Na początku było drzewo...
Pierwsze było drzewo. To od niego zaczyna się ta historia. Wyrosło na porośniętym łąką
niedużym wzniesieniu, pośród rozlewisk płynącej tu rzeki Bug. Mijały lata, a niewielka
samosiejka rozrosła się w rozłożystą lipę. Opodal piął się ku górze brzozowy młodnik, a nieco
dalej widniał gęsty, mroczny las.
Opowieść mogłaby się zaczynać w zupełnie innym miejscu, gdyby nie to, że ten
malowniczy zakątek przyciągnął uwagę pewnego wędrownego cieśli, którego podróż właśnie
tutaj znalazła swój kres.
Zgodnie z rodzinnym przekazem, ów cieśla był synem bojara, utracjuszem, który
przywędrował na Polesie z Litwy, uciekając przed wierzycielami, u których narobił długów pod
zastaw majątku. I tu rodzi się poważna wątpliwość. Nie potrafię dociec, ile w rodzinnych
opowieściach jest prawdy, a ile zupełnej fikcji. Bardzo często się zdarza, że ludzie opowiadają
niestworzone historie o swoim pochodzeniu, i niemal w każdej takiej opowieści musi być
zubożały szlachcic, utracjusz przegrywający majątek w karty albo jakiś inny marnotrawny syn
wydziedziczony przez ojca. Może więc bojar był prawdziwy? A może to nie był bojar, tylko
bojarzyn? Czyli po prostu wolny od pańszczyzny, często zamożny chłop. Obojętne, jaką wersję
przyjmiemy za prawdziwą, pewne jest, że ów litewski „bojar”, czyli pradziadek mojej babci, w
jakimś momencie swojego życia znalazł się na Polesiu, gdzie ożenił się z miejscową dziewczyną
z polskiej rodziny. Choć może lepiej byłoby powiedzieć, że wżenił się w gospodarkę. Dochowali
się razem licznego, bo dziesięcioosobowego potomstwa – w większości synów. Dziadek mojej
babci był najmłodszy z tej czeredki i jedyny, z którego w gospodarstwie nie było większego
pożytku. Nie ciągnęło go do roli. Starsze rodzeństwo kolejno zakładało rodziny, budowało sobie
chałupy i dzieliło na części ojcowiznę. Najmłodszy nie był tym zainteresowany. Lubił włóczyć
się po okolicy i marzył o podróżach. W końcu postanowił ruszyć do miasta, by tam wyuczyć się
jakiegoś zawodu. W ten sposób dotarł do Brześcia i trafił do warsztatu ciesielskiego. Nie
wiadomo, czy pokierował nim przypadek, czy też świadoma decyzja, w każdym razie nie mógł
chyba trafić lepiej. Ten fach dał mu możliwość wędrowania od wioski do wioski, od osady do
osady, od domu do domu i wszędzie znajdował coś do wybudowania lub chociaż do naprawienia.
Do tego zmieniał wciąż otoczenie, podróżował. Nie były to, co prawda, bardzo dalekie podróże,
ale miał to, co lubił najbardziej – był w ciągłym ruchu. Każda wędrówka jednak kiedyś się
kończy i ta podróż jego życia także musiała dobiec kresu. Znalazła go na nadbużańskiej łące przy
rozłożystej lipie – w miejscu, gdzie później stanął dom, w którym przyszła na świat moja babcia.
Najpierw jednak urodziła się w nim jej matka, a córka owego wędrownego cieśli, który tutaj, na
wołyńsko-poleskim pograniczu, znalazł sobie i żonę, i miejsce do życia.
Dom swój cieśla wybudował solidny i dosyć obszerny. Sam bowiem – pochodząc z
wielodzietnej rodziny – być może również planował liczne potomstwo. Niestety, plany te
pokrzyżował zły los. Z kilkorga dzieci tylko Waleria, matka mojej babci – czyli moja prababcia,
dożyła pełnoletniości. Wszystkie inne zmarły w dzieciństwie.
Znam ten dom tylko z opowiadań rodzinnych. Wojenna zawierucha zmiotła go niemal
całkowicie z powierzchni ziemi, a to, co z niego pozostało, rozpadło się ostatecznie w
późniejszych latach. Był jednak taki czas, gdy rozgrywały się w nim wszystkie najważniejsze
wydarzenia rodzinne – narodziny dzieci, wesela, które w ciepłej porze roku wychodziły z niego
do ogrodu, i pożegnania zmarłych, podczas których, zgodnie z tradycją, zatrzymywano stojący w
jadalni zegar i zasłaniano wszystkie lustra.
Dom był dosyć obszerny, jak na wiejską sadybę, ale nie tak zamożny, jak bywały dwory
ziemiańskie. Zwykły drewniany budynek na kamiennej podmurówce, podpiwniczony tylko w
części dobudowanej nieco później, z przylegającym do niego z jednej strony ogrodem i niedużym
sadem, a z drugiej – wyrastającym niemal tuż przy płocie brzozowym zagajnikiem. Wchodziło
się do niego przez niewielki, ocieniony oplatającym go bluszczem i pnącymi różami drewniany
ganek, na którym stała koślawa ławeczka. Tuż przy domu rosła piękna rozłożysta lipa. Moja
babcia, opowiadając o tej lipie, zawsze mówiła, że ludzie zgubili gdzieś swoją dawną mądrość,
która kazała im budować domy w pobliżu zdrowych i pięknych drzew. Dziś przygotowanie
takiego wybranego miejsca pod budowę zaczyna się od karczowania drzew na nim rosnących.
Babcia miała rację – przecież nie bez powodu budowano kiedyś ołtarze pod świętymi drzewami,
a świątynie sadowiono w świętych gajach. Słowianie otaczali czcią silne dęby, buki czy
kasztanowce i zasypiali pod ich gałęziami, wierząc, że energia tych drzew obdarzy ich zdrowiem
i da im siłę. Babcia zaś wierzyła w ochronną moc swojej przydomowej lipy, która podobno nie
pozwalała zbliżać się do domu piorunom, jednak dla wzmocnienia tej ochrony zawsze przed
nadciągającą burzą stawiała w oknie zapaloną gromnicę. Pod koniec czerwca do lipy zaczynały
się zlatywać wszystkie pszczoły z okolicy. Wabiła je do siebie kwiatkami – niepozornymi z
wyglądu, ale słodko pachnącymi miodem. Uwijały się wśród jej gałęzi, a ich brzęczenie
wdzierało się przez otwarte okna do wnętrza domu. Skrzydlate pracownice nie były jednak
jedynymi amatorkami świeżo rozkwitłych lipowych kwiatów. Również babcia zbierała całe ich
naręcza i suszyła w niezamieszkałym pokoiku na poddaszu, obok innych ziół, zbieranych z
okolicznych łąk i pól.
Dzisiejsze mieszkania budowane w wielopiętrowych blokach, nawet te najdroższe –
ulokowane w ekskluzywnych apartamentowcach – są uboższe od dawnych domów, bo brakuje
im duszy i pamięci. Duszy i pamięci wzrastających w nich pokoleń, zapewniających ciągłość
rodzinnej tradycji. Bo dom to nie są tylko ściany i dach – to przede wszystkim ludzie i uczucia,
jakie ich ze sobą wiążą. To przekazywane z pokolenia na pokolenie wartości i emocje
towarzyszące zdarzeniom, które stają się udziałem rodziny. Wydaje się czasem, że stare domy
próbują przekazać nam swoje opowieści. Stare schody skrzypią i trzeszczą, nawet jeśli nikt po
nich nie chodzi... na strychu coś stuka... A to potęguje wrażenie, że wracają tu czasem ludzie,
którzy kiedyś w tym domu mieszkali. Powiadają, że dom widzi, słyszy, czuje – jak człowiek.
Gromadzi w sobie energię – dobrą albo złą, a nawet potrafi przeczuwać nieszczęścia, jakie mogą
się przytrafić jego domownikom. Babcia opowiadała, że przed śmiercią jej własnej babci i
dziadka, a potem także rodziców, zawsze spadał ze ściany obraz i zawsze był to ten sam obraz –
wiszący w jadalni, pełniącej zarazem rolę salonu. O ile spadanie obrazu można próbować jakoś
wyjaśnić racjonalnie, o tyle inne wydarzenie do dziś pozostało dla mnie tajemnicą. Przeszklona
nadstawka kredensu, stojącego również w tej jadalni, była wypełniona rzadko używaną porcelaną
i szkłem. Babcia twierdzi, że pewnego sierpniowego popołudnia 1939 roku, podczas gdy
wszyscy siedzieli przy stole zajęci spożywaniem obiadu, nagle wszystko, co stało zamknięte w
kredensowej nadstawce, rozprysło się w drobny mak na oczach całej zgromadzonej wokół stołu
rodziny. Kilka dni później wybuchła wojna, która na zawsze rozłączyła rodzinę z ich domem.
Zanim to się jednak stało, dom zdążył jeszcze wychować cztery kolejne jej pokolenia.
W zagubionym zakątku świata
Kiedy córka cieśli – prababcia Waleria – poślubiła pradziadka Józefa, oboje zamieszkali
również w domu cieśli i jego żony, który był za duży dla dwojga starszych ludzi. Moja babcia
Tekla przyszła na świat w 1897 roku, jako środkowa z trójki dzieci. Miała już starszą siostrę
Hankę, a w dwa lata później urodził się młodszy brat Stefan. Po upływie kolejnych dwóch czy
trzech lat urodził się następny chłopiec. Dziecko jednak przeżyło zaledwie kilka tygodni. To był
bardzo trudny poród i prababcia Waleria ciężko go odchorowała. Nie miała już później więcej
dzieci, ale i do całkowitego zdrowia nie udało jej się wrócić. Dzieciństwo trójki rodzeństwa
upływało pomiędzy jednym a drugim niedomaganiem matki, a także i babki, która robiła się
wszak coraz starsza i słabsza. Dzieci więc dosyć wcześnie musiały przejąć na siebie część
gospodarskich obowiązków. Z tych czasów babcia Tekla najlepiej wspomina chwile, kiedy ojciec
prosił ją o pomoc przy barciach. Bo oprócz pracy na roli Józef hodował pszczoły. W ogrodzie
stało kilka uli zrobionych z wydrążonych pni, ale najlepszy miód pochodził z leśnych barci. Były
to całkiem podobne do tych z ogrodu, wydrążone kawałki pni, które mocowano pośród konarów
rosnących na bagnach drzew. Mieszkające w nich pszczoły zbierały nektar z bagiennych roślin.
Barcie były przytwierdzane na drzewach z bardzo prostego powodu – by na tym podmokłym
terenie nie zostały zalane wodą, która na wiosnę się podnosiła, a w pozostałych porach roku
opadała. Przy wybieraniu miodu z tych barci pomoc była potrzebna do przytrzymania sznurkowej
prowizorycznej drabiny, po której Józef wdrapywał się na drzewo, i ta właśnie pomoc była
zadaniem babci Tekli. Babcia Tekla nie bała się pszczół. Kochała je i twierdziła, że nigdy żadna
jej nie użądliła.
Od samego początku rodzeństwo w naturalny sposób podzieliło się obowiązkami. Hanka
zdecydowanie najlepiej czuła się w kuchni, pomagając swojej matce i babci. Bardzo szybko to
ona właśnie została główną domową kucharką, co zresztą wszystkim odpowiadało, bo okazała się
prawdziwym talentem kulinarnym. Tekla, choć z czasem i ona stała się mistrzynią wielu
kuchennych specjałów, to jednak najlepiej sprawdzała się jako ogrodniczka. Znała się na
roślinach – ich zaletach czy wymaganiach, w jakiś niewytłumaczalny sposób bardzo szybko też
pojęła lecznicze działanie ziół. Uprawiała rabaty z wielką pasją, a rośliny odwdzięczały się jej
wspaniałymi plonami. O takich ludziach mówi się, że mają „zielone ręce”, i te babci Tekli
„zielone ręce” sprawdzały się także wiele lat później – już przy uprawie tylko parapetowej. Mały
Stefek pomagał głównie przy męskich pracach gospodarskich, ale i on miał swoje ulubione
zajęcia – oba związane z wodą. W starszych odnogach Bugu i na rozlewiskach łowiło się wtedy
ryby sposobami innymi, niż to dzisiaj robią wędkarze. Nikt nie miał czasu na wielogodzinne
moczenie kija w wodzie, a i samo łowienie ryb było podyktowane nie chęcią zażycia relaksu, ale
prawdziwą potrzebą. Nie zmieniało to jednak faktu, że towarzyszenie dziadkowi w takich
wyprawach sprawiało Stefkowi wiele radości. Odbywało się to w ten sposób, że do pali
drewnianych czy drzew rosnących na rozlewiskach przymocowywano specjalnie wyplatane,
obciążane kamieniami kosze z tak sprytnie zrobionym otworem (zwężającym się jakby w
kształcie lejka), że rybie wpływało się do środka łatwo, ale wydostać się stamtąd było już nie
sposób. Co kilka dni sprawdzano te kosze i zawsze w środku znalazło się trochę ryb. Taka
wyprawa odbywała się łódką i to właśnie było dla Stefka dodatkową atrakcją. Po drodze często
podbierało się także jajka dzikich kaczek, gnieżdżących się na zalanych terenach leśnych i
mokradłach czy w przybrzeżnych szuwarach. Jesienią zbierano tatarak, z którego kłączy robiono
odwary do płukania gardła oraz dodawano dzieciom do kąpieli, by chronić je przed krzywicą i
skrofułami.
W tamtych czasach Bug wydawał się Tekli największą rzeką świata, ale i później, po
wielu latach, mówiła o nim zawsze z szacunkiem. Ów szacunek, pomieszany częściowo z
bojaźnią, wynikał z nieprzewidywalności tej rzeki, która miejscami tworzyła podstępne wiry
wciągające nieuważnych pływaków, miejscami zaś miała szczególnie niebezpieczne i zdradliwe
„podwójne dno”, na które można było trafić na piaszczystych łachach i płyciznach, gdzie woda
sięgała zaledwie kolan – a więc w miejscach zupełnie na pozór bezpiecznych. Człowiek brodził
w płytkiej wodzie, aż tu nagle pod ciężarem jego ciała zarywało się podłoże, a on sam wpadał w
mulistą otchłań, z której bardzo trudno było się wydostać. Wielu takich topielców nigdy nie
odnaleziono, ciała innych wypływały czasem wiele kilometrów dalej w dół rzeki.
Babcia Tekla miała powody, by nienawidzić tej dzikiej rzeki, bo straciła w jej nurtach
dwie najbliższe sobie wtedy osoby. Jedną z nich był jej narzeczony, którego wciągnął wir
rzeczny, kiedy beztrosko zażywał kąpieli z kilkoma kolegami. Drugą była ukochana przyjaciółka
Tekli – młodziutka mężatka Oluchna, której świeżo poślubiony małżonek zginął na początku
wojny polsko-bolszewickiej. Nie mogąc sobie poradzić z tą stratą, dziewczyna wybrała śmierć w
nurtach rzeki. Na spotkanie ze śmiercią włożyła swoją ślubną suknię, jakby chciała zabrać ze
sobą na zawsze najpiękniejsze ze wspomnień. Jej ciało odnaleziono dopiero po kilku tygodniach,
wplątane włosami w gęste przybrzeżne szuwary. Kiedy babcia Tekla przypominała te dwa
tragiczne wydarzenia, nazwa „Bug” w jej głosie brzmiała groźnie i nieprzyjaźnie, ale głos jej
zawsze łagodniał, gdy zaczynała opowiadać o wiosennych rozlewiskach Bugu, o mszarach,
błotach i bagnach, po których snuły się mleczne opary mgły. Dla nieostrożnego wędrowca te
bagna także mogły stać się śmiertelną pułapką, lecz okoliczna ludność znała je doskonale,
podobnie jak wąskie groble, którymi bezpiecznie można było przejść pomiędzy rozlewiskami. Na
mokradła wyprawiano się jednak nie na wycieczki, ale w ściśle określonym celu. Rosło na nich
bowiem wiele roślin, które były wykorzystywane w kuchni i w lecznictwie. Zbierano borówki i
żurawiny, które szczególnie upodobały sobie takie właśnie miejsca i rosły tam w nieprzebranej
obfitości. Zbierano także rośliny o nazwie „bagno”, które wydzielały tak silny zapach, że można
je było z łatwością odnaleźć, kierując się własnym nosem. „Bagno” było przede wszystkim
skutecznym środkiem przeciw różnym insektom i owadzim szkodnikom, ale jego naparem
płukano również usta przy wszelkiego rodzaju stanach zapalnych oraz bólu dziąseł czy zębów.
Babcia Tekla, jak zresztą wiele okolicznych kobiet, znała się dobrze na ziołach i potrafiła je
zbierać nie tylko z mokradeł, ale też z okolicznych lasów i łąk. Ta wiedza oddała rodzinie
nieocenione usługi w czasie wojny i w trudnych latach powojennych.
Nad Polesiem i Wołyniem przetaczały się czarne chmury niesione przez I wojnę
światową, jednak dom miał szczęście. Połowa domostw została zniszczona lub choćby
pokiereszowana, a on przetrwał bez najmniejszego uszczerbku. W tym okresie odeszło na
wieczność dwoje jego najstarszych domowników, nie miało to jednak nic wspólnego z wojną. Po
prostu czas upomniał się o swoje prawa. W domu została zatem piątka mieszkańców – starzejący
się ojciec Józef, niedomagająca matka Waleria i trójka rodzeństwa, z których najmłodszy –
Stefan – dobiegał już osiemnastego roku życia. Hanka jeszcze przed wojną zdążyła się zaręczyć z
niejakim Antonim, ale ślub został odłożony z konieczności, bo oblubieniec dostał do ręki karabin
i chcąc nie chcąc, przemierzał żołnierskim krokiem obce strony, zgodnie z kolejnymi rozkazami
sztabu. Padał, czołgał się, biegł i strzelał do wroga, który wszak jego osobistym wrogiem nie był.
Szczęśliwie wyszedł cało z tych opresji i zdrowy powrócił. Tekla z kolei omal nie wyszła za mąż
w początkach wojny, lecz przeszkodziło temu nieszczęście, o którym była już mowa – Bug
zabrał jej narzeczonego. Nowego nie szukała, ale zaraz po wojnie pojawił się mój przyszły
dziadek Jan. Był towarzyszem broni Antoniego, a poznali się, kiedy trafili do jednego oddziału.
Do domu wracali też razem. Jan mieszkał bardziej na północ, bliżej Prypeci. Kiedy doszli do jego
rodzinnej miejscowości, okazało się, że niewiele z niej pozostało. Większość mieszkańców, w
tym rodzinę Jana, poddano przymusowej ewakuacji, zarządzonej przez władze rosyjskie w 1915
roku, i nikt nie wiedział, dokąd ich wywieziono. Jan wyruszył więc razem z Antonim w dalszą
drogę. Dwa wesela – Hanki z Antonim i mojej babci Tekli z dziadkiem Janem – odbyły się
jednego dnia, pod sam koniec 1918 roku. W roku następnym babcia Tekla urodziła pierworodną
Zofię, a w ciągu następnych prawie 20 lat przyszło jeszcze na świat dalsze ośmioro rodzeństwa.
Hanka natomiast rok po roku powiła trzy córki – Baśkę, Marysię i Frankę.
Wkrótce i Stefek przyprowadził do domu młodą żonę. Nim minęły trzy lata, na świecie
pojawił się Staś i Fela, a żona Stefka znów była przy nadziei. Dom był obszerny, jednak ziemi
przy nim było mało. W miarę jak przybywało dzieci, utrzymanie się z niej stawało się coraz
trudniejsze. Do tego Antoni nie miał jakoś serca do pracy na roli. Tymczasem w
podwarszawskim Wiśniewie bezdzietny i już owdowiały stryj Antoniego miał domek i nieduży
warsztat rzemieślniczy, w którym potrzebna mu była pomoc. Hanka też nie przepadała za pracą
w gospodarstwie, a w kuchni mogło być jej dobrze w każdej – byle była wystarczająco obszerna.
Niewiele więc myśląc, spakowali swój niewielki dobytek i wraz z trójką kilkuletnich dzieci
wyjechali do Wiśniewa. W dziesięć lat później została do nich wysłana najstarsza córka babci
Tekli – siedemnastoletnia wtedy Zofia. Była zdolna, garnęła się do nauki i uznano, że najlepiej
będzie, żeby skończyła szkołę i zrobiła karierę urzędniczą w Warszawie. Tuż po jej wyjeździe
prababcia Waleria przeniosła się na ten lepszy ze światów, gdzie z pewnością nie dręczyły jej już
żadne niedomagania. A jakoś na rok przed wybuchem wojny także Stefan z rodziną postanowili
szukać szczęścia gdzie indziej i wyjechali do Chełma. Od tej pory cała męska praca w
gospodarstwie spadła w gruncie rzeczy na dziadka Jana. Pradziadek Józef starał się pomagać w
lżejszych zajęciach, ale siły miał już niewiele. Z dwóch synów babci Tekli tylko jeden, jako
dwunasto- czy trzynastolatek, był w stanie trochę pomóc ojcu. Drugi – najmłodszy z rodzeństwa
– dopiero co się urodził.
Na domiar złego dziadek Jan pewnego razu tak nieszczęśliwie machnął siekierą, łupiąc
drewno na opał, że wielka drzazga wybiła mu oko. Kiedy we wrześniu 1939 wybuchła wojna, ten
nieszczęśliwy traf paradoksalnie uchronił rodzinę przed pozostawieniem jej na pastwę losu – z
niedołężnym starcem, małoletnim wyrostkiem, dorastającymi dziewczynkami i babcią Teklą z
rocznym dzieckiem przy piersi.
Dom przetrwał wraz ze swoimi mieszkańcami wejście Sowietów, a potem Niemców w
1941 roku. Mimo docierających do nich i budzących grozę opowieści o pacyfikacjach wsi to
przez jednych, to znów przez drugich, mimo obaw przed wywiezieniem na roboty do Niemiec,
rodzina przetrwała w swoim domu do czasu, kiedy to przerażeni okoliczni mieszkańcy zaczęli z
ust do ust przekazywać wieści o pogromach Polaków na Wołyniu. Coraz to dochodziły
informacje o zagładzie całych wiosek, o strasznej śmierci, jaką niosły ze sobą bandy UPA, nie
oszczędzające nikogo – ani kobiet, ani starców, ani nawet maleńkich dzieci... Powoli ludzie
zaczęli opuszczać swoje domostwa. W obawie o życie dzieci babcia Tekla i dziadek Jan
spakowali na furmankę niezbędne rzeczy, ulokowali na niej pradziadka Józefa i potomstwo, po
czym ruszyli w drogę do Chełma, by u Stefana przeczekać najgorszy czas.
