JACK DU BRUL
RZEKA ZNISZCZENIA
Tytuł oryginału: River of Ruin
Przekład
Przemysław Bieliński
Pamięci mojego ojca
Davida Du Brula.
Żaden autor nie wykreował
większego od niego bohatera
ani lepszego człowieka.
Paryż, Francja
Młotek licytatora opadł z ostrym trzaskiem, który rozszedł się głośnym
echem w bogato zdobionej sali.
- Sprzedano za czterdzieści siedem tysięcy franków licytującemu numer sto
dwadzieścia siedem.
Cyfrowa tablica obok podwyższenia pokazywała uzyskane w kolejnych li-
cytacjach kwoty we frankach w przeliczeniu na dolary, po aktualnym kursie wy-
miany. Książka, którą demonstrował stojący za licytatorem asystent w białych
rękawiczkach, unosząc ją wysoko nad głowę, została właśnie kupiona za prawie
siedem tysięcy dolarów.
Ofertę złożyła pracownica domu aukcyjnego; reprezentowała osoby zainte-
resowane kupnem, które nie mogły lub nie chciały przyjechać do Paryża na au-
kcję rzadkich wydań książek i unikatowych rękopisów. Takich przedstawicieli
było kilkoro. Siedzieli na osobnej ławie, podobnej do ławy przysięgłych. Każdy
miał telefon i komputer z dostępem do Internetu. Pozostałą część wysokiej sali
zajmowały rzędy wygodnych krzeseł dla kupujących biorących udział w aukcji
osobiście. Librairie Antique Derosiera oferowała dziś książki ze zbioru Patriar-
chowie ery przemysłowej. Na jutrzejszej aukcji, głównym wydarzeniu trzydnio-
wej imprezy, zostanie wystawionych kilkanaście renesansowych Biblii i niepeł-
ny rękopis Leonarda da Vinci, który - jak oczekiwano – mógł pójść za kilka mi-
lionów dolarów.
Zanim pojawiła się następna książka i jej zdjęcie na ekranie rzutnika za
podwyższeniem, w sali słychać było cichy pomruk rozmów i szelest kartek kata-
logów.
Philip Mercer czekał na ten moment rozproszenia uwagi. Przeszedł po mar-
murowej podłodze do krzesła w ostatnim rzędzie. Kilkoro eleganckich gości
skrzywiło się, słysząc plaskanie jego mokrych butów. Ich pogardliwe nadęcie
raczej rozbawiło Mercera, niż zawstydziło. Za wysokimi, łukowato zwieńczony-
mi oknami ulice zalewał jesienny deszcz. Ołowiane niebo tłumiło blask Paryża.
Ale w sali, w której odbywała się licytacja, lśniły bogate złocenia sufitu i lakie-
rowana kosztowna boazeria na ścianach.
Siadając, Mercer podchwycił spojrzenie licytatora. Jean-Paul Derosier lek-
ko skinął mu głową. Starał się nie okazywać specjalnych względów żadnemu
klientowi. Mercer wiedział, że stary przyjaciel cieszy się na jego widok. To
Jean-Paul ściągnął go do Paryża - przesłał mu listę książek i rękopisów, które
miały iść pod młotek na tej właśnie aukcji.
Poznali się wiele lat temu, kiedy Jean-Paul był zwyczajnym Gene'em, a
swoje nazwisko wymawiał z twardym amerykańskim „r". Chodzili do liceum w
Barre, w stanie Vermont, obaj byli outsiderami i pragnęli wyrwać się z tej dziu-
ry w Nowej Anglii. Derosier rozsmakował się w luksusie i postanowił zdobyć
majątek. Mercer zaś odkrył w sobie żyłkę podróżniczą, przekazaną mu w ge-
nach przez rodziców, którzy zginęli w Afryce, gdy miał dwanaście lat. W Barre
zamieszkał u dziadków zè strony ojca. Po latach drogi jego i Derosiera znów się
skrzyżowały. Dzięki sukcesom zawodowym Mercer, interesujący się starymi
drukami i rękopisami, mógł pozwolić sobie na kupowanie białych kruków. Jean-
Paul miał już wtedy wyrobioną pozycję w branży antykwarycznej.
Mercer otworzył wydrukowany na kredowym papierze katalog, sprawdził,
który numer jest następny, i zaklął. Minęła już połowa dzisiejszej aukcji. Przez
opóźnienie w interesach jego plan, żeby przyjechać do Paryża kilka dni wcze-
śniej, legł w gruzach. Gdyby nie umówił spotkania na następny dzień, w ogóle
odwołałby przyjazd i zalicytował przez pośrednika. Dopiero co przyleciał do Pa-
ryża. Do domu aukcyjnego przyjechał taksówką prosto z lotniska Charles'a de
Gaulle'a.
Następną oferowaną książką był osobisty dziennik Ferdinanda de Lessepsa,
napisany podczas jego jedynej wyprawy do Panamy w 1879 roku. Zanim słynny
budowniczy Kanału Sueskiego przybył do Ameryki Środkowej, zdołał przeko-
nać syndykat inwestorów, że powtórzy swój sukces i przekopie kanał na pozio-
mie morza przez zarośnięty dżunglą przesmyk. Przedsięwzięcie skończyło się
niepowodzeniem i śmierciądwudziestu trzech tysięcy robotników, a także kryzy-
sem finansowym,który wstrząsnął Francją.
To była jedna z najważniejszych pozycji oferowanych tego dnia; spodzie-
wano się, że osiągnie cenę około dwudziestu tysięcy dolarów.
Mercer przejrzał katalog i odetchnął z ulgą. Rękopis, który chciał zalicyto-
wać, jeszcze nie został wystawiony. Odprężył się po raz pierwszy od chwili wy-
lądowania i zaczął osuszać zmoczoną deszczem ciemną czuprynę, wyciskając
dłonią wodę.
- Następna pozycja przed krótką przerwą to numer sześćdziesiąt dwa.
Jean-Paul Derosier wiedział, kiedy podnieść głos o oktawę; bezbłędnie
podsycał napięcie panujące w sali; Mercer wyczuwał także gniewne wzburzenie
wśród licytujących, którego nie rozumiał.
- Dziennik liczy sto siedemdziesiąt stron. Ferdinand de Lesseps zapisywał
go własnoręcznie podczas wyprawy do Panamy. Jak państwo widzicie, rękopis
jest w doskonałym stanie, oprawiony w bordową skórę, z nazwiskiem de Les-
sepsa na okładce.
Derosier dalej rozwodził się nad zaletami dziennika, a na ekranie pojawiały
się zdjęcia pojedynczych stron. Mówił po francusku. Chociaż Mercer dobrze
znał ten język, nie zwracał uwagi na prezentację. Ten dziennik go nie intereso-
wał. Wyjrzał za okno. Żałował, że po wylądowaniu nie zdążył zmienić chociaż
koszuli. Mokry garnitur lepił się do ciała, a krawat ocierał się o nieogoloną szy-
ję.
Jean-Paul zakończył prezentację słowami:
- Licytację zaczynamy od pięćdziesięciu tysięcy franków.
Posługująca się telefonem pracownica domu aukcyjnego z tabliczką nume-
ru sto dwadzieścia siedem kiwnęła głową, a licytujący zgodnym chórem jęknęli.
Mercer natychmiast się zorientował, że tajemniczy licytujący zdominował
aukcję, podbijając ceny książek. Szaleństwo trwało minutę. Cena wzrosła do
trzydziestu tysięcy dolarów. Przy kolejnych skokach licytujący z rezygnacją ki-
wali głowami. Wiedzieli, że i tak przegrają. Najwyraźniej czerpali jednak per-
wersyjną radość z tego, że zmuszają numer sto dwadzieścia siedem do zapłace-
nia więcej, niż dziennik jest wart. Nieustępliwość przedstawicielki licytującego
zaczęła słabnąć, kiedy cena przekroczyła pięćdziesiąt tysięcy dolarów - to dwa i
pół razy więcej niż szacunkowa wartość dziennika. Mercer wyobrażał sobie
wściekłość, jaką słyszała w głosie tego, kogo reprezentowała.
W końcu zostało tylko dwóch licytujących: tajemnicza osoba na linii i pe-
wien Amerykanin. Mercer widział go na licytacji w Christie's, w Nowym Jorku.
Rok wcześniej. Tak jak on, ów mężczyzna brał udział w aukcji z miłości do
książek, nie kierując się ich rynkową wartością. Mercer przypomniał sobie, że to
jakiś dyrektor firmy naftowej. Facet miał kieszenie głębsze niż odwierty, które
robił, ale przy siedemdziesięciu pięciu tysiącach dolarów nawet on musiał się
wycofać, ze złością kręcąc głową.
Po okrzyku Jeana-Paula „Sprzedane!" nie nastąpił zwyczajowy aplauz, któ-
rym nagradzano tak wysokie wylicytowane sumy. Sala wibrowała nieprzyjem-
nym napięciem. Przedstawicielka licytującego o numerze sto dwadzieścia sie-
dem nie podnosiła wzroku, jakby wstydziła się brutalnej taktyki, do której ją
zmuszono.
- Teraz nastąpi dwudziestominutowa przerwa - zapowiedział Derosier. -
Zapraszamy na szampana do foyer.
Mercer wziął kieliszek od kelnerki i zaczekał, aż Jean-Paul skończy rozmo-
wę ze starymi klientami i urabianie nowych. Cięta rana na palcach lewej dłoni
znów zaczęła krwawić; otarł krew serwetką. Mężczyzna w garniturze od Arma-
niego, mający poranione dłonie, mógł wzbudzać ciekawość, ale nikt do niego
nie podszedł. I to nie dlatego, że wyglądał tu niestosownie. Przeciwnie, choć w
przemoczonych butach i z krwawiącymi ranami, wyraźnie czuł się swobodniej
w tej urządzonej z przepychem sali niż reszta gości.
Zatamowawszy krwawienie, wyrzucił poplamione serwetki i zbył całą
sprawę wzruszeniem ramion. Tym rozbrajającym gestem odpowiedział na
utkwione w nim spojrzenie starszej damy. Miało to znaczyć „Okropność, kiedy
coś takiego człowieka spotyka". Ponurą dotąd twarz matrony rozjaśnił uśmiech.
Derosier, uwolniwszy się od towarzystwa leciwej kobiety w śmiesznym
niebieskim kapeluszu, podszedł do Mercera opartego o obitą adamaszkiem ścia-
nę. Obaj byli wysocy - mieli około metra osiemdziesięciu centymetrów wzrostu,
ale Mercer wydawał się wyższy. Jean-Paul, ze swoją jasną cerą, chłopięco długi-
mi rzęsami i ruchliwymi ustami, był raczej ładny niż przystojny. Mercer miał
bardziej męskie, twarde rysy. Jego śmiało patrzące szare oczy potrafiły rzucać
spojrzenie miękkie jak jedwab albo groźne niczym arktyczna burza.
- Co się tu dzieje, Jean? - Mercer nie przyzwyczaił się do pełnego francu-
skiego imienia Derosiera.
Różnica między starymi druhami uwidoczniła się jeszcze bardziej, gdy
uścisnęli sobie dłonie. Ręce Jean-Paula były smukłe i zadbane, Mercera zaś po-
znaczone bliznami i odciskami - świadectwo wielu lat pracy fizycznej. Derosier
spędził w Paryżu większość życia, mówił więc po angielsku z francuskim ak-
centem.
