mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Douglas Lloyd C. - Szata -[czytać pierwsze]

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Douglas Lloyd C. - Szata -[czytać pierwsze].pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 1,757 osób, 768 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (2)

Gość • 23 miesiące temu

Wszystko ok

Gość • 3 lata temu

Wszystko w porządku

Transkrypt ( 25 z dostępnych 933 stron)

Lloyd C Douglas Szata Tytuł oryginału The Robe © Copyright 1942 by Lloyd C Douglas © Copyright for the Polish translation by Rafał Warszawa 1992 Projekt graficzny sern Adam Olchowik Ilustracja na okładce Marek Szal Redaktor Maria M Mogielnicka Redaktor techniczny Ewa Dębnicka ISBN 83-211-0966-7 INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 1998 Wydanie XII Ark druk 36/16 Druk i oprawa Łódzka Drukarnia Dziełowa S A Łódź, ul Rewolucji 1905 r nr 45 Książkę tę dedykuję z wyrazami uznania pani Hazel Mc. Cann, która była ciekawa, co się stało z szatą Rozdział 1

Łucja miała zaledwie piętnaście lat, toteż rzadko znajdowała choćby krótką chwilę na zastanowienie się nad innymi sprawami niż te, które wypełniają życie każdej dorastającej dziewczyny. Tego jednak ranka czuła się obciążona poważną odpowiedzialnością. Matka nigdy prawie nie poruszała w rozmowach z nią tematów niepokojących; przypominała tylko zwykle o tym, że warto mieć zawsze czyste ręce i czyste serce; poprzedniego wszakże wieczora zwierzyła się córce z troski, czy śmiałe uwagi, wypowiedziane przez ojca w senacie, nie pociągną za sobą przykrych skutków, a Łucja, której pochlebił ten dowód zaufania, odpowiedziała rozsądnie, że Gajusz nic nie może zrobić szanowanemu senatorowi. Ale gdy już leżała w łóżku, ogarnął ją niepokój. Gajusz rzeczywiście pewno by nie reagował na ostre zarzuty ojca, który krytykował rozrzutność i błędy w gospodarce władcy, gdyby już od dawna nie żywił urazy do rodu Gallio. O tej urazie nikt nie wiedział prócz Łucji i Diany. Trzeba teraz postępować bardzo ostrożnie, żeby uniknąć wszelkich kłopotów. Ptaki zbudziły ją o świcie. Nie przywykła jeszcze do ich trzepotu i świergotania, bo wróciły tego roku znacznie wcześniej niż w innych latach; wiosna zjawiła się z całym swoim orszakiem, nim skończył się luty. Kiedy Łucja otworzyła oczy, od razu poczuła ten sam niepokój, z którym zasnęła wczoraj wieczorem, nękający jak ból zęba. Ubrała się po cichutku, żeby nie zbudzić Tercji, która spała głębokim snem w sąsiedniej alkowie i która pewno się zlęknie, gdy

spostrzeże nieobecność swojej młodej pani; starała się bezszelestnie stąpać w sandałach po pięknej mozaice posadzki, gdy z sypialni przez sąsiednią salę wyszła na długi korytarz. Stamtąd zbiegła schodami do obszernego przedsionka i dalej do wielkiego perystylu, gdzie zatrzymała się osłaniając dłonią oczy przed blaskiem słońca. W ostatnim roku czy nawet dawniej jeszcze uświadomiła sobie bardzo jasno, że rosnąc i dojrzewając, szybko przeobraża się z dziecka w kobietę, ale tutaj, na tym ogromnym, wyłożonym płytami dziedzińcu, zawsze czuła się maleńka, jak karlica wśród wysokich marmurowych kolumn podtrzymujących sklepione stropy, dostojnych posągów czuwających w majestatycznej ciszy na strzyżonym trawniku wokół tryskającej w górę srebrzystej fontanny. Tutaj niezależnie od wieku zawsze była małym dzieckiem. Nie poczuła się też bardziej dorosła, kiedy sunąc dalej po ułożonych w deseń płytach mijała Serwiusza, którego smagłą twarz żłobiły głębokie bruzdy już wtedy, gdy Łucja ledwie odrastała od ziemi. Skinieniem dłoni i uśmiechem odpowiedziała na pozdrowienie starego niewolnika, podnoszącego drzewce włóczni do pomarszczonego czoła, i skierowała się w głąb prostokątnego dziedzińca, ku obrośniętej winem pergoli. Oparta o marmurową balustradę obejmowała wzrokiem opadające tarasami ogrody, altany, wyłożony mozaiką basen, a dalej wspaniały widok na miasto i rzekę, i zastanawiała się, czy powiedzieć wszystko Marcellusowi. Brat z pewnością wpadnie w okropny gniew i albo będzie bezsilny wobec tej sytuacji, albo też