Nie wiedzieli, że ich podróż będzie bardzo długa, bo w mieszkaniu Stefana nie sposób
będzie się im wszystkim pomieścić. Nie wiedzieli, że jedynym wyjściem stanie się trudna
wędrówka do Warszawy. Na zakręcie drogi babcia Tekla odwróciła głowę, by raz jeszcze
spojrzeć na dom. Stał niewzruszenie, zwrócony w jej stronę, i choć drzwi i okna zabite miał
deskami, uspokajał ją jakby, że poczeka. Stojąca przy nim rozłożysta lipa jeszcze potęgowała to
wrażenie pewności i spokoju. Jednak nie wiadomo czemu, babcia Tekla poczuła nagły i
niezrozumiały niepokój. Przecież to tylko na jakiś czas. Wrócą. Przeczekają tylko najgorszy czas
i wrócą.
Wojenna tułaczka
Wiem stosunkowo niewiele o losach mojej rodziny w latach wojny. Dorośli nie wracali
wspomnieniami do tamtego czasu, a ja, jako małe dziecko, nie pytałam. Zaczęłam się dopytywać
dopiero wtedy, kiedy temat II wojny światowej pojawił się w szkole i nauczyciele uświadomili
nam, że co najmniej część naszych rodziców, a już na pewno dziadkowie, muszą tę wojnę dobrze
pamiętać. Nagabywane ciotki czy mama odsyłały mnie z moimi pytaniami do babci. Ale o ile
babci nie trzeba było nigdy zachęcać do wspomnień o swoim dalekim domu, o tyle na wszelkie
pytania dotyczące czasów wojennych odpowiadała niechętnie i zdawkowo.
- A co tu opowiadać? – wzruszała ramionami – Bieda była, głód i strach. Nikt nie
wiedział, czy dożyje końca dnia, i czy obudzi się następnego ranka.
- No, ale jak był głód, to co jedliście? – próbowałam dalej.
- A to, co się dało. Suchy chleb, kartofle, szpinak z dzikiej lebiody robiłam i z pokrzywy.
Nawet sos z muchomorów gotowałam. Takich czerwonych, bo te inne, białe, to mocno trujące są.
A tu... kilka razy się zagotowało i odlało wodę, i dało się jeść.
- Ale po wojnie to już lepiej było? – chciałam się za wszelką cenę upewnić.
- Ach, dziecko! I lepiej, i nie lepiej. Lepiej, bo już bomby nie spadały i nie strzelali, ale
same ruiny dookoła były i bieda wcale nie mniejsza. A ludzie się szukali, bo rodziny się pogubiły
w czasie wojny. I nie wszystkim udało się odnaleźć. Dużo ludzi z tej wojny już nigdy do domu
nie wróciło.
- Ale wyście sie nie zgubili – ty i dziadek, i ciocie...
- My mieliśmy szczęście. Pod koniec wojny mieszkaliśmy wszyscy w jednym domu, to i
się nie zgubiliśmy.
- Babuniu, a powiedz mi...
Babcia jednak była już wyraźnie zniecierpliwiona. – A idźże zająć się czymś innym –
odpowiadała, trzepiąc ręką, jakby odganiała od siebie uprzykrzoną muchę. – To nie są opowieści
dla dzieci.
Kiedy dorosłam już do tych opowieści, to z kolei ja ich nie chciałam słuchać, jak zresztą
większość nastolatków, a gdy znów się nimi zainteresowałam, zostało już na nie bardzo niewiele
czasu, bo babcia wkrótce odeszła na zawsze. Tak więc wszystko, co wiem, to jedynie to, co udało
mi się z trudem poskładać ze strzępków takich niedokończonych rozmów.
Podróż do Chełma wcale nie była łatwa, ale okazało się, że nie tylko moja rodzina tak
podróżuje. Z Wołynia ciągnęła w tamtą stronę istna wędrówka ludów. Jedni jechali pociągiem,
inni furmanką, jeszcze inni podróżowali nawet pieszo. Jednym, jak mojej rodzinie, udało się
zabrać coś z dobytku, inni nie mieli nic i to oni właśnie opowiadali najczęściej historie mrożące
krew w żyłach o mordowaniu Polaków na Wołyniu. Niektórym z nich udało się uciec w środku
nocy, tak jak stali. Nie mieli nic, ale ocaleli, i samo to już było dla nich wielkim szczęściem.
Ludzie rozmawiali ze sobą na popasach. Czasem udało się kogoś kawałek podwieźć, czasem ów
ktoś podzielił się kawałkiem chleba.
Mojej rodzinie – pochodzącej z niedużej osady – Chełm, do którego wreszcie dotarli,
wydał się wielkim miastem. Zaraz na początku wojny, podobnie jak inne polskie miasta,
zbombardowali go Niemcy, ale straty były stosunkowo nieduże. Można było pomyśleć, że wojna
Chełm ominęła. Było to jednak tylko pierwsze i bardzo mylne wrażenie, o czym wędrowcy
przekonali się po dotarciu do mieszkania Stefana. Z jego opowieści wynikało, że jak wszędzie
pod niemiecką okupacją, w mieście szaleje terror, odbywają się łapanki i publiczne egzekucje.
Zaczyna brakować żywności, bo do miasta już od pewnego czasu napływają coraz większe
rzesze uciekinierów z Wołynia, dla których na miarę swoich możliwości organizuje się pomoc.
Tych, którym nie udało się znaleźć jakiegoś lokum w polskich domach, Niemcy zamykali w
obozach przejściowych i wywozili pociągami na roboty do Rzeszy, pozostawiając im tylko jakieś
niewielkie tobołki z dobytkiem, a odbierając krowy, konie i wozy, z którymi udało im się uciec z
własnych gospodarstw. Na terenie miasta funkcjonowało także duże getto, z którego – jak dziś
już wiadomo – wywożono Żydów do usytuowanego przy trasie kolejowej pomiędzy Chełmem a
Włodawą niemieckiego obozu zagłady w Sobiborze. Większość uciekinierów z Wołynia, po
krótkim odpoczynku i nabraniu sił, postanawiała więc ruszać dalej – do Przemyśla, Krakowa czy
Lwowa, a nawet do dalekiej Warszawy.
Mieszkanie Stefana było bardzo skromne – pokój z niezbyt dużą kuchnią – i mieszkało w
nim pięć osób. Nawet w tych szczególnych, wojennych warunkach mogły się tu zmieścić jeszcze
trzy, może cztery osoby, a podróżująca rodzina składała się przecież aż z jedenastu. Po rodzinnej
naradzie postanowiono zatem, że w Chełmie zostanie jedynie pradziadek Józef, któremu
brakowało już sił na dalszą wędrówkę, pozostali zaś spróbują dotrzeć do Warszawy, by znaleźć
schronienie w domu Zosi lub w Wiśniewie u Hanki – siostry babci Tekli. I tak, po dwóch czy
trzech nocach przespanych na podłodze pokotem, rodzina wyruszyła dalej, w stronę Warszawy.
Nie wiem, jak wyglądała ta podróż, ile trwała i z jakimi przeszkodami trzeba było dać
sobie radę, by wreszcie dotrzeć na miejsce, pokonując setki kilometrów. Na wszelkie pytania
babcia nieodmiennie odpowiadała:
- To była mordęga. Na szczęście wszyscy przeżyli, dzięki pomocy Pana Boga i dobrych
ludzi.
Ostatecznie rodzina ulokowała się w niedużej podwarszawskiej miejscowości, w domu
teściów Zosi. Było to najlepsze rozwiązanie, bo od śmierci teściowej teść mieszkał w nim
samotnie, albowiem Zosia z mężem mieli mieszkanie na warszawskiej Ochocie. Dołączyli do
reszty rodziny dopiero po Powstaniu Warszawskim, kiedy udało się im – zapędzonym przez
Niemców wraz z wieloma innymi mieszkańcami Ochoty na Zieleniak – uciec i przedrzeć przez
walczącą Warszawę. Mniej więcej w tym samym czasie dotarła tu też rodzina z Wiśniewa, skąd
Niemcy wysiedlili wszystkich Polaków. Jednak zanim to nastąpiło, w połowie roku, jeszcze
przed powstaniem, nad stolicą i okolicznymi miejscowościami zaczęły pojawiać się nocą
sowieckie samoloty rzucające świetlne race i bombardujące miasto. Nadlatywały też w dzień, ale
wtedy ostrzeliwały głównie wojskowe konwoje na drogach. Naloty sowieckie skończyły się 1
sierpnia, kiedy w Warszawie wybuchło powstanie. Podczas jednego z tych nalotów pocisk trafił
w dach domu, rujnując jedno jego skrzydło. Szczęśliwie nikt nie ucierpiał, ale zawaloną część
domu trzeba było wyłączyć z używania. Pod koniec roku do uciekinierów dotarła wieść, że
Wiśniewo zostało już wyzwolone przez polskie wojsko, i część rodziny powróciła do swojego
domu.
Ciotka Zofia z wujkiem Ziukiem wrócili do swojego mieszkania na Ochocie pod koniec
stycznia. Reszta rodziny wraz z upływem lat i odbudową kraju zaczynała się rozpraszać. Ci,
którzy mogli to zrobić, wracali do swoich domostw. Znaczna część tych, którzy, jak moja
rodzina, wiedzieli już, że nie powrócą do własnego domu, który teraz znalazł się w obcym kraju,
wyjechała na Ziemie Zachodnie, by tam zacząć nowe życie. Ja pojawiłam się na świecie dekadę
później, więc moje najwcześniejsze dziecięce wspomnienia sięgają przełomu lat 50. i 60.
Babunia
Babunia była po prostu moją babcią Teklą, mamą mojej mamy i jej ośmiorga rodzeństwa.
Jednak tak jak ciotki zwracały się zawsze do niej „mateńko”, tak my – dzieciaki – mówiliśmy
„babuniu”. Do babuni nie pasowało żadne inne określenie. Miała zawsze pogodną twarz i nie
było w niej nic z tych „babć” czy „babek”, jak o swoich babciach mówiły inne dzieci.
Odkąd sięgnę pamięcią, babunia zawsze wyglądała tak samo – włosy zwinięte w kok i
druciane okulary na nosie. Ten babciny kok był przedmiotem mojego nieustającego podziwu.
Babunia bowiem miała gęste i długie włosy, które zawsze zaplatała w warkocz i dopiero z tego
warkocza skręcała gruby, opadający jej na kark, ciężki węzeł. Podpinała go specjalnymi długimi
szpilkami do włosów. Lubiłam patrzeć, jak cierpliwie rozczesuje swoje długie włosy przed
spleceniem. Były piękne nawet wtedy, gdy stały się z czasem zupełnie białe. Babunia nie
przepadała za zmianami. Nawet ubrania przez te wszystkie lata nosiła podobne – zamaszysta
spódnica, jakaś bluzeczka i narzucony na wierzch, rozpinany sweterek. Przez większą część dnia
chodziła dodatkowo przepasana fartuchem z wielką kieszenią, w której zawsze można było
znaleźć owocowe cukierki w kolorowych papierkach. Dziś – jak przez mgłę – przypominam
sobie, że jedyne, co się zmieniało, to przybywające w jej niegdyś kruczoczarnych włosach siwe
pasma. Ale i ich kiedyś wreszcie przestało przybywać, gdy stała się już srebrzysta jak gołąbek.
Dziwnie dobrze pamiętam jej drobne, ale zręczne i silne palce. Bielały od ucisku, gdy zawzięcie
ucierała mak w starej makutrze, tańczyły zgrabnie, gdy igłą i kolorową muliną wyczarowywały
obrazki na serwetkach, i leniwie przesuwały się po paciorkach różańca, od czasu do czasu
zatrzymując się w zadumie.
Babcinym królestwem była kuchnia. Tutaj nikt nawet nie próbował jej się sprzeciwić,
mimo że własny dom babunia zostawiła w czasie wojny hen, na pograniczu Polesia i Wołynia,
gdzie toczy wody rzeka Bug, a teraz mieszkała w domu swojej córki Heleny. Często przyjeżdżały
w odwiedziny inne ciotki i wtedy oczywiście także krzątały się po kuchni. Posłusznie
wykonywały kuchenne polecenia, ale to babunia ostatecznie rozstrzygała o smaku potrawy. Nic
dziwnego. Nikt tak jak ona nie potrafił ulepić „cepelinów”, by nie rozpadły się w gotowaniu, nikt
nie wyważył tak idealnie proporcji majeranku i czosnku w kołdunach, nikt nie umiał tak cienko
pokroić domowego makaronu do rosołu, nikt nie wiedział, jaką ilość właściwie oznacza ta
magiczna „szczypta mięty” dodana do nadzienia ruskich pierogów, by miały one ten nieziemski
smak, i niczyje pierogi nie były tak pękate i tak pięknie wykończone zgrabną falbanką z ciasta.
Babunia była też kimś, kto o świecie wie niemal wszystko. Nie rozprawiała o polityce i
samochodach, jak ojciec i wujkowie, nie ingerowała w paplaninę mamy i ciotek – o ciuchach i
kosmetykach, o znajomych i o własnych mężach. Za to wiedziała, że na stłuczenie należy
przyłożyć liść babki albo zgnieciony liść kapusty, a miejsce po ukąszeniu owada przetrzeć
przekrojonym korzeniem pietruszki. Kaszel leczyła syropem z cebuli i czosnku, a inne dziecięce
nieszczęścia – wzięciem na kolana, wytarciem chlipiącego noska rąbkiem fartucha i
powiedzeniem: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”, popartym cukierkiem
owocowym. Babunia doskonale znała się na ziołach. Kupowała je w sklepie „Herbapolu”
narzekając, że nie wszystkie potrzebne może dostać, i utyskując, że były źle suszone. Jednak nie
miała wyjścia. W mieście nie można było po prostu wyprawić się do lasu czy na łąkę, by zbierać
je w najwłaściwszym czasie. Jednak kiedy jechaliśmy na grzybobranie, babunia zawsze w drodze
powrotnej, prócz kosza z grzybami, niosła naręcze świeżo uzbieranych różnych roślinek. Suszyła
je potem pęczkami zawieszonymi na sznurkach, tak że kuchnia wyglądała jak chatka jakiejś
czarownicy. Tak zżyłam się z widokiem tych suszących się ziół w kuchni, że w moim dorosłym
życiu wydzieliłam sobie w ogrodzie specjalną rabatę, gdzie rosła lawenda, tymianek, bazylia,
majeranek, szałwia i estragon, które zbierałam, wiązałam w pęczki i suszyłam w kuchni dla
samej tylko przyjemności widoku tych wiszących wiechci. Bez nich kuchnia wydawałaby mi się
jakaś nieprawdziwa, choć oczywiście brakowało wśród nich roślin typowo leczniczych, z
którymi nie bardzo wiedziałabym co robić.
Babunia bardzo ceniła żurawinę. Robiła z niej herbatkę i oprócz herbaty z malin i naparu
lipowego podawała mnie i mojemu kuzynkowi, kiedy mieliśmy gorączkę. A na Wigilię zawsze
przyrządzała kisiel żurawinowy, którego nie znosiłam i nigdy nie dałam sobie wmówić ani tego,
że to tradycja, ani tego, że to dla zdrowia. Właściwie nikt z rodziny za tym kisielem nie
przepadał, jednak babunia była nieugięta. Nawet się jej nie dziwię, bo żurawinę wcale niełatwo
było dostać. Jedynym sposobem było kupienie jej na targu, a i na to trzeba było trafić, podobnie
jak na pszenicę, z której obowiązkowo na wigilijną kolację babunia przygotowywała kutię.
Żurawinę kupowało się późną jesienią, nie całkiem jeszcze dojrzałą. Wśród czerwonych kulek w
wielu miejscach błyskał kolor żółty. Babunia rozsypywała na grubych ściereczkach rozłożonych
na parapetach okiennych czerwone i żółto-czerwone kulki, by jeszcze trochę dojrzały, łapiąc
ostatnie promienie jesiennego słońca. Patrzyłam na te czerwieniejące pola żurawinowe na
szerokich parapetach i przypominał mi się wierszyk Jana Brzechwy: „Żuraw łykał żurawinę,
więc miał bardzo kwaśną minę...”. Wtedy myślałam, że ten żuraw i żurawina to tylko takie
żartobliwe połączenie dwóch podobnych do siebie wyrazów, które jednak poza tym nie mają ze
sobą nic wspólnego – podobnie jak słoń i słonina albo król i królik. Dziś wiem nie tylko to, że
owoc ten nazywano żurawiną, ponieważ jego kwiaty przypominają szyje i głowy żurawi, ale i to,
że... owoce żurawiny naprawdę są ulubionym pożywieniem żurawi.
Zanim jednak żurawina znalazła się na parapecie, musiała zostać przebrana. Babunia
odrzucała zepsute jagody, zaplątane przypadkiem listki i malutkie gałązki. Podczas tej czynności
przysiadałam gdzieś blisko niej, bo zawsze przypominały jej się wtedy nadbużańskie bagna i
mokradła, a wraz z nimi podania o zamieszkujących je dziwnych stworach. Snuła więc opowieści
o bagiennikach i urodziwych a niebezpiecznych rusałkach, o utopcach z długimi zielonymi
włosami, w które zamieniali się utopieni samobójcy, i o złośliwych wodnikach. Z tych
wszystkich stworzeń jakimś dziwnym sentymentem darzyłam jedynie zielonowłose utopce, które
podobno lubiły przesiadywać na mostach i groblach, pykając sobie fajkę. Na leśnych polanach
można było natomiast spotkać wiły, czyli nimfy leśne spowite w rosę, mgłę i wiatr, o również
zielonych włosach, których głównym zajęciem był niesamowity taniec. Czasem wciągały kogoś
w wirujący pląs i „zatańcowywały” go na śmierć, czasem ściągały na pola grad, ale oprócz tego
uczyły też ludzi ziołolecznictwa. Zielonowłose wiły tak zawładnęły moją wyobraźnią, że moim
wielkim pragnieniem stało się posiadanie fryzury w zielonym kolorze. Ponieważ niektóre z
ciotek farbowały włosy, dopytywałam się, czy można kupić także zieloną farbę, i byłam bardzo
rozczarowana, słysząc, że przecież nikt na taki kolor włosów by sobie nie farbował. Nie
poddałam się jednak tak zupełnie. Jeśli tylko znajdowałam jakąś zieloną chusteczkę, szal czy
choćby szmatkę, natychmiast zarzucałam ją na włosy, zaczynałam tańczyć i po chwili stawałam
się już nimfą leśną. Bardzo interesowało mnie, gdzie też te nimfy mają swoje domy. Musiałam
tym chyba bardzo męczyć babunię, bo wreszcie kiedyś odparła mi, że pewnie w drzewach.
Natychmiast odpowiedziałam, że ja na taki drzewny dom wybrałabym sobie wierzbę. Babunia
podniosła okulary i spojrzała na mnie badawczo:
- Dlaczego akurat wierzbę? – spytała.
- Bo wierzba to najpiękniejsze drzewo, i takie tajemnicze, i smutne, i wygląda czasem jak
człowiek tęskniący do towarzystwa, i... – wyrzucałam z siebie jednym tchem. Babunia
ostrzegawczym gestem podniosła palec do ust:
- Z wierzbą to trzeba uważać – powiedziała – bo to mocne i magiczne drzewo, ale
przyciąga czarownice. – Zamilkła, a po chwili dodała: – W naszej rodzinie rodziły się już
czarownice.
Do dziś nie wiem, ile w tym, co wtedy powiedziała, było żartu, a ile powagi. Ale
wówczas przyjęłam to niezwykle serio. Przez ten związek z wierzbą poczułam nagle przypływ
sympatii do czarownic, które do tej pory kojarzyły mi się jedynie ze strasznymi staruchami z
haczykowatym nosem, mieszkającymi w chatkach na kurzych nóżkach i czyhającymi na
zagubione w lesie dzieci. Teraz skojarzyły mi się ze zwiewnymi wiłami, które z uwagi na tę
swoją zwiewność na pewno nie mogły być przecież aż tak bardzo niedobre. I jak wcześniej
zdarzało mi się wyobrażać sobie, że jestem wróżką albo księżniczką, tak od tej pory bywałam już
tylko „dobrą czarownicą” mieszkającą w wierzbie. Byłam do tego stopnia zafascynowana tym
światem opisywanych przez babunię stworów, że dotychczas znane klasyczne bajki dla dzieci
zaczęły mi się wydawać jakieś nudne. Wreszcie ktoś podarował mi pod choinkę książkę
„Klechdy polskie” i był to dla mnie najpiękniejszy prezent gwiazdkowy, jaki kiedykolwiek
dostałam.
Babunia była dla mnie drogowskazem i w dużej mierze pozostała nim do dziś. Rodzice
próbowali mnie uczyć przedzierania się przez gąszcz życia w taki sposób, by osiągnąć to, co
możliwe do osiągnięcia. Babunia przestrzegała: „Postępuj tak, by nikt przez ciebie nie płakał”.
Szkoła uczyła samodzielności, ale i wprowadzała w świat marksistowskich prawd w rodzaju tej,
że „byt określa świadomość”. Babunia tłumaczyła, że „liczy się nie mieć, ale być”. Rówieśnicy
próbowali dowieść, że szacunek w grupie zdobywa się siłą i podstępem. Babunia twierdziła, że
to, co wartościowe, można osiągnąć jedynie dobrocią i miłością. Mówiła: „Po dobremu i
sercem”. Przy babuni chciało się być kimś lepszym, niż się naprawdę było.
Zawsze miała coś do roboty. To były rzadkie momenty, gdy siadała w bujanym fotelu,
przesuwała w palcach różaniec i zamyślała się. Nie wiem, kiedy spała, bo rano zawsze pierwsza
była na nogach, a w nocy długo w jej pokoju paliła się lampka nocna. Czytała. Uwielbiała książki
historyczne i o minionych wiekach opowiadała tak, jakby mówiła o własnym życiu. Dlatego
kiedy opowiadała mi o odwrocie Napoleona spod Moskwy, byłam pewna, że widziała to cofające
się wojsko na własne oczy. Dopiero całe lata później zrozumiałam, że to przecież nie było
możliwe.
Gdy pewnego pogodnego wrześniowego wczesnego popołudnia jedna z ciotek zobaczyła
babunię siedzącą na bujanym fotelu przysuniętym do otwartego okna, natychmiast zrozumiała, że
musiało się stać coś niezwykłego. O tej porze babunia zawsze krzątała się po kuchni. Teraz spała
w fotelu. Spała, uśmiechając się. Nie wiadomo do kogo. Może do tego ciepłego wiatru, który
pieszczotliwie odgarniał jej z czoła kosmyk siwych włosów? Ale przecież ona już tego
wiatrowego dotyku nie czuła.
Kiedy dziś myślę o babuni, przesuwają mi się zawsze przed oczami trzy oddzielone
wieloma latami obrazki.
