie tworzyli z Florianem zgranej ekipy; w rzeczywistości on sam był sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Jego kariera to jego sprawa. Egoista! Udział Agnès okazał się ograniczony do minimum. Poczuła się wywłaszczona. Dzień wcześniej, podczas kolacji ze znajomymi bankierami i parą właścicieli sławnej galerii, Florian utwierdził ją w tym przekonaniu. W lekceważących słowach zrobił jej niewyobrażalny dla pani domu afront. – Jutro wyjeżdżam z dziećmi do ciotki Aude – oznajmiła z niewzruszonym spokojem, kładąc się do łóżka. Florian puścił jej słowa mimo uszu. A gdy nazajutrz Agnès obudziła się wcześnie rano, jego już nie było w mieszkaniu. Rozumiała to jako ucieczkę. Nie próbowała skontaktować się z nim przez telefon ani zmienić swojej decyzji. Może dzięki temu Florian zda sobie sprawę z konsekwencji takiego postępowania. Liczyła na to dla dobra wszystkich. Bo tym, co charakteryzowało Agnès Daurel, była siła charakteru. I choć potrafiła ustępować w wielu sprawach, nie zgadzała się na kompromis, gdy w grę wchodziła jej koncepcja małżeństwa. U jego podstaw leżały miłość, wzajemna pomoc, szacunek i wsparcie. Należało przywołać Floriana do porządku. Agnès zamierzała dać mu trochę czasu do namysłu, żeby zrozumiał swój błąd. Ciotka Aude, siostra matki Agnès, prowadziła hotel w wiosce Chameyer-les- Alpes, gdzie Agnès spędziła najpiękniejsze lata dzieciństwa. Przyjeżdżała na wakacje do babci, mamy swojej mamy. Luna Saint-Alban była osobą, która wywarła bez wątpienia największy wpływ na życie Agnès. Żywiołowa i nieobliczalna ciotka Aude nie zważała na konwenanse, była jak wolny elektron w rodzinie, która jednomyślnie uważała ją za dziwaczkę. Wiele lat temu członkowie rodziny Saint-Alban umieścili ją, zagorzałą feministkę, na czarnej liście. A Agnès zgodnie im wtórowała. Ciotka nie pasowała do wizerunku, z którym mogłaby się identyfikować. Daurelowie byli u niej

trzy razy z wizytą, z czystego poczucia obowiązku. W maju Agnès zadzwoniła do ciotki z okazji jej sześćdziesiątych szóstych urodzin i uzgodniły, że rodzina Daurelów przyjedzie w odwiedziny pod koniec czerwca. Poprzedniego dnia, po wyjściu gości, Agnès zatelefonowała, żeby zapytać, czy może przyspieszyć przyjazd o tydzień. Ciotka z radością się zgodziła. Lise siedziała na siedzeniu pasażera i na każdym zakręcie żołądek skręcał jej się w supeł. Film skończył się i bliźniacy kłócili się teraz o pilot do odtwarzacza DVD. – Proszę was, nie kłóćcie się. Głos Agnès nie przywrócił spokoju. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. Augustin ugryzł brata w rękę, Louis mu oddał. – Jeżeli nie przestaniecie, nie dostaniecie deseru. Ostrzeżenie pozostało bez odzewu, krzyki się wzmogły. – Takimi argumentami do gnomów nie przemówisz – powiedziała Lise, która robiła się coraz bardziej zielona. – Masz rację – przyznała Agnès i zmieniła strategię. – Jeżeli się nie uspokoicie, będziecie spać w pokoju razem z ciocią Aude. Przez krótką chwilę sądziła, że wygrała partię. Ale gdy w lusterku wstecznym napotkała buntownicze spojrzenie Augustina, zrozumiała, że zwycięstwo było krótkotrwałe. – Akurat. W chmurze pyłu range rover zatrzymał się na poboczu. Lise pospiesznie wysiadła z samochodu, Agnès odwróciła się do Augustina. – Nie tylko będziesz spał w pokoju z ciocią Aude, ale jeżeli natychmiast się nie uspokoisz, ciocia będzie cię kąpała przez cały pobyt! Obaj bliźniacy równocześnie zbledli na wspomnienie sprzed dwóch lat, gdy z powodu kapryśnej instalacji wodociągowej w hotelu ciotki zmuszeni byli myć się w ciasnej klitce na parterze prymitywnej ubikacji, za pomocą desek zamienionej w natrysk. Było to dla nich traumatyczne doświadczenie, tym bardziej że pomieszczenie to obrał za miejsce zakwaterowania mały pajączek. Potraktowali więc ultimatum poważnie i skinęli głowami na znak kapitulacji. Agnès podeszła do córki, która stała z opuszczoną głową, oparta o jodłę. – Wszystko w porządku? – zapytała z niepokojem w głosie. Natychmiast pożałowała, że nie potrafiła lepiej panować nad swoimi emocjami. Córce udzielił się jej niepokój. Agnès opiekowała się każdym ze swoich dzieci z jednakową miłością, ale wciąż miała przykre wrażenie, że gdy chodziło o Lise, nie stanęła na wysokości zadania. Od roku nastolatka cierpiała na ataki epilepsji; były to potężne napady młodzieńczej padaczki mioklonicznej. Lisa mogła upaść zawsze i wszędzie, wstrząsana straszliwymi drgawkami, od których spinały się mięśnie kończyn, zamieniając zwinną, młodą dziewczynę w kamienny posąg. Daurelowie zgłaszali się do

najlepszych specjalistów, próbowali nowych zabiegów medycznych. Drgawki zniknęły, ale podstępna choroba mogła pojawiać się w postaci napadów „nieświadomości”. Lise odpowiadała na zadawane jej pytania ze wzrokiem wbitym w gałkę od prysznica, jeżeli akurat się myła, albo w talerz, jeżeli jadła; traciła wszelki kontakt z otoczeniem. Potem wymiotowała i padała nieprzytomna. Dochodziła do siebie trzy lub cztery godziny później, zupełnie zdezorientowana, tym bardziej że leżała w sali szpitalnej. Agnès nie mogła pogodzić się z bezradnością wobec tragedii córki. Jak okiełznać chorobę, której gwałtowne objawy pojawiały się w dowolnej chwili i bez ostrzeżenia, utrudniając życie córce i nie pozwalając jej korzystać z uroków młodości? Niepokój towarzyszył jej na każdym kroku. Po zakończonych lekcjach Agnès dzwoniła do niej raz, potem drugi w drodze do domu. Zresztą gdyby nie nalegania Floriana, który uważał, że nie należy pogłębiać różnic między Lise a resztą uczniów, Agnès najchętniej odbierałaby córkę sprzed drzwi gimnazjum, do którego chodziła. Koalicja między ojcem i córką zwyciężyła i teraz Lise wracała z dzielnicy Croix-Rousse sama. Lise podniosła zmęczone oczy. – Mieliśmy wyjechać w przyszłym tygodniu. Dlaczego wszystko poprzewracałaś do góry nogami? To bez sensu. Miałam w planach kilka imprez, a przez ciebie wszystko przegapię! Agnès poczuła się winna, że pozbawia córkę kontaktów z przyjaciółmi. A co gorsza, odsuwa ją od życia towarzyskiego, do którego sama rościła sobie prawo. Jednak dzięki temu Lise uniknie błysków świateł stroboskopowych, ogłuszającego hałasu z głośników, nie mówiąc już o niebezpieczeństwie, jakie stanowiły dla niej kieliszek alkoholu czy pierwszy papieros, wypalony dla towarzystwa. Epilepsja kazała trzymać się od tego wszystkiego z daleka. – Jeszcze masz na to czas. Lise wzruszyła ramionami, a gdy Agnès chciała wziąć ją za rękę, odwróciła się. – Kochanie, przecież wiesz, że migające światła ci szkodzą. – No, wiem. Przez to cholerstwo… – Lise! – oburzyła się Agnès. – Nie bądź wulgarna. – Daj spokój, mamo. To jest niesprawiedliwe. Nie zasłużyłam na tę chorobę. Ja ją odziedziczyłam. Nikt mnie nie pytał o zdanie. Co mogła odpowiedzieć? Oczywiście, nic. Po pierwszym ataku Agnès z rozpaczy pokłóciła się z Florianem. Padaczka występowała w rodzinie ojca Lise jako dziedziczna wada wrodzona. Florian też był nią dotknięty, chociaż nie w takim stopniu jak Lise; jedyny atak, jaki miał od czasu znajomości z Agnès, nastąpił na początku ich małżeństwa. Wówczas sądził, że to dolegliwość spowodowana przepracowaniem. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że mogłaby się odbić na jej dzieciach. Co ciekawe, Agnès ani trochę nie martwiła się o bliźniaków; wiedziała, że byli bardziej odporni. Ale Lise była taka podobna do ojca!