pogorszy ją jeszcze jakimś zbyt pochopnym działaniem. Ktoś jednak w rodzinie powinien wiedzieć, jak wrogo jest nastawiony Gajusz, nim podejmie się dalsze ryzykowne kroki. Łucja wątpiła, czy będzie miała okazję przed południem rozmawiać w cztery oczy z bratem, bo Marcellus spędził wieczór, a zapewne nawet całą noc, na uczcie trybunów wojskowych i nie wstanie wcześnie. Ale teraz już musiała powziąć decyzję. Żałowała, że nie powiedziała całej prawdy Marcellusowi zeszłego lata, kiedy wszystko się zaczęło. Obejrzała się, usłyszawszy chrzęst rzemiennych sandałów. Zbliżał się majordomus Decymus, za którym stąpały dwie macedońskie bliźniaczki podtrzymując srebrne tace wzniesionymi wysoko dłońmi i rozcapierzonymi palcami. Decymus skłonił się nisko przed Łucją i zapytał, czy życzy sobie, aby jej tu, pod pergolą, podano śniadanie. — Czemuż by nie? — odparła myśląc o czym innym. Decymus krzyknął na bliźniaczki, które co prędzej zakrząt-nęły się koło stołu; Łucja śledziła ich wdzięczne ruchy z zaciekawieniem i przyjemnością, jakby patrzyła na figle bawiących się szczeniąt. Były to ładne dziewczątka, podobne do siebie jak dwa ziarenka grochu, trochę od niej starsze, choć nie tak wyrośnięte, zwinne i kształtne. Łucja po raz pierwszy widziała je pełniące jakieś obowiązki, bo bliźniaczki zostały kupione zaledwie przed tygodniem. Widocznie Decymus, do którego należało przyuczanie nowych niewolników, uznał, że młode Macedonki już nadają się do usługiwania państwu. Łucja była ciekawa, jak bliźniaczki uporają się z powierzonym im zadaniem, bo ojciec mówił, że wychowały się w zamożnym domu i prawdopodobnie nigdy

jeszcze nie nakrywały do posiłku. Nie pozwoliły sobie ani razu zerknąć ukradkiem na obserwującą je dziewczynę i krzątały się szybko, ale spokojnie. Łucja zauważyła, że obie są bardzo blade, zapewne wskutek długiej podróży pod pokładem statku wiozącego jeńców. Ojciec lubił, nie szczędząc na to wydatków, mieć w domu cennych niewolników. Rodzina Gallio nie posiadała ich wielu, ponieważ ojciec ganił wulgarną, niebezpieczną próżność ludzi, rujnujących się na zgraję służby, która nie mając nic do roboty rozleniwia się, buntuje i knuje spiski. Wybierał niewolników z taką samą rozwagą jak piękne rzeźby i inne dzieła sztuki. Nie szukał ich na publicznych targach. Powracający z wypraw wojennych do cywilizowanych krajów dowódcy zwykle zawia- damiali kilku zamożnych przyjaciół, że pewna liczba szlachetnie urodzonych jeńców przeznaczona jest na sprzedaż; ojciec Łucji w takich wypadkach spieszył w przeddzień licytacji obejrzeć kandydatów, wypytać o historię każdego z nich, wybadać ich dokładnie, a jeśli któryś zdawał mu się godny należenia do grona jego domowników, ofiarowywał za niego odpowiednią cenę. Nigdy nie wyjawiał najbliższym, ile zapłacił, ale wszyscy wiedzieli, że gdy chodziło o ten towar, miał szczodrą rękę. Wiele znajomych rodzin nieustannie miało kłopoty z niewol- nikami, to kupowało ich, to sprzedawało albo wymieniało. Ojciec Łucji bardzo rzadko pozbywał się któregoś ze swoich, a zdarzało się to jedynie wtedy, gdy człowiek ten nadużywał skromnej władzy, jakiej udzielono mu nad innymi. Z tego powodu przed rokiem oddalono z domu doskonałą kucharkę. Minna opryskliwie,

a nawet okrutnie traktowała swoje pomocnice, krzyczała na nie i poszturchiwała je z lada powodu. Kilka razy upominano ją, aby zmieniła postępowanie. W końcu pewnego dnia uderzyła Tercję. Gdzie też podziewa się teraz Minna? — przemknęło przez głowę Łucji; dawna kucharka piekła wyśmienite miodowe placki. Ojcu trzeba przyznać, że trafnie osądza ludzi. Oczywiście niewolnicy to niezupełnie ludzie, niektórzy jednak prawie się nimi wydają. Na przykład Demetriusz, nadchodzący właśnie pod kolumnadą długim, regularnym krokiem. Ojciec kupił go sześć lat temu i dał Marcellusowi w podarunku na siedemnaste urodziny. Był to dzień niezwykle uroczysty, wszyscy przyjaciele zgromadzili się na Forum, żeby zobaczyć, jak Marcellus — po raz pierwszy w życiu ogolony — otrzymuje białą togę z rąk ojca i Korneliusza Kapito, którzy wygłosili stosowne przemówienia. Łucji serce biło mocno z dumy i radości, chociaż miała wtedy zaledwie dziewięć lat i nie mogła w pełni rozumieć znaczenia ceremonii, wiedziała tylko, że Marcellus powinien odtąd zachowywać się jak dojrzały mężczyzna; co prawda czasem zapominał o tym, gdy Demetriusza nie było u jego boku. Łucja wydęła pulchne wargi i uśmiechnęła się myśląc o stosunkach między swoim bratem a jego sługą. Demetriusz, o dwa lata starszy od Marcellusa, odnosił się do niego zawsze z powagą i szacunkiem, ani na chwilę nie wypadając z roli niewolnika. Marcellus natomiast, pozornie surowy i pełen godności, chwilami jakby zapominał o swojej pozycji pana 1traktował Demetriusza niedorzecznie, jak zaufanego przyja ciela. Było to niekiedy bardzo zabawne. Łucja lubiła obser