*
Mam kilka lat. Kuchnia mojej babuni wydaje mi się ogromna. Siedzimy z kuzynkiem
przy wielkim stole, nie sięgając nogami do podłogi. Sklejamy, jak co roku, papierowy łańcuch na
choinkę. Mama, ciocia i babunia krzątają się po kuchni, przygotowując wigilijne potrawy. Każda
z nich miała jakieś własne spécialité de la maison, więc podział pracy był niezmienny i ustalony
już od lat. Ciocia piekła fantastyczne makowce, w których ciasto było cieniutkie, a warstwa maku
gruba, pachnąca miodem i migdałami, gęsto poprzetykana rodzynkami i skórką pomarańczową.
Piekła też pierniki nasączane później rumem lub arakiem, przekładane powidłami i masą
marcepanową, ozdabiane lukrem albo polewą czekoladową upstrzoną krokantem z siekanych
orzechów. Mama była mistrzynią w pieczeniu keksów nadziewanych bakaliami. Przygotowywało
się je wcześniej – często już na miesiąc przed świętami, aby zdążyły skruszeć, szczelnie owinięte
folią i ściereczkami, i poukładane rządkiem na szafie. Tuż przed Wigilią natomiast zajmowała się
przyrządzeniem ryb. Nikt tak jak ona nie potrafił przyrządzić karpia w galarecie i ryby po grecku.
Była też niekwestionowaną rodzinną mistrzynią śledzia podawanego na różne sposoby – w
śmietanie z dodatkiem kaparów, w doprawionym korzennie oleju, czy wreszcie śledzia „pod
szubą” na sposób kresowy – z dodatkiem majonezu i startych buraczków. Babunia doprawiała
czerwony barszcz i lepiła zgrabne uszka z grzybami, a ja zawsze wtedy żałowałam, że do
wigilijnego barszczu nie jada się kołdunów litewskich, za którymi przepadałam. Próbowałam
wynegocjować dla siebie tę odmianę, ale babunia była nieubłagana – żadnego mięsa na
wigilijnym stole! Jeśli uszka, to koniecznie z grzybami, a pierogi z grzybami i kapustą. Babunia
przyrządzała także kutię i gotowała kompot z suszu wigilijnego. Parkiety były już
wywiórkowane, a zapach pasty roznosił się po całym mieszkaniu. Jeśli ktoś pyta mnie o zapach z
dzieciństwa, to najdokładniej pamiętam właśnie ten – zapach pasty do podłogi, przemieszany z
wonią świeżo upieczonego piernika i zapachem choinki.
Na kilka dni przed świętami babunia zabierała mnie do sklepu, który zdawał mi się
czarodziejski, a krzątająca się w nim siwa sprzedawczyni była w mojej wyobraźni
najprawdziwszą wróżką. Babunia kupowała różnokolorowe bibułki, błyszczący brokat w
niewielkich paczuszkach, kolorowy papier do wycinanek, jakieś papierowe, podgumowane
klejem aniołki i „mikołaje”. Zachłannie porywałam siatkę wypełnioną tymi skarbami i dumnie
niosłam do domu. Na dworze było już ciemno, śnieg skrzył się i skrzypiał pod stopami, a w
świetle latarni kołowały olbrzymie białe płatki. Pamiętam, że moje poczucie szczęścia było
wtedy absolutnie doskonałe.
*
Mam kilkanaście lat. To jest pierwsza Wigilia bez mojej babuni. I po raz pierwszy
spędzam ją tylko z rodzicami. Już nigdy więcej nie zdarzyło się, by przy jednym stole zasiadło
kilkanaście osób. To babunia była ogniwem, które spajało rodzinę. To do niej przyjeżdżało się z
odległych krańców Polski. Patrzę na ubraną w świecidełka choinkę i czegoś mi na niej brakuje.
Nie mogę zrozumieć czego. Dopiero rozbierając ją po świętach, zrozumiałam, że nie było na niej
łańcucha sklejonego z kolorowego papieru.
*
Nie wiórkowałam, nie pastowałam i nie froterowałam parkietu. Podłogi mojego domu
pociągnięte były warstwą bezbarwnego lakieru. Wystarczyło je przetrzeć wilgotną ścierką. Sama
zaczęłam piec makowce, keksy i pierniki. Lepiłam uszka – a jakże! z grzybami – do wigilijnego
barszczu, gotowałam kompot, przyrządzałam śledzie i tylko kutii nigdy nie zrobiłam. Odeszła
wraz z moją babunią. Moje dwie latorośle siedzą przy kuchennym stole, a ich nóżki nie sięgają
podłogi. Sklejają papierowy łańcuch na choinkę. Jak co roku.
Dziadek
Babcia była tylko jedna, za to dziadków było dwóch. Niestety, jeden z nich istniał dla
mnie wyłącznie na zdjęciu, przedstawiającym smukłego wysokiego mężczyznę w wojskowym
mundurze z krótką kurtką i w charakterystycznym berecie, jaki nosili żołnierze armii Andersa.
Nigdy nie wrócił z Anglii do Polski. Tak więc dziadek właściwie też był tylko jeden – dziadek
Jan.
O ile babcia była zawsze babunią, o tyle dziadka Jana z pewnością nie dałoby się
nazywać dziaduniem, bo to określenie w żaden sposób do niego nie pasowało. Dziadek Jan
musiał być dziadkiem, bo gdyby chcieć go określić jednym tylko słowem, trzeba by powiedzieć...
dziarski. Tak, dziadek był dziarski – zamaszyste ruchy, zdecydowany krok i nieco szorstki w
tonie głos. Szorstkie w dotyku były też jego ręce, zniszczone wieloletnią ciężką pracą na roli. Nie
przepadałam, kiedy głaskał mnie po policzku, bo czułam wtedy, jakby pocierał mi twarz
pumeksem, a gdy próbował pogładzić mnie po włosach, miałam wrażenie, że przyczepione do
skóry jego dłoni, wyrywają się z cebulkami. Dziadek miał też ogorzałą twarz i w ogóle
przypominał jakiegoś starego wiarusa, albo może nawet pirata, bo jedno oko miał zawsze
przesłonięte czarną przepaską, noszoną od czasu wypadku przy pracy, który go tego oka
pozbawił. Wszystko to sprawiało wrażenie szorstkości i surowości, ale nikt znający dziadka nie
nabierał się na to wrażenie, i to mimo że dziadek czasem lubił udawać bardziej surowego, niźli
był naprawdę. Nie wytrzymywał w tym zbyt długo, bo kiedy natrafiał na czyjeś okrągłe ze
zdumienia oczy, parskał śmiechem zadowolony, że udało mu się znów kogoś tą swoją udawaną
surowością oszukać. Udawanie despoty to był dziadka popisowy numer i jedynie dzieciaki
jeszcze czasem się na to nabierały. Bardziej jednak obawialiśmy się chwili, gdy dziadek robił się
nagle blady na twarzy i chwytał dłonią za serce. Wszyscy wiedzieliśmy, że jest chory, bo babcia
wielokrotnie nam powtarzała, że dziadka, z powodu jego słabego serca, nie wolno denerwować.
Staraliśmy się zatem słuchać babci, ale to niewiele pomagało, bo dziadek lubił denerwować się
sam. Codziennie w porze dziennika telewizyjnego włączał odbiornik i przysłuchiwał się
najnowszym wiadomościom. Za moment jego palce zaczynały nerwowo bębnić po stole, a
chwilę później twarz nabiegała czerwienią, na skroniach pokazywały się grube żyły i dziadek
zaczynał charakterystycznie sapać. Wtedy wkraczała babcia z przewidująco zaparzoną już
wcześniej herbatką z melisy i stawiała ją przed dziadkiem zdecydowanym ruchem wraz z
flakonikiem waleriany i malutkim kieliszeczkiem. Dziadek posłusznie zażywał walerianę i sączył
powoli herbatkę. Nie bębnił już palcami po stole, ale co pewien czas rzucał krótkie komentarze w
rodzaju: „złodzieje!” czy „łajdaki!”, a czasem nieco dłuższe: „Jak tak można?!” albo „a żeby ich
piekło pochłonęło!”. Kompletnie nie rozumieliśmy, o jakich złodziejach dziadek mówi.
Gapiliśmy się w ekran telewizora, ale tam nikt nikogo nie gonił, więc niby gdzie mieli być ci
złodzieje? Najczęściej mówił taki prawie łysy pan i to było strasznie nudne. Ciekawiej robiło się
wtedy, kiedy pokazywali dziewczynki w ludowych strojach, które wręczały kwiaty, ale to trwało
krótko i potem znów ktoś mówił albo ludzie szli z flagami, wielkimi zdjęciami i jakimiś
napisami. Wkrótce zaczęłam tego mówiącego pana rozpoznawać – nawet wtedy, gdy nie mówił,
bo pokazywano go bardzo często, a potem jeszcze zapamiętałam, że nazywał się Gomułka.
Trudno mi było tylko pojąć, dlaczego raz mówili, że miał na imię Władysław, a kiedy indziej, że
Wiesław. W końcu jednak uznałam, że jest to jedno imię, a Wiesław musi być zdrobnieniem od
Władysława. Przecież dziadek też miał na imię Jan, a babcia zwracała się do niego – Janku.
W odróżnieniu od babci, dziadek nie lubił wspominać dawnych czasów. Czasem nawet
mitygował babcię, gdy zapędziła się w swoich opowieściach, mówiąc do niej: – „Eee tam. Nie
ma co wracać. Było, minęło” – i machał lekceważąco ręką. Robił się natomiast zły, kiedy
wspominała o pszczołach. Chyba bolały go te wspomnienia. Mieszkając w mieście, nawet nie
mógł marzyć o hodowaniu pszczół. Babcia wiedziała też, że kupowanie miodu w sklepie
zupełnie mija się z celem, bo dziadek uważał, że taki miód do niczego się nie nadaje. Kupowała
więc na targu, ale i tak dziadka nigdy nie udało się w pełni zadowolić. Twierdził, że żaden miód
nie smakuje tak wspaniale jak ten, który produkowały pszczoły w leśnych barciach na dalekich,
utraconych na zawsze bagnach.
Kiedyś dziadek zajmował się gospodarstwem, a praca od rana do wieczora nie zostawiała
mu wiele wolnego czasu. Teraz odkrył w sobie dwie życiowe pasje – majsterkowanie oraz
produkcję win i nalewek. Majsterkowanie polegało na tym, że dziadek próbował z kilku starych
zepsutych przedmiotów zrobić jeden działający. W ten sposób powstawały jakieś dziwne radia,
których i tak nikt nie używał, albo koślawe budziki oraz cała masa urządzeń, których
przeznaczenia nikt oprócz dziadka nawet się nie domyślał. A on, nie zrażony brakiem aplauzu,
siedział wieczorami przy kuchennym stole i lutował, przykręcał śrubki, zwijał i rozwijał jakieś
miedziane druciki. Czasem coś zabrzęczało, zaburczało albo się zakręciło i wtedy dziadek był w
siódmym niebie. – Widzisz? Zrobiłem! – oznajmiał babci triumfującym tonem i cieszył się jak
dziecko.
O ile ta dziadkowa działalność nie budziła w rodzinie podziwu, o tyle dziadkowe nalewki
były w niej wysoko cenione. Babcia utyskiwała czasem, że w spiżarni dziadek zawłaszcza zbyt
wiele półek na te specjały, ale nie odmawiała kieliszeczka śliwówki, cytrynówki albo wiśniówki
przy jakiejś rodzinnej okazji. Wybór zresztą był niemały, bo tak jak babcia potrafiła z każdego
niemal owocu wyczarować galaretkę, sok, dżem lub konfitury, które robiła także z owoców dziko
rosnących – jarzębiny, głogu, jagód, poziomek czy jeżyn, a nawet konfiturę z płatków róży – tak
dziadek niemal każdy owoc potrafił przerobić na nalewkę. Oprócz tych najbardziej popularnych
stały więc na półkach w spiżarni także nalewki z jeżyn, żurawiny, mirabelek, jarzębiny, z
owoców dzikiej róży nazywana „żenichą” i z czarnych porzeczek zwana „smorodinówką”. W
czasie wojny, z braku odpowiedniego surowca, dziadek podobno produkował piołunówkę. Piołun
bowiem nie jest szczególnie wybredny, w związku z czym rósł powszechnie nie tylko przy
drogach i płotach, ale nawet na różnych rumowiskach. Ta piołunówka była podobno bardzo
gorzka, ale nie raz i nie dwa przydała się do zyskania sobie przychylności sowieckich żołnierzy,
dzięki czemu przepuszczali oni przez swoje posterunki, gdy zaszła taka potrzeba. Po wojnie
dziadek już nigdy jej nie robił.
Dziadkowe wina natomiast miały swoje miejsce w piwnicy. Stały tam rzędami w
butelkach, a na podłodze rozpierały się zawsze trzy lub cztery szklane gąsiory, wypełnione
fermentującą cieczą. Z rurek fermentacyjnych dochodziło charakterystyczne „bul, bul”, a ja
wyobrażałam sobie, że w gąsiorach dziadek Jan hoduje stwory zwane utopcami i to one właśnie
puszczają bąbelki przez te rurki.
Piwnica to była w ogóle dla mnie dosyć tajemnicza kraina. Za nic w świecie nie
zeszłabym tam sama, i to nie tylko ze względu na te hodowane w dziadkowych gąsiorach utopce,
które wydawały mi się być groźniejsze od tych nadbużańskich, zajętych przesiadywaniem na
groblach i pykaniem fajek. Te utopce uwięzione w piwnicy dziadka z pewnością musiały z
nudów nabrać znacznie gorszych zwyczajów, a ja na pewno nie chciałam tego sprawdzać.
Wrażenie niesamowitości zaczynało się już jednak w długim korytarzu z umieszczonymi w nim
po obu stronach jednakowymi drzwiami, które wyglądały całkiem inaczej niż drzwi do
mieszkania. Były zbite z pionowych szczebelków, pomiędzy które spokojnie można było włożyć
całą rękę, i pozamykane na różnej wielkości kłódeczki i kłódki. Ale kto by tam rękę dobrowolnie
wkładał?! Czy można było przewidzieć, co czyha za tymi wszystkimi drzwiami? W najlepszym
razie mógł to być wielki, włochaty, obrzydliwy pająk, ale równie dobrze zaczajony król
szczurów, taki jak z bajki „Dziadek do orzechów”, który potrafiłby nawet odgryźć palce. Zresztą
w tych ciemnościach mogło chować się wiele strasznych stworów. Tę niepewność potęgował
jeszcze charakterystyczny zapach piwnicznej wilgoci i wykwitająca miejscami pleśń.
Nieprzyjemne wrażenie pierzchało, gdy dziadek zdejmował kłódkę, otwierał drzwi i włączał
światło. Właśnie dlatego, że dziadek zajmował się tu winem, filtrował je, przelewał do butelek i
kupażował, piwnica była dokładnie wysprzątana i nie przypominała typowej piwnicznej
graciarni. Stał tu, co prawda, stary rower dziadka i w kącie leżało trochę desek, ale poza tym był
tylko wąski, długi stół i mnóstwo półek na ścianach, na których stały zakorkowane butelki z
winem i puste, czekające na napełnienie. Na tych stojących na najwyższych półkach osiadła
warstewka kurzu, ale nie było tam pajęczyn, jakie zwisały w rogach korytarza. Schodziłam
czasem z dziadkiem do piwnicy wtedy, gdy zamierzał przynieść stamtąd butelkę gotowego wina,
bo mimo wszystkich moich strachów ta piwnica jakoś mnie pociągała. Ale kiedy wino z
gąsiorów trzeba było przelać do butelek, dziadek znikał w piwnicy niemal na cały dzień, a to już
było dla mnie zbyt nudne. Zresztą dziadek nie lubił, by mu przeszkadzać w tej czynności, i
wszyscy o tym doskonale wiedzieli. Tego dnia również zszedł do niej od razu po śniadaniu.
Babcia już stawiała talerze na stole, dlatego ktoś zszedł do piwnicy, by zawołać dziadka na obiad.
Dziadek jednak na obiad nie przyszedł. Leżał na kamiennej posadzce, a z przewróconego
gąsiora sączyło się czerwone wino i niczym strużka krwi spływało pomiędzy palcami jego
nieruchomej ręki.
Ciotka Teresa, czyli „co on w niej widział...?”
Ciotek było aż osiem. Właściwie nie wiem czy określenie „aż” jest tutaj na właściwym
miejscu, bowiem według numerologii wibracja Ósemki jest najpotężniejszą spośród wszystkich
wibracji, a liczba 8 była przez wieki uznawana za symbol doskonałości i nieskończoności.
Symbolizuje determinację i wytrwałe dążenie do celu, a także uporządkowanie spraw niezbędne
do jego osiągnięcia. „Ósmy cud świata” to rzecz budząca powszechny podziw. Może to więc nie
przypadek, że ciotki tak dokładnie wpasowały się właśnie w tę ósemkę?
Tak naprawdę, to sióstr było tylko siedem. Ósma weszła do tego panteonu jako żona ich
brata. Jednak pasowała jak ulał. Wszystkie z nich były dużo bardziej wyraziste niż ich mężowie.
A może tylko ja to tak zapamiętałam? Wiedziałam, że wszystkie ciotki kiedyś musiały być
małymi dziewczynkami, w jakiś sposób podobnymi do mnie, ale zupełnie nie potrafiłam sobie
tego wyobrazić. Nie potrafiłam też zrozumieć, dlaczego, choć niewątpliwie łączyło je fizyczne
podobieństwo, były tak bardzo od siebie różne. W jednym jednak zgadzały się bez reszty – otóż
ta dodatkowa ciotka, Teresa, zdecydowanie nie była odpowiednią żoną dla ich brata Wiktora. Ze
względu na niego były dla niej uprzejme, ale poza jej plecami wiecznie roztrząsały jej zarówno
prawdziwe, jak też wyimaginowane wady.
Miałam do niej podobny stosunek jak reszta moich ciotek. Najkrócej rzecz ujmując –
krytyczny. Nie pomagała mi w zmianie tego nastawienia, bo po prostu nie lubiła dzieci. Nigdy
zresztą nie miała własnych. Nasze powitania i pożegnania okraszone pocałunkiem w moje czoło,
często złożonym tylko w powietrzu, były dla nas obu równie niepotrzebne i uciążliwe. Bardzo
szybko nauczyłam się „zapodziewać gdzieś” w chwili, gdy ona zabierała się do wyjścia i
następował moment pożegnań. I mogłabym przysiąc, że była mi za to wdzięczna.
Ciotka Teresa była atrakcyjną kobietą – wysoką i szczupłą, o gęstych czarnych włosach i
dużych, wyrazistych ciemnych oczach, które podkreślała dosyć mocnym makijażem. Jej nieco
orientalna uroda i śniada cera nieodłącznie kojarzyły się z Hiszpanią. Miała bardzo zadbane
dłonie z długimi paznokciami, pomalowanymi na czerwono. To wystarczało, by nie pasowała do
wyobrażeń moich ciotek o dobrej żonie. Prawdopodobnie to ich dyskusje na ten temat
zaszczepiły w mojej głowie obrazek ciotki Teresy leżącej całymi dniami na tapczanie i malującej
paznokcie na czerwono oraz wujka, który po powrocie z pracy zrzuca z siebie mundur oficera
czerwonych beretów i zabiera się do sprzątania i gotowania. Ten obraz uzupełniało zamiłowanie
ciotki Teresy do zbytku. No, może z tym zbytkiem to pewna przesada, ale tak wtedy, w czasach
siermiężnego PRL-u, odbierano jej wyjątkowe upodobanie do kryształów. Mieszkanie ciotki i
wujka było wypełnione kryształowymi wazonami, misami, paterami, koszyczkami i pojemnikami
o bliżej nieokreślonym przeznaczeniu. – Ona wszystkie pieniądze gotowa przepuścić na te
szkiełka – mówiły ciotki, ale przy lada okazji same także kupowały jej kolejne kryształy w
prezencie.
Niechęć do dzieci wraz z miłością do kryształów tworzyły mieszankę, która wywoływała
widoczną w oczach ciotki Teresy nieudawaną panikę, gdy w jej mieszkaniu pojawiło się jakieś
dziecko. Kompletnie nie było ono przygotowane do przyjęcia takiego gościa. Nie udawało mi się
znaleźć w nim niczego, czym można by się zająć, by przeczekać jakoś tę, dla mnie również
uciążliwą, wizytę. Właściwie musiałam przez cały czas jej trwania siedzieć niemal nieruchomo w
jednym, wyznaczonym mi miejscu i ewentualnie pogryzać podstawione mi na talerzyku
ciasteczka lub czekoladki. Na każdy mój ruch ciotka wpadała w popłoch i nerwowo powtarzała:
– Już ty może lepiej sobie posiedź, bo za chwilę coś stłuczesz. Nie przypominam sobie, bym
kiedykolwiek stłukła ciotce jakieś jej cacko, więc ta jej nienaturalna zapobiegliwość była
kompletnie na wyrost. Moja mama w końcu zrozumiała, że zabieranie mnie na te wizyty nie ma
najmniejszego sensu. Myślę, że ciotka Teresa była z tego obrotu rzeczy nie mniej zadowolona
ode mnie.
Tak jak ja ciotce kojarzyłam się z całkowicie nieprzewidywalnym kataklizmem, tak ona
dla mnie uosabiała złą królową, która za wszelką cenę i wszelkimi sposobami chciała się pozbyć
Królewny Śnieżki. Wizja ta przekonywała mnie do tego stopnia, że gdyby ciotka zechciała
poczęstować mnie jabłkiem, to z pewnością bym go nie przyjęła, podejrzewając, że musi być
zatrute. Łatwo zrozumieć, że taka osoba nie mogła się cieszyć moją szczególną sympatią. Był
jednak jeden wyjątek. Ciotka gubiła gdzieś wygląd złej królowej, gdy zaczynała się śmiać. Przy
jej oczach robiły się wtedy takie niewielkie, bardzo ładne zmarszczki. Niestety widać je było
tylko przez malutką chwilkę, bo ciotka natychmiast ze strachem gwałtownym gestem unosiła
palce i podciągała nimi zewnętrzne kąciki oczu, by zmarszczki się rozprostowały.
Ciotka Teresa przez wszystkie lata używała zawsze tych samych perfum o ciężkim, trochę
duszącym zapachu, w którym wyraźnie dominowała słodka woń róż. Nie znosiłam go. Bolała
mnie od niego głowa. Był tak intensywny, że o wizycie ciotki można się było dowiedzieć,
wchodząc do mieszkania jeszcze w godzinę czy dwie po jej wyjściu. Zawsze nosiła ze sobą w
torebce taki niewielki drewniany, smukły pojemniczek, zdobiony malowanką w czerwone róże.
Zdejmowała nakrętkę i wyjmowała ze środka szklaną fiolkę, w której uwięziony był ten właśnie
zapach. Brała na palec kropelkę lub dwie i pocierała nim miejsca za uszami oraz nadgarstki. Po
latach dopiero zorientowałam się, że tym jej ulubionym zapachem był bułgarski olejek różany.