– A właściwie dlaczego tata z nami nie jedzie? Pytanie, którego Agnès się nie spodziewała, przynajmniej na razie, spadło na nią jak grom z jasnego nieba. Agnès unikała konfliktów. Szybko doszła do wniosku, że są bezużyteczne i uważała je za objaw prostactwa. Wolała dyplomatyczną uprzejmość, była bardziej w jej stylu. Chcąc pokryć zmieszanie, podała córce chusteczkę do nosa. – Mamo? Dlaczego? – nalegała Lise. – Chcecie się rozwieść, tak? – Co ci przyszło do głowy? – To dlaczego tak nagle wyjechaliśmy? Agnès niechętnie mówiła o sobie, ale nie chciała okłamywać dzieci, nawet dla ich dobra. Lise była już na tyle duża, że mogła zrozumieć pewne sprawy. Zresztą, już nieraz dała dowód prawdziwej dojrzałości. – Moje kochanie – szepnęła i pogładziła córkę po policzku z nieskończoną czułością. – Czasem zdarza się, że dorośli nie zgadzają się ze sobą. Wtedy muszą się rozstać i każdy idzie w swoją stronę. – Ale my nie mamy nic wspólnego z waszą kłótnią! – Wiem, dziecko. Wiem. Lise odsunęła się o krok do tyłu. – Po co nas tam zabierasz? Nie mamy ochoty zaszyć się w Chameyer. To dziura zabita dechami! – Lise… – podjęła Agnès. – Ciocia Aude tak rzadko nas widuje. – No właśnie. Dlaczego musimy do niej jechać? Tata mówi, że jest kompletnie stuknięta. – Niech twój tata już lepiej nic nie mówi. Agnès przeklęła w duchu pochopne sądy Floriana. – Cóż, przyznaję, że ciocia Aude jest nieco ekscentryczna. Ale nie daj się zwieść pozorom. Jestem pewna, że ją polubisz, to bardzo miła osoba, przekonasz się. – Właśnie że nie mam zamiaru się przekonywać! – krzyknęła Lise ze złością. – Dlaczego nie możemy wynająć willi w Marbelli albo w Syrakuzach, tak jak w poprzednich latach? Tam było ekstra. Nie mam ochoty gnić w tej dziurze. – Nie możesz tak do tego podchodzić. Jestem pewna, że będziesz się dobrze bawić. Góry mają wiele zalet. – Tak? Na przykład jakich? – Świeże powietrze, długie spacery po lesie, zdrowy sen. To idealne miejsce na wypoczynek. – Daruj sobie – westchnęła Lise i wróciła do samochodu. Agnès zamilkła. Była rozdarta między potrzebą usprawiedliwienia swojej decyzji i oszczędzenia córce przykrości. Ruszyli w dalszą drogę. Agnès kurczowo ściskała kierownicę. Ostre serpentyny nie były tego jedynym powodem. Myślała o swoim przeszłym życiu. Zakochała się we Florianie od pierwszego wejrzenia i zrobiła

wszystko, żeby go sobą zainteresować. Podobnie jak wiele innych dziewcząt, nie mogła oprzeć się jego urokowi i dwóm dołeczkom, które robiły mu się w policzkach, gdy się uśmiechał. Również ona wpadła w oko przystojnemu studentowi i dwa lata później wzięli ślub. Florian był cudownym mężem, bardzo w niej zakochanym. Gdy przeprowadzili się do przestronnego mieszkania na lewym brzegu Rodanu, urodziła się ich córka, Lise. Potem krąg rodzinny powiększył się o Louisa i Augustina. Agnès, spełniona żona i matka, miała wkrótce obchodzić trzydzieste czwarte urodziny. U podnóży błękitnych gór rozciągały się złociste łąki Champsaur. Na przełęczy Bayard Agnès zwolniła, żeby dać odpocząć żołądkowi Lise. Zwolniła nawet trochę za bardzo, sądząc po liczbie samochodów, które ją wyprzedziły, gdy tylko Droga Napoleona rozszerzyła się do dwóch pasów przy zjeździe w stronę Gap. – Tą samą drogą jechał kiedyś cesarz… Agnès próbowała wzbudzić zainteresowanie córki, znając jej zamiłowanie do historii. – Tędy? – Tak. Dokładnie tędy, w 1815 roku, gdy powracał z wyspy Elby. Agnès wróciła wspomnieniami do historii swojej rodziny, rojalistów przywiązanych do władzy Burbonów. – W tym regionie Napoleon cieszył się dużą popularnością. W Gap i Corps, gdzie zatrzymał się na nocleg, przyjęto go jak władcę. Kiedy byłam w twoim wieku, mój tata opowiadał mi, że „Uzurpatora”, jak go nazywał, ani trochę nie obchodził los Francji. Sto Dni miały na celu tylko jedno: odzyskanie cesarskiej szkatułki, wspaniałego skarbu, ukrytego w Pałacu Tuileries. Ale znasz dziadka, nie ma większego rojalisty niż on. Potrafi przerobić fakty historyczne na własny użytek. Jechali, podziwiając krajobrazy. Góra przed nimi wyglądała jak czapka dziewiętnastowiecznego żandarma. Wszystkich bardzo to rozbawiło. Przy trzecim wirażu Lise znowu zbladła. Agnès otworzyła okna. Bliźniacy, którzy zasnęli w idealnie symetrycznych pozycjach, teraz się obudzili. Jęczeli chórem, gdy samochód utknął w korku przy wjeździe do Gap; marudzili na drodze do Briançon; potem popłakiwali na zmianę, a gdy dostrzegli jezioro Serre-Ponçon, oświadczyli, że chcą się wykąpać. Agnès rozpaczliwie próbowała odwieść ich od tego pomysłu, gdy wtem, na widok wyspy Saint-Michel w dole, przyszła jej do głowy pewna myśl. – Wiecie, chłopcy, że na dnie jeziora leży wioska…? – Naprawdę? – zapytał Louis. – Tak, spójrzcie na prawo, widać tylko kaplicę. – Czy ktoś tam umarł? – zainteresował się Augustin. – O tak, na pewno. Korzystając z płynnego przejazdu przez most Savines, Agnès rzuciła spojrzenie w lusterko wsteczne. Bliźniacy z lekkim przestrachem przyglądali się turkusowej tafli