wować ich obu w takich momentach. Oczywiście sama podob nie traktowała Tercję, ale to uważała za zupełnie inną sprawę. Demetriusz pochodził z Koryntu. Jego ojciec, bogaty armator, zbyt otwarcie opowiedział się za polityką oporu wobec Rzymian, aż pewnego dnia nastąpiła katastrofa i cała rodzina została nagle rozbita. Ojca ukarano śmiercią, starszych braci oddano w niewolę nowemu namiestnikowi Achai, matka, kobieta ze znakomitego rodu, popełniła samobójstwo, a Demetriusza, smukłego, pięknego i silnego chłopca, przewieziono do Rzymu pod silną strażą, jako nie tylko cennego, lecz także krnąbrnego jeńca. Łucja pamiętała, jak na tydzień przed ceremonią uznania pełnoletności Marcellusa ojciec opowiadał matce o kupionym właśnie korynckim niewolniku. Słowa ojca zrobiły na niej wielkie wrażenie i trochę ją przestraszyły. — Trzeba będzie przez czas jakiś obchodzić się z nim bardzo ostrożnie — powiedział ojciec. — Los dotknął go brutalnie. Dozorca radził mi spać ze sztyletem pod poduszką, dopóki Koryntczyk nie ochłonie ze wzburzenia. Rzekomo pobił dotkliwie jednego ze strażników. W zwykłych okolicznościach uspokoiliby go prędko i raz na zawsze, mieli jednak 10 rozkaz dostarczyć żywego i całego do Rzymu. Odetchnęli z ulgą, kiedy się go pozbyli. • Ale czy nie jest niebezpieczny? — spytała zatroskana matka. — Czy nie wyrządzi jakiejś krzywdy naszemu synowi? • Wszystko będzie zależało od roztropności Marcellusa —

odparł ojciec. — Musi zdobyć sobie jego wierność. Sądzę, że to potrafi. Demetriusz musi się przekonać, że jest traktowany sprawiedliwie. Nie spodziewa się szczególnych przywilejów. Wie, że jest niewolnikiem i buntuje się przeciw temu, ale podda się lojalnie rozsądnej dyscyplinie. — Potem ojciec opowiedział, że zapłaciwszy umówioną cenę i podpisawszy akt kupna, sam wyprowadził Demetriusza z ciasnej celi, a kiedy znaleźli się na otwartym placu, zdjął mu kajdany; zrobił to bardzo delikatnie, bo przeguby rąk młodzieńca były do krwi pokaleczone łańcuchami. — Ruszyłem przodem — ciągnął — nie oglądając się, czy nowy niewolnik idzie za mną. Aulus, który mnie podwiózł na miejsce, czekał w pobliżu, przy Bramie Appijskiej. Początkowo zamierzałem wziąć ze sobą Koryntczyka na wóz, ale w ostatniej chwili rozmyśliłem się i poleciłem mu iść pieszo do naszej willi, wytłumaczywszy, jak do niej trafi najkrótszą drogą. • Zostawiłeś go samego? — wykrzyknęła matka. — Czy to nie za wielkie ryzyko? • Owszem — przytaknął ojciec — ale więcej bym ryzyko wał, gdybym go przywiózł do domu zakutego w kajdany. Mógł uciec. Chciałem, żeby sam rozstrzygnął, czy woli spróbować losu naszego domownika, czy też narazić się na niebezpieczne przygody. Widziałem, że ten dowód zaufania zdziwił go i trochę rozbroił. Piękną greczyzną — bo otrzymał staranne wykształ cenie — zapytał: „Co mam zrobić, panie, kiedy przyjdę do twojej willi?" Powiedziałem, że ma się zgłosić do Marcipora,

który nim pokieruje. Skinął głową i stał przede mną przebie rając w palcach zardzewiały łańcuch, zdjęty z jego rąk. „Odrzuć to" — powiedziałem. Wsiadłem na wóz i pojechałem do domu. • Ciekawe, czy go jeszcze kiedykolwiek zobaczysz — powiedziała matka i w tej samej chwili jakby na zawołanie w progu zjawił się Marcipor. • Panie, przyszedł jakiś młody Koryntczyk — oznajmił Marcipor, który także pochodził z Koryntu. — Mówi, że należy do ciebie. • To prawda! — odparł ojciec, rad z tej nowiny. — Kupiłem go dzisiaj rano. Będzie usługiwał mojemu synowi, ale na razie Marcellus nie powinien jeszcze nic o tym wiedzieć. Daj mu jeść, niech się wykąpie i przebierze w czystą odzież. Długo siedział w więzieniu. • Grek już wykąpał się, panie — powiedział Marcipor. • To dobrze, żeś o tym sam pomyślał — pochwalił go ojciec. • Nie, panie, to nie ja o tym pomyślałem. Byłem w dolnym ogrodzie nadzorując sadzenie różanych krzewów, kiedy ten Grek nadszedł. Przedstawił mi się, oznajmił, że należy do pana, i spostrzegł sadzawkę... • Czyżby ośmielił się wykąpać w naszej sadzawce? — przerwała mu matka. • Proszę mi wybaczyć — usprawiedliwiał się Marcipor. — Stało się to tak szybko, że nie zdążyłem go powstrzymać.