Nie wiem, czy to on wzmagał moją niechęć do ciotki Teresy, czy może raczej przelałam niechęć
do niej na ten nieszczęsny olejek. W każdym razie do dziś nie lubię zapachu róż.
Nie przypominam sobie, bym w ciągu kolejnych lat usłyszała z ust ciotek jakąś pochwałę
na temat ciotki Teresy. Jednak, jakby wbrew ich obawom i czarnym przepowiedniom,
małżeństwo Teresy i Wiktora okazało się być trwałe i chyba bardzo szczęśliwe. Trzymali się za
ręce i patrzyli sobie w oczy także i na starość, a on zawsze z jednakową galanterią podawał jej
futro i otwierał przed nią drzwi samochodu. Patrzył na nią tak, jak mężczyzna patrzy na młodą i
piękną kobietę, nawet wtedy, gdy jej czarne włosy zachowywały swój kolor już tylko dzięki
farbie.
Przetrwali tak razem prawie czterdzieści lat. Ostatnie tygodnie jego życia spędziła przy
nim w szpitalu, przesiadując tam dzień i noc, głaszcząc go po policzkach i szepcząc słowa,
których guz mózgu nie pozwalał mu już usłyszeć. Lekarze tłumaczyli, że nawet nie wiedział, że
tak przy nim czuwa, ale ona i tak wiedziała swoje. Pewnie chciała bezpiecznie i spokojnie
przeprowadzić go na tamtą stronę. Po jego odejściu sprawiała wrażenie, jakby i z niej uleciało
całe życie. Zrobiła się dziwnie przezroczysta – jak wycięta z bibułki. Wytrwała bez niego tylko
kilka miesięcy, a potem i ona odeszła. Ciotki kiwały w zadumie głowami: – Musiała go jednak
bardzo kochać– mówiły.
Mnie to nauczyło, że nikt nie zna wszystkich odmian ludzkiego szczęścia. Może więc nie
warto zadawać sobie pytania: „Co oni takiego w sobie widzą?”.
Ciotka Zofia z brylantową bransoletką
Była najstarsza z rodzeństwa. Chyba to starszeństwo było przyczyną, że robiła wrażenie
odpowiedzialnej, poważnej, wręcz smutnej. Nawet jej uśmiech był napełniony smutkiem.
A zresztą może przyczyna tego smutku leżała zupełnie gdzie indziej...
Siedemnastoletnia Zosia została wyekspediowana z rodzinnego domu do swojej ciotki
Hanki mieszkającej w Wiśniewie pod Warszawą. Z jednej strony było to spowodowane coraz
większą ciasnotą, której uciążliwość pogłębiała się wraz z przybywaniem w domu kolejnych
dzieci, z drugiej, być może nawet ważniejszej, zamiłowaniem Zosi do nauki. Do Brześcia, co
prawda, byłoby dużo bliżej niż do Warszawy, ale trudno było sobie wyobrazić, by tak młoda
panienka mieszkała w mieście sama, bez żadnej opieki. Dziś Wiśniewo jest już niemal dzielnicą
Warszawy, ale przed wojną było jedynie podwarszawską miejscowością, zamieszkałą głównie
przez rzemieślników i niższych urzędników zatrudnionych w różnych warszawskich instytucjach.
Na niewielkich parcelach stały tu również niezbyt wielkie domy, zwykle otoczone ogródkami.
Nieco bardziej okazałe wille zdarzały się pojedynczo. Zwierząt gospodarskich, powszechnych na
wsi, tutaj się nie hodowało, natomiast niemal każdy miał jakieś króliki czy kury, a w wielu
obejściach można było także spotkać kozę, która jak wiadomo jest łatwa w utrzymaniu, bo
praktycznie wszystkożerna. Ciotka Hanka kozy nie miała, ale po podwórku przechadzało się
kilka kur. Domek nie był bardzo wielki, lecz dla Zosi znalazł się jeden malutki pokoik. Zosia
zamieszkała więc w Wiśniewie i zapisała się na jakieś kursy dla panien w Warszawie, które
jednak trzeba było opłacić, a pieniędzy brakowało. Problem w tym, że Zosia nie miała żadnego
fachu w ręku. Jedyne, w czym posiadała doświadczenie, to – z uwagi na ilość swojego
młodszego rodzeństwa – opieka nad dziećmi w różnym wieku. I ta jej umiejętność okazała się
być nie tylko źródłem utrzymania, ale i najlepszym posagiem. Jedna z sąsiadek przyniosła
bowiem wiadomość, że zamożna rodzina z Warszawy poszukuje opiekunki dla dziecka. Ową
„rodziną” okazał się być wdowiec z kilkuletnią córeczką. Dziewczynka niemal od samego
początku przylgnęła do Zosi, a i Zosia nie potrzebowała wiele czasu, by pokochać to dziecko.
Codziennie pokonywała drogę pomiędzy Wiśniewem a Warszawą, starając się przyjeżdżać jak
najwcześniej i wyjeżdżać na noc do Wiśniewa możliwie najpóźniej. Ponieważ dzieckiem
zajmowała się również jego babcia, Zosia zdołała znaleźć dla siebie tyle czasu, by w ciągu trzech
lat skończyć gimnazjalne kursy dla panien i zdać małą maturę. Przez te trzy lata zdążyła też
zakochać się w ojcu swojej podopiecznej, starszym od Zosi o kilkanaście lat. Dziś trudno już
rozstrzygnąć, czy uczucie było obustronne, czy też wdowiec szukał jedynie odpowiedniej matki
dla swojego dziecka. Tak czy owak trafił dobrze, bo Zosia kochała dzieci i małą dziewczynką
zajęła się z takim oddaniem, jakby było to jej własne dziecko. Pobrali się tuż przed wybuchem
wojny. I od tej pory Zosia stała się Zofią. Tak właśnie mówił o niej i tak się do niej zwracał jej
mąż. O dziwo, per „Zosieńko” zwracał się do niej jedynie wtedy, gdy chciał być uszczypliwy: –
Czy nie mogłaś, Zosieńko, wcześniej pomyśleć, zanim to zrobiłaś? Celował w takich uwagach na
rodzinnych przyjęciach, czekając, aż ciotka coś opowie, po czym wtrącał się: – Skończyłaś,
Zosieńko? To teraz pozwól, że ja to mądrzej wytłumaczę. Godziła się na podobne uwagi bez
szemrania pewnie dlatego, że uważała go za osobę bardzo mądrą. Był dla niej prawdziwą
wyrocznią. Może powodowała to różnica wieku, a może także i to, że szczycił się
przedwojennym wykształceniem wyższym, i to w liczbie dwóch ukończonych fakultetów,
filozofii i chemii, a ona – cóż – była jedynie panienką z małą maturą. Dlaczego jednak także nikt
inny z rodziny nigdy nie zwrócił mu uwagi, tego już zrozumieć do dziś nie potrafię.
Właściwie nie mogła narzekać. Jej mąż Józef, zwany przez wszystkich pieszczotliwie
Ziuczkiem, pochodził z rodziny złotników i cała moja familia uważała go za doskonałą partię. On
sam zresztą, jako przedwojenny nauczyciel, zarabiał bardzo dobrze. W okresie międzywojennym
wykształcenie było bowiem w cenie, a nauczyciele cieszyli się szacunkiem i prestiżem
społecznym. Ciotka Zofia opływała więc w dostatki, kolekcji biżuterii inne siostry mogły jej
tylko zazdrościć, a do pomocy miała dochodzącą codziennie gosposię i ten zwyczaj zachował się
także po wojnie – już w PRL-u. A mimo to nie sprawiała wrażenia szczęśliwej. Ciotki
plotkowały, że to dlatego, że on nie chciał mieć więcej dzieci. Nie chciał ich mieć nawet wtedy,
gdy jego jedyna córeczka z poprzedniego małżeństwa zginęła na warszawskiej ulicy ugodzona
przypadkowym odłamkiem podczas powstania. Więc ciotka Zosia do końca swoich dni nosiła ten
smutek w kącikach warg i w wyrazie swoich brązowych oczu. I z nią także nie bardzo lubiłam się
witać i żegnać, bo przytulała mnie zawsze jakoś tak... łapczywie, jakby nie widziała mnie od lat
albo żegnała na zawsze.
Jak tylko sięgam pamięcią, w domu ciotki Zofii wszystko zawsze kręciło się wokół wujka
Ziuczka. Nie mając się o kogo troszczyć, ciotka troszczyła się o niego. Przez cały dzień
przygotowywała frykasy, które podstawiała mu pod nos, gdy wracał z pracy i gdy już założył
podane mu przez nią kapcie, i poprawiała po gosposi poprasowane wujkowe koszule albo
polerowała jego spinki do mankietów. Wieczór zaliczała do udanych, gdy po przedłużającym się
w nieskończoność obiedzie, z przystawkami przed i deserami po, wujek zasiadał do pianina i
grał. Oznaczało to bowiem, że jest w doskonałym humorze. Z czasem wujek awansował w mojej
rodzinie na kogoś w rodzaju jej nestora. Nie tylko z powodu wieku (był zaledwie o kilka lat
młodszy od swej teściowej – babci Tekli), ale głównie z racji swojego wykształcenia i swojej
apodyktycznej natury, dzięki której potrafił wszystkim narzucać swoje zdanie. W każdej niemal
ważniejszej sprawie należało się poradzić wujka, a on sam te swoje rady traktował jak wyrocznię.
Utarł się zwyczaj, że młodsze ciotki na powitanie całowały go w rękę, które to hołdy traktował z
taką samą oczywistością jak niejeden koronowany satrapa. Mnie ten obyczaj wydawał się
irytujący i starałam się go unikać jak ognia, ale nikt z moimi odczuciami się nie liczył, wszak
byłam tylko dzieckiem. Do tego podobno dzieckiem krnąbrnym, którego wychowanie wymagało
wyjątkowych talentów. W rodzinie mówiono o mnie „to półdiablę weneckie”, a ja, choć
spokojnie przystawałam na określenie „półdiablę”, rozumiejąc, że „całe diablę” będę mogła być
dopiero gdy dorosnę, to jednak nie potrafiłam zrozumieć, co do tego wszystkiego ma Wenecja.
Jednak jakoś nikt nie kwapił się, by mi to wytłumaczyć. Wujek Ziuczek natomiast w sytuacjach,
gdy coś nabroiłam, zwykł był mówić, że zachowuję się jak Nabuchodonozor. Oczywiście także
nie miałam pojęcia, o co mu chodzi, a samo nauczenie się tego imienia zajęło mi mnóstwo czasu.
Nie bardzo się jednak tym określeniem przejmowałam, bo brzmiało dla mnie niczym imię
jakiegoś potężnego czarnoksiężnika. Miałam nawet całkiem mylne przekonanie, że wujek
wymawia je z jakimś dziwnym, bojaźliwym szacunkiem. Dopiero wiele lat później dowiedziałam
się, że Nabuchodonozor był babilońskim władcą, który pod koniec życia postradał zmysły i
zachowywał się jak zwierzę, bo wydawało mu się, że jest nie człowiekiem, lecz świnią. Z całą
pewnością więc nie było to określenie pochlebne.
Wujek w ogóle miewał dziwaczne, czasem wręcz niemiłe czy uciążliwe pomysły. Bywał
też nieprzyjemny i potrafił boleśnie dopiec jakimś sformułowaniem czy powiedzeniem. Ciotce,
nie przepadającej za kotami, kupił w prezencie kota abisyńskiego i wymyślił mu imię Babalui.
Kot, pewnie z zemsty za to nieszczęsne imię, zachowywał się, jakby był zupełnie dziki.
Opowiem o nim w rozdziale o zwierzakach mojego dzieciństwa, bo to właśnie za jego przyczyną
do dziś boję się kotów. Wcześniej, bo kilka lat po wojnie, wujek kupił ciotce od jakiegoś
marynarza małpkę rezusa, o wdzięcznym imieniu Kikusia. Małpka żyła tylko kilka lat, więc
moich urodzin nawet nie doczekała, czego zawsze ogromnie żałowałam, oglądając zdjęcia ciotki
Zofii z Kikusią, która siedziała jej na plecach lub na ramieniu i przytulała się, obejmując łapkami
ciotkę za szyję. Na zdjęciach Kikusia wyglądała bardzo wesoło i poczciwie, jednak ponoć
potrafiła zachowywać się niczym tornado, skakać po firankach i żyrandolach, tłukąc przy okazji
pieczołowicie przez ciotkę ustawione na kredensie bibeloty. Wujek oczywiście, tak w przypadku
Kikusi, jak i potem kota Babalui, miał do ciotki pretensję, że nie umiała tych zwierzaków
odpowiednio wychować i nauczyć ich przyzwoitego zachowania. – I ty chciałabyś wychowywać
dzieci – mówił z przekąsem, a ciotce łzy stawały w oczach i nie mówiła na to ni słowa. Przez
tych kilka lat obecności w ich domu to Kikusia zdołała nauczyć swoich właścicieli jednej rzeczy
– swojego małpiego „języka”. Byłam zachwycona, jeśli mogłam się wybrać z ciotką lub wujkiem
do ogrodu zoologicznego, i jak najszybciej chciałam znaleźć się przy klatkach z małpami, z
którymi zaczynali „rozmawiać”. Wydawali kilka dziwnych okrzyków i małpy podchodziły
zaciekawione, a po kilku następnych rozpierzchały się i chowały po kątach, najwyraźniej czymś
przestraszone. Było to dla mnie niesamowite widowisko, tym bardziej że i małpy odpowiadały
podobnymi okrzykami.
Wujka metod wychowawczych doświadczyłam także na sobie osobiście. To były czasy,
gdy wujek zrezygnował już z wykonywania zawodu nauczyciela i pracował w jakimś
laboratorium. Najwidoczniej jednak pasja do dydaktyki nie dawała mu spokoju, bo to mnie
właśnie, kilkuletniego brzdąca, postanowił wprowadzić w tajniki chemii i filozofii. Sadzał mnie
więc na krześle, sam usadawiał się naprzeciwko na fotelu i robił mi długie, niezrozumiałe i
nużące wykłady, najczęściej o związkach organicznych i nieorganicznych, o pierwiastkach i ich
liczbie atomowej, oraz odpytywał mnie z okresowego układu pierwiastków Mendelejewa. Wtedy
oczywiście niewiele do mnie z tego docierało, ale pod koniec szkoły podstawowej nagle okazało
się, że zapamiętałam znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać, i nauka chemii przychodziła mi
z niebywałą łatwością. Wujek miał także opracowany system kar za niesubordynację, z których
najbardziej nienawidziłam „żelaznej kurtyny”. Wyglądało to tak, że wujek oznajmiał, iż od tej
pory aż do... (tu następował dokładny termin, np. do wtorku do godziny piętnastej) za jakieś moje
przewinienie będzie mnie traktował jak powietrze. Komunikat kończył się zawsze dwoma
słowami, które brzmiały dla mnie jak jakieś straszne zaklęcie: „żelazna kurtyna!”. I zawsze
dotrzymywał słowa. Patrzył nade mną albo gdzieś na przestrzał, jakbym naprawdę była zupełnie
niewidzialna. Pierwsze słowa do mnie padały rzeczywiście dopiero w wyznaczony wtorek,
dokładnie o godzinie piętnastej zero jeden. Nie wiem, czemu chciało mu się aż tak absurdalnie
pilnować tej punktualności i dlaczego tak strasznie mnie to dotykało. Wszak ta „żelazna kurtyna”
uwalniała mnie na jakiś czas od wysłuchiwania piekielnie nudnych wujkowych wykładów, co
prawdopodobnie było jednak większą karą dla niego niż dla mnie.
Wiedza wujka o chemikaliach miała jednak także i swoje dobre strony. Wujek pasjonował
się fotografią, miał w łazience urządzoną ciemnię i całą masę jakichś sypkich substancji
stojących w słojach na daszku kuchennego kredensu. Miał też piękną jubilerską wagę z mosiądzu
w złocistym kolorze, z szalkami uwieszonymi na łańcuszkach i kompletem niedużych
odważniczków w specjalnym drewnianym pudełku, której bardzo mu zazdrościłam. Czasem, pod
swoim czujnym okiem, pozwalał mi odmierzać odpowiednie ilości substancji, z których
przygotowywał tzw. wywoływacz i utrwalacz do fotografii. Bardzo lubiłam patrzeć, jak w ciemni
powstają kolejne zdjęcia, jak w wywoływaczu wyłaniają się najpierw blade zarysy, potem
wyraźniejsze kontury, aż wreszcie cały czarno-biały obrazek. Po wypłukaniu w wodzie
wieszałam te obrazki, przypinając je klamerkami na sznureczkach, a potem, jeszcze wilgotne,
rozkładałam do całkowitego wyschnięcia na specjalnym wielkim ręczniku rozłożonym na
tapczanie. Były to te nieliczne chwile, gdy pracowaliśmy z wujkiem ramię w ramię, w jak
najlepszej komitywie.
Ciotka Zofia tak dalece podporządkowała swoje życie mężowi, że cała rodzina obawiała
się, jak też da sobie radę, gdy naturalną koleją rzeczy, jako starszy, opuści ten padół przed nią.
Obawy te jednak okazały się płonne. Mniej więcej w rok po jego śmierci ciotka – już wtedy
blisko siedemdziesięcioletnia, zakochała się na zabój w swoim równolatku i zanim dokonała
żywota, przeżyła z nim kilka bardzo szczęśliwych lat. Jego zresztą także zdążyła pochować.
Pod koniec życia zaczęła zachowywać się dziwnie. Opowiadała wszystkim, że wojna
pozbawiła ją rodzinnej posiadłości i na dowód tego pokazywała zdjęcia... Wilanowa. Prócz tego
znała wiele autentycznych rodzinnych anegdot i chętnie o nich opowiadała, plącząc przy tym
fakty z wytworami własnej wyobraźni. Ciotka Zosia była też klasycznym przykładem polskiego
„antysemityzmu”. O Żydach zawsze wyrażała się jak najgorzej. Snuła opowieści o tym, jak
żydowscy sklepikarze odpędzali głodne polskie dzieci od drzwi swoich sklepów i jak potrafili
wydusić nawet ostatni wdowi grosz. Ten jej „antysemityzm” nie przeszkodził jej jednak w
wyjściu za mąż za człowieka o wyraźnie semickich rysach i w wieloletniej szczerej przyjaźni z
Żydówką, której zresztą przez pewien czas pomagała w okresie okupacji. To dzięki tej
„przyszywanej” żydowskiej „ciotce” poznałam w dzieciństwie smak prawdziwej macy, którą
uwielbiam do dziś.
Jedno jednak trzeba ciotce oddać – w tej szarej PRL-owskiej rzeczywistości potrafiła
sobie wśród sąsiadek i sklepowych wyrobić jakiś przedziwny szacunek. Na ogół używając
nazwisk (Nowakowa, Kowalska), o niej nigdy nie mówiły inaczej jak „pani Zofia”. Kiedy o niej
myślę, zawsze staje mi przed oczami obrazek, jak z wysoko podniesioną głową, ozdobioną
jednym ze swojej licznej kolekcji kapeluszy, idzie drobnymi kroczkami w pantoflach na
wysokich obcasach i otulona w jasne futro z lamy, rozdając pozdrowienia, łaskawe uśmiechy i
skinienia dłoni ozdobionej u nadgarstka bransoletką wysadzaną brylantami.
Ciotka Wanda, czyli miłość niezłomna
Ta trafiła ze wszystkich ciotek najgorzej. Ale może to nie przypadek, a przemyślność losu
sprawia, że moja myśl zawsze biegnie właśnie do niej dwa razy w roku – w Dniu Kobiet i Dniu
św. Walentego zwanym walentynkami albo Dniem Zakochanych, choć nie sądzę, by
kiedykolwiek z okazji Dnia Kobiet, albo jakiejkolwiek innej, dostała od swojego męża kwiaty.
Więc może tak właśnie ma być – ciotka Wanda zamiast różowych pluszaków trzymających
czerwone plastikowe serduszka z napisem „KOCHAM CIĘ”.
Była nie tylko zdecydowanie najmniej urodziwa z sióstr, ale miała też trudne i smutne
życie. Wyszła za mąż z wielkiej miłości za człowieka, który nie rokował żadnych nadziei,
bowiem od młodych lat był uzależniony od alkoholu. Cała rodzina odradzała jej to zamążpójście,
ale ciotka była zapatrzona w tego swojego Eryka i przekonana, że po ślubie wszystko ułoży się
jak najlepiej. Szybko wyszła więc za mąż, rzucając szkołę jeszcze przed maturą. Nie ułożyło się.
Nie pomogło nawet urodzenie się ich jedynej córki. Eryk swoje pretensje do świata i własnej
żony zalewał alkoholem. Potrafił także być agresywny, choć na szczęście zdarzało mu się to
rzadko. Ciotka wtedy kolejne zasinienie pod okiem tłumaczyła rodzinie tym, że znów spadła ze
schodów albo z taboretu. Starała się też kryć przed resztą rodziny wszystkie jego ekscesy. Nigdy
się nie skarżyła, nigdy nie powiedziała o nim złego słowa. Chyba wierzyła, że jej Eryk potrafi się
jeszcze w cudowny sposób odmienić.
Zawsze była cicha, pokorna i zamknięta w sobie, a jej eksplozje serdeczności ograniczały
się do podstawiania pod nos kolejnych smakołyków. Była niezłą kucharką, bazującą na
tradycyjnej polskiej kuchni – dosyć tłustej i obfitej. Gotowała potrawy proste, lecz zawsze
smakowite i w ilościach, którymi, jak mawiała moja babcia – „można by wykarmić szwadron
wojska” – bigos, rosół, żurek, grochówkę, pierogi, gołąbki, galaretę z nóżek wieprzowych.
Robiła też najlepszy na świecie smalec z podgardla z dodatkiem cebuli, pachnący majerankiem i
czosnkiem. Pracowała na poczcie, w centrali telefonicznej, i ta jej niewielka pensyjka musiała
starczyć na utrzymanie całej rodziny. Raz po raz pomagały jej ciotki, bo Eryk przepijał wszystkie
pieniądze, jakie tylko znalazły się w jego zasięgu. Ciotki wykorzystywały każdą okazję, by
tłumaczyć siostrze, że wszelkie jej nadzieje na cudowną przemianę Eryka w człowieka
odpowiedzialnego nie mają najmniejszych szans na to, by się ziścić. Nie podejmowała dyskusji.
