mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Doncowa Daria - Eulampia Romanowa 3 - Przesyłka dla kameleona

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Doncowa Daria - Eulampia Romanowa 3 - Przesyłka dla kameleona.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 428 stron)

Daria Doncowa: Przesyłka dla kameleona: Z języka rosyjskiego przełożyły Barbara LeszczukEwa Skórska ViDEOGRAF IIKatowice.

Tytuł oryginałuCeonotb neHOZJUiÓHan RedakcjaJacek Ulg Projekt okładki MarekJ. Piwko (mjp] Zdjęcie na okładce Tomas Bercie Redakcja technicznaDamian Walasek Skład i łamanieGrzegorz Bociek KorektaLawa Ryndak Wydanie I, listopad 2010 Wydawca: VideografII Sp. zo.o. 41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3ctel. 32-348-31-33,32-348-31-35 fax 32-348-31-25 officevideograf. pl toiow. videograf. pl Dystrybucja: DICTUM Sp. z o. o.01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12 Dystrybucjadictum. fl'www. dictum. pl Copyright EKSMO Agency Inc. , 2002 Copyrightfor thePolish edirion by VideografII Sp. z o.

o., Chorzów 2010 ISBN 978-83-7183-819-4 Druki oprawa: Rzeszowskie Zakłady GraficzneSA O, Boże niedaj mi zwariować! Głodować raczej iwędrowaćZ żebraczym kijem będę. (A.S. Puszkin).

Rozdział 1. Wpadłam w tę historię jak mucha do dżemu, albo do miodu, o ileśmierć w miodzie wydaje się wam bardziej interesująca od śmierciw dżemie. Ale w ten feralny dzień,od którego rozpoczął sięłańcuchniewyjaśnionych zdarzeń, nic nie zapowiadało kłopotów. Jak zwykle, około siódmej wieczorem, weszłam do domu obwieszonapotężnymi siatamii upuściwszy je na podłogę koło wieszaka, wrzasnęłam: -Ej, jest tu kto? - Cotam? - zza drzwido przedpokoju wysunęła się głowa Sierioży. - Zanieś to dokuchni - zarządziłam,popychającnogą siaty. Dokładnie wtym momencie usłyszałam charakterystyczny trzask. A to niefart, przypadkowo potrąciłam torebkę z jajkami. -Nieżałuj sobie! - zachichotał Sierioża. Zdenerwowałam się. Szkoda, że nie jest nam dane przewidywać przyszłość, bo wtedy ta drobnaprzykrośćz jajkami okazałaby się śmiesznostką, zabawnym przypadkiem, ale w tej chwili czułam się nieszczęśliwa. - Niech to diabli, niosłam odmetra i nic,a w domu sama nogą rozwaliłam. Stękając inarzekając na ciężkie życie, dotarłam do kuchni. Przy dużymokrągłym stole Jula,Kiriusza i Sienia przykładnie pili herbatę. Julka spojrzała dotorebki i spróbowałamnie pocieszyć: -Wielkie rzeczy,tylko sześć jajek się rozciapciało.

A jao mało co się nie rozpłakałam. -Wlejje dorondelka- zadysponował Sierioża. Julka posłusznie wybrała skorupki. - Przestań już biadolić - Sierioża naskoczył na mnie. - Myślałby kto,że to jakaś katastrofa. - Racja - włączył sięKiriusza. -Ty sięzatkaj - Sierioża zganił młodszego bratai dodał: - Dla nas nieszczęściem są rozbite jajka, a prawdziwe nieszczęście spotkało Sieńkę. Siemion jest najlepszym przyjacielem Sierioży, chodzilidotej samejklasy, potem sięrozeszlina różne uczelnie, ale przyjaźń pozostała. I mimoże Sierioża pracuje teraz w agencji reklamowej, a Sienia uczy niemieckiego, spotykająsię często, jak dawniej. Sienia podoba mi się: jest szczery,prostoduszny, zawszegotów do pomocy. - Jaki masz kłopot? - spytałam, wzdychając. Ponury jak rzadko Siemion burknął: - Nawet misię mówić nie chce! -Dobra,to ja opowiem - uśmiechnął się Sierioża. Rok temu poznał dziewczynę, Ritę - wesołą, śmieszkę, imprezowiczkę, wielką amatorkę dyskotek i knajp. Prawie pół roku Siemion hulał razem z nią, ale potem zrozumiał, żeMargarita ma w głowie tylkozabawę i nie będzie z niej żadnej przyzwoitej żony. Wprawdzie sam też lubiłposzaleć, noale niecodziennie. Będąc w sumieczłowiekiem spokojnym,odpowiedzialnym pod każdym względem, wyobrażał sobieswoją przyszłążonęzupełnie inaczej: pracującą, cierpliwą, dobrą gospodynię i matkę. Natomiast Rita, szaleniedumna ze swojej rzeczywiście nieprzeciętnejurody, uważałasię za dar od losu dla przyszłego męża. A w ogóle, mężczyźni urodzilisiętylko po to, ażeby uprzyjemniać jej życie. Mówiąc krótko, Sieni ten układ zaczął ciążyć i zakręcił się kołoinnejpanienki, Nataszy, która była znajomą Rity. Okazało się, że Nataszajestprzeciwieństwem swojej koleżanki. Jest spokojną, małomówną domatorką. Wcześnie umarła jej matka i wszystkie obowiązki domowe spadły nadziewiętnastoletnią dziewczynę. Ojciec, całkiemjeszcze młody, trzydziestodziewięcioletni wdowiec, czuł się jak u Pana Boga za pazuchą. Na stole zawsze czekałna niego ciepły obiad i kolacja, wyprasowaną koszulędostawał, kiedy mu była