- Mercer, mon Dieu, nie sądziłem, że zdążysz.
- Utknąłem z robotą w Utah i uciekł mi samolot. Nie
miałem nawet czasu zajrzeć do domu. - Mercer mieszkał w Arlington, na przed-
mieściach Waszyngtonu. - Walizkę mam pełną brudnych ubrań i próbek zebra-
nych minerałów
- Złoto, mam nadzieję.
- Nic takiego. Firma wydobywająca miedź chciała wziąć pożyczkę w banku
inwestycyjnym. Bank wynajął mnie, żebym sprawdził raporty geologiczne firmy
i nadzorował serię kontrolnych odwiertów, by potwierdzić, że we wskazanym
przez nią miejscu są złoża zdatnej do wydobycia rudy.
Mercer był niezależnym konsultantem górniczym. Takie zlecenia stanowiły
jego chleb powszedni. Zrobił na nich majątek i zyskał reputację jednego z naj-
lepszych inżynierów górnictwa na świecie. Jego słowo wystarczyło, żeby firmy
pompowały miliardy dolarów i wysyłały tysiące ludzi pod ziemię do prac wydo-
bywczych.
Jean-Paul nieznacznie wzruszył ramionami.
- Paskudny sposób zarabiania na życie, ale widzę, że na rachunki wystar-
cza. - Klepnął Mercera w płaski brzuch. - I pomaga zachować formę. Ja toczę
beznadziejną walkę na siłowni cztery razy w tygodniu, a ty wyglądasz, jakbyś
był w lepszej kondycji niż w czasach liceum.
- To ty się ożeniłeś z szefową kuchni, nie ja. - Mercer parsknął śmiechem. -
Łatwiej mi zachować linię, bo jestem sam i za cholerę nie umiem gotować.
- Rozumiem, że należą ci się gratulacje. Pamiętasz Cathy Rich, opiekunkę
księgi pamiątkowej w naszym liceum? Po tylu latach wciąż przysyła mi infor-
macje o starych znajomych z klasy. Powiedziała, że być może będziesz praco-
wał w Białym Domu.
- No, nie w samym Białym Domu - odparł wymijająco Mercer. – To posa-
da doradcy prezydenta. Jak już przejdę jakąś tam indoktrynację, będę jeździł tyl-
ko na wezwanie. Tak jakby na pół etatu.
Było to stanowisko specjalnego doradcy naukowego prezydenta, utworzo-
ne specjalnie dla Mercera. Miał on nie wchodzić w skład doradców. Propozycję
tę złożono mu po wykonaniu przez niego niezwykłego zadania na Grenlandii.
Doszło wtedy do brutalnej konfrontacji z grupą terrorystów, usiłujących ukraść
śmiercionośny radioaktywny izotop o nazwie Pandora.
- Wydaje mi się, że nie mówisz mi wszystkiego - zauważył Jean-Paul - ale i
tak ci gratuluję.
- Dzięki. No to co się dzieje na aukcji? Kto to wszystko kupuje?
- Cholerne żółtki - splunął Derosier. - Nie znoszę ich.
- Mało to politycznie poprawne.
- Teraz jestem paryżaninem. - Jean-Paul roześmiał się od ucha do ucha. -
Nienawidzimy wszystkich po równo. - Spoważniał. - Wiem tyle, że to Chińczyk
i że kilka dni po upublicznieniu przedmiotów aukcji wysłał pośrednika do rodzi-
ny, która sprzedaje dokumentację Kanału Panamskiego, z propozycją zakupu
całości od ręki. Jak się już domyśliłeś, bierze wszystko, co się choćby minimal-
nie wiąże z Kanałem. Reszta go nie obchodzi. Wielu moich stałych klientów
wyjdzie stąd z pustymi rękami.
Na twarzy Mercera pojawił się niepokój.
- Nie martw się - zapewnił go Derosier. - Kiedy cię tu zapraszałem, obieca-
łem, że będziesz mógł kupić dziennik Godina de Lepinaya, i dotrzymam słowa.
Mercer zrozumiał, co Derosier ma na myśli.
- Jean, dzięki za propozycję, ale nie rób niczego, czego nie zrobiłbyś dla
każdego innego klienta.
- Za późno. Na początku aukcji ogłosiłem, że dziennik Lepinaya nie jest już
na sprzedaż. Zapłacisz mi równowartość wyceny, chyba cztery tysiące dolarów,
i jest twój. Słuchaj, jesteś jedynym z moich klientów, który naprawdę czyta to,
co kupuje. Jestem pewien, że przeczytałeś już tłumaczenie dwudziestu ośmiu to-
mów Encyclopé- die Méthodique Diderota, które pomogłem ci skompletować.
To okropne, że książki i dokumenty dotyczące Kanału Panamskiego, które dzi-
siaj wystawiam na aukcji, trafią na półkę biblioteczną jakiegoś biznesmena, któ-
ry uważa, że będą doskonałą ozdobą wnętrza.
W głównej sali zabrzmiał dzwonek.
- Muszę wracać - powiedział Derosier. - Spotkamy się po licytacji, wtedy
dam ci dziennik Lepinaya.
Mercer zaczekał, aż fala ludzi wróci do sali, a potem sięgnął do wewnętrz-
nej kieszeni marynarki po telefon komórkowy, który jego przyjaciel, Harry Whi-
te, podarował mu na urodziny. Numer już był zapisany w pamięci komórki.
Mercer przyłożył telefon do ucha, słuchając pisków połączenia międzynarodo-
wego. Trwało to pełną minutę.
- Hola? - odezwał się damski glos.
- Mario, mówi Philip Mercer.
- Mercer. - Jej angielski był niezły, ale mówiła z silnym akcentem. - Jesteś
już w Panamie? Dobrze cię słychać.
Maria Barber była urodzoną w Panamie żoną Gary'ego Barbera, rodowite-
go Alaskanina, którego Mercer poznał podczas studiów w Szkole Górniczej Sta-
nu Kolorado. Mercer wstąpił do niej po uzyskaniu stopnia magistra geologii i
szykował się do doktoratu. Gary był od niego dwadzieścia lat starszy i kiedy za-
czął studia w owej słynnej szkole górniczej, mógł się już poszczycić znalezie-
niem dużej żyły złota. Wyleciał po jednym semestrze i wrócił do czteroosobo-
wej spółki na Alasce, której był udziałowcem. Mercer ukończył studia z jedną z
najwyższych lokat w swoim roczniku. On i Gary utrzymywali ze sobą luźny
kontakt - dzwonili do siebie kilka razy w roku i spotykali na obiedzie, jeśli w
trakcie podróży znaleźli się w tym samym mieście.
Pięć lat temu Gary nieoczekiwanie sprzedał swoje udziały partnerowi i wy-
jechał do Ameryki Środkowej, by zająć się nową działalnością - poszukiwaniem
skarbów. Próbował przekonać Mercera, że włóczenie się po dżungli w poszuki-
waniu zaginionych zabytków niczym się nie różniło od przepłukiwania żwiru z
setek kilometrów strumieni w pogoni za złotem.
Mercer pogardzał poszukiwaczami skarbów. Uważał, że rzadko im się uda-
wało właściwie ocenić szanse wyprawy. Żyli złudną nadzieją szybkiego wzbo-
gacenia się. Wszyscy, z wyjątkiem kilku głośnych nazwisk, kończyli spłukani i
zgorzkniali po kilkudziesięciu latach bezowocnej pracy. Byli podobni do tych,
którzy uważają, że gra na loterii to dobry plan inwestycyjny. Nie udało mu się
wyperswadować Gary'emu pomysłu i uparty Alaskanin wyjechał z kraju pełen
entuzjazmu, który okazał się zgubny dla wielu mu podobnych.
Mercer musiał jednak oddać Barberowi sprawiedliwość. Pięć lat bezowoc-
nych poszukiwań nie osłabiło determinacji Gary'ego. Teraz ekscytował się skar-
bami bardziej niż na początku. Wmówił sobie ostatnio, że jest na tropie zaginio-
nego hiszpańskiego skarbu, większego od wszystkich, jakie dotąd znaleziono.
Zadzwonił do Mercera miesiąc temu, wytropiwszy dziennik Lepinaya na aukcji,
i powiedział, że zapłaci połowę jego ceny za samą możliwość przeczytania go.
Był przekonany, że ostatni fragment układanki, którą próbował rozwiązać, kryje
się na kartach tego dziennika. Mercer uważał, że Gary ma urojenia i wcale mu to
nie pomoże odnaleźć skarb, mimo to zgodził się na taki układ.
Zamierzał kupić dziennik z prostego powodu - interesował go człowiek,
który w 1879 roku jako pierwszy zaproponował wybudowanie kanału ze śluza-
mi. Taki kanał Stany Zjednoczone ostatecznie zbudowały ćwierć wieku później.
Derosier miał rację. Mercer zamierzał prze-czytać dziennik. Najprawdopodob-
niej lektura wręcz go pochłonie.
- Nie, Mario, jestem jeszcze w Paryżu. Jest tam Gary? Mam dla niego do-
bre wiadomości.
- Jest w samym środku prowincji Darien, na południe od El Real. - W gło-
sie Marii Barber słychać było niechęć. Nie podzielała zainteresowań męża. -
Znów się wygłupia, tkwiąc nad tą przeklętą rzeką. Nie widziałam go od kilku ty-
godni.
- Masz z nim jakiś kontakt?
Kiedy ostatnio się widzieli, Gary pokazał Mercerowi zdjęcie swojej o wiele
młodszej żony. Była to ładna, kruczowłosa kobieta poniżej trzydziestki, o
chmurnym spojrzeniu. Na zdjęciu wyglądała poważnie, jakby w ciągu swego
krótkiego życia więcej przeżyła, niż powinna. Gary tłumaczył melancholię tym,
że wychowała się w slumsach Panamy, w dzielnicy Casco Viego.
- Si, wczoraj rozmawialiśmy przez radio. Mam się do niego odezwać za
godzinę.
- Powiedz mu, że mam dziennik Lepinaya i będę w Panamie pojutrze.
- Ucieszy się - powiedziała Maria bez entuzjazmu. - Mam cię odebrać z lot-
niska, jak chciałeś?
- Tak, lecę przez Martynikę. - Ubrania w jego bagażu, po upraniu, były od-
powiednie do noszenia w tropikalnej Panamie. - Przylatuję siedemnastego, oko-
ło dziesiątej rano.
- Ostatnim razem, kiedy rozmawiałam z Garym, powiedział, że ma ci do
pokazania coś bardzo ważnego. Prosił, żebym się upewniła, że zostaniesz przy-
najmniej na tydzień.
- Powiedz mu, że zobaczymy - odparł wymijająco
Mercer. Nie był w domu od prawie miesiąca i nie planował pobytu w Panamie
dłuższego niż kilka dni. Nie mógł się już doczekać paru tygodni spokoju przed
zameldowaniem się w Białym Domu na długie cykle nużących odczytów i spo-
tkań.
- Powiem mu - powiedziała Maria. - I do zobaczenia na lotnisku Tecumen
siedemnastego rano. Potem zabiorę cię tam, gdzie Gary pracuje. I...
- O co chodzi?
- O to, że nasilenie walki z narkotykami w Kolumbii wypędziło wielu
zbuntowanych żołnierzy na południe Panamy do prowincji Darien. Pomyślałam,
że powinieneś wiedzieć.