Pobiegł ku sadzawce, zrzucił ubranie i skoczył do wody. Oczywiście natychmiast spuścimy wodę i dokładnie oczyścimy dno. • Zróbcie to — powiedział ojciec — ale nie karć Greka za ten postępek, zapowiedz mu tylko, żeby nigdy więcej nie pozwalał sobie na coś podobnego. Kiedy Marcipor odszedł, ojciec roześmiał się, a matka powiedziała: • Koryntczyk powinien wiedzieć, że nie wolno mu się kąpać w naszej sadzawce. • Zapewne wie — odparł ojciec. — Nie mogę jednak gniewać się o to na niego. Był okropnie brudny. Na widok wody stracił po prostu głowę. Niepotrzebnie obawiali się — myślała Łucja — że Marcipor okaże się zbyt surowy dla biednego Demetriusza; od pierwszego dnia pokochał go jak rodzonego syna. Ich wzajemne przywiązanie było tak serdeczne, że nowi, przybyli potem niewolnicy często pytali, czy Marcipor i Demetriusz są krewniakami. Demetriusz ukazał się znowu. Wyszedł z domu i zbliżał się po wyłożonej kafelkami posadzce w stronę pergoli. Łucja była ciekawa, jaką jej przynosi wiadomość, ale niewolnik zatrzymał się przed nią i w milczeniu czekał, żeby pozwoliła mu przemówić. • Mów, Demetriuszu — powiedziała cedząc słowa przez zęby. • Szlachetny trybun pozdrawia swoją siostrę i pyta, czy

będzie mu wolno zjeść śniadanie w jej towarzystwie — oznajmił z godnością. 12 Łucja rozpromieniła się, ale prędko spoważniała znowu: —Powiedz swojemu panu — odparła — że jego siostra zgadza się z radością... Powiedz mu też — dodała mniej oficjalnym tonem — że śniadanie podadzą nam tutaj, pod pergolą. Demetriusz z niskim ukłonem odwrócił się, by odejść, ale Łucja wyprzedziła go o kilka kroków; szedł za nią w dyskretnej odległości, a kiedy oddalili się tak, że nikt nie mógł słyszeć ich rozmowy, Łucja okręciła się na pięcie i zatrzymała. • Jakim cudem wstał tak wcześnie? — spytała bardzo naturalnie, nie podnosząc głosu ani go nie ściszając. — Czy nie był wczoraj na uczcie? • Trybun wziął udział w uczcie — odparł z szacunkiem Demetriusz. — Myślę, że o tym właśnie chce jak najprędzej opowiedzieć swojej siostrze. • Och, Demetriuszu, czy to znaczy, że dał się wciągnąć w jakąś awanturę? — Starała się wyczytać prawdę z jego oczu, ale Demetriusz zachował nieprzenikniony wyraz twarzy. • Gdyby nawet tak było — odpowiedział powściągliwie — trybun zapewne nie chciałby o tym mówić w obecności niewolnika. Czy mogę odejść? • Oczywiście towarzyszyłeś swojemu panu, żeby mu usłu giwać? — zapytała Łucja, a kiedy niewolnik skinieniem głowy

potwierdził jej domysły, ciągnęła: — Czy był tam Gajusz? — Demetriusz powtórnie skinął głową, a Łucja z wahaniem dodała: — Zauważyłeś może, czy władca był w dobrym humorze? • W jak najlepszym — odparł Demetriusz — póki nie usnął. • Upił się? — Łucja zmarszczyła nosek. • Może, ale nie przystoi o tym mówić. • Czy Gajusz odniósł się przyjaźnie do mojego brata? — wypytywała niezrażona Łucja. • Nie inaczej niż zwykle — odpowiedział Demetriusz przestępując z nogi na nogę i zerkając ku domowi. Łucja westchnęła z irytacją, potrząsnęła ciemną, kędzierzawą głową i wydęła wargi. • Bywasz czasem nieznośny, Demetriuszu. • Wiem — przyznał z żalem. — Czy wolno mi już odejść? Mój pan... • Idź, idź sobie — krzyknęła Łucja. — I to natychmiast. — Zawróciła ku pergoli energicznym ruchem. Coś niedobrego musiało zdarzyć się tej nocy, skoro Demetriusz odpowiadał tak zagadkowo. Decymus, instynktownie wyczuwając zły humor młodej pani, wycofał się przezornie. Bliźniaczki już zdążyły tymczasem nakryć do stołu i stojąc jedna obok drugiej czekały na dalsze rozkazy. Łucja podeszła do nich. • Jak wam na imię? — spytała. W głosie jej brzmiała jeszcze nuta gniewu.