potrzebna. Podwóch miesiącach znajomości Sienia oświadczył się Nataszy i zaczął przygotowania do ślubu. 9 Kiedy Rita dowiedziała się, że jej adorator przeniósł uczuciana kogośinnego, początkowo z wściekłości straciła głos. Jeszcze nigdy dotąd niktjej nie porzucił ipoczucie krzywdy wbiło się w jej serce jak zardzewiały gwóźdź. Poprzysięgła sobie zemstę naniegodziwcu iprzysięgi dotrzymała. Najpierw chciała popsuć mu uroczystość, zjawiającsię nieproszonana ślubie,ale później cwanej dziewczynie przyszedł do głowy szatańskipomysł. Ojciec Nataszy, przystojny i majętny wdowiec, już od dawna okazywałżywe zainteresowanie jasnowłosą, niebieskooką i piersiastą koleżanką,która pojawiałasię u jego córki. TerazRita poszła na całość,kokietującmężczyznę. Nie minęło pół roku, a teść Siemiona ożenił się z Margaritą i w ten sposób ona stała się teściową swojego byłegochłopaka. Parsknęłam śmiechem: - No to wpadł! -Rzeczywiście - westchnął Sienia. - Mieszkamy wszyscy razem i Ritka robi świństwanakażdym kroku. Tak chytrzewszystkoustawia,że wygląda jakby to ona dbała o Nataszę,ajajestem potworem. Niemam pojęcia, co robić? - Wynajmij mieszkanie i wyprowadźcie się - poradziłSierioża. -A pieniądze? -klasnął rękami Siemion. - Czy tywiesz, ile chcą zamiesiąc? Nie znajdzieszza mniej niż sto zielonych. - Wiesz co, Sienia - Julka wstała z krzesła - jak się już ożeniłeś, tostwórz żonie normalne warunki do życia. -Ale jatylenie zarabiam - powiedział ze smutkiem w głosie. - Topo co się żeniłeś? - Julka nie dawała za wygraną. - A kto mógłwiedzieć, że wyjdzie tak, jak wyszło. Ty mieszkasz z mamąSierioży i jest w porządku. - Katii prawiew domu nie ma, a poza tym jaka z niej teściowa, kupaśmiechu - westchnęła Julka i powiedziała: - Kirył, wleź na taboret i wyjmijz kredensu dużąpatelnię. Szkoda, żeby się jajka zmarnowały.

Zarazzrobię pyszny omlet. - Wciąż mi każą cośrobić -jęknął chłopiec. -A niech cię - rozzłościła się Jula - sama zdejmę. Błyskawicznie wskoczyła nataboret, wyciągnęła ręce,przez momentzachwiała się. - Ostrożnie! - wrzasnął Sierioża.

10 Za późno. Pisnąwszy ze strachu, Jula zwaliła się na podłogę i zaczęła krzyczeć. - Co, co się stało? - rzuciliśmy się ku niej. Dziewczyna półleżałana linoleum z dziwnie wykręconą prawą nogą. Kostka momentalnie zaczęła puchnąć i niebezpieczniesinieć. - To chyba złamanie - skonstatowałzakłopotany Sierioża. - Amama, jak na złość, ma dyżur. Katia jest chirurgiem, przeprowadza operacje tarczycy i według mniew obecnej sytuacji niewiele mogłaby pomóc. Ale w sytuacji zagrożenia w Sierioży obudził się mały chłopczyk,absolutnie przekonany, że jak tylkomama pojawi się w domu, to wszystkie problemy natychmiast znikną. - Towszystko przeze mnie - rozpłakał się Kiriusza. - Juleńko, przepraszam cię! - Głupstwo - szepnęła Julka, z trudem hamując łzy. - Co się miało stać,to się stało. - Bu-u-u-u! - zawodził chłopiec,trzymającsię za głowę. Dokompletu brakowało tylko chóru płaczek, który by mu wtórował. - Dosyć tego - wmieszałam się i zadecydowałam: - Trzeba wezwać pogotowie. Karetka przyjechała po dwóch godzinach. Naburmuszona, niesympatyczna baba rzuciła okiemna przypominającą kłodę drzewa nogę i szorstkim tonemzarządziła: - Zanieście jądo karetki. -My? - spytał głupio Sienia. - A co, ja jąmam zawlec? - wkurzyła się lekarka. -Sami się biliście, to