- Dzięki za ostrzeżenie - odparł Mercer, ale Maria już się rozłączyła.
Wrócił do głównej sali. Jean-Paul miał właśnie zapowiedzieć następną
książkę. Zająwszy swoje miejsce, Mercer przysłuchiwał się niezbyt uważnie li-
cytacji; zainteresowały go tylko materiały dotyczące Kanału Panamskiego. Tak
jak poprzednio licytujący numer sto dwadzieścia siedem kupował to wszystko,
niejednokrotnie płacąc dwa razy więcej, niż licytowane rzeczy były warte. Mer-
cer wiedział, że tacy licytujący często wysyłali na aukcje swoich ludzi, którzy
donosili im, przeciwko komu licytują. Ze swojego miejsca z tyłu sali widział
wszystkich tłumnie zgromadzonych elegancko ubranych gości, ale nie było
wśród nich żadnego Azjaty. Jednak wysłannikiem enigmatycznego Chińczyka
mógł być Europejczyk.
Dochodziła osiemnasta, kiedy licytacja się zakończyła. Wewnętrzny biolo-
giczny zegar Mercera wskazywał dziesiątą rano, ale geolog był tak zmęczony,
że myślał tylko o powrocie do hotelu. Nie spał od dwudziestu godzin, a rano
miał spotkanie w Ecole des Mines na bulwarze St. Michel, niedaleko Ogrodu
Luksemburskiego.
Znalazł ponownie Jeana-Paula w grupie osób zgromadzonych w małej sali
obok głównej sali aukcyjnej. Dzięki licytującemu numer sto dwadzieścia siedem
i wysokiej cenie zapłaconej za szkic Gustave'a Eiffela Derosier zbił dziś niezłą
fortunę i cały promieniał.
- Mercer, co za dzień. To chyba mój rekord, a duże rzeczy wystawiamy do-
piero jutro. - Odwrócił się, by przedstawić człowieka stojącego obok niego. - To
jest mój szef ochrony, René Bruneseau.
Bruneseau, krępy mężczyzna, miał posturę wojskowego instruktora musz-
try. Jego rzednące włosy były krótko ostrzyżone, co uwydatniało gęste brwi nad
ciemnymi oczami. Kształt jego kanciastej głowy wskazywał raczej na pochodze-
nie słowiańskie niż francuskie. Ostre rysy łagodził kilkudniowy zarost. Zęby
były pokryte brązowym nalotem z kawy. Miał na sobie źle leżący garnitur przy-
prószony popiołem z papierosów.
- Miło mi pana poznać - powiedział Mercer i odwrócił się do Jeana-Paula. -
Wygląda na to, że numer sto dwadzieścia siedem pozwoli ci dalej delektować
się żabimi udkami, ślimakami i innymi ogrodowymi szkodnikami, które wy,
Francuzi, z takim uporem jadacie.
- Skoro o tym mowa, musimy wyjść na kolację, a przynajmniej na drinka.
- Przykro mi, nie tym razem. Jadę do hotelu i walę się spać.
- Zatrzymałeś się w Crillonie, jak zwykle?
- Nie. Jakiś klient mojej agentki podróży odwołał rezerwację w hotelu na
lewym brzegu Sekwany niedaleko Wieży Montparnasse. - Dwustumetrowy biu-
rowiec był uważany za skazę miasta, skrzętnie unikaną przez fotografów robią-
cych zdjęcia w Paryżu. - Wcisnęła mi ją, żeby klient nie stracił zaliczki.
- Oszczędzamy? - zadrwił Jean-Paul.
- Zapewniała, że to cztery gwiazdki, a może cztery karaluchy?
- Panie Derosier - przerwał Bruneseau dudniącym głosem, dobywającym
się z głębin jego klatki piersiowej. - Przyniosę dla doktora Mercera dziennik Le-
pinaya, a potem muszę się zająć problemem, o którym rozmawialiśmy.
Jean-Paul zrzucił na krótką chwilę maskę ogłady, ale szybko znów ją przy-
brał.
- Ach tak, prawda. Dziennik Lepinaya.
W salce wciąż kręciło się czterdzieścioro czy pięćdziesięcioro licytujących.
To dziwne, że Jean-Paul wspomniał o tej książce, skoro ogłosił wcześniej, że nie
zamierza jej sprzedać.
- Na pewno chcecie wypaplać, że mimo wszystko ją sprzedaliście? - spytał
Mercer.
- Och, merde. Zapomniałem. - Derosier rozejrzał się, sprawdzając, czy ktoś
go usłyszał. - Nie mogę się skupić.
- Myślisz już o tych żabich udkach? - zażartował Mercer. Jean-Paul przez
chwilę nie odpowiadał. - Dobrze się czujesz?
- Tak, przepraszam. O, wraca René.
Szef ochrony niósł dziennik zawinięty w brązowy papier.
Mercer przywołał wzrokiem jednego z obsługi, wystrojonego w smoking, i
poprosił o przyniesienie z szatni jego stalowego neseseru z próbkami. Po przy-
jeździe cały swój bagaż zostawił w recepcji. Czekając, wyjął z portfela czek i
wypełnił go, wpisując sumę czterech tysięcy dolarów. Przesadnie zamaszystym
gestem podał czek Derosierowi.
- Z podziękowaniami od Narodowego Banku Czeków bez Pokrycia.
Kiedy przyniesiono mu neseser, Mercer rozciął scyzorykiem brązowy pa-
pier. Przez chwilę wpatrywał się w wytartą skórę okładki, czując dreszczyk pod-
niecenia. Nie myślał o „ostatnim fragmencie układanki" Gary'ego. W ekscytację
wprawiała go sposobność wejrzenia w umysłowość genialnego inżyniera, o
dziesięciolecia wyprzedzającego swoje czasy. Powoli otworzył dziennik. Spisa-
no go wyblakłym czarnym atramentem na grubym papierze ze szmat, przypomi-
nającym w dotyku próbkę tapety. Godin de Lepinay miał pismo pewne i zama-
szyste. Mercer przeczytał kilka wierszy, tłumacząc je najlepiej jak potrafił, i
stwierdził, że przed wyjazdem musi kupić słownik francusko-angielski. Schował
dziennik do neseseru i zatrzasnął stalowe wieko.
- Nie możesz się doczekać, kiedy zaczniesz czytać, co? - Jean-Paul trafnie
odczytał z wyrazu twarzy Mercera, czym ten jest teraz zaprzątnięty.
- Moim zdaniem powinniście panowie iść na drinka – zasugerował René
Bruneseau.
- No, dalej, Mercer, co ty na to?
Mercer pokręcił głową.
- Mam apartament w hotelu Victoria Palace z obiecanym łóżkiem tak wiel-
kim, że można na nim rozegrać mecz piłki nożnej. Rano jestem umówiony z in-
nym moim starym znajomym, a po południu wylatuję do Panamy. W grudniu
przyjeżdżasz do Stanów na tę wielką aukcję w Sotheby's. Wtedy się spotkamy,
obiecuję.
- Rozumiem. - Jean-Paul uścisnął na pożegnanie rękę Mercera; właśnie
zbliżył się do nich jakiś klient. Zanim wdał się z nim w rozmowę, zawołał jesz-
cze do Mercera: - Tylko bądź ostrożny!
Zabrzmiało to tak dziwnie w jego ustach, że Mercer spytał, na co ma uwa-
żać.
- Och, po takich ulewach jak ta, trwająca od kilku dni, miejskie służby po-
rządkowe, choć grają w kulki i uwijają się jak w ukropie, nie dają sobie rady.
Wszędzie są korki, a taksówkarz będzie cię próbował orżnąć w drodze do hote-
lu.
Mercer się zaśmiał.
- Spokojnie, świetnie gram rolę wrednego Amerykanina.
Odebrał z szatni bagaż i na ramię zarzucił torbę, w jednej ręce trzymał wa-
lizkę z ubraniami, w drugiej - metalowy neseser. Na zewnątrz padało. Woda
rozpryskiwała się z pluskiem pod koła samochodów, to ruszających, to zatrzy-
mujących się na rue Drouot. Mercer nie miał płaszcza i zimna woda pociekła mu
po karku za koszulę. Wydawało mu się, że po drugiej stronie ulicy zauważył Re-
nego Bruneseau, ale tamten, nie oglądając się, wsiadł do samochodu.
Znalezienie taksówki zajęło Mercerowi dziesięć minut, bo była akurat go-
dzina szczytu, a paryżanie jak wszyscy mieszkańcy miast najbardziej na świecie
nie lubią moknąć. Mercer kazał algierskiemu kierowcy jechać w stronę placu
Denforta- Rochereau na drugim brzegu Sekwany i wsiadł do poobijanego peu-
geota. Paryż nigdy go nie fascynował, więc zamknął oczy, kiedy samochód
przebijał się przez miasto. Ledwie rzucił okiem na zalaną światłem katedrę No-
tre Dame, gdy przejeżdżali przez Ile de la Cite. Taksówkarz litościwie nie pró-
bował z nim rozmawiać. Ulewa spowodowała takie korki, że skupił całą uwagę
na unikaniu stłuczki.
Ulice na lewym brzegu były pamiątką średniowiecznej przeszłości miasta,
plątaniną nieregularnych skrzyżowań, kojarzącą się Mercerowi z labiryntem bę-
dącym dziełem szaleńca. Kierowca, wydawało się, znał okolicę, musiał jednak
kilka razy objeżdżać sąsiednimi uliczkami ciężarówki służb miejskich zaparko-
wane przy wybijających studzienkach kanalizacyjnych.
Przez fragment szyby, z którego szybko poruszające się wycieraczki usu-
wały wodę, Mercer dojrzał pożółkłe kamienne ozdoby XVII-wiecznego obser-
watorium. Przypomniał sobie, że rozległy Pałac Luksemburski, siedziba senatu
Francji, powinien być tuż za nim.
Odwrócił się, żeby przekonać się, czy ma rację, i w ostatniej chwili zdążył
się uchwycić oparcia fotela kierowcy. Tył taksówki oświetliła nagle para reflek-
torów. Oślepiony nimi Mercer nie zobaczył już zbliżającej się do nich dużej cię-
żarówki. Uderzenie nastąpiło ułamek sekundy później i z rozdzierającym łosko-
tem taksówka wbiła się w samochód przed nią. Kilka kolejnych samochodów
wlokących się przed nimi w korku powpadało na siebie. Zaskoczony Algierczyk
walnął twarzą w kierownicę. Osunął się nieprzytomny z fotela, ściągając z niego
pokrowiec z paciorków.
Mercer zamortyzował siłę uderzenia, dzięki przytrzymaniu się oparcia fote-
la. Cały, choć roztrzęsiony, wychylił się do przodu, żeby zobaczyć, co się stało z
Algierczykiem. Nagle ktoś szarpnięciem otworzył drzwi taksówki. Co, u diabła?
Mercer sądził, że to jakiś samarytanin spieszący z pomocą. Miał zaledwie
sekundę na zorientowanie się, że człowiek wdzierający się do samochodu jest
młody, ma na sobie wojskową kurtkę z demobilu i głowę ogoloną na łyso. Skin
chwycił neseser Mercera. W drugiej ręce trzymał pistolet.
Złodziej znieruchomiał na chwilę, niezdecydowany, a potem syknął po
francusku:
- Dawaj portfel albo nie żyjesz.