Słuchała spokojnie, wykonywała głową charakterystyczny ruch, który równie dobrze mógł być
odebrany jako potakiwanie jak i jako zaprzeczenie, a potem szła do domu i do późna
nasłuchiwała, czy Eryk wreszcie wraca. Już po skrzypieniu schodów potrafiła odgadnąć, w jakim
jest stanie, to znaczy, czy z jej pomocą zdoła sam jeszcze jakoś dojść na własnych nogach do
łóżka, czy też taszczą go nieco mniej pijani koledzy, którzy za moment oprą go o drzwi, nacisną
dzwonek i na tyle, na ile będą w stanie, jak najszybciej zejdą po schodach, by uniknąć
ewentualnych wymówek. Byłaby to znacznie gorsza sytuacja, ponieważ po otwarciu drzwi Eryk
padał jak długi w przedpokoju i żadna siła nie była w stanie go stamtąd ruszyć. Jedyne, co ciotka
mogła zrobić w takiej sytuacji, to przynieść mu jasiek pod głowę i okryć go jakimś kocem.
Ciotka Wanda początkowo obawiała się, co też będą sobie myśleć o tym wszystkim
sąsiedzi. Szybko jednak zrozumiała, że pijackie ekscesy Eryka nie robią na nich żadnego
wrażenia. Rozpadającą się komunalną kamienicę, w jakiej mieściło się ich mieszkanie, zasiedlały
niemal wyłącznie rodziny z podobnymi problemami. Powszechna była bieda i wódka, jakby na
Anna Drzewiecka Ciotki
Na początku było drzewo... Pierwsze było drzewo. To od niego zaczyna się ta historia. Wyrosło na porośniętym łąką niedużym wzniesieniu, pośród rozlewisk płynącej tu rzeki Bug. Mijały lata, a niewielka samosiejka rozrosła się w rozłożystą lipę. Opodal piął się ku górze brzozowy młodnik, a nieco dalej widniał gęsty, mroczny las. Opowieść mogłaby się zaczynać w zupełnie innym miejscu, gdyby nie to, że ten malowniczy zakątek przyciągnął uwagę pewnego wędrownego cieśli, którego podróż właśnie tutaj znalazła swój kres. Zgodnie z rodzinnym przekazem, ów cieśla był synem bojara, utracjuszem, który przywędrował na Polesie z Litwy, uciekając przed wierzycielami, u których narobił długów pod zastaw majątku. I tu rodzi się poważna wątpliwość. Nie potrafię dociec, ile w rodzinnych opowieściach jest prawdy, a ile zupełnej fikcji. Bardzo często się zdarza, że ludzie opowiadają niestworzone historie o swoim pochodzeniu, i niemal w każdej takiej opowieści musi być zubożały szlachcic, utracjusz przegrywający majątek w karty albo jakiś inny marnotrawny syn wydziedziczony przez ojca. Może więc bojar był prawdziwy? A może to nie był bojar, tylko bojarzyn? Czyli po prostu wolny od pańszczyzny, często zamożny chłop. Obojętne, jaką wersję przyjmiemy za prawdziwą, pewne jest, że ów litewski „bojar”, czyli pradziadek mojej babci, w jakimś momencie swojego życia znalazł się na Polesiu, gdzie ożenił się z miejscową dziewczyną z polskiej rodziny. Choć może lepiej byłoby powiedzieć, że wżenił się w gospodarkę. Dochowali się razem licznego, bo dziesięcioosobowego potomstwa – w większości synów. Dziadek mojej babci był najmłodszy z tej czeredki i jedyny, z którego w gospodarstwie nie było większego pożytku. Nie ciągnęło go do roli. Starsze rodzeństwo kolejno zakładało rodziny, budowało sobie chałupy i dzieliło na części ojcowiznę. Najmłodszy nie był tym zainteresowany. Lubił włóczyć się po okolicy i marzył o podróżach. W końcu postanowił ruszyć do miasta, by tam wyuczyć się jakiegoś zawodu. W ten sposób dotarł do Brześcia i trafił do warsztatu ciesielskiego. Nie wiadomo, czy pokierował nim przypadek, czy też świadoma decyzja, w każdym razie nie mógł chyba trafić lepiej. Ten fach dał mu możliwość wędrowania od wioski do wioski, od osady do osady, od domu do domu i wszędzie znajdował coś do wybudowania lub chociaż do naprawienia. Do tego zmieniał wciąż otoczenie, podróżował. Nie były to, co prawda, bardzo dalekie podróże, ale miał to, co lubił najbardziej – był w ciągłym ruchu. Każda wędrówka jednak kiedyś się kończy i ta podróż jego życia także musiała dobiec kresu. Znalazła go na nadbużańskiej łące przy rozłożystej lipie – w miejscu, gdzie później stanął dom, w którym przyszła na świat moja babcia. Najpierw jednak urodziła się w nim jej matka, a córka owego wędrownego cieśli, który tutaj, na wołyńsko-poleskim pograniczu, znalazł sobie i żonę, i miejsce do życia. Dom swój cieśla wybudował solidny i dosyć obszerny. Sam bowiem – pochodząc z wielodzietnej rodziny – być może również planował liczne potomstwo. Niestety, plany te pokrzyżował zły los. Z kilkorga dzieci tylko Waleria, matka mojej babci – czyli moja prababcia, dożyła pełnoletniości. Wszystkie inne zmarły w dzieciństwie. Znam ten dom tylko z opowiadań rodzinnych. Wojenna zawierucha zmiotła go niemal całkowicie z powierzchni ziemi, a to, co z niego pozostało, rozpadło się ostatecznie w późniejszych latach. Był jednak taki czas, gdy rozgrywały się w nim wszystkie najważniejsze wydarzenia rodzinne – narodziny dzieci, wesela, które w ciepłej porze roku wychodziły z niego
do ogrodu, i pożegnania zmarłych, podczas których, zgodnie z tradycją, zatrzymywano stojący w jadalni zegar i zasłaniano wszystkie lustra. Dom był dosyć obszerny, jak na wiejską sadybę, ale nie tak zamożny, jak bywały dwory ziemiańskie. Zwykły drewniany budynek na kamiennej podmurówce, podpiwniczony tylko w części dobudowanej nieco później, z przylegającym do niego z jednej strony ogrodem i niedużym sadem, a z drugiej – wyrastającym niemal tuż przy płocie brzozowym zagajnikiem. Wchodziło się do niego przez niewielki, ocieniony oplatającym go bluszczem i pnącymi różami drewniany ganek, na którym stała koślawa ławeczka. Tuż przy domu rosła piękna rozłożysta lipa. Moja babcia, opowiadając o tej lipie, zawsze mówiła, że ludzie zgubili gdzieś swoją dawną mądrość, która kazała im budować domy w pobliżu zdrowych i pięknych drzew. Dziś przygotowanie takiego wybranego miejsca pod budowę zaczyna się od karczowania drzew na nim rosnących. Babcia miała rację – przecież nie bez powodu budowano kiedyś ołtarze pod świętymi drzewami, a świątynie sadowiono w świętych gajach. Słowianie otaczali czcią silne dęby, buki czy kasztanowce i zasypiali pod ich gałęziami, wierząc, że energia tych drzew obdarzy ich zdrowiem i da im siłę. Babcia zaś wierzyła w ochronną moc swojej przydomowej lipy, która podobno nie pozwalała zbliżać się do domu piorunom, jednak dla wzmocnienia tej ochrony zawsze przed nadciągającą burzą stawiała w oknie zapaloną gromnicę. Pod koniec czerwca do lipy zaczynały się zlatywać wszystkie pszczoły z okolicy. Wabiła je do siebie kwiatkami – niepozornymi z wyglądu, ale słodko pachnącymi miodem. Uwijały się wśród jej gałęzi, a ich brzęczenie wdzierało się przez otwarte okna do wnętrza domu. Skrzydlate pracownice nie były jednak jedynymi amatorkami świeżo rozkwitłych lipowych kwiatów. Również babcia zbierała całe ich naręcza i suszyła w niezamieszkałym pokoiku na poddaszu, obok innych ziół, zbieranych z okolicznych łąk i pól. Dzisiejsze mieszkania budowane w wielopiętrowych blokach, nawet te najdroższe – ulokowane w ekskluzywnych apartamentowcach – są uboższe od dawnych domów, bo brakuje im duszy i pamięci. Duszy i pamięci wzrastających w nich pokoleń, zapewniających ciągłość rodzinnej tradycji. Bo dom to nie są tylko ściany i dach – to przede wszystkim ludzie i uczucia, jakie ich ze sobą wiążą. To przekazywane z pokolenia na pokolenie wartości i emocje towarzyszące zdarzeniom, które stają się udziałem rodziny. Wydaje się czasem, że stare domy próbują przekazać nam swoje opowieści. Stare schody skrzypią i trzeszczą, nawet jeśli nikt po nich nie chodzi... na strychu coś stuka... A to potęguje wrażenie, że wracają tu czasem ludzie, którzy kiedyś w tym domu mieszkali. Powiadają, że dom widzi, słyszy, czuje – jak człowiek. Gromadzi w sobie energię – dobrą albo złą, a nawet potrafi przeczuwać nieszczęścia, jakie mogą się przytrafić jego domownikom. Babcia opowiadała, że przed śmiercią jej własnej babci i dziadka, a potem także rodziców, zawsze spadał ze ściany obraz i zawsze był to ten sam obraz – wiszący w jadalni, pełniącej zarazem rolę salonu. O ile spadanie obrazu można próbować jakoś wyjaśnić racjonalnie, o tyle inne wydarzenie do dziś pozostało dla mnie tajemnicą. Przeszklona nadstawka kredensu, stojącego również w tej jadalni, była wypełniona rzadko używaną porcelaną i szkłem. Babcia twierdzi, że pewnego sierpniowego popołudnia 1939 roku, podczas gdy wszyscy siedzieli przy stole zajęci spożywaniem obiadu, nagle wszystko, co stało zamknięte w kredensowej nadstawce, rozprysło się w drobny mak na oczach całej zgromadzonej wokół stołu rodziny. Kilka dni później wybuchła wojna, która na zawsze rozłączyła rodzinę z ich domem. Zanim to się jednak stało, dom zdążył jeszcze wychować cztery kolejne jej pokolenia.
W zagubionym zakątku świata Kiedy córka cieśli – prababcia Waleria – poślubiła pradziadka Józefa, oboje zamieszkali również w domu cieśli i jego żony, który był za duży dla dwojga starszych ludzi. Moja babcia Tekla przyszła na świat w 1897 roku, jako środkowa z trójki dzieci. Miała już starszą siostrę Hankę, a w dwa lata później urodził się młodszy brat Stefan. Po upływie kolejnych dwóch czy trzech lat urodził się następny chłopiec. Dziecko jednak przeżyło zaledwie kilka tygodni. To był bardzo trudny poród i prababcia Waleria ciężko go odchorowała. Nie miała już później więcej dzieci, ale i do całkowitego zdrowia nie udało jej się wrócić. Dzieciństwo trójki rodzeństwa upływało pomiędzy jednym a drugim niedomaganiem matki, a także i babki, która robiła się wszak coraz starsza i słabsza. Dzieci więc dosyć wcześnie musiały przejąć na siebie część gospodarskich obowiązków. Z tych czasów babcia Tekla najlepiej wspomina chwile, kiedy ojciec prosił ją o pomoc przy barciach. Bo oprócz pracy na roli Józef hodował pszczoły. W ogrodzie stało kilka uli zrobionych z wydrążonych pni, ale najlepszy miód pochodził z leśnych barci. Były to całkiem podobne do tych z ogrodu, wydrążone kawałki pni, które mocowano pośród konarów rosnących na bagnach drzew. Mieszkające w nich pszczoły zbierały nektar z bagiennych roślin. Barcie były przytwierdzane na drzewach z bardzo prostego powodu – by na tym podmokłym terenie nie zostały zalane wodą, która na wiosnę się podnosiła, a w pozostałych porach roku opadała. Przy wybieraniu miodu z tych barci pomoc była potrzebna do przytrzymania sznurkowej prowizorycznej drabiny, po której Józef wdrapywał się na drzewo, i ta właśnie pomoc była zadaniem babci Tekli. Babcia Tekla nie bała się pszczół. Kochała je i twierdziła, że nigdy żadna jej nie użądliła. Od samego początku rodzeństwo w naturalny sposób podzieliło się obowiązkami. Hanka zdecydowanie najlepiej czuła się w kuchni, pomagając swojej matce i babci. Bardzo szybko to ona właśnie została główną domową kucharką, co zresztą wszystkim odpowiadało, bo okazała się prawdziwym talentem kulinarnym. Tekla, choć z czasem i ona stała się mistrzynią wielu kuchennych specjałów, to jednak najlepiej sprawdzała się jako ogrodniczka. Znała się na roślinach – ich zaletach czy wymaganiach, w jakiś niewytłumaczalny sposób bardzo szybko też pojęła lecznicze działanie ziół. Uprawiała rabaty z wielką pasją, a rośliny odwdzięczały się jej wspaniałymi plonami. O takich ludziach mówi się, że mają „zielone ręce”, i te babci Tekli „zielone ręce” sprawdzały się także wiele lat później – już przy uprawie tylko parapetowej. Mały Stefek pomagał głównie przy męskich pracach gospodarskich, ale i on miał swoje ulubione zajęcia – oba związane z wodą. W starszych odnogach Bugu i na rozlewiskach łowiło się wtedy ryby sposobami innymi, niż to dzisiaj robią wędkarze. Nikt nie miał czasu na wielogodzinne moczenie kija w wodzie, a i samo łowienie ryb było podyktowane nie chęcią zażycia relaksu, ale prawdziwą potrzebą. Nie zmieniało to jednak faktu, że towarzyszenie dziadkowi w takich wyprawach sprawiało Stefkowi wiele radości. Odbywało się to w ten sposób, że do pali drewnianych czy drzew rosnących na rozlewiskach przymocowywano specjalnie wyplatane, obciążane kamieniami kosze z tak sprytnie zrobionym otworem (zwężającym się jakby w kształcie lejka), że rybie wpływało się do środka łatwo, ale wydostać się stamtąd było już nie sposób. Co kilka dni sprawdzano te kosze i zawsze w środku znalazło się trochę ryb. Taka wyprawa odbywała się łódką i to właśnie było dla Stefka dodatkową atrakcją. Po drodze często podbierało się także jajka dzikich kaczek, gnieżdżących się na zalanych terenach leśnych i mokradłach czy w przybrzeżnych szuwarach. Jesienią zbierano tatarak, z którego kłączy robiono
odwary do płukania gardła oraz dodawano dzieciom do kąpieli, by chronić je przed krzywicą i skrofułami. W tamtych czasach Bug wydawał się Tekli największą rzeką świata, ale i później, po wielu latach, mówiła o nim zawsze z szacunkiem. Ów szacunek, pomieszany częściowo z bojaźnią, wynikał z nieprzewidywalności tej rzeki, która miejscami tworzyła podstępne wiry wciągające nieuważnych pływaków, miejscami zaś miała szczególnie niebezpieczne i zdradliwe „podwójne dno”, na które można było trafić na piaszczystych łachach i płyciznach, gdzie woda sięgała zaledwie kolan – a więc w miejscach zupełnie na pozór bezpiecznych. Człowiek brodził w płytkiej wodzie, aż tu nagle pod ciężarem jego ciała zarywało się podłoże, a on sam wpadał w mulistą otchłań, z której bardzo trudno było się wydostać. Wielu takich topielców nigdy nie odnaleziono, ciała innych wypływały czasem wiele kilometrów dalej w dół rzeki. Babcia Tekla miała powody, by nienawidzić tej dzikiej rzeki, bo straciła w jej nurtach dwie najbliższe sobie wtedy osoby. Jedną z nich był jej narzeczony, którego wciągnął wir rzeczny, kiedy beztrosko zażywał kąpieli z kilkoma kolegami. Drugą była ukochana przyjaciółka Tekli – młodziutka mężatka Oluchna, której świeżo poślubiony małżonek zginął na początku wojny polsko-bolszewickiej. Nie mogąc sobie poradzić z tą stratą, dziewczyna wybrała śmierć w nurtach rzeki. Na spotkanie ze śmiercią włożyła swoją ślubną suknię, jakby chciała zabrać ze sobą na zawsze najpiękniejsze ze wspomnień. Jej ciało odnaleziono dopiero po kilku tygodniach, wplątane włosami w gęste przybrzeżne szuwary. Kiedy babcia Tekla przypominała te dwa tragiczne wydarzenia, nazwa „Bug” w jej głosie brzmiała groźnie i nieprzyjaźnie, ale głos jej zawsze łagodniał, gdy zaczynała opowiadać o wiosennych rozlewiskach Bugu, o mszarach, błotach i bagnach, po których snuły się mleczne opary mgły. Dla nieostrożnego wędrowca te bagna także mogły stać się śmiertelną pułapką, lecz okoliczna ludność znała je doskonale, podobnie jak wąskie groble, którymi bezpiecznie można było przejść pomiędzy rozlewiskami. Na mokradła wyprawiano się jednak nie na wycieczki, ale w ściśle określonym celu. Rosło na nich bowiem wiele roślin, które były wykorzystywane w kuchni i w lecznictwie. Zbierano borówki i żurawiny, które szczególnie upodobały sobie takie właśnie miejsca i rosły tam w nieprzebranej obfitości. Zbierano także rośliny o nazwie „bagno”, które wydzielały tak silny zapach, że można je było z łatwością odnaleźć, kierując się własnym nosem. „Bagno” było przede wszystkim skutecznym środkiem przeciw różnym insektom i owadzim szkodnikom, ale jego naparem płukano również usta przy wszelkiego rodzaju stanach zapalnych oraz bólu dziąseł czy zębów. Babcia Tekla, jak zresztą wiele okolicznych kobiet, znała się dobrze na ziołach i potrafiła je zbierać nie tylko z mokradeł, ale też z okolicznych lasów i łąk. Ta wiedza oddała rodzinie nieocenione usługi w czasie wojny i w trudnych latach powojennych. Nad Polesiem i Wołyniem przetaczały się czarne chmury niesione przez I wojnę światową, jednak dom miał szczęście. Połowa domostw została zniszczona lub choćby pokiereszowana, a on przetrwał bez najmniejszego uszczerbku. W tym okresie odeszło na wieczność dwoje jego najstarszych domowników, nie miało to jednak nic wspólnego z wojną. Po prostu czas upomniał się o swoje prawa. W domu została zatem piątka mieszkańców – starzejący się ojciec Józef, niedomagająca matka Waleria i trójka rodzeństwa, z których najmłodszy – Stefan – dobiegał już osiemnastego roku życia. Hanka jeszcze przed wojną zdążyła się zaręczyć z niejakim Antonim, ale ślub został odłożony z konieczności, bo oblubieniec dostał do ręki karabin i chcąc nie chcąc, przemierzał żołnierskim krokiem obce strony, zgodnie z kolejnymi rozkazami sztabu. Padał, czołgał się, biegł i strzelał do wroga, który wszak jego osobistym wrogiem nie był. Szczęśliwie wyszedł cało z tych opresji i zdrowy powrócił. Tekla z kolei omal nie wyszła za mąż
w początkach wojny, lecz przeszkodziło temu nieszczęście, o którym była już mowa – Bug zabrał jej narzeczonego. Nowego nie szukała, ale zaraz po wojnie pojawił się mój przyszły dziadek Jan. Był towarzyszem broni Antoniego, a poznali się, kiedy trafili do jednego oddziału. Do domu wracali też razem. Jan mieszkał bardziej na północ, bliżej Prypeci. Kiedy doszli do jego rodzinnej miejscowości, okazało się, że niewiele z niej pozostało. Większość mieszkańców, w tym rodzinę Jana, poddano przymusowej ewakuacji, zarządzonej przez władze rosyjskie w 1915 roku, i nikt nie wiedział, dokąd ich wywieziono. Jan wyruszył więc razem z Antonim w dalszą drogę. Dwa wesela – Hanki z Antonim i mojej babci Tekli z dziadkiem Janem – odbyły się jednego dnia, pod sam koniec 1918 roku. W roku następnym babcia Tekla urodziła pierworodną Zofię, a w ciągu następnych prawie 20 lat przyszło jeszcze na świat dalsze ośmioro rodzeństwa. Hanka natomiast rok po roku powiła trzy córki – Baśkę, Marysię i Frankę. Wkrótce i Stefek przyprowadził do domu młodą żonę. Nim minęły trzy lata, na świecie pojawił się Staś i Fela, a żona Stefka znów była przy nadziei. Dom był obszerny, jednak ziemi przy nim było mało. W miarę jak przybywało dzieci, utrzymanie się z niej stawało się coraz trudniejsze. Do tego Antoni nie miał jakoś serca do pracy na roli. Tymczasem w podwarszawskim Wiśniewie bezdzietny i już owdowiały stryj Antoniego miał domek i nieduży warsztat rzemieślniczy, w którym potrzebna mu była pomoc. Hanka też nie przepadała za pracą w gospodarstwie, a w kuchni mogło być jej dobrze w każdej – byle była wystarczająco obszerna. Niewiele więc myśląc, spakowali swój niewielki dobytek i wraz z trójką kilkuletnich dzieci wyjechali do Wiśniewa. W dziesięć lat później została do nich wysłana najstarsza córka babci Tekli – siedemnastoletnia wtedy Zofia. Była zdolna, garnęła się do nauki i uznano, że najlepiej będzie, żeby skończyła szkołę i zrobiła karierę urzędniczą w Warszawie. Tuż po jej wyjeździe prababcia Waleria przeniosła się na ten lepszy ze światów, gdzie z pewnością nie dręczyły jej już żadne niedomagania. A jakoś na rok przed wybuchem wojny także Stefan z rodziną postanowili szukać szczęścia gdzie indziej i wyjechali do Chełma. Od tej pory cała męska praca w gospodarstwie spadła w gruncie rzeczy na dziadka Jana. Pradziadek Józef starał się pomagać w lżejszych zajęciach, ale siły miał już niewiele. Z dwóch synów babci Tekli tylko jeden, jako dwunasto- czy trzynastolatek, był w stanie trochę pomóc ojcu. Drugi – najmłodszy z rodzeństwa – dopiero co się urodził. Na domiar złego dziadek Jan pewnego razu tak nieszczęśliwie machnął siekierą, łupiąc drewno na opał, że wielka drzazga wybiła mu oko. Kiedy we wrześniu 1939 wybuchła wojna, ten nieszczęśliwy traf paradoksalnie uchronił rodzinę przed pozostawieniem jej na pastwę losu – z niedołężnym starcem, małoletnim wyrostkiem, dorastającymi dziewczynkami i babcią Teklą z rocznym dzieckiem przy piersi. Dom przetrwał wraz ze swoimi mieszkańcami wejście Sowietów, a potem Niemców w 1941 roku. Mimo docierających do nich i budzących grozę opowieści o pacyfikacjach wsi to przez jednych, to znów przez drugich, mimo obaw przed wywiezieniem na roboty do Niemiec, rodzina przetrwała w swoim domu do czasu, kiedy to przerażeni okoliczni mieszkańcy zaczęli z ust do ust przekazywać wieści o pogromach Polaków na Wołyniu. Coraz to dochodziły informacje o zagładzie całych wiosek, o strasznej śmierci, jaką niosły ze sobą bandy UPA, nie oszczędzające nikogo – ani kobiet, ani starców, ani nawet maleńkich dzieci... Powoli ludzie zaczęli opuszczać swoje domostwa. W obawie o życie dzieci babcia Tekla i dziadek Jan spakowali na furmankę niezbędne rzeczy, ulokowali na niej pradziadka Józefa i potomstwo, po czym ruszyli w drogę do Chełma, by u Stefana przeczekać najgorszy czas. Nie wiedzieli, że ich podróż będzie bardzo długa, bo w mieszkaniu Stefana nie sposób
będzie się im wszystkim pomieścić. Nie wiedzieli, że jedynym wyjściem stanie się trudna wędrówka do Warszawy. Na zakręcie drogi babcia Tekla odwróciła głowę, by raz jeszcze spojrzeć na dom. Stał niewzruszenie, zwrócony w jej stronę, i choć drzwi i okna zabite miał deskami, uspokajał ją jakby, że poczeka. Stojąca przy nim rozłożysta lipa jeszcze potęgowała to wrażenie pewności i spokoju. Jednak nie wiadomo czemu, babcia Tekla poczuła nagły i niezrozumiały niepokój. Przecież to tylko na jakiś czas. Wrócą. Przeczekają tylko najgorszy czas i wrócą.