sami ją teraz znieście. - Myśmysię nie bili - zaprzeczył Sierioża. - Ona spadła ze stołka. - Dla mnie towszystko jedno - warknęła baba. - Nojuż, ruszcie się, nie tylkowy jesteście na świecie. Sienia, Sierioża i Kiryłdelikatnie podnieśli jęczącą Julkę. Ja szłamz tyłu,niosąc pled. Nadole stał biały mikrobusik do transportu chorych,w którym byłozimno jak w grobie. W końcu to był siódmy stycznia. - Proszęwłączyćogrzewanie - powiedział nieśmiało Sierioża, ale kierowca nawet okiem nie mrugnął. Julka, którą z trudem udałonam się ułożyć na noszach, znówzaczęła jęczeć. - Może by jej dać coś przeciwbólowego zauważył cichoSienia. -Nie trzeba, tak dojedzie - rzuciła obojętnie lekarka i dodała: -A dowód i ubezpieczenie wzięliście? - A mieliśmywziąć? - zdziwił się Sierioża. - No jasne! - Lekarka znów się wkurzyła. -Dalej, rusz się, jedna nogatu, druga tam. Oj, ludzie kompletnie bez pojęcia, tumany jakieś. - Dojakiegoszpitala jązawieziecie? - przerwałam jej biadolenie. - Do sto pięćdziesiątego drugiego -burknąłszofer. -Lepiej do Sklifosowskiego - westchnął Sienia. - Da się do Sklifa? - spytałam. - Nie - warknęła lekarka. - Nie jesteśmy prywatną firmą, jedziemytam, gdzie jestmiejsce. - Lampeczko - szepnął podekscytowany Kirył -niedawno był w telewizji taki program, że podobno wszyscy pracownicy Pogotowia to łapówkarze. Daj im storubli. Spojrzałam z szacunkiem na chłopca. Kto by pomyślał?

Ma tylko jedenaście lat, a kombinuje lepiej od nas. Wyjęłam szybko z portmonetki czerwoniutki papierek i wydukałam: - Jedziemy do instytutu Sklifosowskiego. Szofer rzuciłokiem na banknot i oświadczył: -To niepoważne! Trzeba było dołożyć jeszcze dwatakie banknoty. Lekarka momentalniez grzechotem otwarła metalową puszkę. Znalazłsię proszek od bólu głowy, a ambulans podjechał pod izbę przyjęć Sklifa. W ambulatorium przełożyli Julię nawąskie metalowe łóżkona kółkach i powiedzieli: -Czekajcie. W ogromnym korytarzu byłowiele drzwi, ale ani jednego lekarza. Od podłogistrasznie ciągnęło, Jula cały czas się trzęsła. Nie pomógł anipled, ani kożuszek Sierioży, ani moja kurtka. Wreszcie jedne drzwi sięuchyliłyi wyjrzał z nich starszy facet. - Dawajcie ją. Zaczęliśmypopychać łóżko. - Stop! - zakomenderował chirurg. Sklifosowski, Sklif- popularne określeniaInstytutu Naukowo-Badawczego Pogotowia Ratunkowego im. Sklifosowskiego.

12 Wszyscy zamarliśmy. -Jak jąwieziecie? - zdziwił się lekarz. - Coś nie tak? - spytałnieśmiało Sierioża. - Kto wpycha łóżkodo gabinetu nogami do przodu? Głową trzeba. "Ciekawe, na czym polega różnica? " - zastanawiałamsię, podczas gdymężczyźni z trudem obracali wózek. Jula jęczała i szeptała: - Oj, powoli, nie trzęście, boli mnie. Wkońcu znaleźliśmy się w gabinecie, gdzie jedynie spisali dane personalne pacjentki. -Terazdo rentgena - zarządził lekarz. - Tędy,na prawo. Powlekliśmy łóżko we wskazanym kierunku. Gruba, sapiąca baba potrzaskała aparatem i rozkazała: - Zawieźcie jądo przebieralni. Znowu trzeba było pchać przez cały korytarz łóżko, które podskakiwało na nierównej podłodze, a Jula wtedy krzyczała. Blady Sierioża trzymałżonę za rękę, a Kiriusza cały czas pociągał nosem. W niewielkim, obskurnym pokojumłody,może trzydziestoletnisanitariusz pociągnął za nogawki dżinsów Julki, mając zamiar je zdjąć. W tymmomencie Julka wrzasnęła na całe gardło. - Czego się drzesz? - powiedział obojętnie sanitariusz. -Trzeba pocierpieć. Ale ja już zwęszyłam, oco chodzi. Kolejny banknot znalazł się w jegokieszeni, i chłopak w mgnieniu oka rozkwitłjakkrzak jaśminu w upalny czerwiec. -Już, już, spokojnie - mruczał, delikatnie izgrabnie zdejmując z Julkiubranie. - Zaraz dam pod głowępoduszeczkę, przykryję kocykiem i pojedziemy do gipsowni.