Spodziewał się, że widok broni sparaliżuje ofiarę, ale Mercer miał nieraz
do czynienia z uzbrojonymi napastnikami. Jego reakcja była natychmiastowa i
skuteczna. Wyprostował ugiętą nogę i ku zdumieniu złodzieja kopnięciem przy-
gwoździł jego rękę do krawędzi otwartych drzwi. Cios był za słaby, żeby złamać
kości, i złodziejowi udało się nie wypuścić z ręki czarnego pistoletu. Dookoła
zaczął się zbierać tłumek gapiów. Wyniszczony od heroiny rabuś rzucił się do
ucieczki, ściskając pod pachą neseser Mercera. Skrył się w gąszczu parasoli
unoszonych nad głowami pieszych.
Mercer wyskoczył z taksówki, choć rozum mu podpowiadał, że pogoń za
rabusiem nie ma sensu. Stopy poruszały się niezależnie od jego woli. O dziwo,
nie ślizgał się na mokrym chodniku, choć nadal był w mokasynach nieodpo-
wiednich do biegu w taką pogodę. Chłopak nie oglądał się za siebie, pędząc rue
Denfort pod okapem z gałęzi drzew rosnących wzdłuż ulicy. W mokrych li-
ściach odbijało się światło latarni.
Nie przypuszczał, że napadnięty ruszy za nim w pościg.
Dystans między nimi się zmniejszał. Mercer gnał ulicą we wściekłym pra-
gnieniu odzyskania neseseru i dziennika de Lepinaya. Piętnaście metrów przed
kolejnym przejściem dla pieszych dzieliło go od rabusia tylko pięć metrów i
szybko zmniejszał tę odległość. Na skrzyżowaniu zatrzymał się z piskiem opon
czterodrzwiowy mercedes; tylne drzwi się nagle otworzyły. Tym chłopak uciek-
nie? Mercedesem?
Rozległ się dźwięk klaksonu.
Złodziej przyspieszył - adrenalina dała mu odrobinę energii potrzebnej do
dosięgnięcia celu. Mercer miał pewność, że gdyby zdążył dopaść chłopaka i go
przewrócić, samochód by odjechał. Gonitwa skończyłaby się przed skrzyżowa-
niem. Mercer był już zaledwie kilka metrów za rabusiem i skupił uwagę na ne-
seserze i na plecach chłopaka.
Złodziej nagle zatrzymał się, wyprężył i padł płasko na chodnik, nie próbu-
jąc nawet amortyzować upadku. Przejechał ciałem po betonie metr czy dwa; ne-
seser Mercera wypadł mu z bezwładnej ręki, pistolet upadł obok. Mercer wyha-
mował i nachylił się nad nieruchomą postacią. Ciężko dyszał, z trudem łapiąc
oddech w wilgotnym powietrzu, a serce waliło mu tak mocno, że słyszał jego ło-
mot. Zobaczył, że jedna strona twarzy chłopaka została zdarta do żywego mięsa
na betonie chodnika. Deszcz zmywał strużki krwi spod ciała do rynsztoka.
I wtedy dostrzegł czarną ranę wylotową po kuli, która przeszyła pierś zło-
dzieja. Chociaż nie słyszał wystrzału, wiedział, że strzelano z prawej strony.
Wyprostował się. Wszystkimi zmysłami odbierał sygnały z otoczenia.
Dzięki zdobytemu przez lata doświadczeniu jego wzrok stał się o tę niezbędną
teraz odrobinę ostrzejszy, ciało - silniejsze, umysł – jaśniej myślący. Przednie
drzwi mercedesa się otworzyły. W ciemnym wnętrzu dostrzegł błysk strzałów
oddanych z broni z tłumikiem. Pociski zaświstały w powietrzu nad głową Mer-
cera. Rozległy się krzyki, których nie zdołał zagłuszyć warkot silników ani wy-
cie zbliżającej się syreny. Mercer pochwycił pistolet i neseser i rzucił się ku wej-
ściu do najbliższego budynku.
Kątem oka zobaczył, że z mercedesa wyskakuje trzech uzbrojonych męż-
czyzn. W przeciwieństwie do chłopaka, który zwinął mu neseser, ci poruszali się
jak wyszkoleni zawodowcy. Wszyscy byli Azjatami. W stalowo-szklanych
drzwiach budynku stał pracownik i zamykał je na noc. Nie zastanawiając się, co
to za budynek, Mercer odepchnął go na bok i skoczył w półmrok wnętrza.
Szukając jakiejś osłony, w mgnieniu oka skojarzył fakty. To nie był przy-
padkowy napad. To była próba zrabowania mu dziennika Lepinaya, i to tak,
żeby zleceniodawcy pozostali nieznani. Ale kto zabił złodzieja? Przecież Azjaci
z samochodu nie zastrzeliliby własnego człowieka. To by nie miało sensu. Kulę
wystrzelił zabójca, którego Mercer nie widział.
Nie byto czasu na zastanawianie się, kto go wrobił: Jean-Paul Derosier czy
Gary Barber. Za kilka sekund napastnicy wpadną za nim do budynku. Doświad-
czenie zdobyte wcześniej w podobnych sytuacjach podpowiadało mu, co robić.
Pobiegł przed siebie.
W podłogę z boku pomieszczenia zagłębiały się kręcone schody, tuż przy
kamiennej ścianie, stojącej tu chyba od wieków. W świetle wpadającym z ulicy
wyglądało to jak zejście w czeluście piekieł. Mercerowi przeszły po plecach
ciarki. Już wiedział, gdzie jest.
Pod koniec XVIII wieku Paryż dusił się od smrodu przepełnionych cmenta-
rzy. Ciągle wybuchały epidemie chorób spowodowanych przez rozkładające się
ciała. Chcąc oczyścić miasto, magistrat postanowił wykopać z grobów miliony
nieboszczyków, a potem ponownie ich pogrzebać w starych kamieniołomach, z
których wydobywano wapień jeszcze w czasach cesarstwa rzymskiego. Setki ki-
lometrów podziemnych korytarzy zapełniono szczątkami sześciu milionów lu-
dzi. Było to największe na świecie składowisko ludzkich kości. Półtorakilome-
trowy odcinek katakumb udostępniono zwiedzającym, a Mercer znalazł się wła-
śnie przy wejściu do niego. Zawrócić już nie mógł. Jedyna droga ucieczki pro-
wadziła przez kręty labirynt czegoś, co paryżanie nazywali l'empire de la moń.
Imperium zmarłych.
Nie miał czasu szukać włącznika światła. Sięgnął za stojącą tuż obok ladę i
wymacał dwie duże latarki. Jedną wepchnął do kieszeni marynarki, drugą wsu-
nął w rękę, w której niósł neseser. W drugiej ręce trzymał pistolet. Podbiegł do
krętych schodów i zszedł w otchłań. Na dole w świetle latarki ujrzał długi tunel
o ścianach z chropowatego kamienia. Zgasił latarkę, usłyszawszy, że na górze,
tuż nad nim, otwierają się drzwi. Ruszył biegiem na ugiętych w kolanach no-
gach. Żwir pod jego obutymi w mokasyny stopami chrzęścił cichutko, nie gło-
śniej od szeptu. Muskając palcami ścianę, dotarł do zakrętu w lewo i znów się
rozejrzał, na moment zapalając latarkę. Kolejny prosty tunel prowadził w głąb
podziemnej krainy. Mercer pobiegł dalej.
Jeszcze trzy razy napotkał na swej drodze ostre zakręty, zanim dobiegł do
podziemnej komory. Jak daleko sięgało światło latarki, widział równe stosy
ludzkich szczątków ułożonych niczym drewno na opał. Upływ czasu sprawił, że
kości pożółkły; niektóre były scementowane minerałami zawartymi w wodzie
kapiącej z wapiennego sufitu. Niezliczone tysiące czaszek wpatrywały się w
Mercera. Rozglądał się, w nadziei że znaki namalowane na suficie wskażą mu
kierunek wyjścia z tej komory grozy.
Ruszył. W połowie drogi do następnego odcinka katakumb nagle zapaliły
się światła. Umiejętnie rozmieszczone reflektory punktowe podświetlały co bar-
dziej makabryczne fragmenty niezwykłej galerii - ściany kości udowych, krzyże
z piszczeli, abstrakcyjne rzeźby z czaszek i miednic. Mercer dostrzegł to wszyst-
ko jednym rzutem oka. Spieszył się. Jego prześladowcy się zbliżali, a on miał
nad nimi najwyżej minutę przewagi.
Był pewny, że tamci widzieli, jak podnosił pistolet, który wypadł z ręki
chłopaka, więc wątpił, czy zdążyłby zastrzelić więcej niż jednego z goniących
go mężczyzn. A gdy go już zlokalizują, mogą przypuścić atak, otaczając go z
trzech stron. Jednak dwóch na jednego to zawsze lepiej niż trzech. Zza ściany
kości widział tunel, który doszedł aż tutaj. Z niskiego sklepienia ciągle kapała
woda.
Brał już udział w wielu strzelaninach. Zyskał dzięki temu jeśli nie pewność
siebie, to chociaż umiejętności nietracenia głowy. Udało mu się uspokoić od-
dech i zapomnieć na chwilę o niedających spokoju pytaniach. Teraz jego jedy-
nym celem było przetrwanie. Szybko sprawdził zdobytą broń, małą berettę kali-
ber 9 milimetrów. Suwak chodził sztywno, jakby nie oliwiono go od lat, a mo-
siężne łuski były zmatowiałe i porysowane.
Takie moje zezowate szczęście, napadł mnie oprych z przeceny, pomyślał
gorzko. Szczęk niewypału zdradziłby go tak samo, jak celny strzał.
Przez kapanie wody dał się słyszeć chrzęst żwiru i u wylotu tunelu mignął
cień. Mercer uniósł pistolet trzymany w obu rękach. Czekał wpatrzony w pół-
mrok. Trzej zabójcy wpadli do środka, ich wytłumione pistolety pluły jęzorami
płomieni, kiedy kładli ogień zaporowy. Kości rozsypywały się w proch. Mercer
nie mógł wystawić się na taką nawałę ogniową. Pozostał za osłoną, wyczekując
chwili przerwy. Czaszki nadnim patrzyły w dół, wyszczerzone, jakby się z niego
śmiały.
Stłumione echa pierwszej salwy ucichły i Mercer usłyszał głosy. Nie miał
pewności, ale wydało mu się, że słyszy chiński: nie trzeba było wysilać wy-
obraźni, żeby odgadnąć, że to ludzie pracujący dla licytującego numer sto dwa-
dzieścia siedem. Chcieli ukraść jedyną rzecz, jakiej nie udało mu się kupić na li-
cytacji. Skąd wiedzieli, że ma ją Mercer - o to należało mieć pretensję do Dero-
siera.
Mercer wystawił głowę zza nierównego stosu kości udowych. Uzbrojeni
prześladowcy się ukryli. Tuż nad jego ramieniem eksplodował nagle kościany
pył; poczuł podmuch rykoszetu. Dostrzegli go. Nadleciały kolejne pociski, roz-
łupując ścianę ludzkich szczątków. Mercer wycofał się za stertę kości, z której
sypały się odłamki pożółkłych szkieletów. Z cienia wyłoniła się postać, skrada-
jąca się bezszelestnie w butach na miękkich podeszwach. Mercer zauważył na-
pastnika, zanim sam został zauważony, i nacisnął spust.