• Mnie na imię Helena — pisnęła płochliwie jedna z dziew czyn — a siostrze Nesta. • Czy twoja siostra jest niemową? • Proszę wybaczyć, Nesta jest bardzo nieśmiała. Kiedy Łucja zbliżyła się, lęk rozszerzył ocienione długimi rzęsami oczy niewolnic, ale nie ruszyły się z miejsca. Łucja ujmując je łagodnie pod brody podniosła ku światłu ich twarze i powiedziała z uśmiechem: —Nie bójcie się, nie ugryzę was! — Potem, jakby się bawiła lalką, starannie poprawiła szarfę. Oczy dziewcząt zwilgotniały, a Nesta ukradkiem otarła wielką łzę, spływającą jej po policzku. — Nie płaczcie! — uspokajała je młoda pani. — Nikt wam tutaj nie wyrządzi krzywdy. — Nagle odruchowo zmieniła ton i prostując się oznajmiła z dumą: — Należycie do senatora Marka Lukana Gallio. Zapłacił za was drogo, ponieważ jesteście dużo warte, a skoro jesteście dużo warte, będziecie dobrze traktowane... Decymusie! — zawołała przez ramię. — Dopilnuj, żeby te ładne dziewczęta dostały nowe tuniki, białe z koralowym przybraniem — obejrzała uważnie ich ręce: — Czyste i piękne! — stwierdziła półgłosem. — To dobrze. — I znów zwróciła się do Decymusa: — Możesz odejść i zabierz ze sobą bliźniaczki. Niech przynoszą nam półmiski. Mój brat zje tutaj ze mną śniadanie. Ty nie będziesz nam już potrzebny. Łucja nie lubiła Decymusa; nie mogła mu zarzucić nic konkretnego, był wzorowym służącym, prawie przesadnie okazywał państwu szacunek, tak jednak chłodny, że nieomal

arogancki. Zauważyła, że niewolnicy przywiezieni z innych krajów mają na ogół milszy sposób bycia niż urodzeni w Rzymie. Decymus urodził się w tym mieście i należał do familii senatora Gallio od bardzo dawna; Łucja od najwcześniejszego dzieciństwa przywykła do jego obecności w domu. Pełnił odpowiedzialne obowiązki: kupował prowianty do kuchni państwa, pertraktował z dostawcami, chodził na rynek, a gdy z odległych krajów nadchodziły karawany kupieckie, nabywał egzotyczne korzenie i przyprawy. Załatwiał te sprawy doskonale, do cudzych nigdy się nie wtrącał, był skryty i pełen godności. Pozostał jednak zawsze obcym człowiekiem. Nie budził w Łucji serdecznej sympatii, jak stary, zacny Marcipor, niezmiennie łagodny i zasługujący na pełne zaufanie. Marcipor zarządzał interesami rodziny od wielu już lat i prawdopodobnie więcej wiedział o jej majątkach niż sam senator Gallio. Odprawiony przez Łucję Decymus skłonił się nisko i odszedł w stronę domu, ale jego sztywne plecy wyrażały niezadowolenie z epizodu sprzecznego z ustalonym porządkiem, którego ten sługa z najgłębszym przekonaniem zawsze przestrzegał. Uszczęśliwione bliźniaczki błysnęły w uśmiechu białymi zębami i trzymając się za ręce pobiegły w podskokach za nim nie czekając na formalne pozwolenie. Łucja krzyknęła surowo: —Wracajcie! Zatrzymały się posłusznie, ale jakby zmarkotniały. —Nie spieszcie się tak — napomniała je. — Nie wolno brykać, kiedy usługujecie. Decymus gniewałby się za to na was. Spojrzały na nią nieśmiało spod długich rzęs i znowu

rozpromieniły się widząc jej życzliwy uśmiech. • Teraz wolno wam już odejść — powiedziała tonem rozkazu. Półleżąc na długiej marmurowej ławie przy stole śledziła bliźniaczki idące już statecznie w ślad za Decymusem; wyciągnęły się jak struny i stąpały na sztywnych nogach podkreślając każdy krok kiwnięciem głowy; bezczelnie prze drzeźniały uroczysty chód zwierzchnika. • Małe diablice! — mruknęła Łucja parskając mimo woli śmiechem. — Należałaby im się chłosta ze te kpiny. Zaraz jednak spoważniała i zmarszczyła czoło patrząc z roz- targnieniem na własne, kołyszące się rytmicznie stopy, obute w sandały. Lada chwila zjawi się Marcellus. Czy powinna przyznać się uwielbianemu bratu do swojej niemiłej przygody z Gajuszem? Czy powiedzieć mu całą prawdę, czy tylko jej część? Nie sposób nic zadecydować, póki nie wiadomo, co zaszło wczorajszej nocy na uczcie trybunów. • Dzień dobry, siostrzyczko! — Marcellus chwytając Łucję za włosy odchylił jej głowę i głośno cmoknął ją w czoło, a jednocześnie czarny owczarek Bambo wsunął wesoły pysk pod ramię dziewczyny merdając przyjaźnie ogonem. • Leżeć! Uspokójcie się obaj! — rozkazała Łucja. — Niezwykły humor masz tego ranka, trybunie Marcellusie Lukanie Gallio! Słyszałam, że spędziłeś noc na uczcie? • I to jaką noc! — Marcellus delikatnie obmacał swoją kształtną, krótko ostrzyżoną i obolałą dzisiaj głowę. — Ciesz