jeziora. – Patrzcie! Patrzcie! Ruiny wieży… – wyjąkał cienkim głosikiem Louis. – To ruiny kościoła. Gdy poziom wody w jeziorze się obniża, ukazuje się dawna wioska. Mówiłam wam… – Zalali całą wioskę? – zapytał Augustin. – Tak, ale odbudowali ją nieco wyżej. – A domy? – zaniepokoił się Louis. – No cóż, domy zostały pod wodą – rzuciła Lise, której powoli zaczynały powracać kolory. – A ludzie? Zostali? – No coś ty, głupolu! – Nie byłabym tego taka pewna, Lise – wtrąciła Agnès tajemniczym tonem. Zrobiła krótką pauzę, aby przykuć uwagę chłopców, po czym podjęła cicho: – Niektórzy nie chcieli opuścić swoich domów. Zachwycona wrażeniem, jakie wywarła, mówiła dalej: – Powstał film, który opowiada o tej historii, pod tytułem Żywa woda. Jeśli chcecie, możemy go obejrzeć. Często puszczają go w kinach w tym regionie. Aby nie zepsuć efektu, nie wspomniała jednak o tym, że film był czarno-biały. To było sprytne posunięcie, bo temat zaabsorbował dzieci i pozwolił jej przejechać w spokoju przez całe Embrun. Za zakrętem drogi ich oczom ukazała się góra, którą trudno było pomylić z jakąkolwiek inną – trzy głębokie bruzdy wyrzeźbione w masywnym zboczu, u którego podnóża koryto rzeki Durance zwęża się na lewo. Góra Questre, bo tak się nazywała, nieodłącznie kojarzyła się Agnès ze wspomnieniami z dzieciństwa. Dawne dobre czasy wakacji u babci Luny… To tam stawiała swoje pierwsze kroki, śmiała się do łez i całowała pierwszy raz w życiu. Potem Luna dołączyła do grona aniołów. Agnès nigdy już nie wróciła. A jednak w chwili, gdy szukała ucieczki od Floriana, mały zakątek w Alpach Wysokich uznała za najlepsze schronienie. Zdawała sobie sprawę, że dotychczas po prostu grała rolę damy z towarzystwa. Zniewaga, jakiej doświadczyła przy wczorajszej kolacji, wywołała u niej wstrząs, który miał zbawienną moc. Nagle poczuła palącą potrzebę powrotu do korzeni. Agnès zaparkowała luksusową terenówkę na dziedzińcu Hotelu U Źródeł i przypomniała bliźniakom zasady zachowywania się w towarzystwie osób starszych. Wysiadła z samochodu, wygładziła spodnie i omiotła tkliwym spojrzeniem stojącą przed nią potężną wiejską posiadłość. Był to stary budynek, wysoki i kwadratowy, o solidnych kamiennych murach, z czterospadowym, bardzo stromym dachem. Gdy właścicielką została ciotka Aude, przekształciła go w hotel. Czasy świetności miał już dawno za sobą, bo od kiedy wyznaczono objazd dla drogi krajowej, turyści jeździli nową trasą przez dolinę i nie wjeżdżali do Chameyer-les-Alpes. Hotel stanowił nieco

już wypłowiałą oazę spokoju. Domostwo charakteryzował artystyczny nieład. Dach wymagał natychmiastowego remontu, w wielu miejscach odpadał tynk. Na łące, opadającej tarasem ku głównej drodze, w najprzeróżniejszych ceramicznych naczyniach rosło w radosnym rozgardiaszu mnóstwo roślin ozdobnych, ziół leczniczych i aromatycznych przypraw. Roślinność pozostawiono samej sobie, nigdy nie tknęła jej ludzka ręka. Pomiędzy dwoma dostojnymi cedrami libańskimi, pozostałymi z czasów, gdy próbowano nadać ogrodowi pozory parku, ciotka Aude urządziła sobie swój kącik. Niezwykły, tak jak ona sama. Ponad falującą, długą i gęstą trawą kołysał się hamak, ciężki od koców i ozdobnych poduszek. Skrzynka, pierwotnie przeznaczona do transportu gruszek, służyła jako stolik; była pokryta zeschniętym woskiem, który skapał z niezliczonej ilości świeczek wypalonych w ciocinym kąciku. Na zdezelowanym krześle leżała rzucona niedbale książka, dzwoneczek o krystalicznym dźwięku dzwonił przy najlżejszym podmuchu wiatru. Nieco dalej, w sadzie rosnącym na zboczu, które opadało łagodnie w stronę rzeki Durance, drzewa uginały się już pod ciężarem owoców. – Masakra – zawyrokowała Lise bez cienia wyrozumiałości. Agnès oburzyła się. Krytykować Chameyer-les-Alpes to tak, jakby wyprzeć się jakiejś części babci Luny, a więc i jej samej. Jak jej córka mogła wydawać ocenę, skoro nawet nie zadała sobie trudu, żeby poznać to miejsce? Agnès miała nadzieję, że Lise uda się pokonać uprzedzenia. Nagle bliźniacy z wrzaskiem uczepili się nóg matki na widok dziwnego stwora pędzącego w ich stronę. Jego nieproporcjonalnie wielka głowa miała w sobie coś z ducha i coś z ufoludka, a szeroko rozłożone ramiona wyglądały, jakby chciały złapać wszystko, co znajdowało się w ich zasięgu. „Stwór” zatrzymał się w odległości metra od nowo przybyłych gości. Wydobył z siebie przenikliwy kwik. Bliźniacy zamknęli oczy. Gdy otworzyli je z powrotem, ujrzeli z bliska „obcego”, który teraz wyglądał jak siwowłosa kobieta. – Moje biedne dzieciątka, przestraszyłyście się stroju pszczelarza? Tak mi przykro. Chodźcie, niech was uściskam. Louis i Augustin, skamieniali ze strachu, bali się puścić matkę. – Nie bójcie się, nie zjem was. Pracowałam przy pszczołach, to one dają nam miód. Jeśli chcecie, będziecie mogli skosztować. Agnès kazała synom podejść do ciotki Aude. – Przywitam się z tobą – ostrzegł Louis – ale obiecaj, że nie będziesz spać ze mną w pokoju. – I że nie będziesz mnie kąpać – dodał równie podejrzliwy Augustin. Agnès zauważyła zdziwienie w oczach ciotki, ale Aude odparła wesoło: – Jeszcze żaden mężczyzna mi tego nie powiedział. Wręcz przeciwnie, wszyscy wręcz o tym marzyli! – Ciociu Aude! – obruszyła się Agnès.