Pistolet kopnął, a huk wystrzału bez tłumika zabrzmiał w koszmarnej cia-
snocie jak wystrzał z armaty. Kula trafiła napastnika w środek klatki piersiowej i
od razu go powaliła. Schyliwszy się, Mercer ruszył znów biegiem i wpadł w
alejkę, w której kości ułożono w równe stosy według części ciała, a nie właści-
cieli. W jednym miejscu kości udowe, w innym łopatki, trzy metry dalej - tylko
żebra.
Zobaczył łukowate przejście i dał w nie nura. Nie ścigały go kule. Minął ja-
kiś ołtarz i wpadł do następnej komory kości, ozdobionej obeliskami z czasów
napoleońskich. Prostokątny stos kości sięgający sklepienia miał datę 1804 i wy-
glądał jak mauzoleum.
Nie paliło się tu tyle świateł, co w poprzedniej komorze, ale Mercer nie
włączał latarki, odnajdując drogę raczej dotykiem niż wzrokiem. Spojrzał na
żwirowe podłoże i zaklął. Zostawiał świeże ślady. Nieważne, gdzie by się scho-
wał, dwaj pozostali go ścigający od razu znaleźliby jego kryjówkę. Żwirowato-
-kamieniste podłoże było zbyt twarde, żeby mógł zzuć buty, musiał więc zna-
leźć inne rozwiązanie. Obszedł komorę dookoła, nasłuchując odgłosów pościgu.
W trzech czwartych drogi zrozumiał, że do komory prowadzi tylko jedno wej-
ście. Utknął w ślepym zaułku. I wtedy zobaczył coś, co mogło przynieść mu wy-
bawienie - drewniane drzwi osadzone w wapiennej ścianie, zagradzające drogę
turystom do głębszych części katakumb. Mercer nie miał pojęcia, co jest po ich
drugiej stronie. Równie dobrze mógł tam być jakiś składzik, ale nie miał wyboru
- innego wyjścia stąd nie było.
Drzwi były zamknięte i nie ustępowały, choć napierał na nie z całej siły.
Jeśli przestrzeli zamek, prześladowcy natychmiast go dopadną. Przytknął do
zamka berettę pod takim kątem, żeby nie dostać rykoszetem, odwrócił głowę i
strzelił. Stary żelazny zamek się rozpadł, a drzwi, skrzypiąc, się uchyliły. Mer-
cer wszedł i przymknął je za sobą. Nie było tu światła, więc z włączoną latarką
pobiegł przed siebie, mijając kolejne stosy szczątków. Skręcił najpierw w lewo,
potem w prawo; tunel prowadził coraz głębiej pod ziemię. Zaczął w pamięci ry-
sować mapę przebytej drogi. - Robił to automatycznie. Tę umiejętność nabył
przez lata pracy w kopalniach. Był pewien, że jeśli przeżyje, potrafi wrócić po
własnych śladach.
Odgłosy pościgu dochodziły go, ilekroć przystawał, żeby złapać oddech -
nie zbliżały się ani nie oddalały. Mercer dotarł do wąskiego przejścia, przez któ-
re ledwie mógł się przecisnąć bokiem. Doszedł do pogrążonego w ciemnościach
zakrętu. Wydawało się, że tunel w tym miejscu prowadzi lekko w górę. Bez
światła brnął przed siebie, szurając stopami po pokrytym pyłem podłożu, żeby
zatrzeć swoje ślady. Ciem ność była całkowita. Czuł jej smak w ustach, jej ci-
śnienie ogłuszało.
Przesunął się o pięćdziesiąt metrów i pistolet uderzył w litą skałę. Nie od-
ważając się zapalić światła, zaczął na oślep macać ścianę dookoła, aż znalazł
biegnące w lewo odgałęzienie tunelu. Zdawało mu się, że za sobą zobaczył po-
blask latarki jednego ze ścigających, ale nic nie wskazywało, by odkryli, w którą
stronę poszedł. Wiedział jednak, że odkryją.
W końcu odkryją.
Przesunął się dalej, obcierając kolana o wystające nierówności starożytnej
skały. Zaczął go już ogarniać lęk, że utknie w tym zwężającym się ciągle tunelu,
ale w tej samej chwili poczuł, że przyprawiające o klaustrofobię ściany zaczyna-
ją się od siebie odsuwać. Mógł iść normalnie. Miał wrażenie, że trafił do kolej-
nej komory, i zaryzykował zapalenie latarki. To, co zobaczył, sprawiło, że omal
nie zwymiotował.
Pomieszczenie miało dwadzieścia-trzydzieści metrów długości, a jego pod-
łogę stanowiła niezliczona ilość, wręcz morze rozrzuconych szkieletów - scene-
ria jak z hitlerowskiego obozu zagłady lub kambodżańskich pól śmierci. Jedy-
nym stąd wyjściem była wyrwa w ceglanej ścianie na wprost Mercera. Żeby do
niej dotrzeć, musiał przejść przez ludzkie szczątki. Z każdym krokiem zapadał
się w kruche, trzaskające pod jego stopami kości. By nie wpaść w panikę, prze-
konywał siebie, że ten obrzydliwy dźwięk to tylko szelest liści w jesiennym le-
sie.
Ostre krawędzie kości podarły mu spodnie i rozorały skórę. Z ran zaczęła
płynąć krew. Coś chwyciło Mercera za nogę i musiał spojrzeć w dół, żeby się
uwolnić. Stopa utkwiła w klatce piersiowej szkieletu. Szarpnął się jak oszalały i
kości rozleciały się na wszystkie strony.
Światło jego latarki nagle stało się silniejsze. Mercer odwrócił się i zoba-
czył dwa jasne punkty tańczące w tunelu, z którego właśnie uciekł. Doganiali
go. Zaczął biec przez zwały trupów, rozpaczliwie usiłując nie stać się jednym z
nich. Niecały metr przed wyrwą skoczył głową do przodu. W tym samym mo-
mencie snop światła omiótł trupiarnię. Mercer przeleciał przez wyrwę, szorując
piersią po szorstkiej skale, i zaczął się staczać, mając pod sobą ubitą ziemię.
Mocno przyciskał do siebie neseser. Usłyszał pełen przerażenia okrzyk jednego
ze ścigających go i trzask oddanego naprędce strzału.
Mercer znieruchomiał w płytkiej kałuży śmierdzącej wody. Jego latarka le-
żała niedaleko, oświetlając na wpół zatopioną czaszkę, wciąż połączoną z cia-
łem, które kiedyś ją nosiło. Zachowały się jeszcze na nim strzępy dżinsów i blu-
zy. To był catophile, jak nazywali siebie nielegalni eksploratorzy podziemnych
krypt. Ten człowiek zgubił drogę i tu umarł. Sądząc po stanie rozkładu, leżał tu -
lub leżała - od lat. Imperium zmarłych wciąż przyjmowało nowych członków.
Mercerowi przyszło na myśl, żeby zostawić tu neseser. Polujący na niego
już by go chyba nie ścigali, gdyby zdobyli dziennik Lepinaya. Ale pomysł ten
znikł równie szybko, jak się pojawił. Wściekłość przeważyła nad instynktem
ocalenia życia.
Zerwał się na nogi i zaczął biec. Ten tunel nie był już częścią starożytnej
rzymskiej kopalni. Pochodził z późniejszych czasów - miał ściany wyłożone ce-
głą. Dopiero po dłuższej chwili Mercer odgadł, że dosta się do rozległego syste-
mu paryskich kanałów. Zbudowane przez miejskiego inżyniera Napoleona III,
barona Georges'a Haussmanna, który przebudował Paryż na początku XVIII
wieku, kanały były tysiąckilometrowym labiryntem tuneli dokładnie odwzoro-
wującym układ ulic nad nimi. Na szczęście z wodą ulewnych deszczy spłynęła
większość ścieków wytwarzanych przez miliony mieszkańców Paryża, mimo to
smród bijący z koryta kanału w środku tunelu był powalający. Mercer już po kil-
ku krokach zaczął tracić oddech.
Dno tunelu pokrywał lepki muł, wsysający buty. Mercer wskoczył na ce-
glaną półkę biegnącą wzdłuż ściany tunelu. Nad sobą słyszał chlupot ścieków
płynących półmetrowej średnicy rurami, przynitowanymi do sklepienia. Z nie-
szczelnych spoin ciekły strumyczki cuchnącej cieczy. Na szczęście gdzienie-
gdzie w sklepieniu tunelu paliły się żarówki.
Gdyby miał nieco większy zapas czasu, wspiąłby się na jedną z drabinek,
prowadzących najprawdopodobniej do włazów na ulicach, ale domyślał się, że
ścigający są tuż za nim. Dogonią go w ciągu minuty.
Biegł najszybciej, jak mógł w tym smrodliwym powietrzu. Nie zwracał
uwagi na tabuny szczurów ani na jasne, porcelanowe tabliczki z nazwami ulic
na każdym skrzyżowaniu. Wybierał kierunek i biegł przed siebie. Zauważył, że
poziom wody w tunelu ciągle się podnosi. Minął ostry zakręt i nagle pogrążył
się po kolana w wodzie. Plątanina gałęzi utworzyła tamę w poprzek tunelu, a
woda, nie znajdując ujścia, szybko go wypełniła.
Mercer wspiął się po gałęziach na szczyt tamy i skoczył do wody, która
przeciekała między gałęziami. Ocierając ścieki z twarzy, odrzucił zdechłego
szczura, który się do niego przyczepił. Przez niewielki otwór w stercie gałęzi zo-
baczył zabójców - niewyraźne cienie za skaczącymi światłami latarek. Miał
pewność, że da radę wyeliminować jednego, a nadzieję - że obu. Gdyby mu się
nie udało załatwić obu, woda z tej strony tamy, gdzie się znajdował, była o wie-
le płytsza niż przed tamą, co powinno dać mu kilka minut przewagi nad tym,
który pozostanie przy życiu. Podniósł berettę i ze zdumieniem zauważył, że nie
drży mu ręka.
Dwaj ścigający go albo domyślali się zasadzki, albo byli po prostu świetnie
wyszkoleni, toteż rozdzielili się, podchodząc do tamy. Jeden został z tyłu osła-
niać partnera, który zajął pozycję za wielkim zaworem. Mercer już wiedział, że
nie uda mu się załatwić obu. Wybrał na cel tego bliższego. Dzieliło go od niego
około sześciu metrów - dla niego łatwy strzał - ale nie znał swojej broni i nagle
zaczął się trząść z zimna.
Kiedy tylko mężczyzna schowany za zaworem wychylił się zza nie- go,
Mercer nacisnął spust. Pistolet się zaciął. Nienaturalny dźwięk poniósł się nad
szumem wody przepływającej przez tamę. Zanim Mercer zdążył odblokować
broń, osłonę z gałęzi, za którą się skrył, zorały pociski. Wypełzł ze swojej kry-
jówki i pobiegł w sięgającej mu do kostek wodzie, rozbryzgując mokasynami
niewiadomego pochodzenia szlam.