się, mała, że nie jesteś i nigdy nie będziesz trybunem. Było to bardzo długie i burzliwe zebranie! —Sądząc z twoich podpuchniętych oczu, suto także podlane winem. Opowiedz mi wszystko lub przynajmniej tyle, ile pamiętasz. Łucja stopą zepchnęła Bamba z marmurowej ławy, a Mar-cellus zajął miejsce obok siostry. Na wspomnienie wczorajszej uczty zaśmiał się niewesoło. —Obawiam się, że skompromitowałem rodzinę. Bogowie tylko raczą wiedzieć, co z tego wyniknie. Jego Dostojność zbyt był pijany, żeby coś zauważyć, ale z pewnością znajdzie się jakiś uczynny dworak, który mu o wszystkim doniesie, zanim słońce zajdzie. Łucja, zaniepokojona, pochyliła się ku bratu i kładąc dłoń na jego kolanie próbowała wyczytać prawdę z chmurnych oczu. • Doniosą Gajuszowi? — spytała z lękiem. — O czym? Co się stało? • Wszystko przez pewien poemat — odparł. — Stary senator Tuscus ułożył specjalnie na tę uroczystość długą, nudną, niewiarygodnie głupią odę, doszedł bowiem do wieku tak sędziwego, że już nie odróżnia czasu od wieczności... • Mam wrażenie, że ty popełniasz ten sam błąd — prze rwała mu Łucja. — Czy nie mógłbyś trochę się streszczać? • Nie popędzaj mnie, niecierpliwa młodzieży! — westchnął Marcellus. — Bardzo się dzisiaj słabo czuję. A więc, jak mówiłem, stary Tuscus napisał tasiemcową odę, żeby zaskarbić

sobie łaski Gajusza, a syn sędziwego autora, Antoniusz, również spragniony faworów, odczytał ten napuszony panegiryk w obec ności władcy. • Gajusz musiał być zadowolony z pochlebstw — powie działa Łucja. — Spodziewam się, że wszyscy oklaskiwaliście tę odę. Ty i Tullus zwłaszcza. • Właśnie o tym chcę mówić — odparł ochryple. — Przez kilka godzin nieustannie podawano jedną po drugiej wspaniałe potrawy, wino lało się strumieniem, nie brakowało muzyki ani chórów greckich — bardzo pięknych — oraz magików popisu jących się — bardzo niezdarnie — sztukami; wygłaszano długie i nudne przemówienia. Jeśli mnie pamięć nie myli, uraczono nas także walką zapaśników. Noc tymczasem była już głęboka. Ręczę ci, siostrzyczko, że na długo przedtem, zanim Antoniusz wstał, by wyrecytować ojcowską odę, większość biesiadników marzyła tylko o tym, żeby wyciągnąć się wygodnie i zasnąć. Dzielny Tullus, o którego zdrowie i powodzenie 16 z niepojętych przyczyn zawsze się dopytujesz, spał naprzeciw mnie przy stole jak małe dziecko. • I wtedy Antoniusz zaczął czytać odę? — dość szorstko przywołała go do rzeczy Łucja. • Tak, Antoniusz zaczął recytację, a głos jego z każdą chwilą brzęczał bardziej monotonnie, cała postać zdawała się coraz dalsza, coraz mniejsza, mgła, przesłaniająca mi jego oblicze, gęstniała, coraz mniej rozumiałem ze skandowanych

rytmicznie słów, oczy piekły nieznośnie, powieki ciążyły... • Na wszystkich nieśmiertelnych bogów! — krzyknęła Łucja. — Mówże prędzej, Marcellusie! • Cierpliwości, nie bądź taka zapalczywa. Nie mogę dziś myśleć prędko. Może na zawsze już pozostanę nudziarzem? Ta oda chyba uszkodziła mi mózgownicę. A więc recytacja ciągnęła się, a ja otrząsnąłem się z drętwoty i rozejrzałem po znakomitym gronie gości: niemal wszyscy byli pogrążeni w głębokim śnie, jedynie kilku dostojników skupionych najbliżej władcy czuwało, z uśmiechem przylepionym do warg i z zaciśniętymi zębami. Antypatyczny młodszy brat Antoniusza, Kwintus, aż posiniał ze złości. Nie znoszę tego aroganckiego szczeniaka, a on dobrze wie, że nim gardzę. • Ale co na to Gajusz? — krzyknęła Łucja prosto w twarz bratu tak gwałtownie, że Bambo warknął. — Chcę wreszcie wiedzieć, czym obraziłeś Gajusza? Marcellus zaśmiał się, ale płaczliwie, bo głowa bolała go okrutnie. Potem niespodziewanie zaniósł się histerycznym chichotem. • Gdyby Najdostojniejszy po prostu spał spokojnie, przy zwoicie wsparłszy tłustą brodę na piersi, jak większość jego wiernych poddanych, twój nieszczęsny brat z pewnością wytrzymałby ten widok. Ale naszemu boskiemu władcy głowa opadła w tył, usta, które nigdy nie grzeszą pięknością, roz dziawione były szeroko, język wystawał z nich, a bulwiasty nos drgał przy każdym hałaśliwym wdechu. W biesiadnej sali panowała cisza, którą mącił tylko głos Antoniusza i chrapanie

Gajusza. • Obrzydliwość — mruknęła Łucja. • O wiele za słabe określenie, siostro. Powinnaś pilniej pracować nad swoim stylem. Otóż w tym właśnie brzemiennym w skutki momencie oda deklamowana przez Antoniusza osiąg nęła szczyt dramatycznego napięcia. Parnas musiał zadrżeć, kiedy rozbrzmiała ta apostrofa do władcy. Gajusz nazwany został źródłem wszelkiej wiedzy. Oczy jego jaśnieją boskim • Nie zdawałem sobie sprawy, że Diana jest tak bardzo wrażliwa — mruknął Marcellus. — Zwykle dość żywiołowo okazuje, gdy coś jej się nie podoba. Miała nawet odwagę zażądać zmiany imienia. • Nie cierpiała, gdy ją nazywano Azynią — przyznała Lucja. — Diana brzmi ładniej, prawda? • Może! — Marcellus wzruszył ramionami. — Imię niedo rzecznej bogini. Ród Azyniuszów ma chlubną historię i jego nazwisko wiele znaczy. • Nie bądź pedantem, Marcellusie — ofuknęła go Lucja. — Chodzi o to, że Diana pewnie zgodziłaby się chętnie na epitet „twojej najmilszej", gdybyś... Marcellus, który od dłuższej chwili niecierpliwie biegał tam i z powrotem pod pergolą, zatrzymał się przed siostrą, nagle zainteresowany. • Czy chcesz dać mi do zrozumienia, że ta mała mnie lubi? • Oczywiście! I dziwię się twojej tępocie, żeś sam tego