Odsunął nas od łóżka i szybko dostarczywszy "ładunek"donastępnego gabinetu, szepnął mina ucho: - Słuchaj, ciotka, ja jestem Wołodia, za chwilę, jak lekarz skończy, zawiozę ją na górę,nie denerwuj się, wszystko załatwię, znajdę dla niejmiejsce, nie będzie leżała na korytarzu. Wtej chwili z gipsowni wyglądnął lekarz i niezbyt uprzejmymtonemrzucił: -Dawajcie ją. 13 Ale ja już wsuwałam mu banknocik. Twarzchirurga rozjaśniła sięw uśmiechui zamruczał: - Ależ po co? Nie trzeba. - Zastrzyk przeciwbólowy - zadysponowałam. -Nie ma sprawy - stwierdził. - Zaraz wszystko będzie. - Lampeczko - szepnęła Julka - sikać mi się chce. Ruszyłam naposzukiwanie salowej i znalazłamją w pokoju z tabliczką "Sanitarny". - Czego? - rzuciła opryskliwie. - Basen. -Poczekaj. Po dziesięciu minutach czekania, znów wsadziłamgłowę do "Sanitarnego". - Co znowu? Spieszysz się, czy jak? - wybuchła salowa. -Już nie maszsię gdzie spieszyć, jużtu jesteś. Aleja, nauczona doświadczeniem, już wsuwałam jej do kieszeni papierek. Na poirytowanejtwarzy pojawił się uśmiech i babsztyl zaćwierkał: - Oj, ta młodzież, pędziwiatry. No, chodźmy. O jedenastej w nocy zapłakaną i nadal drżącą z zimnaJulkę wwieźli do sali na szóstym piętrze. SanitariuszWołodianie zawiódł - poszeptawszy z pielęgniarką, wtoczył łóżko do sali 717 i konspiracyjnym tonemwyjaśnił nam: - To jest świetna sala, czteroosobowa, tu leżą same młode, nie ciężkochore,niema tuzdziwaczałych staruchczekających naendoprotezę.

Będzie jej tu bardzo dobrze. - Dzięki, człowieku -powiedział wzruszonySierioża. -Co tam! - machnął ręką Wołodia. -Nie ma za co. Pojutrze mam dyżur. Jeśli coś będziecie potrzebować, to walcie prosto na izbęprzyjęć. Aha,jeszcze jedno. Tu salowe biorą za dobę pięćdziesiąt rubli, więcej nie dawajcie, nie ma co ich rozpuszczać. - Adlaczego mamyim płacić? - zdziwił się Kiriusza. - Ech, młody-głupi - westchnął sanitariusz iposzedł. Pobiegliśmy do pomieszczenia salowych, wzięliśmy kilka koców, dodatkową poduszkę i obiecawszy Julce, że jutro rano zjawimy się ze wszystkim, czego potrzebuje, ruszyliśmy do wyjścia. W korytarzu, wzdłuż ścianstało kilka łóżek. Na jednym z nich bez przerwy jęczałastaruszka.

14 - Przykryjcie mnie kocem. Sierioża narzucił na nią kawałek spranej flaneli. -.Niech ci Bóg dazdrowie, synku - wyszeptała staruszka i poskarżyła się: - Oj jak mnie boli, jak miciężko. - Zaraz zawołam siostrę - obiecał Sierioża. Wdyżurce ładniutka pielęgniarka czytała książkę. -Tam, nakorytarzu pacjentce jest słabo. - Aha- skinęła głową dziewczyna. -Proszę do niej podejść! - Oczywiście - przyrzekła siostra, nie odrywając oczu odksiążki. Kiedy doszliśmy do wyjścia, odwróciliśmy się. Pielęgniarka, jakgdyby nigdy nic, nadal czytała książkę. - A jeśli człowiek nie ma pieniędzy? - spytałSienia. -To co? - Tonic - westchnęłam. Rozdział 2. Rankiem ja, Sierioża i Katia staliśmy naoddzialeJulkipod drzwiami z tabliczką "Gabinet Ordynatora". Kiriusza mimo desperackiegosprzeciwu, poszedł do szkoły. - Zdaje się, że przyszliśmy w nieodpowiedniej porze - westchnęła Katia. - Chyba wszyscy są na zabiegu. Ale w tym momencie otwarły się drzwi i wyjrzał młody człowieko przyjaznej, sympatycznej twarzy. - Państwodo mnie? -Szukamy doktora Kozy - powiedziałam. - Słucham, to ja, Stanisław FiodorowiczKoza. -Bardzo mimiło, kolego - zaćwierkała Katia i podała mu wizytówkę. - "Chirurg, doktor nauk medycznych, ordynator oddziałuchirurgii,Jekatierina Andrejewna Romanowa" - przeczytał Koza i obrzuciwszywzrokiem stojące przed nim 45 kilogramów żywej wagi, spytał z niedowierzaniem: - To pani?

-Tak - twarz Katiirozpłynęła się w uśmiechu, ponieważ już była przyzwyczajona, do tego, że chorzy biorą ją zapielęgniarkę. - To ja. Ato Jewłampija Andrejewna Romanowa. Starałam się uśmiechnąć najuprzejmiej, jak tylko mogłam. Trzeba sięspodobać temu Kozie, jakby nie było, to lekarzzajmujący się Julką. - Aha -kiwnął głową- czyli siostry, rozumiem.