Dotarł do skrzyżowania, gdzie tunele rozchodziły się na cztery strony. Kie-
dy skręcał, pocisk odłupał spory kawał cegły obok jego głowy. Pył dostał się do
i tak już załzawionych oczu Mercera. Woda była tu głębsza. Zamiast wskoczyć
na półkę, Mercer powstrzymał obrzydzenie i zanurkował. Na oślep odblokował
pistolet i zaparł się piętami o muł na dnie. Neseser wepchnął pod nogi. Omywa-
ła go brudna woda, ocie- rało się o niego coś nieokreślonego i obrzydliwego.
Płuca zaczęły protestować przeciwko śmierdzącemu powietrzu, które wciągnął,
na ustach czuł smak wstrętnej cieczy, usiłującej wedrzeć się do jego wnętrzno-
ści.
Przypomniał sobie jeden z dowcipów Harry'ego. Jeśli kosmos jest pełen
kosmitów, to Paryż - parazytów. Ten fragment Paryża z pewnością roił się od
nich. Siłą woli Mercer utrzymywał się pod powierzchnią wody. Takiej zasadzki
Chińczycy nie mogli przewidzieć.
Pierś zaczęły mu szarpać skurcze - zużywał właśnie resztki tlenu. Pod zaci-
śniętymi powiekami zobaczył skaczące iskierki. Wiedział, że wytrwa jeszcze
kilka sekund. Sękata gałąź uderzyła go w ramię. Z ust wyrwało mu się kilka bą-
belków powietrza, potem cała ich fala, której płuca nie zdołały zatrzymać. Mer-
cer wyskoczył na powierzchnię, częściowo osłonięty przez liście na konarze.
Włosy przylepiły mu się do głowy, w oczy szczypała woda, której nie zdążył
otrzeć. Jeden z prześladowców był dziesięć kroków za nim, ostrożnie skradał się
ceglaną półką biegnącą nad rzeką ścieków. Mercer poddał się nurtowi, który ob-
rócił jego ciało, jednocześnie wypatrywał drugiego prześladowcy.
Ten drugi był daleko w głębi tunelu, sprawdzał odcinek kanałów przed
ostatnim skrzyżowaniem. Mercer widział tylko światła jego latarki tańczące na
zawilgoconym sklepieniu.
Skoncentrował uwagę na tym, który znajdował się blisko niego. Bez skru-
pułów strzeliłby mu w plecy. Klęczał w strumieniu ścieków, a to nie sprzyjało
rozmyślaniom o honorze czy uczciwej grze. Mercer sprawdził jeszcze raz pisto-
let i podniósł go, ale nagle uświadomił sobie, że jednak nie strzeli do odwróco-
nego do niego tyłem mężczyzny. Jasna cholera.
- Hej, kolego, masz pożyczyć trochę papieru toaletowego?
Tamten odwrócił się szybciej, niż Mercer się spodziewał. Pistoletem goto-
wym do strzału zatoczył krąg i wystrzelił, zanim jeszcze dobrze wycelował.
Mercer dwa razy nacisnął spust beretty. Pierwszy strzał trafił mężczyznę w
bark, przedłużając jego obrót, drugi odłupał kawałek kości z kręgosłupa. Chiń-
czyk padł, zanim jeszcze łuska z pistoletu Mercera odbiła się od ściany tunelu.
Mercer wskoczył na ceglaną półkę, pewien, że strzały z niewytłumionej broni
ściągną tu drugiego zabójcę. Jak dotąd neseser nie zrobił się cięższy, co znaczy-
ło, że szczelne zamknięcie wciąż nie przepuszczało wody i chroniło stary dzien-
nik przed zniszczeniem.
Biegł dalej w tunelach pod miastem, uskakując w boczne odgałęzienia,
przesadzając rwący nurt w większych tunelach i gubiąc się tak dokumentnie, że
gdyby nawet pozbył się ostatniego prześladowcy, nigdy nie zdołałby znaleźć
drogi powrotnej. Za każdym razem, kiedy już mu się zdawało, że nikt go nie
goni, dostrzegał za sobą światełko latarki zawziętego ścigającego.
Przed sobą ujrzał kolejną drabinkę prowadzącą na górę i uznał, że przewa-
gę ma dość dużą, by zaryzykować wspinaczkę bez zabezpieczenia. Stalowe
szczeble były śliskie od mułu. Mercer wetknął pistolet za pasek spodni i zaczął
się wspinać. Na samej górze odkrył, że hermetyczna uszczelka, nie pozwalając
przedostać się smrodliwemu powietrzu na ulicę, zapiekła się na stałe. Uderzył w
nią kilka razy, a potem spełzł z powrotem na dół. Nie mógł tracić czasu. Latarka
prześladowcy była sto metrów za nim. Za daleko na celny strzał, chyba że miał-
by wielkie szczęście albo grał w hollywoodzkim filmie.
Napotykał coraz więcej stosunkowo suchych tuneli i zastanawiał się, jak to
możliwe po takich deszczach, o jakich opowiadał Jean-Paul. Kiedy szedł,
chwiejąc się, jednym z nich, na plecach poczuł nagle mocny podmuch cuchną-
cego powietrza. Odwrócił się. Chińczyk nie skręcił jeszcze w jego tunel, ale za
skrzyżowaniem, które właśnie minął, Mercer zobaczył ścianę wody niosącą
śmieci wszelkich możliwych kształtów i rozmiarów. Kanalarze pracujący na
tym odcinku prawdopodobnie na pewien czas zatamowali przepływ wody, żeby
powstało ciśnienie jej strumienia wystarczająco silne do usunięcia przeszkód. Tę
metodę czyszczenia kanałów stosowano w mieście od ponad stu lat. Mercer sły-
szał także, że służby miejskie zatrudniały do tego celu specjalnych łodzi ze ślu-
zami.
Wyskoczył z koryta kanału tuż przed wzniesioną falą; woda pędziła z im-
petem, od którego cały tunel dygotał. Przez chwilę leżał na oślizgłej półce, nie-
mal u kresu sił. Oddychał zbyt ciężko, by napełnić powietrzem całe płuca. Po-
woli podniósł się na nogi i przekonał, że prześladowca skrócił dystans do kilku
metrów.
Ostatkiem sił Mercer dotarł do komory z bramkami i zaworami, w której
łączyło się kilka większych kanałów. Całkowicie wyczerpany, schował się za
stalową obudową zaworu wielkości kotła lokomotywy. To było najlepsze miej-
sce do obrony, jakie znalazł. Sprawdził, ile pocisków zostało w beretcie - tylko
jeden. Pocisk zresztą był tak skorodowany, że Mercer miał pięćdziesiąt procent
szansy, że nie eksploduje w pistolecie. Pospiesznie rozejrzał się w poszukiwaniu
dróg ucieczki. W tej samej chwili kiedy zobaczył otwarty właz w podłodze, za-
zwyczaj osłonięty pokrywą, do pomieszczenia wpadł ostatni z trzech prześla-
dowców. Wyglądał na w ogóle niezmęczonego. Jego ruchy były szybkie i pre-
cyzyjne - metodycznie lustrował wzrokiem komorę, z wycelowanym do strzału
pistoletem. Mercer nie mógł czekać, aż spojrzenie za-
bójcy padnie na niego.
Najciszej, jak pozwalały na to mokre mokasyny, podkradł się od tyłu do
prześladowcy, gdy dzieliły go od niego trzy metry, rzucił się na przeciwnika.
Tamten był szybki, ale okazało się, że niewystarczająco szybki. Obaj upadli na
barierkę osłaniającą właz z trzech stron. Przeciwnik stracił oddech, gdy uderzył
żebrami o metalowe pręty. Mercer wykorzystał chwilową przewagę, żeby wy-
trącić mu z ręki pistolet.
Zabójca wbił łokieć drugiej ręki w pierś Mercera, wywijając się z jego
uścisku i przyjmując bojową postawę. Mercer znał kilka podstawowych ciosów
karate, ale za swoją jedyną broń w tym starciu uznał większą masę ciała. Chiń-
czyk wykonał błyskawicznie kopnięcie, a Mercer, gdy tamten był w półobrocie,
oplótł go rękami i zaczął z całej siły zaciskać chwyt. Chińczyk wyrżnął go tyłem
głowy w twarz, ale Mercer w tym samym momencie pochylił głowę, tak że i po-
tylica tamtego zderzyła się z ogłuszającym trzaskiem z jego czołem.
Oszołomiony Mercer poluzował uścisk, a wtedy przeciwnik zadał mu dwa
potężne ciosy w pierś, a potem nasadą dłoni trafił go w szczękę. Mercer upadł.
Chińczyk skoczył na niego jak terier. Kopnięciem przesunął go bliżej
otworu w podłodze. Mercer nie był w stanie się bronić. Nie stawiał oporu, ale
jedną ręką schwycił neseser, a drugą złapał tamtego za nogę i osunął się we
właz.
Spadli dwa metry w dół, w strumień wody płynący idealnie okrągłym w
przekroju tunelem. Wyglądał raczej jak wielki rurociąg, ale chyba zbudowano
go w tym samym okresie, co poprzednie. Leżących w wodzie mężczyzn owiał
silny podmuch. Obaj byli przez chwilę zbyt oszołomieni, by się ruszyć.
Mercer podniósł się na nogi, nim zdążył to zrobić przeciwnik, i sta- nął
twarzą do nie wiadomo skąd wiejącego wiatru. Chińczyk był do tego wiatru od-
wrócony plecami, dlatego nie zobaczył, co wychynęło ku nim z ciemności. Mer-
cer zobaczył. Był to widok rodem z koszmaru.
Tunel był jedną z głównych odnóg całego systemu i zaprojektowano go
tak, by czyszczenie nie wymagało wchodzenia doń z łodziami i specjalnymi ło-
patami, zwanymi rabot. Kiedy muł i śmieci zatykały prześwit, kanalarze wpusz-
czali do tunelu olbrzymią, drewnianą kulę; jej średnica wynosiła dokładnie dzie-
więć dziesiątych średnicy tunelu. Kula pod ciśnieniem wody napierającej na nią
toczyła się przez kanał niczym monstrualny korek wypychany z równie mon-
strualnej butelki szampana.
Mercer zrozumiał teraz, co Jean-Paul miał na myśli, mówiąc, że służby
miejskie grają w kulki. Kanalarze w dosłownym znaczeniu tego słowa wpusz-
czali półtonową kulę do kanałów burzowych, żeby oczyścić je ze śmieci spłuki-
wanych z ulic przez ulewę.
Kula toczyła się na nich z niewyobrażalną siłą, pchana tonami wody. Woda
tryskała ze szczeliny między powierzchnią kuli a ścianami tunelu. Mercer od-
wrócił się i zaczął biec, zapalając drugą latarkę, tę, którą schował za paskiem
przy wejściu do katakumb. Obejrzał się raz. Chińczyk kuśtykał za nim, bo wpa-
dając do włazu, zranił się w nogę. Szybkość jego ucieczki nie dorównywała w
żadnej mierze szybkości kuli.
Chińczyk musiał o tym wiedzieć, bo w ostatniej chwili się odwrócił. Wrza-
snął raz, wysoko i przenikliwie, głosem, który poniósł się ponad grzmotem mas
wody pędzącej pod naporem ogromnego ciśnienia, a potem padł przytłoczony
ciężarem toczącej się kuli. Kula, nie zatrzymując się, zmiażdżyła go - całkowi-
cie. Zniknął, jakby nigdy nie istniał. Mercer wykrzesał z siebie ostatek sił i po-
biegł szybciej niż kiedykolwiek w życiu, omiatając światłem latarki gładkie
ściany tunelu w poszukiwaniu drogi ucieczki.