Wojenna tułaczka Wiem stosunkowo niewiele o losach mojej rodziny w latach wojny. Dorośli nie wracali wspomnieniami do tamtego czasu, a ja, jako małe dziecko, nie pytałam. Zaczęłam się dopytywać dopiero wtedy, kiedy temat II wojny światowej pojawił się w szkole i nauczyciele uświadomili nam, że co najmniej część naszych rodziców, a już na pewno dziadkowie, muszą tę wojnę dobrze pamiętać. Nagabywane ciotki czy mama odsyłały mnie z moimi pytaniami do babci. Ale o ile babci nie trzeba było nigdy zachęcać do wspomnień o swoim dalekim domu, o tyle na wszelkie pytania dotyczące czasów wojennych odpowiadała niechętnie i zdawkowo. - A co tu opowiadać? – wzruszała ramionami – Bieda była, głód i strach. Nikt nie wiedział, czy dożyje końca dnia, i czy obudzi się następnego ranka. - No, ale jak był głód, to co jedliście? – próbowałam dalej. - A to, co się dało. Suchy chleb, kartofle, szpinak z dzikiej lebiody robiłam i z pokrzywy. Nawet sos z muchomorów gotowałam. Takich czerwonych, bo te inne, białe, to mocno trujące są. A tu... kilka razy się zagotowało i odlało wodę, i dało się jeść. - Ale po wojnie to już lepiej było? – chciałam się za wszelką cenę upewnić. - Ach, dziecko! I lepiej, i nie lepiej. Lepiej, bo już bomby nie spadały i nie strzelali, ale same ruiny dookoła były i bieda wcale nie mniejsza. A ludzie się szukali, bo rodziny się pogubiły w czasie wojny. I nie wszystkim udało się odnaleźć. Dużo ludzi z tej wojny już nigdy do domu nie wróciło. - Ale wyście sie nie zgubili – ty i dziadek, i ciocie... - My mieliśmy szczęście. Pod koniec wojny mieszkaliśmy wszyscy w jednym domu, to i się nie zgubiliśmy. - Babuniu, a powiedz mi... Babcia jednak była już wyraźnie zniecierpliwiona. – A idźże zająć się czymś innym – odpowiadała, trzepiąc ręką, jakby odganiała od siebie uprzykrzoną muchę. – To nie są opowieści dla dzieci. Kiedy dorosłam już do tych opowieści, to z kolei ja ich nie chciałam słuchać, jak zresztą większość nastolatków, a gdy znów się nimi zainteresowałam, zostało już na nie bardzo niewiele czasu, bo babcia wkrótce odeszła na zawsze. Tak więc wszystko, co wiem, to jedynie to, co udało mi się z trudem poskładać ze strzępków takich niedokończonych rozmów. Podróż do Chełma wcale nie była łatwa, ale okazało się, że nie tylko moja rodzina tak podróżuje. Z Wołynia ciągnęła w tamtą stronę istna wędrówka ludów. Jedni jechali pociągiem, inni furmanką, jeszcze inni podróżowali nawet pieszo. Jednym, jak mojej rodzinie, udało się zabrać coś z dobytku, inni nie mieli nic i to oni właśnie opowiadali najczęściej historie mrożące krew w żyłach o mordowaniu Polaków na Wołyniu. Niektórym z nich udało się uciec w środku nocy, tak jak stali. Nie mieli nic, ale ocaleli, i samo to już było dla nich wielkim szczęściem. Ludzie rozmawiali ze sobą na popasach. Czasem udało się kogoś kawałek podwieźć, czasem ów ktoś podzielił się kawałkiem chleba. Mojej rodzinie – pochodzącej z niedużej osady – Chełm, do którego wreszcie dotarli, wydał się wielkim miastem. Zaraz na początku wojny, podobnie jak inne polskie miasta, zbombardowali go Niemcy, ale straty były stosunkowo nieduże. Można było pomyśleć, że wojna Chełm ominęła. Było to jednak tylko pierwsze i bardzo mylne wrażenie, o czym wędrowcy przekonali się po dotarciu do mieszkania Stefana. Z jego opowieści wynikało, że jak wszędzie
pod niemiecką okupacją, w mieście szaleje terror, odbywają się łapanki i publiczne egzekucje. Zaczyna brakować żywności, bo do miasta już od pewnego czasu napływają coraz większe rzesze uciekinierów z Wołynia, dla których na miarę swoich możliwości organizuje się pomoc. Tych, którym nie udało się znaleźć jakiegoś lokum w polskich domach, Niemcy zamykali w obozach przejściowych i wywozili pociągami na roboty do Rzeszy, pozostawiając im tylko jakieś niewielkie tobołki z dobytkiem, a odbierając krowy, konie i wozy, z którymi udało im się uciec z własnych gospodarstw. Na terenie miasta funkcjonowało także duże getto, z którego – jak dziś już wiadomo – wywożono Żydów do usytuowanego przy trasie kolejowej pomiędzy Chełmem a Włodawą niemieckiego obozu zagłady w Sobiborze. Większość uciekinierów z Wołynia, po krótkim odpoczynku i nabraniu sił, postanawiała więc ruszać dalej – do Przemyśla, Krakowa czy Lwowa, a nawet do dalekiej Warszawy. Mieszkanie Stefana było bardzo skromne – pokój z niezbyt dużą kuchnią – i mieszkało w nim pięć osób. Nawet w tych szczególnych, wojennych warunkach mogły się tu zmieścić jeszcze trzy, może cztery osoby, a podróżująca rodzina składała się przecież aż z jedenastu. Po rodzinnej naradzie postanowiono zatem, że w Chełmie zostanie jedynie pradziadek Józef, któremu brakowało już sił na dalszą wędrówkę, pozostali zaś spróbują dotrzeć do Warszawy, by znaleźć schronienie w domu Zosi lub w Wiśniewie u Hanki – siostry babci Tekli. I tak, po dwóch czy trzech nocach przespanych na podłodze pokotem, rodzina wyruszyła dalej, w stronę Warszawy. Nie wiem, jak wyglądała ta podróż, ile trwała i z jakimi przeszkodami trzeba było dać sobie radę, by wreszcie dotrzeć na miejsce, pokonując setki kilometrów. Na wszelkie pytania babcia nieodmiennie odpowiadała: - To była mordęga. Na szczęście wszyscy przeżyli, dzięki pomocy Pana Boga i dobrych ludzi. Ostatecznie rodzina ulokowała się w niedużej podwarszawskiej miejscowości, w domu teściów Zosi. Było to najlepsze rozwiązanie, bo od śmierci teściowej teść mieszkał w nim samotnie, albowiem Zosia z mężem mieli mieszkanie na warszawskiej Ochocie. Dołączyli do reszty rodziny dopiero po Powstaniu Warszawskim, kiedy udało się im – zapędzonym przez Niemców wraz z wieloma innymi mieszkańcami Ochoty na Zieleniak – uciec i przedrzeć przez walczącą Warszawę. Mniej więcej w tym samym czasie dotarła tu też rodzina z Wiśniewa, skąd Niemcy wysiedlili wszystkich Polaków. Jednak zanim to nastąpiło, w połowie roku, jeszcze przed powstaniem, nad stolicą i okolicznymi miejscowościami zaczęły pojawiać się nocą sowieckie samoloty rzucające świetlne race i bombardujące miasto. Nadlatywały też w dzień, ale wtedy ostrzeliwały głównie wojskowe konwoje na drogach. Naloty sowieckie skończyły się 1 sierpnia, kiedy w Warszawie wybuchło powstanie. Podczas jednego z tych nalotów pocisk trafił w dach domu, rujnując jedno jego skrzydło. Szczęśliwie nikt nie ucierpiał, ale zawaloną część domu trzeba było wyłączyć z używania. Pod koniec roku do uciekinierów dotarła wieść, że Wiśniewo zostało już wyzwolone przez polskie wojsko, i część rodziny powróciła do swojego domu. Ciotka Zofia z wujkiem Ziukiem wrócili do swojego mieszkania na Ochocie pod koniec stycznia. Reszta rodziny wraz z upływem lat i odbudową kraju zaczynała się rozpraszać. Ci, którzy mogli to zrobić, wracali do swoich domostw. Znaczna część tych, którzy, jak moja rodzina, wiedzieli już, że nie powrócą do własnego domu, który teraz znalazł się w obcym kraju, wyjechała na Ziemie Zachodnie, by tam zacząć nowe życie. Ja pojawiłam się na świecie dekadę później, więc moje najwcześniejsze dziecięce wspomnienia sięgają przełomu lat 50. i 60.
Babunia Babunia była po prostu moją babcią Teklą, mamą mojej mamy i jej ośmiorga rodzeństwa. Jednak tak jak ciotki zwracały się zawsze do niej „mateńko”, tak my – dzieciaki – mówiliśmy „babuniu”. Do babuni nie pasowało żadne inne określenie. Miała zawsze pogodną twarz i nie było w niej nic z tych „babć” czy „babek”, jak o swoich babciach mówiły inne dzieci. Odkąd sięgnę pamięcią, babunia zawsze wyglądała tak samo – włosy zwinięte w kok i druciane okulary na nosie. Ten babciny kok był przedmiotem mojego nieustającego podziwu. Babunia bowiem miała gęste i długie włosy, które zawsze zaplatała w warkocz i dopiero z tego warkocza skręcała gruby, opadający jej na kark, ciężki węzeł. Podpinała go specjalnymi długimi szpilkami do włosów. Lubiłam patrzeć, jak cierpliwie rozczesuje swoje długie włosy przed spleceniem. Były piękne nawet wtedy, gdy stały się z czasem zupełnie białe. Babunia nie przepadała za zmianami. Nawet ubrania przez te wszystkie lata nosiła podobne – zamaszysta spódnica, jakaś bluzeczka i narzucony na wierzch, rozpinany sweterek. Przez większą część dnia chodziła dodatkowo przepasana fartuchem z wielką kieszenią, w której zawsze można było znaleźć owocowe cukierki w kolorowych papierkach. Dziś – jak przez mgłę – przypominam sobie, że jedyne, co się zmieniało, to przybywające w jej niegdyś kruczoczarnych włosach siwe pasma. Ale i ich kiedyś wreszcie przestało przybywać, gdy stała się już srebrzysta jak gołąbek. Dziwnie dobrze pamiętam jej drobne, ale zręczne i silne palce. Bielały od ucisku, gdy zawzięcie ucierała mak w starej makutrze, tańczyły zgrabnie, gdy igłą i kolorową muliną wyczarowywały obrazki na serwetkach, i leniwie przesuwały się po paciorkach różańca, od czasu do czasu zatrzymując się w zadumie. Babcinym królestwem była kuchnia. Tutaj nikt nawet nie próbował jej się sprzeciwić, mimo że własny dom babunia zostawiła w czasie wojny hen, na pograniczu Polesia i Wołynia, gdzie toczy wody rzeka Bug, a teraz mieszkała w domu swojej córki Heleny. Często przyjeżdżały w odwiedziny inne ciotki i wtedy oczywiście także krzątały się po kuchni. Posłusznie wykonywały kuchenne polecenia, ale to babunia ostatecznie rozstrzygała o smaku potrawy. Nic dziwnego. Nikt tak jak ona nie potrafił ulepić „cepelinów”, by nie rozpadły się w gotowaniu, nikt nie wyważył tak idealnie proporcji majeranku i czosnku w kołdunach, nikt nie umiał tak cienko pokroić domowego makaronu do rosołu, nikt nie wiedział, jaką ilość właściwie oznacza ta magiczna „szczypta mięty” dodana do nadzienia ruskich pierogów, by miały one ten nieziemski smak, i niczyje pierogi nie były tak pękate i tak pięknie wykończone zgrabną falbanką z ciasta. Babunia była też kimś, kto o świecie wie niemal wszystko. Nie rozprawiała o polityce i samochodach, jak ojciec i wujkowie, nie ingerowała w paplaninę mamy i ciotek – o ciuchach i kosmetykach, o znajomych i o własnych mężach. Za to wiedziała, że na stłuczenie należy przyłożyć liść babki albo zgnieciony liść kapusty, a miejsce po ukąszeniu owada przetrzeć przekrojonym korzeniem pietruszki. Kaszel leczyła syropem z cebuli i czosnku, a inne dziecięce nieszczęścia – wzięciem na kolana, wytarciem chlipiącego noska rąbkiem fartucha i powiedzeniem: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”, popartym cukierkiem owocowym. Babunia doskonale znała się na ziołach. Kupowała je w sklepie „Herbapolu” narzekając, że nie wszystkie potrzebne może dostać, i utyskując, że były źle suszone. Jednak nie miała wyjścia. W mieście nie można było po prostu wyprawić się do lasu czy na łąkę, by zbierać je w najwłaściwszym czasie. Jednak kiedy jechaliśmy na grzybobranie, babunia zawsze w drodze powrotnej, prócz kosza z grzybami, niosła naręcze świeżo uzbieranych różnych roślinek. Suszyła je potem pęczkami zawieszonymi na sznurkach, tak że kuchnia wyglądała jak chatka jakiejś
czarownicy. Tak zżyłam się z widokiem tych suszących się ziół w kuchni, że w moim dorosłym życiu wydzieliłam sobie w ogrodzie specjalną rabatę, gdzie rosła lawenda, tymianek, bazylia, majeranek, szałwia i estragon, które zbierałam, wiązałam w pęczki i suszyłam w kuchni dla samej tylko przyjemności widoku tych wiszących wiechci. Bez nich kuchnia wydawałaby mi się jakaś nieprawdziwa, choć oczywiście brakowało wśród nich roślin typowo leczniczych, z którymi nie bardzo wiedziałabym co robić. Babunia bardzo ceniła żurawinę. Robiła z niej herbatkę i oprócz herbaty z malin i naparu lipowego podawała mnie i mojemu kuzynkowi, kiedy mieliśmy gorączkę. A na Wigilię zawsze przyrządzała kisiel żurawinowy, którego nie znosiłam i nigdy nie dałam sobie wmówić ani tego, że to tradycja, ani tego, że to dla zdrowia. Właściwie nikt z rodziny za tym kisielem nie przepadał, jednak babunia była nieugięta. Nawet się jej nie dziwię, bo żurawinę wcale niełatwo było dostać. Jedynym sposobem było kupienie jej na targu, a i na to trzeba było trafić, podobnie jak na pszenicę, z której obowiązkowo na wigilijną kolację babunia przygotowywała kutię. Żurawinę kupowało się późną jesienią, nie całkiem jeszcze dojrzałą. Wśród czerwonych kulek w wielu miejscach błyskał kolor żółty. Babunia rozsypywała na grubych ściereczkach rozłożonych na parapetach okiennych czerwone i żółto-czerwone kulki, by jeszcze trochę dojrzały, łapiąc ostatnie promienie jesiennego słońca. Patrzyłam na te czerwieniejące pola żurawinowe na szerokich parapetach i przypominał mi się wierszyk Jana Brzechwy: „Żuraw łykał żurawinę, więc miał bardzo kwaśną minę...”. Wtedy myślałam, że ten żuraw i żurawina to tylko takie żartobliwe połączenie dwóch podobnych do siebie wyrazów, które jednak poza tym nie mają ze sobą nic wspólnego – podobnie jak słoń i słonina albo król i królik. Dziś wiem nie tylko to, że owoc ten nazywano żurawiną, ponieważ jego kwiaty przypominają szyje i głowy żurawi, ale i to, że... owoce żurawiny naprawdę są ulubionym pożywieniem żurawi. Zanim jednak żurawina znalazła się na parapecie, musiała zostać przebrana. Babunia odrzucała zepsute jagody, zaplątane przypadkiem listki i malutkie gałązki. Podczas tej czynności przysiadałam gdzieś blisko niej, bo zawsze przypominały jej się wtedy nadbużańskie bagna i mokradła, a wraz z nimi podania o zamieszkujących je dziwnych stworach. Snuła więc opowieści o bagiennikach i urodziwych a niebezpiecznych rusałkach, o utopcach z długimi zielonymi włosami, w które zamieniali się utopieni samobójcy, i o złośliwych wodnikach. Z tych wszystkich stworzeń jakimś dziwnym sentymentem darzyłam jedynie zielonowłose utopce, które podobno lubiły przesiadywać na mostach i groblach, pykając sobie fajkę. Na leśnych polanach można było natomiast spotkać wiły, czyli nimfy leśne spowite w rosę, mgłę i wiatr, o również zielonych włosach, których głównym zajęciem był niesamowity taniec. Czasem wciągały kogoś w wirujący pląs i „zatańcowywały” go na śmierć, czasem ściągały na pola grad, ale oprócz tego uczyły też ludzi ziołolecznictwa. Zielonowłose wiły tak zawładnęły moją wyobraźnią, że moim wielkim pragnieniem stało się posiadanie fryzury w zielonym kolorze. Ponieważ niektóre z ciotek farbowały włosy, dopytywałam się, czy można kupić także zieloną farbę, i byłam bardzo rozczarowana, słysząc, że przecież nikt na taki kolor włosów by sobie nie farbował. Nie poddałam się jednak tak zupełnie. Jeśli tylko znajdowałam jakąś zieloną chusteczkę, szal czy choćby szmatkę, natychmiast zarzucałam ją na włosy, zaczynałam tańczyć i po chwili stawałam się już nimfą leśną. Bardzo interesowało mnie, gdzie też te nimfy mają swoje domy. Musiałam tym chyba bardzo męczyć babunię, bo wreszcie kiedyś odparła mi, że pewnie w drzewach. Natychmiast odpowiedziałam, że ja na taki drzewny dom wybrałabym sobie wierzbę. Babunia podniosła okulary i spojrzała na mnie badawczo: - Dlaczego akurat wierzbę? – spytała. - Bo wierzba to najpiękniejsze drzewo, i takie tajemnicze, i smutne, i wygląda czasem jak
człowiek tęskniący do towarzystwa, i... – wyrzucałam z siebie jednym tchem. Babunia ostrzegawczym gestem podniosła palec do ust: - Z wierzbą to trzeba uważać – powiedziała – bo to mocne i magiczne drzewo, ale przyciąga czarownice. – Zamilkła, a po chwili dodała: – W naszej rodzinie rodziły się już czarownice. Do dziś nie wiem, ile w tym, co wtedy powiedziała, było żartu, a ile powagi. Ale wówczas przyjęłam to niezwykle serio. Przez ten związek z wierzbą poczułam nagle przypływ sympatii do czarownic, które do tej pory kojarzyły mi się jedynie ze strasznymi staruchami z haczykowatym nosem, mieszkającymi w chatkach na kurzych nóżkach i czyhającymi na zagubione w lesie dzieci. Teraz skojarzyły mi się ze zwiewnymi wiłami, które z uwagi na tę swoją zwiewność na pewno nie mogły być przecież aż tak bardzo niedobre. I jak wcześniej zdarzało mi się wyobrażać sobie, że jestem wróżką albo księżniczką, tak od tej pory bywałam już tylko „dobrą czarownicą” mieszkającą w wierzbie. Byłam do tego stopnia zafascynowana tym światem opisywanych przez babunię stworów, że dotychczas znane klasyczne bajki dla dzieci zaczęły mi się wydawać jakieś nudne. Wreszcie ktoś podarował mi pod choinkę książkę „Klechdy polskie” i był to dla mnie najpiękniejszy prezent gwiazdkowy, jaki kiedykolwiek dostałam. Babunia była dla mnie drogowskazem i w dużej mierze pozostała nim do dziś. Rodzice próbowali mnie uczyć przedzierania się przez gąszcz życia w taki sposób, by osiągnąć to, co możliwe do osiągnięcia. Babunia przestrzegała: „Postępuj tak, by nikt przez ciebie nie płakał”. Szkoła uczyła samodzielności, ale i wprowadzała w świat marksistowskich prawd w rodzaju tej, że „byt określa świadomość”. Babunia tłumaczyła, że „liczy się nie mieć, ale być”. Rówieśnicy próbowali dowieść, że szacunek w grupie zdobywa się siłą i podstępem. Babunia twierdziła, że to, co wartościowe, można osiągnąć jedynie dobrocią i miłością. Mówiła: „Po dobremu i sercem”. Przy babuni chciało się być kimś lepszym, niż się naprawdę było. Zawsze miała coś do roboty. To były rzadkie momenty, gdy siadała w bujanym fotelu, przesuwała w palcach różaniec i zamyślała się. Nie wiem, kiedy spała, bo rano zawsze pierwsza była na nogach, a w nocy długo w jej pokoju paliła się lampka nocna. Czytała. Uwielbiała książki historyczne i o minionych wiekach opowiadała tak, jakby mówiła o własnym życiu. Dlatego kiedy opowiadała mi o odwrocie Napoleona spod Moskwy, byłam pewna, że widziała to cofające się wojsko na własne oczy. Dopiero całe lata później zrozumiałam, że to przecież nie było możliwe. Gdy pewnego pogodnego wrześniowego wczesnego popołudnia jedna z ciotek zobaczyła babunię siedzącą na bujanym fotelu przysuniętym do otwartego okna, natychmiast zrozumiała, że musiało się stać coś niezwykłego. O tej porze babunia zawsze krzątała się po kuchni. Teraz spała w fotelu. Spała, uśmiechając się. Nie wiadomo do kogo. Może do tego ciepłego wiatru, który pieszczotliwie odgarniał jej z czoła kosmyk siwych włosów? Ale przecież ona już tego wiatrowego dotyku nie czuła. Kiedy dziś myślę o babuni, przesuwają mi się zawsze przed oczami trzy oddzielone wieloma latami obrazki. * Mam kilka lat. Kuchnia mojej babuni wydaje mi się ogromna. Siedzimy z kuzynkiem przy wielkim stole, nie sięgając nogami do podłogi. Sklejamy, jak co roku, papierowy łańcuch na choinkę. Mama, ciocia i babunia krzątają się po kuchni, przygotowując wigilijne potrawy. Każda
z nich miała jakieś własne spécialité de la maison, więc podział pracy był niezmienny i ustalony już od lat. Ciocia piekła fantastyczne makowce, w których ciasto było cieniutkie, a warstwa maku gruba, pachnąca miodem i migdałami, gęsto poprzetykana rodzynkami i skórką pomarańczową. Piekła też pierniki nasączane później rumem lub arakiem, przekładane powidłami i masą marcepanową, ozdabiane lukrem albo polewą czekoladową upstrzoną krokantem z siekanych orzechów. Mama była mistrzynią w pieczeniu keksów nadziewanych bakaliami. Przygotowywało się je wcześniej – często już na miesiąc przed świętami, aby zdążyły skruszeć, szczelnie owinięte folią i ściereczkami, i poukładane rządkiem na szafie. Tuż przed Wigilią natomiast zajmowała się przyrządzeniem ryb. Nikt tak jak ona nie potrafił przyrządzić karpia w galarecie i ryby po grecku. Była też niekwestionowaną rodzinną mistrzynią śledzia podawanego na różne sposoby – w śmietanie z dodatkiem kaparów, w doprawionym korzennie oleju, czy wreszcie śledzia „pod szubą” na sposób kresowy – z dodatkiem majonezu i startych buraczków. Babunia doprawiała czerwony barszcz i lepiła zgrabne uszka z grzybami, a ja zawsze wtedy żałowałam, że do wigilijnego barszczu nie jada się kołdunów litewskich, za którymi przepadałam. Próbowałam wynegocjować dla siebie tę odmianę, ale babunia była nieubłagana – żadnego mięsa na wigilijnym stole! Jeśli uszka, to koniecznie z grzybami, a pierogi z grzybami i kapustą. Babunia przyrządzała także kutię i gotowała kompot z suszu wigilijnego. Parkiety były już wywiórkowane, a zapach pasty roznosił się po całym mieszkaniu. Jeśli ktoś pyta mnie o zapach z dzieciństwa, to najdokładniej pamiętam właśnie ten – zapach pasty do podłogi, przemieszany z wonią świeżo upieczonego piernika i zapachem choinki. Na kilka dni przed świętami babunia zabierała mnie do sklepu, który zdawał mi się czarodziejski, a krzątająca się w nim siwa sprzedawczyni była w mojej wyobraźni najprawdziwszą wróżką. Babunia kupowała różnokolorowe bibułki, błyszczący brokat w niewielkich paczuszkach, kolorowy papier do wycinanek, jakieś papierowe, podgumowane klejem aniołki i „mikołaje”. Zachłannie porywałam siatkę wypełnioną tymi skarbami i dumnie niosłam do domu. Na dworze było już ciemno, śnieg skrzył się i skrzypiał pod stopami, a w świetle latarni kołowały olbrzymie białe płatki. Pamiętam, że moje poczucie szczęścia było wtedy absolutnie doskonałe. * Mam kilkanaście lat. To jest pierwsza Wigilia bez mojej babuni. I po raz pierwszy spędzam ją tylko z rodzicami. Już nigdy więcej nie zdarzyło się, by przy jednym stole zasiadło kilkanaście osób. To babunia była ogniwem, które spajało rodzinę. To do niej przyjeżdżało się z odległych krańców Polski. Patrzę na ubraną w świecidełka choinkę i czegoś mi na niej brakuje. Nie mogę zrozumieć czego. Dopiero rozbierając ją po świętach, zrozumiałam, że nie było na niej łańcucha sklejonego z kolorowego papieru. * Nie wiórkowałam, nie pastowałam i nie froterowałam parkietu. Podłogi mojego domu pociągnięte były warstwą bezbarwnego lakieru. Wystarczyło je przetrzeć wilgotną ścierką. Sama zaczęłam piec makowce, keksy i pierniki. Lepiłam uszka – a jakże! z grzybami – do wigilijnego barszczu, gotowałam kompot, przyrządzałam śledzie i tylko kutii nigdy nie zrobiłam. Odeszła wraz z moją babunią. Moje dwie latorośle siedzą przy kuchennym stole, a ich nóżki nie sięgają podłogi. Sklejają papierowy łańcuch na choinkę. Jak co roku.