16 W czasie kiedy Katia i Koza w swoim ptasim języku omawiali stanzdrowia Julki, patrzyłam przez okno. Wsłuchiwać się w ich świergotanienie miało sensu, bo i tak nie zrozumiałabymani słowa. A Koza siępomylił - ja i Katia nie jesteśmy siostrami,zbiegiemokoliczności mamytakiesame nazwiska i otczestwa, ale bywa, że czasami najbliżsi krewni nie sątak bardzo zżyci jak my obie. Zawsze chciałam miećsiostrę albo brata, ale los sprawił inaczej - byłam jedynaczką. Rodzice sądzili, że umrą bezdzietnie, ale Pan Bóg sprawił cud,urodziłaim się córeczka. Na pamiątkę po babce dziewczynkę nazwano Eufrozyną. Mało kogo tak ubóstwiano w dzieciństwie jak mnie. Mamusia,śpiewaczka operowa, i tatuś, profesor matematyki,zrobili wszystko, aby ichcóreńka miała szczęśliwe dzieciństwo. Nigdy mnie nie karcili za ustawicznetrójki, troskliwie dbali o moje zdrowie, zapisali mnie do szkołymuzycznej, do klasy harfy, a potem do konserwatorium. Nawet po śmierci papy nic się nie zmieniło. Mamusiatwardą rękąprowadziłamnieprzez życie, sama rozwiązywałanapotykane problemy. W żadnej sprawie nie miałam prawa miećwłasnego zdania. Rosłam sobie jako spokojne,chorowite dziecko inawet do szkoły chodziłam nieregularnie - tydzień nauki, miesiąc w łóżku. Nigdynie miałamprzyjaciółek, i najbliższym mi człowiekiem zawsze była mamusia. Przywykłam dzielić się z niąwszystkimi swoimiproblemami inieszczęściami. Wysłuchawszy mnie, mamusia czule mnie całowała i mruczała: - To nic, Frozieńko, ranekjest mądrzejszy od wieczora, nie martw się. I rzeczywiście bywało, że rankiem wieczórbyłzupełnie nieistotny. Tak sobie żyłam, jak kryształowa figurka, ułożona w aksamitnym pudełeczku i dla pewności owinięta jeszcze w watę. Mówiąc szczerze, takieżycie było mi bardzo na rękę. Jedynym utrapieniem była harfa. Po ukończeniu konserwatorium zaczęłam dawać koncerty, co straszną sprawiałomi mękę. Ale mamusia, której marzeniem było ujrzeć córeczkę nascenie,była tak szczęśliwa, że niemogłam jej rozczarować. Powoli zbliżałam siędo trzydziestki, więc mama postanowiła wydaćswój skarb za mąż. Znalazł się fantastyczny narzeczony- Michaił Gro

17 mow. Kandydat spełniał wszelkie wymagania: przystojny, dobrze wychowany, bogaty i dotego sierota. Było tylko jedno "ale": narzeczony było całe sześć lat młodszy ode mnie. Nie uznanotego jednak za istotnąprzeszkodę iodbyłosię huczne weselisko. Miesiąc po uroczystości mamusia zmarła z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku. Ale moje życie wcale się nie zmieniło- teraz o mnietroszczył się mąż. Po pierwsze: zaproponował, abym rzuciła pracę,potem zatrudnił gosposię. Wystarczyło,żebym kichnęła, a już pojawiałsię mąż zpielęgniarką. Jednakże, mimo takiej opieki i regularnego łykania witamin i preparatów poprawiających odporność,bez przerwy chorowałam. Słabe zdrowie często nie pozwalało mi wyjść z domui dzieńza dniem upływały jednostajnie. Głównie wylegiwałam się na kanapieotoczona górą kryminałów. Ten rodzaj literatury stałsię dla mnie jedyną odskocznią od codzienności ipochłaniałam wszystko, co ukazało sięna półkach księgarskich. Czasem przychodziła mi do głowy myśl osamobójstwie. Miałamwrażenie, że niemamani poco, ani dla kogo żyć. Dzieci nie mieliśmy, a pomimopatologicznej nadopiekuńczości,mąż wyzwalał we mnie męczące rozdrażnienie. Wystarczyło, że przekroczył prógmieszkania, a już dostawałam migreny. Najprawdopodobniej umarłabymz nudów, gdyby nie został naruszony leniwy bieg naszego życia. Któregoś dnia, nieznajoma czarnowłosadziewczynaprzyniosła mi wideokasetę, naktórej było napisane: "Obejrzyj to sama, Eufrozyno". Niemam pojęcia, czemu tozrobiłam i z otwartą gębą śledziłamnamiętnąscenęłóżkową, której głównym bohaterem okazał się być mój małżonek,a jego partnerką - czarnowłosa nieznajoma. Ona zresztą z czarującymuśmiechem wyjaśniła mi z ekranu, o co chodzi. Okazuje się,żeod dawna są kochankami, dziewoja jest w ciążyi żąda,abym jak najszybciej zgodziła się na rozwód. Mój małżonek boi się powiedzieć mi prawdę w oczy, mając na względzie mojewątłe zdrowie. Przez jakiś czas miotałam się pomieszkaniu, targana przerażającymimyślami, wreszcie, zrozumiawszy, że nikt mi niemożepomóc, wybiegłam naulicęz żelaznympostanowieniem, by skończyć ze sobą. Kasetai kartka z tekstem: "Za moją śmierć proszę nikogo nie winić" została nastole w jadalni. Spacerowałam dowieczora obojętnymi,chłodnymi ulicami i wreszcie,zebrawszy się w sobie, skoczyłam pod przejeżdżające żiguli,ale los posta.