Ciotka, zaśmiewając się ze swojego żartu, pozbywała się odzieży ochronnej. Miała teraz na sobie osobliwe, fioletowe wdzianko: za duża bluzka opadała na bufiaste spodnie, spięte w połowie łydki wielkimi guzikami z bambusa. Na początku lat siedemdziesiątych Odette Saint-Alban spaliła swoje imię wraz ze stanikiem, uważając zarówno jedno, jak i drugie za zbyt konserwatywne. Z czasów „peace and love” pozostała jej niezwykła otwartość umysłu. Kochała swoich bliźnich, łamała wszelkie tabu i odnosiła się z szacunkiem do środowiska naturalnego, z którego kruchości zdała sobie sprawę na długo przed tym, zanim do słowników trafiło słowo „ekologia”. Dziś głupotą wydawało jej się promowanie samochodów hybrydowych, których baterie zanieczyszczają planetę. Za równie idiotyczne uważała pedałowanie na rowerze na siłowni; ten prosty środek transportu pozwolił jej zachować dobre zdrowie i kondycję dzięki przyjemnym przejażdżkom na świeżym powietrzu. Podstaw pszczelarstwa ciotka Aude nauczyła się w młodości spędzonej w komunie hipisowskiej. Teraz miała dwadzieścia uli, które stały w głębi sadu, a zbiory miodu pozwalały jej na uzupełnienie comiesięcznych dochodów. Nie bez kokieterii poprawiła bezkształtny kok i wykrzyknęła na widok Lise: – Boskie objawienie! Pełnym łagodności gestem musnęła twarz nastolatki, ale nie dotknęła jej, trzymała ręce w odległości kilku centymetrów. – Masz wspaniałą aurę, moje dziecko. Stwórca wejrzał na ciebie. Jesteś błogosławiona! Przerażona Lise rzuciła matce wściekłe spojrzenie. – Bardzo dobrze wyglądasz, ciociu Aude – wtrąciła się Agnès, żeby wybawić córkę z zakłopotania. – To są dobrodziejstwa medytacji… Słysząc te słowa, Lise wzniosła oczy do nieba. Agnès ujęła ciotkę pod ramię i zaprowadziła na bok. Słabo ją znała. Aude zawsze trzymała się z boku i nie była zbyt przywiązana do rodziny. Bliscy mieli jej za złe zbyt częste wyjazdy za granicę. Nigdy nie wyszła za mąż, ale zawsze otaczał ją wianuszek wielbicieli. No i nie było jej u boku babci Luny w czasie jej choroby. Z takim obrazem ciotki dorastała Agnès. Dwa lata temu, podczas dwutygodniowego pobytu, tego, który wywołał u dzieci bolesne wspomnienia, przeprowadziły rozmowę, po której Agnès zmieniła o niej zdanie. – Tak wiele przeżyłaś – mówiła. – Ty to masz szczęście. – Szczęście! – zawołała ciotka Aude z goryczą w głosie. – Mężczyzna, który był jedyną prawdziwą miłością mojego życia, porzucił mnie. Musiałam zrezygnować z marzeń o dzieciach, których pragnęłam najbardziej na świecie, a których nie mogłam mieć, bo moje łono było suche jak piasek nad brzegiem Durance. Do tego jestem marną artystką. Fakt, poznałam wielu utalentowanych malarzy, muzyków, filmowców,

niektórzy nawet zostali moimi przyjaciółmi. Dziś żadnego z nich już nie ma. W dodatku moja matka nigdy się nie dowie, jak bardzo ją kochałam. A moja rodzina… Ciotka Aude zrobiła krótką, znacząca przerwę, po czym podjęła: – Znalazłam schronienie w duchowości; wypełniłam nią tę przeklętą wolność, bo nie wiedziałam, co z nią począć. Trzeba wiedzieć, że wolność ma swoją cenę. Jest nią samotność. – Właściwie nie wiem, jak długo zostaniemy – powiedziała nieśmiało Agnès. – Rozgośćcie się w pokojach, które wam się podobają. Nie ma tu nikogo innego. Nic, tylko wybierać. Ale polecam wam drugie piętro, jest w lepszym stanie, a poza tym, jak wiesz, rozciąga się z niego wspaniały widok na góry. Agnès z trójką dzieci weszła do domu. Na wstępie zaskoczył ich zapach, mieszanka kadzidła, drzewa sandałowego i paczuli. W pomieszczeniach, które mijali, połyskujące narzuty ukrywały pod orientalnymi wzorami stare, zużyte sofy. Nieco dalej jaskrawa, kanarkowożółta etażerka próbowała wbrew prawom grawitacji zasłonić pęknięcie w ścianie. Wszędzie pełno było trudnych do zidentyfikowania przedmiotów różnorakiego pochodzenia. Agnès uśmiechnęła się na widok tego pstrokatego galimatiasu, świadka ciotczynych peregrynacji. Dzieci nie podzielały jej entuzjazmu. Lise obeszła cały parter i nigdzie nie dostrzegła śladu komputera. Na piętrze otwierała gorączkowo każdy pokój, aż w końcu stanęła nieruchomo na środku korytarza i wymierzyła w matkę mordercze spojrzenie. – O co chodzi, kochanie? Lise zignorowała pytanie Agnès i podeszła do okna. – Ciociu Aude! – zawołała w stronę hamaka, układając dłonie w trąbkę. – Masz Internet, prawda? Perlisty śmiech, który dał się słyszeć spod gałęzi cedru, doprowadził Lise do rozpaczy. – Super. Nawet nie mogę czatować z koleżankami… – Moje kochanie – zaczęła Agnès, chcąc złagodzić gniew córki. – Powiedz, który pokój byś chciała? – W dupie to mam! – odkrzyknęła Lise, zbiegając ze schodów. – Lise, jak ty się wyrażasz?! Dotąd córka była wzorowym dzieckiem, ale kilka miesięcy temu pani neurolog, która się nią zajmowała, zmieniła lekarstwa. Skutkiem ubocznym nowych środków było potęgowanie się agresji. Rzeczywiście, Agnès zauważyła zmianę w zachowaniu córki. Co miała robić? Z zadumy wyrwały ją wrzaski nadbiegających bliźniaków. – Beznadzieja, nie możemy nawet oglądać Simpsonów! W telewizji są tylko trzy kanały, nie ma naszego ulubionego. Agnès spojrzała na nich i zaproponowała: – Moje aniołki, może pójdziecie zobaczyć, co jest w salonie? Wiem, że ciocia

Aude ma całą kolekcję Sknerusa McKwaka. Całe szczęście, że bliźniacy lubili komiksy. Kolacja przebiegła w milczeniu i dąsach, przerywanych od czasu do czasu marudzeniem. Ale dzieci, oszołomione wysokością i czystym powietrzem, szybko zapadły w głęboki sen. Agnès zdecydowała się zadzwonić do Floriana. – Chciałam ci powiedzieć, że dojechaliśmy do Chameyer. – Dobrze – odpowiedział. Zmartwiony głos męża strasznie ją zirytował. Ciągnęła dalej stanowczym tonem: – Wolałabym, żebyś nie dzwonił do mnie przez kilka dni. Wciąż jestem na ciebie bardzo zła. Muszę pobyć trochę sama i zastanowić się, czy mogę ci przebaczyć. – Agnès… kochanie… Zapewniam cię… – Nie – przerwała kategorycznym tonem. – Nie przekonasz mnie słodkimi słówkami, znam je na pamięć. Nie chcę na razie o niczym słyszeć. Ale możesz rozmawiać z dziećmi, kiedy tylko zechcesz. Nie mam zamiaru pozbawiać cię kontaktu z nimi. – Czy mogę przyjechać na weekend? – Nie. Wykluczone. – Ale muszę z tobą porozmawiać! To bardzo ważne! – Rozłączam się. – Agnès! – zawołał po drugiej stronie słuchawki. – Jesteśmy zrujnowani!!! Agnès znieruchomiała. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Florian to wykorzystał. – Teraz rozumiesz, dlaczego wczoraj wieczorem byłem taki zdenerwowany? Jest mi naprawdę przykro, kochanie. I przepraszam cię. Ale wszystko straciliśmy. Będziemy musieli wszystko sprzedać… To okropne, że dowiadujesz się o tym w taki sposób. Po długim milczeniu Agnès odezwała się bezbarwnym głosem: – Nie miałeś prawa upokarzać mnie publicznie. – Ależ, Agnès… – Dobranoc, Florianie. Odłożyła słuchawkę i zeszła na dół. Przemierzyła cały dom w poszukiwaniu ciotki Aude i znalazła ją w małej zatoczce, zasilanej wodą z jednego z dwóch źródeł, bijących w parku. W blasku palących się świec zapachowych miejsce wyglądało magicznie. Aude, zanurzona po szyję w ciemnej wodzie, popijała z kieliszka różowe wino i paliła papierosa, z głową opartą o wielką skałę, zamykającą odpływ wody. – Podejdź tu, chodź się wykąpać. Zobaczysz, jest bosko. Jestem tu co wieczór, to dobrze robi na cerę i ma doskonały wpływ na krążenie – zapewniła ciotka. – Oczywiście na początku jest trochę zimno. Ale to takie ożywcze! Gdy raz przekonasz się o zaletach kąpieli, nie będziesz mogła już się bez niej obyć. Przynosi ciału oczyszczenie i przygotowuje do zdrowego snu.