Dziadek Babcia była tylko jedna, za to dziadków było dwóch. Niestety, jeden z nich istniał dla mnie wyłącznie na zdjęciu, przedstawiającym smukłego wysokiego mężczyznę w wojskowym mundurze z krótką kurtką i w charakterystycznym berecie, jaki nosili żołnierze armii Andersa. Nigdy nie wrócił z Anglii do Polski. Tak więc dziadek właściwie też był tylko jeden – dziadek Jan. O ile babcia była zawsze babunią, o tyle dziadka Jana z pewnością nie dałoby się nazywać dziaduniem, bo to określenie w żaden sposób do niego nie pasowało. Dziadek Jan musiał być dziadkiem, bo gdyby chcieć go określić jednym tylko słowem, trzeba by powiedzieć... dziarski. Tak, dziadek był dziarski – zamaszyste ruchy, zdecydowany krok i nieco szorstki w tonie głos. Szorstkie w dotyku były też jego ręce, zniszczone wieloletnią ciężką pracą na roli. Nie przepadałam, kiedy głaskał mnie po policzku, bo czułam wtedy, jakby pocierał mi twarz pumeksem, a gdy próbował pogładzić mnie po włosach, miałam wrażenie, że przyczepione do skóry jego dłoni, wyrywają się z cebulkami. Dziadek miał też ogorzałą twarz i w ogóle przypominał jakiegoś starego wiarusa, albo może nawet pirata, bo jedno oko miał zawsze przesłonięte czarną przepaską, noszoną od czasu wypadku przy pracy, który go tego oka pozbawił. Wszystko to sprawiało wrażenie szorstkości i surowości, ale nikt znający dziadka nie nabierał się na to wrażenie, i to mimo że dziadek czasem lubił udawać bardziej surowego, niźli był naprawdę. Nie wytrzymywał w tym zbyt długo, bo kiedy natrafiał na czyjeś okrągłe ze zdumienia oczy, parskał śmiechem zadowolony, że udało mu się znów kogoś tą swoją udawaną surowością oszukać. Udawanie despoty to był dziadka popisowy numer i jedynie dzieciaki jeszcze czasem się na to nabierały. Bardziej jednak obawialiśmy się chwili, gdy dziadek robił się nagle blady na twarzy i chwytał dłonią za serce. Wszyscy wiedzieliśmy, że jest chory, bo babcia wielokrotnie nam powtarzała, że dziadka, z powodu jego słabego serca, nie wolno denerwować. Staraliśmy się zatem słuchać babci, ale to niewiele pomagało, bo dziadek lubił denerwować się sam. Codziennie w porze dziennika telewizyjnego włączał odbiornik i przysłuchiwał się najnowszym wiadomościom. Za moment jego palce zaczynały nerwowo bębnić po stole, a chwilę później twarz nabiegała czerwienią, na skroniach pokazywały się grube żyły i dziadek zaczynał charakterystycznie sapać. Wtedy wkraczała babcia z przewidująco zaparzoną już wcześniej herbatką z melisy i stawiała ją przed dziadkiem zdecydowanym ruchem wraz z flakonikiem waleriany i malutkim kieliszeczkiem. Dziadek posłusznie zażywał walerianę i sączył powoli herbatkę. Nie bębnił już palcami po stole, ale co pewien czas rzucał krótkie komentarze w rodzaju: „złodzieje!” czy „łajdaki!”, a czasem nieco dłuższe: „Jak tak można?!” albo „a żeby ich piekło pochłonęło!”. Kompletnie nie rozumieliśmy, o jakich złodziejach dziadek mówi. Gapiliśmy się w ekran telewizora, ale tam nikt nikogo nie gonił, więc niby gdzie mieli być ci złodzieje? Najczęściej mówił taki prawie łysy pan i to było strasznie nudne. Ciekawiej robiło się wtedy, kiedy pokazywali dziewczynki w ludowych strojach, które wręczały kwiaty, ale to trwało krótko i potem znów ktoś mówił albo ludzie szli z flagami, wielkimi zdjęciami i jakimiś napisami. Wkrótce zaczęłam tego mówiącego pana rozpoznawać – nawet wtedy, gdy nie mówił, bo pokazywano go bardzo często, a potem jeszcze zapamiętałam, że nazywał się Gomułka. Trudno mi było tylko pojąć, dlaczego raz mówili, że miał na imię Władysław, a kiedy indziej, że Wiesław. W końcu jednak uznałam, że jest to jedno imię, a Wiesław musi być zdrobnieniem od Władysława. Przecież dziadek też miał na imię Jan, a babcia zwracała się do niego – Janku.
W odróżnieniu od babci, dziadek nie lubił wspominać dawnych czasów. Czasem nawet mitygował babcię, gdy zapędziła się w swoich opowieściach, mówiąc do niej: – „Eee tam. Nie ma co wracać. Było, minęło” – i machał lekceważąco ręką. Robił się natomiast zły, kiedy wspominała o pszczołach. Chyba bolały go te wspomnienia. Mieszkając w mieście, nawet nie mógł marzyć o hodowaniu pszczół. Babcia wiedziała też, że kupowanie miodu w sklepie zupełnie mija się z celem, bo dziadek uważał, że taki miód do niczego się nie nadaje. Kupowała więc na targu, ale i tak dziadka nigdy nie udało się w pełni zadowolić. Twierdził, że żaden miód nie smakuje tak wspaniale jak ten, który produkowały pszczoły w leśnych barciach na dalekich, utraconych na zawsze bagnach. Kiedyś dziadek zajmował się gospodarstwem, a praca od rana do wieczora nie zostawiała mu wiele wolnego czasu. Teraz odkrył w sobie dwie życiowe pasje – majsterkowanie oraz produkcję win i nalewek. Majsterkowanie polegało na tym, że dziadek próbował z kilku starych zepsutych przedmiotów zrobić jeden działający. W ten sposób powstawały jakieś dziwne radia, których i tak nikt nie używał, albo koślawe budziki oraz cała masa urządzeń, których przeznaczenia nikt oprócz dziadka nawet się nie domyślał. A on, nie zrażony brakiem aplauzu, siedział wieczorami przy kuchennym stole i lutował, przykręcał śrubki, zwijał i rozwijał jakieś miedziane druciki. Czasem coś zabrzęczało, zaburczało albo się zakręciło i wtedy dziadek był w siódmym niebie. – Widzisz? Zrobiłem! – oznajmiał babci triumfującym tonem i cieszył się jak dziecko. O ile ta dziadkowa działalność nie budziła w rodzinie podziwu, o tyle dziadkowe nalewki były w niej wysoko cenione. Babcia utyskiwała czasem, że w spiżarni dziadek zawłaszcza zbyt wiele półek na te specjały, ale nie odmawiała kieliszeczka śliwówki, cytrynówki albo wiśniówki przy jakiejś rodzinnej okazji. Wybór zresztą był niemały, bo tak jak babcia potrafiła z każdego niemal owocu wyczarować galaretkę, sok, dżem lub konfitury, które robiła także z owoców dziko rosnących – jarzębiny, głogu, jagód, poziomek czy jeżyn, a nawet konfiturę z płatków róży – tak dziadek niemal każdy owoc potrafił przerobić na nalewkę. Oprócz tych najbardziej popularnych stały więc na półkach w spiżarni także nalewki z jeżyn, żurawiny, mirabelek, jarzębiny, z owoców dzikiej róży nazywana „żenichą” i z czarnych porzeczek zwana „smorodinówką”. W czasie wojny, z braku odpowiedniego surowca, dziadek podobno produkował piołunówkę. Piołun bowiem nie jest szczególnie wybredny, w związku z czym rósł powszechnie nie tylko przy drogach i płotach, ale nawet na różnych rumowiskach. Ta piołunówka była podobno bardzo gorzka, ale nie raz i nie dwa przydała się do zyskania sobie przychylności sowieckich żołnierzy, dzięki czemu przepuszczali oni przez swoje posterunki, gdy zaszła taka potrzeba. Po wojnie dziadek już nigdy jej nie robił. Dziadkowe wina natomiast miały swoje miejsce w piwnicy. Stały tam rzędami w butelkach, a na podłodze rozpierały się zawsze trzy lub cztery szklane gąsiory, wypełnione fermentującą cieczą. Z rurek fermentacyjnych dochodziło charakterystyczne „bul, bul”, a ja wyobrażałam sobie, że w gąsiorach dziadek Jan hoduje stwory zwane utopcami i to one właśnie puszczają bąbelki przez te rurki. Piwnica to była w ogóle dla mnie dosyć tajemnicza kraina. Za nic w świecie nie zeszłabym tam sama, i to nie tylko ze względu na te hodowane w dziadkowych gąsiorach utopce, które wydawały mi się być groźniejsze od tych nadbużańskich, zajętych przesiadywaniem na groblach i pykaniem fajek. Te utopce uwięzione w piwnicy dziadka z pewnością musiały z nudów nabrać znacznie gorszych zwyczajów, a ja na pewno nie chciałam tego sprawdzać.
Wrażenie niesamowitości zaczynało się już jednak w długim korytarzu z umieszczonymi w nim po obu stronach jednakowymi drzwiami, które wyglądały całkiem inaczej niż drzwi do mieszkania. Były zbite z pionowych szczebelków, pomiędzy które spokojnie można było włożyć całą rękę, i pozamykane na różnej wielkości kłódeczki i kłódki. Ale kto by tam rękę dobrowolnie wkładał?! Czy można było przewidzieć, co czyha za tymi wszystkimi drzwiami? W najlepszym razie mógł to być wielki, włochaty, obrzydliwy pająk, ale równie dobrze zaczajony król szczurów, taki jak z bajki „Dziadek do orzechów”, który potrafiłby nawet odgryźć palce. Zresztą w tych ciemnościach mogło chować się wiele strasznych stworów. Tę niepewność potęgował jeszcze charakterystyczny zapach piwnicznej wilgoci i wykwitająca miejscami pleśń. Nieprzyjemne wrażenie pierzchało, gdy dziadek zdejmował kłódkę, otwierał drzwi i włączał światło. Właśnie dlatego, że dziadek zajmował się tu winem, filtrował je, przelewał do butelek i kupażował, piwnica była dokładnie wysprzątana i nie przypominała typowej piwnicznej graciarni. Stał tu, co prawda, stary rower dziadka i w kącie leżało trochę desek, ale poza tym był tylko wąski, długi stół i mnóstwo półek na ścianach, na których stały zakorkowane butelki z winem i puste, czekające na napełnienie. Na tych stojących na najwyższych półkach osiadła warstewka kurzu, ale nie było tam pajęczyn, jakie zwisały w rogach korytarza. Schodziłam czasem z dziadkiem do piwnicy wtedy, gdy zamierzał przynieść stamtąd butelkę gotowego wina, bo mimo wszystkich moich strachów ta piwnica jakoś mnie pociągała. Ale kiedy wino z gąsiorów trzeba było przelać do butelek, dziadek znikał w piwnicy niemal na cały dzień, a to już było dla mnie zbyt nudne. Zresztą dziadek nie lubił, by mu przeszkadzać w tej czynności, i wszyscy o tym doskonale wiedzieli. Tego dnia również zszedł do niej od razu po śniadaniu. Babcia już stawiała talerze na stole, dlatego ktoś zszedł do piwnicy, by zawołać dziadka na obiad. Dziadek jednak na obiad nie przyszedł. Leżał na kamiennej posadzce, a z przewróconego gąsiora sączyło się czerwone wino i niczym strużka krwi spływało pomiędzy palcami jego nieruchomej ręki.
Ciotka Teresa, czyli „co on w niej widział...?” Ciotek było aż osiem. Właściwie nie wiem czy określenie „aż” jest tutaj na właściwym miejscu, bowiem według numerologii wibracja Ósemki jest najpotężniejszą spośród wszystkich wibracji, a liczba 8 była przez wieki uznawana za symbol doskonałości i nieskończoności. Symbolizuje determinację i wytrwałe dążenie do celu, a także uporządkowanie spraw niezbędne do jego osiągnięcia. „Ósmy cud świata” to rzecz budząca powszechny podziw. Może to więc nie przypadek, że ciotki tak dokładnie wpasowały się właśnie w tę ósemkę? Tak naprawdę, to sióstr było tylko siedem. Ósma weszła do tego panteonu jako żona ich brata. Jednak pasowała jak ulał. Wszystkie z nich były dużo bardziej wyraziste niż ich mężowie. A może tylko ja to tak zapamiętałam? Wiedziałam, że wszystkie ciotki kiedyś musiały być małymi dziewczynkami, w jakiś sposób podobnymi do mnie, ale zupełnie nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. Nie potrafiłam też zrozumieć, dlaczego, choć niewątpliwie łączyło je fizyczne podobieństwo, były tak bardzo od siebie różne. W jednym jednak zgadzały się bez reszty – otóż ta dodatkowa ciotka, Teresa, zdecydowanie nie była odpowiednią żoną dla ich brata Wiktora. Ze względu na niego były dla niej uprzejme, ale poza jej plecami wiecznie roztrząsały jej zarówno prawdziwe, jak też wyimaginowane wady. Miałam do niej podobny stosunek jak reszta moich ciotek. Najkrócej rzecz ujmując – krytyczny. Nie pomagała mi w zmianie tego nastawienia, bo po prostu nie lubiła dzieci. Nigdy zresztą nie miała własnych. Nasze powitania i pożegnania okraszone pocałunkiem w moje czoło, często złożonym tylko w powietrzu, były dla nas obu równie niepotrzebne i uciążliwe. Bardzo szybko nauczyłam się „zapodziewać gdzieś” w chwili, gdy ona zabierała się do wyjścia i następował moment pożegnań. I mogłabym przysiąc, że była mi za to wdzięczna. Ciotka Teresa była atrakcyjną kobietą – wysoką i szczupłą, o gęstych czarnych włosach i dużych, wyrazistych ciemnych oczach, które podkreślała dosyć mocnym makijażem. Jej nieco orientalna uroda i śniada cera nieodłącznie kojarzyły się z Hiszpanią. Miała bardzo zadbane dłonie z długimi paznokciami, pomalowanymi na czerwono. To wystarczało, by nie pasowała do wyobrażeń moich ciotek o dobrej żonie. Prawdopodobnie to ich dyskusje na ten temat zaszczepiły w mojej głowie obrazek ciotki Teresy leżącej całymi dniami na tapczanie i malującej paznokcie na czerwono oraz wujka, który po powrocie z pracy zrzuca z siebie mundur oficera czerwonych beretów i zabiera się do sprzątania i gotowania. Ten obraz uzupełniało zamiłowanie ciotki Teresy do zbytku. No, może z tym zbytkiem to pewna przesada, ale tak wtedy, w czasach siermiężnego PRL-u, odbierano jej wyjątkowe upodobanie do kryształów. Mieszkanie ciotki i wujka było wypełnione kryształowymi wazonami, misami, paterami, koszyczkami i pojemnikami o bliżej nieokreślonym przeznaczeniu. – Ona wszystkie pieniądze gotowa przepuścić na te szkiełka – mówiły ciotki, ale przy lada okazji same także kupowały jej kolejne kryształy w prezencie. Niechęć do dzieci wraz z miłością do kryształów tworzyły mieszankę, która wywoływała widoczną w oczach ciotki Teresy nieudawaną panikę, gdy w jej mieszkaniu pojawiło się jakieś dziecko. Kompletnie nie było ono przygotowane do przyjęcia takiego gościa. Nie udawało mi się znaleźć w nim niczego, czym można by się zająć, by przeczekać jakoś tę, dla mnie również uciążliwą, wizytę. Właściwie musiałam przez cały czas jej trwania siedzieć niemal nieruchomo w
jednym, wyznaczonym mi miejscu i ewentualnie pogryzać podstawione mi na talerzyku ciasteczka lub czekoladki. Na każdy mój ruch ciotka wpadała w popłoch i nerwowo powtarzała: – Już ty może lepiej sobie posiedź, bo za chwilę coś stłuczesz. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek stłukła ciotce jakieś jej cacko, więc ta jej nienaturalna zapobiegliwość była kompletnie na wyrost. Moja mama w końcu zrozumiała, że zabieranie mnie na te wizyty nie ma najmniejszego sensu. Myślę, że ciotka Teresa była z tego obrotu rzeczy nie mniej zadowolona ode mnie. Tak jak ja ciotce kojarzyłam się z całkowicie nieprzewidywalnym kataklizmem, tak ona dla mnie uosabiała złą królową, która za wszelką cenę i wszelkimi sposobami chciała się pozbyć Królewny Śnieżki. Wizja ta przekonywała mnie do tego stopnia, że gdyby ciotka zechciała poczęstować mnie jabłkiem, to z pewnością bym go nie przyjęła, podejrzewając, że musi być zatrute. Łatwo zrozumieć, że taka osoba nie mogła się cieszyć moją szczególną sympatią. Był jednak jeden wyjątek. Ciotka gubiła gdzieś wygląd złej królowej, gdy zaczynała się śmiać. Przy jej oczach robiły się wtedy takie niewielkie, bardzo ładne zmarszczki. Niestety widać je było tylko przez malutką chwilkę, bo ciotka natychmiast ze strachem gwałtownym gestem unosiła palce i podciągała nimi zewnętrzne kąciki oczu, by zmarszczki się rozprostowały. Ciotka Teresa przez wszystkie lata używała zawsze tych samych perfum o ciężkim, trochę duszącym zapachu, w którym wyraźnie dominowała słodka woń róż. Nie znosiłam go. Bolała mnie od niego głowa. Był tak intensywny, że o wizycie ciotki można się było dowiedzieć, wchodząc do mieszkania jeszcze w godzinę czy dwie po jej wyjściu. Zawsze nosiła ze sobą w torebce taki niewielki drewniany, smukły pojemniczek, zdobiony malowanką w czerwone róże. Zdejmowała nakrętkę i wyjmowała ze środka szklaną fiolkę, w której uwięziony był ten właśnie zapach. Brała na palec kropelkę lub dwie i pocierała nim miejsca za uszami oraz nadgarstki. Po latach dopiero zorientowałam się, że tym jej ulubionym zapachem był bułgarski olejek różany. Nie wiem, czy to on wzmagał moją niechęć do ciotki Teresy, czy może raczej przelałam niechęć do niej na ten nieszczęsny olejek. W każdym razie do dziś nie lubię zapachu róż. Nie przypominam sobie, bym w ciągu kolejnych lat usłyszała z ust ciotek jakąś pochwałę na temat ciotki Teresy. Jednak, jakby wbrew ich obawom i czarnym przepowiedniom, małżeństwo Teresy i Wiktora okazało się być trwałe i chyba bardzo szczęśliwe. Trzymali się za ręce i patrzyli sobie w oczy także i na starość, a on zawsze z jednakową galanterią podawał jej futro i otwierał przed nią drzwi samochodu. Patrzył na nią tak, jak mężczyzna patrzy na młodą i piękną kobietę, nawet wtedy, gdy jej czarne włosy zachowywały swój kolor już tylko dzięki farbie. Przetrwali tak razem prawie czterdzieści lat. Ostatnie tygodnie jego życia spędziła przy nim w szpitalu, przesiadując tam dzień i noc, głaszcząc go po policzkach i szepcząc słowa, których guz mózgu nie pozwalał mu już usłyszeć. Lekarze tłumaczyli, że nawet nie wiedział, że tak przy nim czuwa, ale ona i tak wiedziała swoje. Pewnie chciała bezpiecznie i spokojnie przeprowadzić go na tamtą stronę. Po jego odejściu sprawiała wrażenie, jakby i z niej uleciało całe życie. Zrobiła się dziwnie przezroczysta – jak wycięta z bibułki. Wytrwała bez niego tylko kilka miesięcy, a potem i ona odeszła. Ciotki kiwały w zadumie głowami: – Musiała go jednak bardzo kochać– mówiły. Mnie to nauczyło, że nikt nie zna wszystkich odmian ludzkiego szczęścia. Może więc nie warto zadawać sobie pytania: „Co oni takiego w sobie widzą?”.