18 nowił dać mi ostatnią szansę - za kierownicą archaicznego pojazdu siedziała Katia. W tensposób znalazłamsię w jejzwariowanej, stukniętej rodzince. Pierwszego dnia byłam przekonana, że lada chwila pękną mi bębenkiw uszach. Wszyscy wtym domu mówili głośno,we wszystkich pokojach ryczały telewizory,a po niekończących się korytarzach biegały trzypsy - mopsy Ada i Mula i amstaftka Rachel; dodajcie do tego jeszcze dwakoty, Semiramidę i Klausa, trzy chomiki i żabę Gertrudę. Katia była chirurgiem i całe dnie spędzała w pracy, jej starszy syn Sieriożka pracowałw agencji reklamowej iod rana do wieczora prowadził rozmowyz klientami. Jego żona Julka studiowała dziennikarstwo i jednocześnie pracowała jako reporterka w gazecie "Świat kobiet". Najmłodszy członek rodziny, jedenastoletni Kiriusza, również był niesłychanie zajęty- szkoła,sekcjasportowa, angielski. Rodzina żywiła sięparówkamii mrożonymi pielmieniami,sprzątali raz do roku, prali, kiedy nie było innego wyjścia. Po pewnym czasie przyszła imdo głowy "genialna" myśl - wynająć mnie jako pomoc domową. Bardziej nienadającej sięna tostanowiskoosoby trudnobyło sobiewyobrazić,bo ja nawet niewiedziałam jak się zapala palnik na kuchence gazowej. Nie wiadomo, jaki byłby finał tego zwariowanego pomysłu, gdyby nieto, że następnego dnia po moim wprowadzeniu sięporwanoKatię i znalazłam się w sytuacji absolutnie nie do pozazdroszczenia. Musiałam staćsięmamą dla Sierioży, Julki, Kiriuszy, mopsów, amstaffki, kotów, chomików i dla żaby Gertrudy. Nie będę opisywać swoich dramatycznych przeżyć, powiem tylko, żew rezultacie nauczyłam się gotować, rozmawiaćz nauczycielami w szkole i sprawnie obchodzić się ze zwierzętami. A co najważniejsze, udało misię odnaleźć Katię- i to nie gdzie indziej, alena strychujej własnej daczy, w Aliabjewie. Przyczym obie o mało co nie zginęłyśmy, ale przyszedłnamz pomocą funkcjonariusz milicji,major Kostin. Wstrzymując oddech, słuchaliśmy jego opowieści. To nie do wiary, a jednak tak było. Na czele grupy przestępczej, która chciała zabić Katię, stał mój byłymąż - Michaił Gromow. Okazałosię, że wcale nie był taki, za jakiegouchodził. Majątek jego nie pochodził zdziałalności firmy handlującej Pielmienie -gotowane małe pierożki z nadzieniem ze zmielonego surowego mięsa wieprzowo- wołowego i cebuli. 19 komputerami, lecz z małej fabryczkiwytwarzającejz sody oczyszczoneji farbki spożywczej "cudowne"witaminy produkcji amerykańskiej.

Ale tonie wszystko. Okazuje się, że moja mamuśka przed śmiercią, obawiającsię, że jej głupiutka i naiwna trzydziestoletnia córeczka nie potrafi sensownie zarządzaćswoim majątkiem, zostawiła u najlepszego przyjaciela ojca, panajurowskiego,zbiórobrazów rosyjskich malarzy, jedną z lepszych kolekcji w Rosji, którą mój ojciec uzupełniał przez całe życie. Mamuniabała się, że nierozważna Frozieńka nie potrafi zająć się spadkiemi Jurowski miał wyraźnie przykazane: córka nie powinna o niczym wiedzieć, dopóki nie skończy czterdziestu lat. Żeby Michaił nieuważał Froziza zbytni ciężar,Jurowskimiał mu przekazywać raz do roku jeden obraz. Ten obraz Michaił sprzedawał i za otrzymane pieniądze żyliśmydostatnio, jeżdżąc dobrym samochodem i nie oszczędzając najedzeniu. Michaił najbardziej obawiałsię tego, że stanę się samodzielna, zacznę pracowaći - niedaj Bóg - odejdę od niego, zanim skończę czterdziestkę. Dlategoz całych siłstarał się stworzyć mój obraz jako osoby umierającej, napychałmnie tabletkami i nad podziw się mną"opiekował". Trzeba przyznać, że osiągnął sukces. W ciągu ostatniego roku małżeństwa, bojąc sięrozchorować, przestałam wychodzić z domu. Michaiłtylko zacierał ręce. Pozostawało niewiele czasu do tego momentu, kiedy cała kolekcja będzie w jego rękach. Apatyczna,bezwolna żona zupełnie nie zdawała sobiesprawy z wartości płócien swojego ojca i terazmąż mógłby rozporządzaćobrazami według własnej woli. Niestety, tak świetnie wymyślonyplanzepsuła niczego nie podejrzewająca kochanka, chcąca pozbyć się rywalki. Pociągając za cienką niteczkę, major Kostin rozwinął całykłębek. Gromow wrazze wspólnikami siedzi wareszcie i czekana rozprawę. Zamieszkałam uKatii i twardą rękąprowadzę gospodarstwo domowe. Żeby na zawsze zapomnieć o cichej, zahukanej, chorowitej Eufrozynie, nawet zmieniłam imię. Co prawda, zrobiłam to wpośpiechu,niezbytsię zastanawiając, ale rzuciłam pierwszym imieniem, jakieprzyszło mi dogłowy - Eulampia. Teraz domownicy nazywają mnie po prostu. - Lampa - trąciła mnie Katia -co ty, śpisz? To jeszcze całkiem znośne przezwisko, bo zwracają się też domnie: Lampiec, Lampadel,Lampidudel, Lampowiecki. - Lampa - to znowu Katia - obudź się! Wypełzłamz kokonu wspomnień i spytałam:.