dotychczas nie spostrzegł. Ale teraz uspokój się i zajmij miejsce przy stole. Już niosą śniadanie. Marcellus zwrócił roztargnione spojrzenie w stronę domu, wytrzeszczył oczy, przetarł je kułakiem i spojrzał znowu marszcząc brwi. Lucja nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. • Z moją głową jest gorzej, niż myślałem — jęknął Marcellus. • Nie martw się, bracie — odpowiedziała Łucja. To naprawdę dwie dziewczyny, a nie jedna. • Dziękuję ci, pocieszyłaś mnie. Czy są równie sprawne w usługach;, jak ładne? — spytał, kiedy bliźniaczki zbliżyły się do nich. • Za wcześnie na ocenę. To pierwszy dzień ich służby. Nie płosz ich, Marcellusie. I tak są półprzytomne ze strachu. Nigdy dotychczas nie pracowały... Spokój, Bambo! Do nogi! Zarumienione z zakłopotania Macedonki zdejmowały ze srebrnych tac przyniesione dania starając się zachowywać tak, jakby nie czuły na sobie wzroku państwa śledzących każdy ich ruch. -— Bardzo milutkie — szepnął Marcellus. — Skąd je ojciec wytrzasnął? • Przestań! — odszepnęła Łucja. Wstała i podeszła do balustrady, a Marcellus stanął obok niej. Oboje teraz patrzyli na panoramę miasta. • Co myśli Tullus o twoim wybryku? — spytała nie spodziewanie • łucja.

20 —Wytłumacz mi — powiedział Marcellus, jakby nie słyszał jej pytania — czy masz jakieś szczególne powody do tak wielkiej delikatności wobec tych niewolnic? Łucja nie odwracając wzroku potrząsnęła przecząco głową i westchnęła. • Po prostu wyobrażam sobie — odparła wreszcie — jak ja bym się czuła w ich położeniu. — Spojrzała na brata smutno i wyczytała w jego oczach zdziwienie. — Tak, Marcellusie, zupełnie możliwe, że znajdę się w podobnej sytuacji... Nie chciałbyś tego, prawda? • Głupstwa pleciesz! — mruknął przez zaciśnięte zęby. — Przesadzasz, nic wielkiego się nie stało i nic nam nie grozi. Już ja to wszystko załatwię. • Jak? — spytała Łucja. — Jak zażegnasz niebezpieczeństwo? • No wiesz... — Marcellus zawahał się wyraźnie. — Cóż mogę zrobić? Pójdę chyba do tego obrzydliwego gada i prze proszę. Łucja rozjaśniła się trochę i położyła dłoń na ramieniu brata. • Zrób to! — powiedziała błagalnie. — I to dzisiaj. Przejednaj go. Wytłumacz, że byłeś pijany. Przecież to prawda, byłeś pijany. • Wolałbym chłostę na środku rynku. • Wiem. Ale i chłosta może cię nie ominie. Gajusz to groźny człowiek. • Cóż mi może zrobić? Tyberiusz nie pozwoliłby swojemu

przygłupiemu pasierbowi na ukaranie senatorskiego syna, potomka rodziny Gallio. Wszyscy wiedzą, że on gardzi tym półgłówkiem. • Tak, ale zgodził się powierzyć mu regencję na prośbę Julii. A z Julią trzeba się liczyć. Gdyby ten znużony starzec musiał wybierać między należnym rodzinie Gallio respektem a wolą Gajusza i żądaniami swojej jędzowatej małżonki, wątpię, czy chciałby nas bronić. Julia nie cofnęłaby się przed niczym. • Mściwa stara... —Marcellus w ostatniej chwili ugryzł się w język, żeby nie użyć zbyt grubego słowa. • Nie lekceważ tej sprawy — powiedziała Łucja, już weselsza, bo czuła, że przekonała brata. — Teraz zjemy śniadanie, a potem pójdziesz do Gajusza i wypijesz piwo, któreś nawarzył. Wychwalaj go! Schlebiaj mu! On nigdy nie ma dość pochlebstw. Powiedz mu, że jest piękny, że nikt w całym Imperium nie dorównuje jego mądrości, nazwij go boskim! I mówiąc to pamiętaj, żebyś się nie uśmiechał. Gajusz i bez tego wie dobrze, że masz poczucie humoru. 21 Skoro Marcellus zdecydował się pójść za radą siostry, pragnął jak najprędzej dopełnić przykrego obowiązku i mieć to już za sobą. Przezorność nakazywała raczej prosić o formalną audiencję i czekać, aż władca wyznaczy jej termin, ale młody trybun, zaniepokojony grozą sytuacji, postanowił nie zważając na dworską etykietę postarać się o rozmowę z Gajuszem bez zwłoki. Przy odrobinie szczęścia mógłby przed południem zetknąć się z