Agnès nadal czuła się nieswojo. – No, chodź – nalegała ciotka Aude. – Posłuchaj głosu Koziorożca, który tkwi w tobie, spontaniczny, ambitny, ale stłamszony pod rządami rozsądnej i zatwardziałej Panny. – Nie jestem zatwardziała – zaprotestowała Agnès. I na potwierdzenie swoich słów usiadła na ziemi i zdjęła buty. Zanurzyła stopy w wodzie. Przeszył ją chłód, ale szybko się przyzwyczaiła. Obie kobiety siedziały w milczeniu, słuchając odgłosów świerszczy, które kołysały je do snu w tę jasną noc. Agnès powinna wyjaśnić powody swojego wcześniejszego przyjazdu, ale nie wiedziała, jak zacząć. Gdy dzwoniła poprzedniego dnia, nie podała żadnego wyjaśnienia. Ciotka Aude taktownie o nic nie pytała. – Dobrze, że przyjechałaś wcześniej – zaczęła ciotka i podała Agnès kieliszek różowego wina. – W sobotę są urodziny Régisa. Co roku, zanim odejdzie wypasać bydło na halach, organizuję w domu małe przyjęcie. Przyjdzie Cécile z rodzicami i z całą pewnością także Simon. Ucieszą się, że cię zobaczą. – To cudownie. Ja też się bardzo cieszę, że ich zobaczę… Nie kłamała. Miała szczególny sentyment do przyjaciół z dzieciństwa. Łączyło ich tyle pięknych wspomnień. „Kuzyn” Régis był od niej dziesięć lat starszy. Właściwie ich pokrewieństwo wynikało z faktu, że Luna i dziadek pasterza byli mlecznym rodzeństwem. Saint-Albanowie traktowali Régisa jak członka rodziny. Cécile, córka Jo, mera wioski i jego żony Mireille, była przyjaciółką rodziny. W każde wakacje Cécile i Agnès były nierozłączne. Ale z biegiem lat stopniowo straciły się z oczu. Agnès ubolewała nad tym i czuła się odpowiedzialna za ten dystans. Miała nadzieję, że jej przyjazd do Chameyer pozwoli ponownie nawiązać zerwany kontakt. No i był też Simon Rouvière… Nie mogła powstrzymać się od pełnego wzruszenia uśmiechu na wspomnienie tego chorowitego chłopca w grubych, szpecących okularach, z którym całowała się po raz pierwszy w życiu. Wzięła głęboki oddech. – Dobrze zrobiłam, że przyjechałam. Mam wrażenie, że tutaj wszystko jest prostsze. Dotyka się sedna spraw. To jest prawdziwy powrót do źródeł. Ciotka Aude zamknęła oczy i milczała. Po dłuższej chwili Agnès zmarszczyła brwi. Co będzie, gdy jej pobyt dobiegnie końca? Wcześniej czy później będzie musiała stawić czoło rzeczywistości, przed którą uciekła. – Nie chciałam, żeby Florian przyjechał ze mną – powiedziała. Skoro już wymknęło jej się to zdanie, mówiła dalej: – Chciałabym pobyć tutaj trochę sama, tylko z tobą i dziećmi. Zamilkła na chwilę. – Sama już teraz nie wiem, co o tym myśleć – podjęła. – Czasami mam wrażenie, że nasze małżeństwo opiera się na pozorach. Ciągle kocham Floriana, ale są rzeczy, których nie mogę mu wybaczyć.

Ciotka Aude nadal nic nie mówiła. Słuchając w milczeniu, zachęcała ją do dalszych zwierzeń. – Wczoraj wydaliśmy kolację. Jak zawsze zrobiłam wszystko, żeby jak najlepiej się udała. Myślę, że tak właśnie było. Wśród zaproszonych gości była Stéphanie, żona przedsiębiorcy z Lyonu, Charles’a Lamberta-Duvala. Nie przepadamy za sobą nawzajem, ale nasi mężowie pracują razem, robimy więc dobrą minę do złej gry. – To smutne. – Raczej żałosne. Stéphanie tylko czeka, żebym popełniła jakiś błąd. I wiesz co? Wczoraj wieczorem Florian podał go jej jak na talerzu. Agnès spojrzała na rozgwieżdżone niebo, wyjątkowo przejrzyste o tej porze roku, i zaśmiała się gorzko. – Męczy mnie ciągłe granie roli. Przez czternaście lat wypruwałam sobie żyły, żeby być wzorową żoną. Traktowałam to jak pełnoetatową pracę, postawiłam sobie za cel, że będę służyć karierze zawodowej Floriana. Myślałam, że byliśmy solidarni, że on zdawał sobie sprawę z mojego wkładu pracy. Ale zrozumiałam, że to nieprawda. Westchnęła głęboko. – Florian zawsze zajmuje się winem. To jego działka. Wczoraj podał pachnące korkiem Côte-Rôtie rocznik 1991 i miał czelność przy wszystkich zrzucić winę na mnie. Nie muszę ci mówić, że Stéphanie Lambert-Duval była wniebowzięta i że w tym momencie wie już o tym pewnie cały Lyon. Wiem, że to błahostka, ale po tym, jak własny mąż oskarżył mnie niesłusznie o to, czego nie zrobiłam, nabrałam wątpliwości co do sensu mojego zaangażowania w jego sukces zawodowy. Poczułam się bardzo skrzywdzona. A raczej „zdradzona”. Gdyby miał romans z którąś ze swoich sekretarek, pewnie nie bolałoby mnie to aż tak bardzo. A przynajmniej tak mi się wydaje… Florian bez mrugnięcia okiem zasłonił się mną, żeby wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Tego już było za wiele, ta kropla przepełniła czarę goryczy. Zdałam sobie sprawę, że byłam tylko marionetką, którą się posługiwał. Florian mnie nie szanuje. Według niego nadaję się do opieki nad dziećmi, zbierania po nim brudnych ubrań, które rozrzuca dookoła, organizowania mu przyjęć i reprezentowania go na galach charytatywnych. Nie chcę już tak żyć. – I nie będziesz. Agnès odwróciła się do ciotki, nie wierząc własnym uszom. – Zbiegi okoliczności nie istnieją – ciągnęła ciotka Aude, a jej twarz promieniała dobrocią. – Twój przyjazd tutaj to znak. – Nie rozumiem… – To było ci pisane od chwili twojego poczęcia. – Słucham? Ciotka Aude upiła łyk wina i wyjaśniła: – Już dawno przyzwyczaiłam się do tego, że ludzie biorą mnie za wariatkę.