20 - Tak? Co się stało? - Nic, prócz tego, że trzeba zdecydować, kto zostanie z Julą - wyjaśniła, - Przez pierwszych kilka dni nie wolno jej wstawać i musimy ustalić dyżury. -Mogę być dodrugiej -zgłosiłsię Sierioża. - Dobra -machnęłam ręką. - Jedźdo swoich zajęć, dam sobie sama radę. Trzeba przyznać,że naprawdęJulce się udało -sala byłaprzyjemna. Tylko cztery łóżka. Pod oknem leżała wesoła dziewiętnastoletnia Irenka. Zjeżdżałapo poręczach izłamała nogę. Obok niej poważnaleczbardzo sympatyczna Ola. Ta zkoleirzucała w przyjaciela śnieżkami. Chłopak w żartach rzucił się na "agresorkę", potknął się i upadł na nią. Rezultat - złamana noga i rozbity nos. Następnełóżko należało doJulki,a tuż przy drzwiach leżała Nastia. Miała skończone dwadzieścia pięćlat,ale wyglądała znacznie młodziej, bo była chudziutka, jasnowłosa istaleuśmiechnięta. Natomiast jej przypadek byłnajpoważniejszy - złamanieszyjki kości udowej. Wyszła nazakupy i potknęła się na oblodzonymasfalcie. Mimo że panny leżały nieruchomo, bo tylko Irka jako tako kuśtykała o kulach,to w pokoju śmiech nie ucichał ani na minutę. Z innychsal dolatywałciężki zapach moczu inieustannejęki. Trzyczwarte oddziału stanowili staruszkowie, których w najlepszym razie odwiedzano w niedziele. W sali numer 717 zawsze kłębiło się mnóstwo ludzi. Koło Irki i Oli kręcilisię rodzice,przyjaciele i narzeczeni, do Nastiistale przychodził mąż, czasemzaglądała teściowa. Mimoże i on, i onamiło witali się z obecnymi, uśmiechali się iprawie entuzjastycznie zajmowali się Nastią, mnie się absolutnie nie podobali. Nie wiemdlaczego,ale za każdym razem na ich widok zimny dreszcz przebiegał mi po plecach. A i sama Nastia nie byłazbyt uradowana obecnością męża iteściowej.

Na zewnątrz wszystko wyglądało niby całkiem normalnie. Nastia całowała męża, uśmiechała się, interesowała domowymi nowinkami, alenieprzestawała być czujna. Któregoś razu przyszłam nie w porę: wszyscy spali, tylko Nastia zajmowała się czymś dziwnym - wylewała do basenu sok z kartonu. Na mójwidok wzdrygnęłasię,a potem wyjaśniła: - Skwaśniał,boję się pić. 21 - Racja -zgodziłam się z nią. - Nie powinno sięjeśćnieświeżych rzeczy. Apozatym, tobie tyle przynoszą, że się to, oczywiście, psuje. - No tak -cicho westchnęła dziewczyna -troszczą się. No widzisz,wyrzuć tę wątróbkę, teściowa wczoraj przyniosła. Otworzyłam słoik ipowąchałam jego zawartość. Na oko całkiem świeże, nawet apetycznie pachnie- niewielkie kawałeczki wątróbki w sosieśmietanowym iziemniaki. - Wydaje mi się, że to można zjeść. -Wyrzuć - zaskakująco ostrymtonem powiedziała Nastia. - Wyrzuć! Wzruszyłam ramionami. Jeśli ma ochotę wyrzucać dobre jedzenie, tonie będę się z nią spierać. W końcu nie ja to kupowałam, nie ja gotowałam. Wrzuciwszy słoik do kubła naśmieci,po cichutku zbudziłam Julkęi podałam jej przyniesione jedzenie. Dziwnym trafem ja dzisiajteż usmażyłam wątróbkę, ale z makaronem. Jula szybko wymiotła połowę rondelka ispytała Irkę, która właśnie się obudziła: - Chcesz? Smaczne. - Nie - Irkapokręciłaprzecząco głową - zaraz mama przyjdzie, maprzynieść galaretę. -Możety? - Jula zwróciła się do Oli, która zaczęła machaćrękami. - Dziękuję, ale tak sięobżarłam rano - wzdychając, odparła Ola. -Nastieńko - proponowała dalej Julka- zjesz? - Z przyjemnością - odparła dziewczyna i dziarsko powiosłowała łyżką w rondelku. - Lubię wątróbkę, a zwłaszcza z makaronem.