JACK DU BRUL RZEKA ZNISZCZENIA Tytuł oryginału: River of Ruin Przekład Przemysław Bieliński
Pamięci mojego ojca Davida Du Brula. Żaden autor nie wykreował większego od niego bohatera ani lepszego człowieka.
Paryż, Francja Młotek licytatora opadł z ostrym trzaskiem, który rozszedł się głośnym echem w bogato zdobionej sali. - Sprzedano za czterdzieści siedem tysięcy franków licytującemu numer sto dwadzieścia siedem. Cyfrowa tablica obok podwyższenia pokazywała uzyskane w kolejnych li- cytacjach kwoty we frankach w przeliczeniu na dolary, po aktualnym kursie wy- miany. Książka, którą demonstrował stojący za licytatorem asystent w białych rękawiczkach, unosząc ją wysoko nad głowę, została właśnie kupiona za prawie siedem tysięcy dolarów. Ofertę złożyła pracownica domu aukcyjnego; reprezentowała osoby zainte- resowane kupnem, które nie mogły lub nie chciały przyjechać do Paryża na au- kcję rzadkich wydań książek i unikatowych rękopisów. Takich przedstawicieli było kilkoro. Siedzieli na osobnej ławie, podobnej do ławy przysięgłych. Każdy miał telefon i komputer z dostępem do Internetu. Pozostałą część wysokiej sali zajmowały rzędy wygodnych krzeseł dla kupujących biorących udział w aukcji osobiście. Librairie Antique Derosiera oferowała dziś książki ze zbioru Patriar- chowie ery przemysłowej. Na jutrzejszej aukcji, głównym wydarzeniu trzydnio- wej imprezy, zostanie wystawionych kilkanaście renesansowych Biblii i niepeł- ny rękopis Leonarda da Vinci, który - jak oczekiwano – mógł pójść za kilka mi- lionów dolarów. Zanim pojawiła się następna książka i jej zdjęcie na ekranie rzutnika za podwyższeniem, w sali słychać było cichy pomruk rozmów i szelest kartek kata- logów. Philip Mercer czekał na ten moment rozproszenia uwagi. Przeszedł po mar- murowej podłodze do krzesła w ostatnim rzędzie. Kilkoro eleganckich gości skrzywiło się, słysząc plaskanie jego mokrych butów. Ich pogardliwe nadęcie raczej rozbawiło Mercera, niż zawstydziło. Za wysokimi, łukowato zwieńczony- mi oknami ulice zalewał jesienny deszcz. Ołowiane niebo tłumiło blask Paryża. Ale w sali, w której odbywała się licytacja, lśniły bogate złocenia sufitu i lakie- rowana kosztowna boazeria na ścianach. Siadając, Mercer podchwycił spojrzenie licytatora. Jean-Paul Derosier lek- ko skinął mu głową. Starał się nie okazywać specjalnych względów żadnemu klientowi. Mercer wiedział, że stary przyjaciel cieszy się na jego widok. To
Jean-Paul ściągnął go do Paryża - przesłał mu listę książek i rękopisów, które miały iść pod młotek na tej właśnie aukcji. Poznali się wiele lat temu, kiedy Jean-Paul był zwyczajnym Gene'em, a swoje nazwisko wymawiał z twardym amerykańskim „r". Chodzili do liceum w Barre, w stanie Vermont, obaj byli outsiderami i pragnęli wyrwać się z tej dziu- ry w Nowej Anglii. Derosier rozsmakował się w luksusie i postanowił zdobyć majątek. Mercer zaś odkrył w sobie żyłkę podróżniczą, przekazaną mu w ge- nach przez rodziców, którzy zginęli w Afryce, gdy miał dwanaście lat. W Barre zamieszkał u dziadków zè strony ojca. Po latach drogi jego i Derosiera znów się skrzyżowały. Dzięki sukcesom zawodowym Mercer, interesujący się starymi drukami i rękopisami, mógł pozwolić sobie na kupowanie białych kruków. Jean- Paul miał już wtedy wyrobioną pozycję w branży antykwarycznej. Mercer otworzył wydrukowany na kredowym papierze katalog, sprawdził, który numer jest następny, i zaklął. Minęła już połowa dzisiejszej aukcji. Przez opóźnienie w interesach jego plan, żeby przyjechać do Paryża kilka dni wcze- śniej, legł w gruzach. Gdyby nie umówił spotkania na następny dzień, w ogóle odwołałby przyjazd i zalicytował przez pośrednika. Dopiero co przyleciał do Pa- ryża. Do domu aukcyjnego przyjechał taksówką prosto z lotniska Charles'a de Gaulle'a. Następną oferowaną książką był osobisty dziennik Ferdinanda de Lessepsa, napisany podczas jego jedynej wyprawy do Panamy w 1879 roku. Zanim słynny budowniczy Kanału Sueskiego przybył do Ameryki Środkowej, zdołał przeko- nać syndykat inwestorów, że powtórzy swój sukces i przekopie kanał na pozio- mie morza przez zarośnięty dżunglą przesmyk. Przedsięwzięcie skończyło się niepowodzeniem i śmierciądwudziestu trzech tysięcy robotników, a także kryzy- sem finansowym,który wstrząsnął Francją. To była jedna z najważniejszych pozycji oferowanych tego dnia; spodzie- wano się, że osiągnie cenę około dwudziestu tysięcy dolarów. Mercer przejrzał katalog i odetchnął z ulgą. Rękopis, który chciał zalicyto- wać, jeszcze nie został wystawiony. Odprężył się po raz pierwszy od chwili wy- lądowania i zaczął osuszać zmoczoną deszczem ciemną czuprynę, wyciskając dłonią wodę. - Następna pozycja przed krótką przerwą to numer sześćdziesiąt dwa. Jean-Paul Derosier wiedział, kiedy podnieść głos o oktawę; bezbłędnie podsycał napięcie panujące w sali; Mercer wyczuwał także gniewne wzburzenie wśród licytujących, którego nie rozumiał.
- Dziennik liczy sto siedemdziesiąt stron. Ferdinand de Lesseps zapisywał go własnoręcznie podczas wyprawy do Panamy. Jak państwo widzicie, rękopis jest w doskonałym stanie, oprawiony w bordową skórę, z nazwiskiem de Les- sepsa na okładce. Derosier dalej rozwodził się nad zaletami dziennika, a na ekranie pojawiały się zdjęcia pojedynczych stron. Mówił po francusku. Chociaż Mercer dobrze znał ten język, nie zwracał uwagi na prezentację. Ten dziennik go nie intereso- wał. Wyjrzał za okno. Żałował, że po wylądowaniu nie zdążył zmienić chociaż koszuli. Mokry garnitur lepił się do ciała, a krawat ocierał się o nieogoloną szy- ję. Jean-Paul zakończył prezentację słowami: - Licytację zaczynamy od pięćdziesięciu tysięcy franków. Posługująca się telefonem pracownica domu aukcyjnego z tabliczką nume- ru sto dwadzieścia siedem kiwnęła głową, a licytujący zgodnym chórem jęknęli. Mercer natychmiast się zorientował, że tajemniczy licytujący zdominował aukcję, podbijając ceny książek. Szaleństwo trwało minutę. Cena wzrosła do trzydziestu tysięcy dolarów. Przy kolejnych skokach licytujący z rezygnacją ki- wali głowami. Wiedzieli, że i tak przegrają. Najwyraźniej czerpali jednak per- wersyjną radość z tego, że zmuszają numer sto dwadzieścia siedem do zapłace- nia więcej, niż dziennik jest wart. Nieustępliwość przedstawicielki licytującego zaczęła słabnąć, kiedy cena przekroczyła pięćdziesiąt tysięcy dolarów - to dwa i pół razy więcej niż szacunkowa wartość dziennika. Mercer wyobrażał sobie wściekłość, jaką słyszała w głosie tego, kogo reprezentowała. W końcu zostało tylko dwóch licytujących: tajemnicza osoba na linii i pe- wien Amerykanin. Mercer widział go na licytacji w Christie's, w Nowym Jorku. Rok wcześniej. Tak jak on, ów mężczyzna brał udział w aukcji z miłości do książek, nie kierując się ich rynkową wartością. Mercer przypomniał sobie, że to jakiś dyrektor firmy naftowej. Facet miał kieszenie głębsze niż odwierty, które robił, ale przy siedemdziesięciu pięciu tysiącach dolarów nawet on musiał się wycofać, ze złością kręcąc głową. Po okrzyku Jeana-Paula „Sprzedane!" nie nastąpił zwyczajowy aplauz, któ- rym nagradzano tak wysokie wylicytowane sumy. Sala wibrowała nieprzyjem- nym napięciem. Przedstawicielka licytującego o numerze sto dwadzieścia sie- dem nie podnosiła wzroku, jakby wstydziła się brutalnej taktyki, do której ją zmuszono. - Teraz nastąpi dwudziestominutowa przerwa - zapowiedział Derosier. - Zapraszamy na szampana do foyer.