Kompletnie mnie to nie obchodzi. Nauczyłam się z tym żyć, nie przeszkadzają mi cudze uprzedzenia. Jakiś czas temu postawiłam ci horoskop. Możesz wierzyć lub nie w to, co ci powiem, ale wiedz, Agnès, że gwiazdy nigdy się nie mylą. Właśnie przechodzisz przemianę. Radykalną przemianę. To, co mi teraz opowiadasz, nie dziwi mnie ani trochę, wręcz przeciwnie, potwierdza tylko to, co sama zauważyłam… – Naprawdę? Stwierdzenie ciotki wprawiło Agnès w zakłopotanie. Nie mogła przestać myśleć o tym, co kilka minut wcześniej Florian oznajmił jej przez telefon. Byli zrujnowani. Będą musieli sprzedać swój dom, porzucić luksusowe życie. – W horoskopie widać wyraźnie, że twoje życie się zmieni i powrócisz do prawdziwszej egzystencji. Poszukiwanie autentyczności spowoduje, że dokonasz wyborów diametralnie różnych od tych, do jakich byłaś dotychczas przyzwyczajona. Nie zostaniesz na zawsze panią Florianową Daurel, rozkwitniesz i wreszcie staniesz się sobą. Odniesiesz sukces w różnych dziedzinach: komunikacji, handlu, dekoracji wnętrz. Być może kluczem do tego sukcesu jest mój stary hotel. Agnès nie zrozumiała. Z każdą chwilą była coraz bardziej zdumiona słowami ciotki. Ale ciotka Aude nie dała jej czasu na zastanowienie. – Skończyłam sześćdziesiąt sześć lat, co oznacza, że większość drogi jest już za mną. Mój Boże, i pomyśleć, że w głębi duszy wciąż czuję się dzieckiem… – dodała, jakby sama do siebie Spojrzała na Agnès onieśmielająco intensywnym wzrokiem. – Jesteś moją jedyna krewną i bardzo cię cenię, mimo że rzadko się widywałyśmy. Wiem, że masz czystą duszę. Wcześniej czy później ten dobry, stary dom będzie należał do ciebie. Jeśli mogę jeszcze za życia zobaczyć, jak oboje, ty i mój hotel, przechodzicie przemianę, to rozumiesz, że nie chcę odmawiać sobie takiej przyjemności. Sources będą twoje, kiedy tylko zechcesz. Wiedz, że zrobisz mi wielki zaszczyt, jeżeli się zgodzisz. Proszę cię tylko, żebyś zostawiła mi na stare lata jeden pokój do dyspozycji. Wciągnęła w płuca chłodne, schodzące ze szczytów gór powietrze. – Kocham to miejsce. Dzięki niemu puściłam w niepamięć moją wielką, niespełnioną miłość i zaczęłam nowe życie w rodzinnych stronach moich przodków. Zabawne, prawda…? Ach, święty spokój – westchnęła z zachwytem. – Przywilej starych ludzi. Mój Boże, strasznie ględzę… – stwierdziła i wyszła z wody. Była całkiem naga. Agnès odwróciła się zawstydzona i poszła po ręcznik. – Nagość cię krępuje? – zapytała z rozbawieniem ciotka Aude. – Nie mamy nic do ukrycia. Wszyscy jesteśmy nadzy w obliczu Pana. Owinęła się w ręcznik, podany jej przez Agnès, i życzyła siostrzenicy dobrej nocy. Agnès została sama. Potrzebowała trochę czasu, żeby zebrać myśli. Przyszło jej do głowy jedno słowo: odwaga. Ciotka Aude miała odwagę. A czy ją, Agnès, też było na

nią stać? Ciotka, rodzinna czarna owca, nagle stała się jej zadziwiająco bliska. Wybrała wolność i zapłaciła za nią drogo. W zamian wiodła życie, w którym nie było miejsca na nudę. Czy była szczęśliwa? Agnès była tego pewna, ponieważ ostatecznie to właśnie ona dokonała słusznego wyboru. Jednak miała sobie za złe, że pozwoliła sobie na wynurzenia. To nie było do niej podobne. A jeśli ciotka pomyślała, że Agnès dążyła do zdobycia spadku? Co za wstyd! Zaczerwieniła się z zażenowania. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogłaby kiedyś odziedziczyć majątek ciotki. Wodziła wzrokiem po powierzchni wody. Wkrótce zaczęła odczuwać dziwne podniecenie. Przejąć hotel… To nonsensowne. Ale dlaczego nie… Fala wody musnęła jej łydki. Agnès zapragnęła się wykąpać. Teraz, natychmiast. Właściwie czego miałaby się obawiać? Upewniła się, czy nikt jej nie widzi, zdjęła ubranie i zanurzyła się w wodzie w samej bieliźnie. Woda obmywała ją delikatnie. Odurzona alkoholem, zaczynała poddawać się odprężeniu, gdy wtem usłyszała kroki na pobliskiej ścieżce. Mieszkańcy wioski chodzili tędy na skróty do głównej drogi. W pośpiechu wciągnęła spodnie i bluzkę. Jedwab przykleił się do mokrej skóry, odsłaniając wszystko, co chciała ukryć. Pobiegła do pobliskich drzwi kuchennych, ale były zamknięte od wewnątrz i nie udzieliły jej spodziewanego schronienia. Ktoś nadchodził. Przylgnęła do futryny, modląc się z całych sił, żeby wtopić się w mrok. Postać zbliżyła się. Był to mężczyzna; odwrócił głowę w jej stronę, ale wyglądało na to, że jej nie dostrzegł. Agnès z uczuciem ulgi patrzyła, jak oddala się w stronę leżącego poniżej pola. Okrążyła budynek i poszła prosto do swojego pokoju. Szybko zapomniała o incydencie. Włożyła ciepły, miękki sweter, zdziwiona, że jest jej tak dobrze. Pierwszy raz w jej życiu nie była pewna, co przyniesie przyszłość, a mimo to uśmiech nie schodził z jej ust. Odnalazła zapach beztroskiego dzieciństwa. Aby nacieszyć się chwilą, przyjrzała się pokojowi. Z nieskończoną czułością gładziła nierówne ściany, zachwycała się skrzypieniem podłogi i z rozkoszą wdychała specyficzny zapach starego domu. Pomyślała o babci Lunie. W wolnej chwili pojedzie do Font-Bray. Podeszła do okna wychodzącego na główną drogę i dostrzegła jakieś postacie stojące przy starej pralni. Jakiś mężczyzna, którego twarzy nie mogła dojrzeć, wziął grubą kopertę. Upewniwszy się, że nikt go nie śledzi, wsiadł do białej furgonetki z wgniecionym lewym przednim błotnikiem. Ruszył, po czym zniknął za pierwszym zakrętem przy wyjeździe z wioski. Agnès, zaintrygowana, próbowała rozpoznać twarz osoby, która czaiła się w cieniu. Ale dostrzegła tylko jej postać, jak wyszła drugim, tylnym wyjściem ze wzniesionego na zboczu wzgórza budynku pralni i oddaliła się ścieżką wiodącą w górę, w stronę kościoła. Agnès ziewnęła – dobroczynne skutki kąpieli, nawet krótkiej, nie dały na siebie długo czekać. Położyła się do łóżka i natychmiast zasnęła.