Ciotka Zofia z brylantową bransoletką Była najstarsza z rodzeństwa. Chyba to starszeństwo było przyczyną, że robiła wrażenie odpowiedzialnej, poważnej, wręcz smutnej. Nawet jej uśmiech był napełniony smutkiem. A zresztą może przyczyna tego smutku leżała zupełnie gdzie indziej... Siedemnastoletnia Zosia została wyekspediowana z rodzinnego domu do swojej ciotki Hanki mieszkającej w Wiśniewie pod Warszawą. Z jednej strony było to spowodowane coraz większą ciasnotą, której uciążliwość pogłębiała się wraz z przybywaniem w domu kolejnych dzieci, z drugiej, być może nawet ważniejszej, zamiłowaniem Zosi do nauki. Do Brześcia, co prawda, byłoby dużo bliżej niż do Warszawy, ale trudno było sobie wyobrazić, by tak młoda panienka mieszkała w mieście sama, bez żadnej opieki. Dziś Wiśniewo jest już niemal dzielnicą Warszawy, ale przed wojną było jedynie podwarszawską miejscowością, zamieszkałą głównie przez rzemieślników i niższych urzędników zatrudnionych w różnych warszawskich instytucjach. Na niewielkich parcelach stały tu również niezbyt wielkie domy, zwykle otoczone ogródkami. Nieco bardziej okazałe wille zdarzały się pojedynczo. Zwierząt gospodarskich, powszechnych na wsi, tutaj się nie hodowało, natomiast niemal każdy miał jakieś króliki czy kury, a w wielu obejściach można było także spotkać kozę, która jak wiadomo jest łatwa w utrzymaniu, bo praktycznie wszystkożerna. Ciotka Hanka kozy nie miała, ale po podwórku przechadzało się kilka kur. Domek nie był bardzo wielki, lecz dla Zosi znalazł się jeden malutki pokoik. Zosia zamieszkała więc w Wiśniewie i zapisała się na jakieś kursy dla panien w Warszawie, które jednak trzeba było opłacić, a pieniędzy brakowało. Problem w tym, że Zosia nie miała żadnego fachu w ręku. Jedyne, w czym posiadała doświadczenie, to – z uwagi na ilość swojego młodszego rodzeństwa – opieka nad dziećmi w różnym wieku. I ta jej umiejętność okazała się być nie tylko źródłem utrzymania, ale i najlepszym posagiem. Jedna z sąsiadek przyniosła bowiem wiadomość, że zamożna rodzina z Warszawy poszukuje opiekunki dla dziecka. Ową „rodziną” okazał się być wdowiec z kilkuletnią córeczką. Dziewczynka niemal od samego początku przylgnęła do Zosi, a i Zosia nie potrzebowała wiele czasu, by pokochać to dziecko. Codziennie pokonywała drogę pomiędzy Wiśniewem a Warszawą, starając się przyjeżdżać jak najwcześniej i wyjeżdżać na noc do Wiśniewa możliwie najpóźniej. Ponieważ dzieckiem zajmowała się również jego babcia, Zosia zdołała znaleźć dla siebie tyle czasu, by w ciągu trzech lat skończyć gimnazjalne kursy dla panien i zdać małą maturę. Przez te trzy lata zdążyła też zakochać się w ojcu swojej podopiecznej, starszym od Zosi o kilkanaście lat. Dziś trudno już rozstrzygnąć, czy uczucie było obustronne, czy też wdowiec szukał jedynie odpowiedniej matki dla swojego dziecka. Tak czy owak trafił dobrze, bo Zosia kochała dzieci i małą dziewczynką zajęła się z takim oddaniem, jakby było to jej własne dziecko. Pobrali się tuż przed wybuchem wojny. I od tej pory Zosia stała się Zofią. Tak właśnie mówił o niej i tak się do niej zwracał jej mąż. O dziwo, per „Zosieńko” zwracał się do niej jedynie wtedy, gdy chciał być uszczypliwy: – Czy nie mogłaś, Zosieńko, wcześniej pomyśleć, zanim to zrobiłaś? Celował w takich uwagach na rodzinnych przyjęciach, czekając, aż ciotka coś opowie, po czym wtrącał się: – Skończyłaś, Zosieńko? To teraz pozwól, że ja to mądrzej wytłumaczę. Godziła się na podobne uwagi bez szemrania pewnie dlatego, że uważała go za osobę bardzo mądrą. Był dla niej prawdziwą wyrocznią. Może powodowała to różnica wieku, a może także i to, że szczycił się przedwojennym wykształceniem wyższym, i to w liczbie dwóch ukończonych fakultetów, filozofii i chemii, a ona – cóż – była jedynie panienką z małą maturą. Dlaczego jednak także nikt
inny z rodziny nigdy nie zwrócił mu uwagi, tego już zrozumieć do dziś nie potrafię. Właściwie nie mogła narzekać. Jej mąż Józef, zwany przez wszystkich pieszczotliwie Ziuczkiem, pochodził z rodziny złotników i cała moja familia uważała go za doskonałą partię. On sam zresztą, jako przedwojenny nauczyciel, zarabiał bardzo dobrze. W okresie międzywojennym wykształcenie było bowiem w cenie, a nauczyciele cieszyli się szacunkiem i prestiżem społecznym. Ciotka Zofia opływała więc w dostatki, kolekcji biżuterii inne siostry mogły jej tylko zazdrościć, a do pomocy miała dochodzącą codziennie gosposię i ten zwyczaj zachował się także po wojnie – już w PRL-u. A mimo to nie sprawiała wrażenia szczęśliwej. Ciotki plotkowały, że to dlatego, że on nie chciał mieć więcej dzieci. Nie chciał ich mieć nawet wtedy, gdy jego jedyna córeczka z poprzedniego małżeństwa zginęła na warszawskiej ulicy ugodzona przypadkowym odłamkiem podczas powstania. Więc ciotka Zosia do końca swoich dni nosiła ten smutek w kącikach warg i w wyrazie swoich brązowych oczu. I z nią także nie bardzo lubiłam się witać i żegnać, bo przytulała mnie zawsze jakoś tak... łapczywie, jakby nie widziała mnie od lat albo żegnała na zawsze. Jak tylko sięgam pamięcią, w domu ciotki Zofii wszystko zawsze kręciło się wokół wujka Ziuczka. Nie mając się o kogo troszczyć, ciotka troszczyła się o niego. Przez cały dzień przygotowywała frykasy, które podstawiała mu pod nos, gdy wracał z pracy i gdy już założył podane mu przez nią kapcie, i poprawiała po gosposi poprasowane wujkowe koszule albo polerowała jego spinki do mankietów. Wieczór zaliczała do udanych, gdy po przedłużającym się w nieskończoność obiedzie, z przystawkami przed i deserami po, wujek zasiadał do pianina i grał. Oznaczało to bowiem, że jest w doskonałym humorze. Z czasem wujek awansował w mojej rodzinie na kogoś w rodzaju jej nestora. Nie tylko z powodu wieku (był zaledwie o kilka lat młodszy od swej teściowej – babci Tekli), ale głównie z racji swojego wykształcenia i swojej apodyktycznej natury, dzięki której potrafił wszystkim narzucać swoje zdanie. W każdej niemal ważniejszej sprawie należało się poradzić wujka, a on sam te swoje rady traktował jak wyrocznię. Utarł się zwyczaj, że młodsze ciotki na powitanie całowały go w rękę, które to hołdy traktował z taką samą oczywistością jak niejeden koronowany satrapa. Mnie ten obyczaj wydawał się irytujący i starałam się go unikać jak ognia, ale nikt z moimi odczuciami się nie liczył, wszak byłam tylko dzieckiem. Do tego podobno dzieckiem krnąbrnym, którego wychowanie wymagało wyjątkowych talentów. W rodzinie mówiono o mnie „to półdiablę weneckie”, a ja, choć spokojnie przystawałam na określenie „półdiablę”, rozumiejąc, że „całe diablę” będę mogła być dopiero gdy dorosnę, to jednak nie potrafiłam zrozumieć, co do tego wszystkiego ma Wenecja. Jednak jakoś nikt nie kwapił się, by mi to wytłumaczyć. Wujek Ziuczek natomiast w sytuacjach, gdy coś nabroiłam, zwykł był mówić, że zachowuję się jak Nabuchodonozor. Oczywiście także nie miałam pojęcia, o co mu chodzi, a samo nauczenie się tego imienia zajęło mi mnóstwo czasu. Nie bardzo się jednak tym określeniem przejmowałam, bo brzmiało dla mnie niczym imię jakiegoś potężnego czarnoksiężnika. Miałam nawet całkiem mylne przekonanie, że wujek wymawia je z jakimś dziwnym, bojaźliwym szacunkiem. Dopiero wiele lat później dowiedziałam się, że Nabuchodonozor był babilońskim władcą, który pod koniec życia postradał zmysły i zachowywał się jak zwierzę, bo wydawało mu się, że jest nie człowiekiem, lecz świnią. Z całą pewnością więc nie było to określenie pochlebne. Wujek w ogóle miewał dziwaczne, czasem wręcz niemiłe czy uciążliwe pomysły. Bywał też nieprzyjemny i potrafił boleśnie dopiec jakimś sformułowaniem czy powiedzeniem. Ciotce, nie przepadającej za kotami, kupił w prezencie kota abisyńskiego i wymyślił mu imię Babalui.
Kot, pewnie z zemsty za to nieszczęsne imię, zachowywał się, jakby był zupełnie dziki. Opowiem o nim w rozdziale o zwierzakach mojego dzieciństwa, bo to właśnie za jego przyczyną do dziś boję się kotów. Wcześniej, bo kilka lat po wojnie, wujek kupił ciotce od jakiegoś marynarza małpkę rezusa, o wdzięcznym imieniu Kikusia. Małpka żyła tylko kilka lat, więc moich urodzin nawet nie doczekała, czego zawsze ogromnie żałowałam, oglądając zdjęcia ciotki Zofii z Kikusią, która siedziała jej na plecach lub na ramieniu i przytulała się, obejmując łapkami ciotkę za szyję. Na zdjęciach Kikusia wyglądała bardzo wesoło i poczciwie, jednak ponoć potrafiła zachowywać się niczym tornado, skakać po firankach i żyrandolach, tłukąc przy okazji pieczołowicie przez ciotkę ustawione na kredensie bibeloty. Wujek oczywiście, tak w przypadku Kikusi, jak i potem kota Babalui, miał do ciotki pretensję, że nie umiała tych zwierzaków odpowiednio wychować i nauczyć ich przyzwoitego zachowania. – I ty chciałabyś wychowywać dzieci – mówił z przekąsem, a ciotce łzy stawały w oczach i nie mówiła na to ni słowa. Przez tych kilka lat obecności w ich domu to Kikusia zdołała nauczyć swoich właścicieli jednej rzeczy – swojego małpiego „języka”. Byłam zachwycona, jeśli mogłam się wybrać z ciotką lub wujkiem do ogrodu zoologicznego, i jak najszybciej chciałam znaleźć się przy klatkach z małpami, z którymi zaczynali „rozmawiać”. Wydawali kilka dziwnych okrzyków i małpy podchodziły zaciekawione, a po kilku następnych rozpierzchały się i chowały po kątach, najwyraźniej czymś przestraszone. Było to dla mnie niesamowite widowisko, tym bardziej że i małpy odpowiadały podobnymi okrzykami. Wujka metod wychowawczych doświadczyłam także na sobie osobiście. To były czasy, gdy wujek zrezygnował już z wykonywania zawodu nauczyciela i pracował w jakimś laboratorium. Najwidoczniej jednak pasja do dydaktyki nie dawała mu spokoju, bo to mnie właśnie, kilkuletniego brzdąca, postanowił wprowadzić w tajniki chemii i filozofii. Sadzał mnie więc na krześle, sam usadawiał się naprzeciwko na fotelu i robił mi długie, niezrozumiałe i nużące wykłady, najczęściej o związkach organicznych i nieorganicznych, o pierwiastkach i ich liczbie atomowej, oraz odpytywał mnie z okresowego układu pierwiastków Mendelejewa. Wtedy oczywiście niewiele do mnie z tego docierało, ale pod koniec szkoły podstawowej nagle okazało się, że zapamiętałam znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać, i nauka chemii przychodziła mi z niebywałą łatwością. Wujek miał także opracowany system kar za niesubordynację, z których najbardziej nienawidziłam „żelaznej kurtyny”. Wyglądało to tak, że wujek oznajmiał, iż od tej pory aż do... (tu następował dokładny termin, np. do wtorku do godziny piętnastej) za jakieś moje przewinienie będzie mnie traktował jak powietrze. Komunikat kończył się zawsze dwoma słowami, które brzmiały dla mnie jak jakieś straszne zaklęcie: „żelazna kurtyna!”. I zawsze dotrzymywał słowa. Patrzył nade mną albo gdzieś na przestrzał, jakbym naprawdę była zupełnie niewidzialna. Pierwsze słowa do mnie padały rzeczywiście dopiero w wyznaczony wtorek, dokładnie o godzinie piętnastej zero jeden. Nie wiem, czemu chciało mu się aż tak absurdalnie pilnować tej punktualności i dlaczego tak strasznie mnie to dotykało. Wszak ta „żelazna kurtyna” uwalniała mnie na jakiś czas od wysłuchiwania piekielnie nudnych wujkowych wykładów, co prawdopodobnie było jednak większą karą dla niego niż dla mnie. Wiedza wujka o chemikaliach miała jednak także i swoje dobre strony. Wujek pasjonował się fotografią, miał w łazience urządzoną ciemnię i całą masę jakichś sypkich substancji stojących w słojach na daszku kuchennego kredensu. Miał też piękną jubilerską wagę z mosiądzu w złocistym kolorze, z szalkami uwieszonymi na łańcuszkach i kompletem niedużych odważniczków w specjalnym drewnianym pudełku, której bardzo mu zazdrościłam. Czasem, pod swoim czujnym okiem, pozwalał mi odmierzać odpowiednie ilości substancji, z których
przygotowywał tzw. wywoływacz i utrwalacz do fotografii. Bardzo lubiłam patrzeć, jak w ciemni powstają kolejne zdjęcia, jak w wywoływaczu wyłaniają się najpierw blade zarysy, potem wyraźniejsze kontury, aż wreszcie cały czarno-biały obrazek. Po wypłukaniu w wodzie wieszałam te obrazki, przypinając je klamerkami na sznureczkach, a potem, jeszcze wilgotne, rozkładałam do całkowitego wyschnięcia na specjalnym wielkim ręczniku rozłożonym na tapczanie. Były to te nieliczne chwile, gdy pracowaliśmy z wujkiem ramię w ramię, w jak najlepszej komitywie. Ciotka Zofia tak dalece podporządkowała swoje życie mężowi, że cała rodzina obawiała się, jak też da sobie radę, gdy naturalną koleją rzeczy, jako starszy, opuści ten padół przed nią. Obawy te jednak okazały się płonne. Mniej więcej w rok po jego śmierci ciotka – już wtedy blisko siedemdziesięcioletnia, zakochała się na zabój w swoim równolatku i zanim dokonała żywota, przeżyła z nim kilka bardzo szczęśliwych lat. Jego zresztą także zdążyła pochować. Pod koniec życia zaczęła zachowywać się dziwnie. Opowiadała wszystkim, że wojna pozbawiła ją rodzinnej posiadłości i na dowód tego pokazywała zdjęcia... Wilanowa. Prócz tego znała wiele autentycznych rodzinnych anegdot i chętnie o nich opowiadała, plącząc przy tym fakty z wytworami własnej wyobraźni. Ciotka Zosia była też klasycznym przykładem polskiego „antysemityzmu”. O Żydach zawsze wyrażała się jak najgorzej. Snuła opowieści o tym, jak żydowscy sklepikarze odpędzali głodne polskie dzieci od drzwi swoich sklepów i jak potrafili wydusić nawet ostatni wdowi grosz. Ten jej „antysemityzm” nie przeszkodził jej jednak w wyjściu za mąż za człowieka o wyraźnie semickich rysach i w wieloletniej szczerej przyjaźni z Żydówką, której zresztą przez pewien czas pomagała w okresie okupacji. To dzięki tej „przyszywanej” żydowskiej „ciotce” poznałam w dzieciństwie smak prawdziwej macy, którą uwielbiam do dziś. Jedno jednak trzeba ciotce oddać – w tej szarej PRL-owskiej rzeczywistości potrafiła sobie wśród sąsiadek i sklepowych wyrobić jakiś przedziwny szacunek. Na ogół używając nazwisk (Nowakowa, Kowalska), o niej nigdy nie mówiły inaczej jak „pani Zofia”. Kiedy o niej myślę, zawsze staje mi przed oczami obrazek, jak z wysoko podniesioną głową, ozdobioną jednym ze swojej licznej kolekcji kapeluszy, idzie drobnymi kroczkami w pantoflach na wysokich obcasach i otulona w jasne futro z lamy, rozdając pozdrowienia, łaskawe uśmiechy i skinienia dłoni ozdobionej u nadgarstka bransoletką wysadzaną brylantami.
Ciotka Wanda, czyli miłość niezłomna Ta trafiła ze wszystkich ciotek najgorzej. Ale może to nie przypadek, a przemyślność losu sprawia, że moja myśl zawsze biegnie właśnie do niej dwa razy w roku – w Dniu Kobiet i Dniu św. Walentego zwanym walentynkami albo Dniem Zakochanych, choć nie sądzę, by kiedykolwiek z okazji Dnia Kobiet, albo jakiejkolwiek innej, dostała od swojego męża kwiaty. Więc może tak właśnie ma być – ciotka Wanda zamiast różowych pluszaków trzymających czerwone plastikowe serduszka z napisem „KOCHAM CIĘ”. Była nie tylko zdecydowanie najmniej urodziwa z sióstr, ale miała też trudne i smutne życie. Wyszła za mąż z wielkiej miłości za człowieka, który nie rokował żadnych nadziei, bowiem od młodych lat był uzależniony od alkoholu. Cała rodzina odradzała jej to zamążpójście, ale ciotka była zapatrzona w tego swojego Eryka i przekonana, że po ślubie wszystko ułoży się jak najlepiej. Szybko wyszła więc za mąż, rzucając szkołę jeszcze przed maturą. Nie ułożyło się. Nie pomogło nawet urodzenie się ich jedynej córki. Eryk swoje pretensje do świata i własnej żony zalewał alkoholem. Potrafił także być agresywny, choć na szczęście zdarzało mu się to rzadko. Ciotka wtedy kolejne zasinienie pod okiem tłumaczyła rodzinie tym, że znów spadła ze schodów albo z taboretu. Starała się też kryć przed resztą rodziny wszystkie jego ekscesy. Nigdy się nie skarżyła, nigdy nie powiedziała o nim złego słowa. Chyba wierzyła, że jej Eryk potrafi się jeszcze w cudowny sposób odmienić. Zawsze była cicha, pokorna i zamknięta w sobie, a jej eksplozje serdeczności ograniczały się do podstawiania pod nos kolejnych smakołyków. Była niezłą kucharką, bazującą na tradycyjnej polskiej kuchni – dosyć tłustej i obfitej. Gotowała potrawy proste, lecz zawsze smakowite i w ilościach, którymi, jak mawiała moja babcia – „można by wykarmić szwadron wojska” – bigos, rosół, żurek, grochówkę, pierogi, gołąbki, galaretę z nóżek wieprzowych. Robiła też najlepszy na świecie smalec z podgardla z dodatkiem cebuli, pachnący majerankiem i czosnkiem. Pracowała na poczcie, w centrali telefonicznej, i ta jej niewielka pensyjka musiała starczyć na utrzymanie całej rodziny. Raz po raz pomagały jej ciotki, bo Eryk przepijał wszystkie pieniądze, jakie tylko znalazły się w jego zasięgu. Ciotki wykorzystywały każdą okazję, by tłumaczyć siostrze, że wszelkie jej nadzieje na cudowną przemianę Eryka w człowieka odpowiedzialnego nie mają najmniejszych szans na to, by się ziścić. Nie podejmowała dyskusji. Słuchała spokojnie, wykonywała głową charakterystyczny ruch, który równie dobrze mógł być odebrany jako potakiwanie jak i jako zaprzeczenie, a potem szła do domu i do późna nasłuchiwała, czy Eryk wreszcie wraca. Już po skrzypieniu schodów potrafiła odgadnąć, w jakim jest stanie, to znaczy, czy z jej pomocą zdoła sam jeszcze jakoś dojść na własnych nogach do łóżka, czy też taszczą go nieco mniej pijani koledzy, którzy za moment oprą go o drzwi, nacisną dzwonek i na tyle, na ile będą w stanie, jak najszybciej zejdą po schodach, by uniknąć ewentualnych wymówek. Byłaby to znacznie gorsza sytuacja, ponieważ po otwarciu drzwi Eryk padał jak długi w przedpokoju i żadna siła nie była w stanie go stamtąd ruszyć. Jedyne, co ciotka mogła zrobić w takiej sytuacji, to przynieść mu jasiek pod głowę i okryć go jakimś kocem. Ciotka Wanda początkowo obawiała się, co też będą sobie myśleć o tym wszystkim sąsiedzi. Szybko jednak zrozumiała, że pijackie ekscesy Eryka nie robią na nich żadnego wrażenia. Rozpadającą się komunalną kamienicę, w jakiej mieściło się ich mieszkanie, zasiedlały niemal wyłącznie rodziny z podobnymi problemami. Powszechna była bieda i wódka, jakby na