Przyglądałam się jejze zdumieniem. Dziwna sprawa! Pozbyćsię swojego jedzenia i zaraz rzucić się nacudze! Przez następne dwadni ukradkiem obserwowałam Nastię i doszłamdo interesującego wniosku. Ona nie jadłaniczego, co przynosił mąż i teściowa. Sok, kefir, napój owocowy i zupę wylewała do basenu,owoce i cukierki wyrzucała do kubła na śmieci, gdzie również lądowały jogurty,pojemniki z mięsem, a nawet kanapki z kawiorem. Nastia odmawiała sobie delikatesów, żywiąc się obrzydliwym szpitalnym jedzeniem. Ale kiedyJula, Ola i Irka częstowały ją smakołykami, chętnie brała. Sama nigdy sąsiadek nie częstowała, uważając że lepiej "nakarmić" śmietnik. Czternastego stycznia przyszłam do szpitala jak zwykle o jedenasteji na łóżku Nastii zobaczyłam starszą kobietę zzagipsowaną ręką. Bardzozdziwiona spytałam:.

22 - A gdzie Nastia? -Wczoraj wieczorem przewieźli ją do innego szpitala - wyjaśniła Julka. -Jej mążpokłócił się z Kozą -weszław słowoOla. - Wrzeszczał: "Wytunie leczycie". - No więc gdzie ją zawieźli? - nie mogłam się połapać. - Najpewniej do CITO - wzruszyła chudziutkimi ramionkami Ola. -Podobno obiecali jej tam operację zrobić, wstawić sztuczny staw. Irka milczała, odwróciwszy się do ściany. Dzień toczył się''swoim rytmem -obchód, zmiana opatrunków,zastrzyki. Po obiedzie zmęczonedziewczętausnęły, aja usiadłam na krześle przy oknie, zamierzając czytać gazetę. - Eulampio Andriejewna - rozległ się cichyszept. Podniosłamgłowę. Irka spuściła nogi z łóżka i kiwałado mnie palcem. - Chodźmy zapalić. Wyszłyśmyna zimną idość brudną klatkę schodową. Dziewczynawyjęłaz kieszeni paczkę papierosów "Złota Jawa" i mruknęła: - Dziwnie jakoś z tą Nastią wyszło. Westchnęłam: - Z pewnością wCITO będzie jej lepiej. Irapokręciła papierosem w palcach i powiedziała: - Ona wyrzucała całe jedzenie, które jej z domu przynosili. Przytaknęłam. Ira chwilę milczała, a potem dodała: - Nigdy nasnie częstowała. Nawet personelowi nie dawała, a tu jesttaki zwyczaj, że jeśli nie możesz zjeść, to dajesz salowym czy pielęgniarkom. A Nastia - nigdy. Dobre mandarynki wyrzucała dokubła. Dlaczego? Milczałam.

Irka wypaliła papierosa i dodała zdecydowanym tonem: - Ja wiem. Onabała się, że ją otrują. - Kto? Kochający mąż iteściowa? Ira wpatrzyła się w okno. - Oni udawali. -No wiesz - roześmiałam się. - Świetni komedianci, codzienniez torbami pełnymi smakołyków do szpitala, jak do pracy. CITO - Centralny Instytut Traumatologii iOrtopedii w Moskwie. 23 - Wszystko jedno - upierała się Ira. Oni udawali. Nastia szepnęłami,że oni chcą się jej pozbyć! A uczucie tylko na pokaz! Znów się roześmiałam, ale w tym momencie zatkało mniena wspomnienie własnego mężai jego "troski" omojezdrowie. Wiadomo, w życiu różnie bywa. Tymczasem Irenkazdjęła z szyi łańcuszek, na którymdyndał kluczyk. - Proszę to wziąć. -Co to jest? - Nastia dała mi ten kluczyk -wyjaśniała dziewczyna. - Dwie godziny wcześniej, nim ją zabrali. - A po co? -Była w strasznym nastroju. Twierdziła, że ją na pewno zabiją, zdajesię z powodu mieszkania. Podobno mążjest zinnego miasta, przywiózłtuzesobą matkę i teraz wedwójkę próbują pozbyć się Nastieńki, żeby pojej śmierci mieszkanie przypadło im. A ona nie ma żadnych krewnych. - Co za bzdury - powiedziałam. - Owiele prościej byłoby się rozwieśći podzielić mieszkanie. - Nie wiem - Ira rozłożyła bezradnie ręce. - Powtarzamtylko jej słowa.

- A co ma do tegokluczyk? -Nastia prosiła, że jeśliby coś się z nią stało, to trzeba otworzyć skrytkę w "Mapo-Banku". - Po co? -Żeby coś stamtąd zabrać. Bardzo oto prosiła, nawet płakała. No toterazpomyślałam, że ja jeszcze w szpitalu poleżę ze dwa miesiące, więcmoże pani by poszła i zobaczyła? - Ale z Nastią na pewno jestwszystkow porządku. -A skądpani wie? -spytała poważnie Ira,wkładając mi do ręki kluczyk. - Jeśli ją stąd wywieźli. - Dobrze- zgodziłam się. - SpytamKozę, dokąd zabrali Nastię, odwiedzę ją i oddam kluczyk. Ira wyraźnie poweselała: - Dziękuję, zdjęła mi pani kamień z serca.