===OAAyCm5ebAg8XT5caw1sCD0KPQg6DDVUNQE1BDEAOV8=

2 Za przełęczą Lautaret z ośnieżonych zboczy górskich otwierał się rozległy widok na dolinę Briançon. Krajobraz rozciągający się po obu stronach krętej drogi dawał poczucie przestrzeni, nieustającego ruchu wśród falujących alpejskich łąk, ożywianych wiatrem ze szczytów, igraszkami dokazujących świstaków czy rwącym nurtem strumienia. Tu i ówdzie pęk żółtej goryczki czy kępka niebieskich ostów zabarwiały zielone górskie hale. Florian zamknął okno i przyspieszył. Nie rozumiał, jak można było zachwycać się tym miejscem. Czysta, nieskażona przyroda? Pewnie tak, ale trochę za bardzo nieskażona jak dla niego. Jak okiem sięgnąć, żadnych zabudowań w zasięgu wzroku. Samochód wjechał do tunelu. Światła odbijały się w przedniej szybie i obraz ten obudził w nim dziwne uczucie, że już to kiedyś przeżył. Prowadził samochód. Obok niego Agnès spała na fotelu pasażera. Ona miała zaledwie dwadzieścia lat, on po raz pierwszy w życiu był zakochany. Nie byli jeszcze zaręczeni i zabierał ją na ich pierwsze wspólne wakacje w jej strony, o których opowiadała mu promiennym głosem. Florian pokochał Agnès, gdy tylko ją zobaczył. Od razu pomyślał, że się z nią ożeni i że będzie miał z nią dzieci. Dzięki niej będzie odnosił sukcesy zawodowe. Agnès, z jej urodą, wrodzoną dystynkcją i znajomościami, na pewno mu w tym pomoże. Był pewien, że go pokocha. Jednakże w przeddzień zaręczyn zdał sobie sprawę, że przyszli teściowie nie akceptowali go, wbrew temu, co dotychczas sądził. Doskonale pamiętał tamtą chwilę. Przyszły teść poprosił Floriana, aby towarzyszył mu w drodze do klubu żeglarskiego, którego był prezesem. W samochodzie nagle jego twarz przybrała nieprzenikniony wyraz. – Nie rozumiem, dlaczego nie przejąłeś firmy swoich rodziców! Chyba nie sądzisz, że zrobisz fortunę na tym całym Internecie? Florian przełknął uwagę i poprzysiągł sobie w duchu, że udowodni teściowi, jak bardzo brakowało mu wiary i przenikliwości. W przeciwieństwie do Agnès pochodził z ubogiej rodziny, co nie przeszkadzało mu mieć wielkich ambicji. Jeszcze się wybije. Nie miał najmniejszego zamiaru wegetować w swoim małym mieszkanku na przedmieściach. Szybko udało mu się nawiązać odpowiednie kontakty i wykorzystać wrodzoną przedsiębiorczość. Skończył studia handlowe, a potem razem z kolegą, pasjonatem grafiki komputerowej, otworzył firmę zajmującą się projektowaniem stron i sprzedażą internetową. Odniósł natychmiastowy sukces. Następnie odsprzedał swoje udziały i stworzył nową firmę, oferującą usługi wyższej jakości, ale w tej samej branży. Jego inicjatywa ponownie okazała się udana. Stał się prawdziwym

przedsiębiorcą i zróżnicował działalność, inwestując zyski w nowe, obiecujące wynalazki. Metoda była prosta. Śledził uważnie rynkowe trendy, wynajdywał ambitne projekty, którym zbyt ostrożne banki odmawiały finansowania, i po dokonaniu wnikliwej analizy potencjału pokrywał koszty wprowadzenia ich na rynek. Tym sposobem zostawał aniołem biznesu i przejmował kontrolę nad nowymi podmiotami gospodarczymi. Czekał, aż obroty firmy osiągną najwyższy poziom, po czym wycofywał swoje udziały, inkasując maksymalny zysk. Dzięki intuicji i odrobinie szczęścia w ciągu dziesięciu lat zbił prawdziwą fortunę. Chameyer-les-Alpes. Ta odludna wieś wpędzała go w depresję. Znaleźć tam zasięg jakiejkolwiek sieci telefonicznej dowolnego operatora było praktycznie niemożliwe. Jak w takich warunkach miał zarządzać interesami, które wymagały nieustannej dyspozycyjności? Interesy… Florian przycisnął pedał gazu. Od kilku miesięcy gospodarka światowa pogrążała się w recesji. Rynki ogarnął niepokój, panika pchała indeksy w dół, a bankructwa – nie do pomyślenia, zważywszy na poprzednie wyniki – stawały się nieuniknione. Wirtualna fortuna Floriana przez dwadzieścia cztery godziny na dobę przemieszczała się z jednej giełdy papierów wartościowych na drugą i pomimo zastosowania środków zapobiegawczych i ona nie została oszczędzona, podlegając fatalnej logice analogii. Toczył walkę z bankami. Postawiły mu jasne i klarowne ultimatum: jeżeli na czas nie spłaci należności, będzie musiał ogłosić upadłość. Florian wyczyścił wszystkie osobiste konta bankowe, żeby uratować to, co jeszcze dawało się uratować. W akcie desperacji zaprosił na kolację Charles’a Lamberta-Duvala, starego znajomego z branży, ale nie otrzymał spodziewanej pomocy. – Bez paniki – powiedział do siebie, żeby dodać sobie otuchy. – Moja szczęśliwa gwiazda czuwa nade mną. Droga prowadząca do Chameyer zdawała się nie mieć końca. Florian spieszył uspokoić Agnès i przede wszystkim przeprosić ją. Zachował się jak imbecyl. Przy wyjeździe z Briançon ogarnął go lęk. A jeśli Agnès postanowi go rzucić? Co on bez niej pocznie? Nie wiedział, w jakim była nastroju. Normalnie nigdy by się tak nie zachowała. Spośród wszystkich porażek, jakie go czekały, myśl o utracie Agnès była najbardziej nieznośna. Wśród typów ludzkich, które spotkać można w każdej wsi, zawsze znajdzie się jeden samotny milczek. Wszyscy cenią sobie jego towarzystwo i poświęcenie, ale ubolewają nad faktem, że trzyma się na uboczu. Gdy zaś rzecz dotyczy atrakcyjnego, dobrze zbudowanego mężczyzny w wieku około trzydziestu lat, który dodatkowo posiada niezaprzeczalne walory moralne, staje się on obiektem pożądania przedstawicielek płci pięknej. W Chameyer-les-Alpes jego idealnym wcieleniem był Simon Rouvière. Plotkom na jego temat nie było końca. Dlaczego ten superprzystojny

facet nie próbował ułożyć sobie życia na nowo? To już pięć lat, jak jest sam… Jego zranione serce miało czas się zabliźnić. Simon Rouvière pozwalał ludziom plotkować. Miał co innego na głowie. Siedząc za biurkiem, przesunął dłonią po kiełkującym na twarzy zaroście i z przerażeniem spojrzał na wynik, jaki wyświetlił się na kalkulatorze. Zyski jego firmy spadały na łeb, na szyję. A odwołane ostatnio budowy nie wróżyły nic dobrego na nadchodzące miesiące. Musiał znaleźć nowych klientów i to jak najszybciej, w przeciwnym wypadku będzie musiał ogłosić upadłość jeszcze przed końcem roku. Co mógłby zmienić? Nie stać go było, żeby zatrudnić pracownika do pomocy, a sam pracował po szesnaście godzin dziennie. Wstawał wcześnie rano, zajmował się magazynem materiałów budowlanych, potem składał zamówienia, następnie obsługiwał klientów, a po południu rozwoził towar. W biegu przełykał kolację, po czym zasiadał do księgowości i pracował do późna. Nie przeszkadzało mu to, że całe dnie i większość nocy poświęcał pracy. Wręcz przeciwnie. Simon musiał się zmęczyć, żeby nie myśleć o swojej tragedii. Dwadzieścia lat temu Maurice Ratignié przyjął go jako praktykanta do swojego małego zakładu, co dla młodego człowieka, który nie miał ochoty opuszczać ukochanych gór, było prawdziwym wybawieniem. Jego szef był dobrym człowiekiem, ale miał jedną wadę: pił. Pił nawet wodę ze studni, w której jego kompani od kieliszka zanurzali go co wieczór, żeby wytrzeźwiał i mógł o własnych siłach wrócić do domu. Sytuacja pogarszała się z roku na rok i Simon w końcu przejął jego obowiązki. Toteż gdy po śmierci męża Yolande Ratignié poprosiła go, żeby objął kierownictwo firmy, zgodził się bez wahania. Zresztą w międzyczasie ożenił się z Magali, córką swoich pracodawców. Wiele ich łączyło. Znali się od dzieciństwa. Najpierw byli dla siebie jak brat i siostra, potem zostali nierozłącznymi kompanami, przyjaciółmi, a wreszcie kochankami. Byli jak dwie połówki tworzące nierozerwalną całość. Cieniem na ich płomienniej miłości kładł się jedynie fakt, że nie mogli mieć dzieci. Pewnej burzliwej nocy ich szczęście poszło z dymem, a Simon Rouvière został sam, całkowicie zdruzgotany. – Gdybym chociaż mógł sobie pozwolić na zatrudnienie jakiegoś dobrego handlowca! – zawołał, teatralnym gestem rzucając długopis na biurko. Już słyszał, jak na samo wspomnienie o tym Yolande intonuje litanię skarg i lamentów. Według opinii jego teściowej, za czasów jej ukochanego Maurice’a wszystko szło o wiele lepiej. Yolande miała doprawdy bardzo krótką pamięć. Ileż to razy zbierała spod drzwi ukochanego Maurice’a, pijanego jak bela? A jak gonił ją z nożem po całym Font-Bray z zamiarem zarżnięcia jej jak wieprzka? Na szczęście sąsiadce, Lunie Saint-Alban, udało się przemówić ukochanemu Maurice’owi do rozsądku. Simon Rouvière często zastanawiał się, jak to możliwe, że Magali miała za