władcą w cztery oczy, zanim ktokolwiek zdąży mu donieść o gorszącym epizodzie ostatniej nocy. Odrodzony po gorącej łaźni, energicznym masażu, jakim skrzepił go Demetriusz i orzeźwiającej krótkiej kąpieli w basenie, wrócił do swoich pokojów, ubrał się starannie i zbiegł na dół. Mijając otwarte wejście do biblioteki zatrzymał się, żeby pozdrowić ojca, którego nie widział od poprzedniego dnia. Postawny siwowłosy senator zajęty był pisaniem, ale podniósł wzrok i ujrzawszy syna skinął na niego z uśmiechem, żeby się przybliżył. • Jeżeli masz dzisiaj trochę czasu, chciałbym, mój synu, żebyś pojechał ze mną obejrzeć parę hiszpańskich klaczy. • Towarzyszyłbym ci, ojcze z największą przyjemnością, ale czy nie można by tych oględzin odłożyć do jutra? Dzisiaj mam do załatwienia pilną, nie cierpiącą zwłoki sprawę. Senator dosłyszał w głosie syna nutę niepokoju i przymrużył swoje mądre, doświadczone oczy. • Mam nadzieję, że to nic poważnego? — powiedział zapraszając trybuna gestem do zajęcia miejsca. • Ufam, że nie — odparł Marcellus przysiadając na szero kiej poręczy fotela i zastanawiając się, jak by zrobić, żeby wydać się szczerym, ale nie powiedzieć za wiele. • Z twojego zachowania — rzekł ojciec — wnoszę, że jesteś w kłopotach. Nie chcę wtrącać się w twoje osobiste sprawy, ale może mógłbym ci w czymś pomóc? • Obawiam się, że to niemożliwe, ale dziękuję ci, ojcze — odparł Marcellus. Po chwili wahania osunął się na siedzenie

fotela i zwrócił na senatora poważną twarz. — Jeśli możesz mi poświęcić trochę czasu, pragnąłbym ci wszystko opowiedzieć. Gallio odłożył rylec i pochylił się ku synowi na znak, że gotów jest go wysłuchać. Marcellus mówił długo. Nie szczędził siebie, wyznał całą prawdę. W pewnej chwili zawahał się, czy nie wyjawić także sekretu Łucji, związanego z jego własnym problemem, ale ostatecznie doszedł do wniosku, że nie trzeba ojca zasmucać aż dwiema złymi nowinami naraz. Na zakończenie oznajmił, że postanowił jak najprędzej iść do pałacu 22 i przeprosić Gajusza. Gallio, który przez cały czas słuchał z uwagą, lecz nic nie mówił, teraz potrząsnął dostojną głową i wykrzyknął: —Nie! — Wyprostował się i raz jeszcze potrząsając głową powtórzył: — Nie! Nie! Marcellus spodziewał się aprobaty swoich zamiarów; za- skoczony gwałtownym protestem ojca, spytał: • Dlaczego nie, ojcze? • Człowiek, który pragnie naprawić swoją zachwianą pozycję, nie mógłby użyć gorszego sposobu niż uniżone przeprosiny — odparł Gallio wstając i prostując się w całej okazałości, jakby zamierzał wygłosić dłuższe orędzie. — Na wet w najbardziej sprzyjających warunkach, kiedy chodzi oprzejednanie urażonego przyjaciela, pokornie usprawied liwiając się możemy jeszcze bardziej pogłębić nieporozumie nie. Przyjaciel, który by takich usprawiedliwień żądał, nie

zasługuje na nie i nie jest wart, by podtrzymywać z nim przyjaźń. Przepraszając zaś Gajusza, naraziłbyś się na zgubę, bo nie jest to człowiek szlachetny, lecz urodzony łajdak. Przepraszając go odwoływałbyś się do jego wspaniałomyślno ści, ale on uważa wspaniałomyślność za oznakę słabości. Obraziłby się na ciebie, że go posądzasz o zdolność do wybaczania uchybień. Nie bez powodu drży o swoją władzę. Wobec kogoś, kto sam czuje się zagrożony, nigdy nie należy przybierać uległej postawy. Dopatrzy się w tym dobrej okazji, żeby popisać się własną siłą. • Może masz słuszność, ojcze — przyznał Marcellus. • Nie „może", lecz na pewno — senator podszedł do drzwi, zamknął je bezszelestnie i wrócił na swoje miejsce. — Nie koniec na tym — ciągnął. — Pozwól, że przypomnę ci osobliwe stosunki panujące w rodzinie cesarskiej, abyś zro zumiał, dlaczego wobec Gajusza należy zachować czujność t wystrzegać się jego gniewu. Stary Tyberiusz pomiędzy jednym a drugim napadem szału butwieje w swojej ogromnej willi na Capri. To postać budząca litość i wstręt, czas wypeł niają mu praktyki czarnoksięskie i rozmowy z bogami... Wiedz, synu — wtrącił nawiasem — że bogacz lub władca popisujący się religijnością jest z reguły podejrzany. Bezradnym biedakom przystoi wzywanie bogów na pomoc. Od tego są bogowie, żeby odwracać uwagę nędzarzy od krzywd, których by ci inaczej nie umieli znosić cierpliwie. Ale cesarz przesadnie nabożny musi być albo oszustem, albo szaleńcem. Tyberiusz nie jest oszus