matkę taką kobietę, jak Yolande Ratignié, jędzowatą, złośliwą, wiecznie niezadowoloną, a przy tym bigotkę. Nic nie umknęło jej świdrującemu spojrzeniu, a jadowity język nie oszczędzał nikogo. Jej najlepsi przyjaciele mogli z dnia na dzień stać się najgorszymi wrogami. Czasami, między pokutą a rozgrzeszeniem, zdarzało się jej w akcie miłosierdzia odpuścić dawne złośliwości. Tym, co najbardziej drażniło Simona, był jej całkowity brak szacunku dla rodzaju ludzkiego i chorobliwa miłość do dwóch spasionych kocic, równie wrednych, jak ich właścicielka. Ślicznotka i Księżniczka działały w idealnej koordynacji: kiedy jedna była kotna, druga wydawała na świat młode. Tym sposobem Font-Bray liczyło więcej kotów na metr kwadratowy niż ludzi. Dwa razy do roku mieszkańcy zawiązywali koalicję przeciwko krewkiej wdowie. Zmęczeni sąsiedzi zastanawiali się, kogo powinni utopić w pierwszej kolejności: Yolande czy jej koty. Simon musiał studzić ich zapał. Jednak nigdy nie udało mu się poddać kocic sterylizacji… Simon był nie tylko zdolny do poświęceń, ale też niesłychanie uczciwy. Angażował się w prowadzenie firmy i wspierał teściową, jak tylko mógł, w imię pamięci o Magali. W ciągu pięciu lat wdowieństwa Simon miał tylko jeden romans, z kasjerką z supermarketu w Embrun. Znajomość szybko się zakończyła, już Yolande postarała się o to, żeby wzbudzić w Simonie poczucie winy. Może i dobrze, że tak się stało. Nie był jeszcze gotowy, miał poczucie, że zdradzał Magali. Chociaż okazji nie brakowało, zarówno w Chameyer, jak i w okolicy. Nieraz kobiety dawały mu jasno do zrozumienia, że nie są obojętne na jego uroki. Simonowi schlebiały ich zaloty, ale nie czuł się na siłach, żeby na nie odpowiedzieć. Zadzwonił telefon. – Simon – powiedziała Aude Saint-Alban po drugiej stronie słuchawki – wiem, że masz dużo pracy, ale musisz koniecznie być jutro wieczorem na urodzinach Régisa. Przyjechała Agnès. Simon obiecał, że przyjdzie i odłożył słuchawkę z tkliwym uśmiechem na ustach. Zawsze z rozbawieniem słuchał właścicielki Hotelu U Źródeł. Rodzina Saint-Alban… Pomyślał o Lunie, kobiecie odważnej i wielkodusznej, o jej starszej córce, ekscentrycznej Aude, jej młodszej siostrze, grzecznej i ułożonej Marie, i o Agnès, słodkiej Agnès, swojej młodzieńczej sympatii. Gdy Simon przekroczył bramę hotelu, goście siedzieli wokół długiego stołu ustawionego na tarasie. Simon odszukał wzrokiem Agnès; poznał ją, siedzącą tyłem do niego, zajętą rozmową z Cécile i Jo. – Siiimon! – wykrzyknęła Aude, biegnąc mu na powitanie z szeroko otwartymi ramionami. Miała na sobie tunikę z rękawami à la nietoperz, w której przypominała szamankę. – Dobrze, że udało ci się wyrwać. Agnès odwróciła się. Nie bez zdziwienia rozpoznała sylwetkę mężczyzny, którego

spostrzegła tamtego wieczoru po kąpieli w źródle. Simon! Był silny, krzepki, miał metr osiemdziesiąt siedem wzrostu i w niczym nie przypominał chorowitego chłopca w grubych, zasłaniających połowę twarzy okularach, jakim był kiedyś. Na cześć Régisa stół nakryto białym obrusem i przystrojono plecionką z kłosów pszenicy, wijącą się między gałązkami bluszczu i zapalonymi świecami. Kieliszki lśniły w blasku świec, połyskiwały sztućce, na każdym talerzu leżał bukiecik lawendy, wnosząc błękitny akcent i wydzielając delikatną woń. Jo, mer wioski, wzniósł toast. – Twoje zdrowie, Régis, nasz dobry przyjacielu. Dziękujemy ci za to, że od lat podtrzymujesz tradycje pasterskie. Myślę, że warto, abyśmy jako społeczność nie zapomnieli o swoich korzeniach, zwłaszcza teraz, w obliczu nadciągającej nowej epoki gospodarczej. Jo był pulchnym mężczyzną, ale poruszał się z majestatem, który wzbudzał szacunek u jego rozmówców. Miał obcięte na jeża, białe jak śnieg włosy. Jego żywe, błyszczące oczy promieniały nieskończoną dobrocią. Miał niski, donośny głos wytrawnych mówców i śpiewny akcent z okolic gdzieś między polami lawendy i lodowcami. Słuchając go, Agnès odnajdywała świat, który naznaczył jej życie bardziej, niż sądziła. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Régis! Zgromadzeni goście poszli za przykładem mera i złożyli życzenia solenizantowi. – Wszystkiego najlepszego! Pasterz, przyzwyczajony do ciszy hal, oblał się rumieńcem. Jego bujna broda i ognista czupryna zdawały się przybierać ten sam szkarłatny odcień. Agnès uśmiechnęła się do niego. Miała słabość do swojego starszego kuzyna, samotnika o wielkim sercu, zawsze gotowego, żeby pomóc i pocieszyć. Przypomniała sobie Régisa, jak siedział za kierownicą swojego ciągnika; hamował gwałtownie, a ona, Cécile i Simon, stojąc na przyczepie, na szczycie stogu świeżo skoszonego siana, przewracali się i wybuchali śmiechem. – Jeśli o mnie chodzi – podjął Jo nieoczekiwanie uroczystym tonem – możesz liczyć na moją obecność w przyszłym tygodniu przy pędzeniu bydła do Distroit. – Na moją też – dodał Simon. Régis podziękował im serdecznie. – Czy ja też mogę przyjść? – zapytała Agnès. – Jeśli tylko chcesz. Pomocy nigdy za wiele – odparł pasterz. Agnès pamiętała, jak pędzono krowy na górskie hale. Wygon nie trwał długo, trzy godziny marszu na wysokość pięciuset metrów powyżej wsi. Był tam piękny, rozległy płaskowyż, dla którego warto było wstać o pianiu koguta, wspiąć się po stromej ścieżce, z trudem łapiąc oddech, otrzeć się o przepaść nad wodospadem. Na południowym skraju Parku Narodowego Écrins przyroda odsłania swoje dziewicze piękno. Niekiedy można zobaczyć stado kozic, a tam, gdzie rozciągają się zielone wody jeziora, nawet rzadko spotykaną szarotkę alpejską. Ileż to razy Agnès chodziła na górę,