Mercer wziął kieliszek od kelnerki i zaczekał, aż Jean-Paul skończy rozmo- wę ze starymi klientami i urabianie nowych. Cięta rana na palcach lewej dłoni znów zaczęła krwawić; otarł krew serwetką. Mężczyzna w garniturze od Arma- niego, mający poranione dłonie, mógł wzbudzać ciekawość, ale nikt do niego nie podszedł. I to nie dlatego, że wyglądał tu niestosownie. Przeciwnie, choć w przemoczonych butach i z krwawiącymi ranami, wyraźnie czuł się swobodniej w tej urządzonej z przepychem sali niż reszta gości. Zatamowawszy krwawienie, wyrzucił poplamione serwetki i zbył całą sprawę wzruszeniem ramion. Tym rozbrajającym gestem odpowiedział na utkwione w nim spojrzenie starszej damy. Miało to znaczyć „Okropność, kiedy coś takiego człowieka spotyka". Ponurą dotąd twarz matrony rozjaśnił uśmiech. Derosier, uwolniwszy się od towarzystwa leciwej kobiety w śmiesznym niebieskim kapeluszu, podszedł do Mercera opartego o obitą adamaszkiem ścia- nę. Obaj byli wysocy - mieli około metra osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, ale Mercer wydawał się wyższy. Jean-Paul, ze swoją jasną cerą, chłopięco długi- mi rzęsami i ruchliwymi ustami, był raczej ładny niż przystojny. Mercer miał bardziej męskie, twarde rysy. Jego śmiało patrzące szare oczy potrafiły rzucać spojrzenie miękkie jak jedwab albo groźne niczym arktyczna burza. - Co się tu dzieje, Jean? - Mercer nie przyzwyczaił się do pełnego francu- skiego imienia Derosiera. Różnica między starymi druhami uwidoczniła się jeszcze bardziej, gdy uścisnęli sobie dłonie. Ręce Jean-Paula były smukłe i zadbane, Mercera zaś po- znaczone bliznami i odciskami - świadectwo wielu lat pracy fizycznej. Derosier spędził w Paryżu większość życia, mówił więc po angielsku z francuskim ak- centem. - Mercer, mon Dieu, nie sądziłem, że zdążysz. - Utknąłem z robotą w Utah i uciekł mi samolot. Nie miałem nawet czasu zajrzeć do domu. - Mercer mieszkał w Arlington, na przed- mieściach Waszyngtonu. - Walizkę mam pełną brudnych ubrań i próbek zebra- nych minerałów - Złoto, mam nadzieję. - Nic takiego. Firma wydobywająca miedź chciała wziąć pożyczkę w banku inwestycyjnym. Bank wynajął mnie, żebym sprawdził raporty geologiczne firmy i nadzorował serię kontrolnych odwiertów, by potwierdzić, że we wskazanym przez nią miejscu są złoża zdatnej do wydobycia rudy. Mercer był niezależnym konsultantem górniczym. Takie zlecenia stanowiły jego chleb powszedni. Zrobił na nich majątek i zyskał reputację jednego z naj-
lepszych inżynierów górnictwa na świecie. Jego słowo wystarczyło, żeby firmy pompowały miliardy dolarów i wysyłały tysiące ludzi pod ziemię do prac wydo- bywczych. Jean-Paul nieznacznie wzruszył ramionami. - Paskudny sposób zarabiania na życie, ale widzę, że na rachunki wystar- cza. - Klepnął Mercera w płaski brzuch. - I pomaga zachować formę. Ja toczę beznadziejną walkę na siłowni cztery razy w tygodniu, a ty wyglądasz, jakbyś był w lepszej kondycji niż w czasach liceum. - To ty się ożeniłeś z szefową kuchni, nie ja. - Mercer parsknął śmiechem. - Łatwiej mi zachować linię, bo jestem sam i za cholerę nie umiem gotować. - Rozumiem, że należą ci się gratulacje. Pamiętasz Cathy Rich, opiekunkę księgi pamiątkowej w naszym liceum? Po tylu latach wciąż przysyła mi infor- macje o starych znajomych z klasy. Powiedziała, że być może będziesz praco- wał w Białym Domu. - No, nie w samym Białym Domu - odparł wymijająco Mercer. – To posa- da doradcy prezydenta. Jak już przejdę jakąś tam indoktrynację, będę jeździł tyl- ko na wezwanie. Tak jakby na pół etatu. Było to stanowisko specjalnego doradcy naukowego prezydenta, utworzo- ne specjalnie dla Mercera. Miał on nie wchodzić w skład doradców. Propozycję tę złożono mu po wykonaniu przez niego niezwykłego zadania na Grenlandii. Doszło wtedy do brutalnej konfrontacji z grupą terrorystów, usiłujących ukraść śmiercionośny radioaktywny izotop o nazwie Pandora. - Wydaje mi się, że nie mówisz mi wszystkiego - zauważył Jean-Paul - ale i tak ci gratuluję. - Dzięki. No to co się dzieje na aukcji? Kto to wszystko kupuje? - Cholerne żółtki - splunął Derosier. - Nie znoszę ich. - Mało to politycznie poprawne. - Teraz jestem paryżaninem. - Jean-Paul roześmiał się od ucha do ucha. - Nienawidzimy wszystkich po równo. - Spoważniał. - Wiem tyle, że to Chińczyk i że kilka dni po upublicznieniu przedmiotów aukcji wysłał pośrednika do rodzi- ny, która sprzedaje dokumentację Kanału Panamskiego, z propozycją zakupu całości od ręki. Jak się już domyśliłeś, bierze wszystko, co się choćby minimal- nie wiąże z Kanałem. Reszta go nie obchodzi. Wielu moich stałych klientów wyjdzie stąd z pustymi rękami. Na twarzy Mercera pojawił się niepokój. - Nie martw się - zapewnił go Derosier. - Kiedy cię tu zapraszałem, obieca- łem, że będziesz mógł kupić dziennik Godina de Lepinaya, i dotrzymam słowa.
Mercer zrozumiał, co Derosier ma na myśli. - Jean, dzięki za propozycję, ale nie rób niczego, czego nie zrobiłbyś dla każdego innego klienta. - Za późno. Na początku aukcji ogłosiłem, że dziennik Lepinaya nie jest już na sprzedaż. Zapłacisz mi równowartość wyceny, chyba cztery tysiące dolarów, i jest twój. Słuchaj, jesteś jedynym z moich klientów, który naprawdę czyta to, co kupuje. Jestem pewien, że przeczytałeś już tłumaczenie dwudziestu ośmiu to- mów Encyclopé- die Méthodique Diderota, które pomogłem ci skompletować. To okropne, że książki i dokumenty dotyczące Kanału Panamskiego, które dzi- siaj wystawiam na aukcji, trafią na półkę biblioteczną jakiegoś biznesmena, któ- ry uważa, że będą doskonałą ozdobą wnętrza. W głównej sali zabrzmiał dzwonek. - Muszę wracać - powiedział Derosier. - Spotkamy się po licytacji, wtedy dam ci dziennik Lepinaya. Mercer zaczekał, aż fala ludzi wróci do sali, a potem sięgnął do wewnętrz- nej kieszeni marynarki po telefon komórkowy, który jego przyjaciel, Harry Whi- te, podarował mu na urodziny. Numer już był zapisany w pamięci komórki. Mercer przyłożył telefon do ucha, słuchając pisków połączenia międzynarodo- wego. Trwało to pełną minutę. - Hola? - odezwał się damski glos. - Mario, mówi Philip Mercer. - Mercer. - Jej angielski był niezły, ale mówiła z silnym akcentem. - Jesteś już w Panamie? Dobrze cię słychać. Maria Barber była urodzoną w Panamie żoną Gary'ego Barbera, rodowite- go Alaskanina, którego Mercer poznał podczas studiów w Szkole Górniczej Sta- nu Kolorado. Mercer wstąpił do niej po uzyskaniu stopnia magistra geologii i szykował się do doktoratu. Gary był od niego dwadzieścia lat starszy i kiedy za- czął studia w owej słynnej szkole górniczej, mógł się już poszczycić znalezie- niem dużej żyły złota. Wyleciał po jednym semestrze i wrócił do czteroosobo- wej spółki na Alasce, której był udziałowcem. Mercer ukończył studia z jedną z najwyższych lokat w swoim roczniku. On i Gary utrzymywali ze sobą luźny kontakt - dzwonili do siebie kilka razy w roku i spotykali na obiedzie, jeśli w trakcie podróży znaleźli się w tym samym mieście. Pięć lat temu Gary nieoczekiwanie sprzedał swoje udziały partnerowi i wy- jechał do Ameryki Środkowej, by zająć się nową działalnością - poszukiwaniem skarbów. Próbował przekonać Mercera, że włóczenie się po dżungli w poszuki-
waniu zaginionych zabytków niczym się nie różniło od przepłukiwania żwiru z setek kilometrów strumieni w pogoni za złotem. Mercer pogardzał poszukiwaczami skarbów. Uważał, że rzadko im się uda- wało właściwie ocenić szanse wyprawy. Żyli złudną nadzieją szybkiego wzbo- gacenia się. Wszyscy, z wyjątkiem kilku głośnych nazwisk, kończyli spłukani i zgorzkniali po kilkudziesięciu latach bezowocnej pracy. Byli podobni do tych, którzy uważają, że gra na loterii to dobry plan inwestycyjny. Nie udało mu się wyperswadować Gary'emu pomysłu i uparty Alaskanin wyjechał z kraju pełen entuzjazmu, który okazał się zgubny dla wielu mu podobnych. Mercer musiał jednak oddać Barberowi sprawiedliwość. Pięć lat bezowoc- nych poszukiwań nie osłabiło determinacji Gary'ego. Teraz ekscytował się skar- bami bardziej niż na początku. Wmówił sobie ostatnio, że jest na tropie zaginio- nego hiszpańskiego skarbu, większego od wszystkich, jakie dotąd znaleziono. Zadzwonił do Mercera miesiąc temu, wytropiwszy dziennik Lepinaya na aukcji, i powiedział, że zapłaci połowę jego ceny za samą możliwość przeczytania go. Był przekonany, że ostatni fragment układanki, którą próbował rozwiązać, kryje się na kartach tego dziennika. Mercer uważał, że Gary ma urojenia i wcale mu to nie pomoże odnaleźć skarb, mimo to zgodził się na taki układ. Zamierzał kupić dziennik z prostego powodu - interesował go człowiek, który w 1879 roku jako pierwszy zaproponował wybudowanie kanału ze śluza- mi. Taki kanał Stany Zjednoczone ostatecznie zbudowały ćwierć wieku później. Derosier miał rację. Mercer zamierzał prze-czytać dziennik. Najprawdopodob- niej lektura wręcz go pochłonie. - Nie, Mario, jestem jeszcze w Paryżu. Jest tam Gary? Mam dla niego do- bre wiadomości. - Jest w samym środku prowincji Darien, na południe od El Real. - W gło- sie Marii Barber słychać było niechęć. Nie podzielała zainteresowań męża. - Znów się wygłupia, tkwiąc nad tą przeklętą rzeką. Nie widziałam go od kilku ty- godni. - Masz z nim jakiś kontakt? Kiedy ostatnio się widzieli, Gary pokazał Mercerowi zdjęcie swojej o wiele młodszej żony. Była to ładna, kruczowłosa kobieta poniżej trzydziestki, o chmurnym spojrzeniu. Na zdjęciu wyglądała poważnie, jakby w ciągu swego krótkiego życia więcej przeżyła, niż powinna. Gary tłumaczył melancholię tym, że wychowała się w slumsach Panamy, w dzielnicy Casco Viego. - Si, wczoraj rozmawialiśmy przez radio. Mam się do niego odezwać za godzinę.
- Powiedz mu, że mam dziennik Lepinaya i będę w Panamie pojutrze. - Ucieszy się - powiedziała Maria bez entuzjazmu. - Mam cię odebrać z lot- niska, jak chciałeś? - Tak, lecę przez Martynikę. - Ubrania w jego bagażu, po upraniu, były od- powiednie do noszenia w tropikalnej Panamie. - Przylatuję siedemnastego, oko- ło dziesiątej rano. - Ostatnim razem, kiedy rozmawiałam z Garym, powiedział, że ma ci do pokazania coś bardzo ważnego. Prosił, żebym się upewniła, że zostaniesz przy- najmniej na tydzień. - Powiedz mu, że zobaczymy - odparł wymijająco Mercer. Nie był w domu od prawie miesiąca i nie planował pobytu w Panamie dłuższego niż kilka dni. Nie mógł się już doczekać paru tygodni spokoju przed zameldowaniem się w Białym Domu na długie cykle nużących odczytów i spo- tkań. - Powiem mu - powiedziała Maria. - I do zobaczenia na lotnisku Tecumen siedemnastego rano. Potem zabiorę cię tam, gdzie Gary pracuje. I... - O co chodzi? - O to, że nasilenie walki z narkotykami w Kolumbii wypędziło wielu zbuntowanych żołnierzy na południe Panamy do prowincji Darien. Pomyślałam, że powinieneś wiedzieć. - Dzięki za ostrzeżenie - odparł Mercer, ale Maria już się rozłączyła. Wrócił do głównej sali. Jean-Paul miał właśnie zapowiedzieć następną książkę. Zająwszy swoje miejsce, Mercer przysłuchiwał się niezbyt uważnie li- cytacji; zainteresowały go tylko materiały dotyczące Kanału Panamskiego. Tak jak poprzednio licytujący numer sto dwadzieścia siedem kupował to wszystko, niejednokrotnie płacąc dwa razy więcej, niż licytowane rzeczy były warte. Mer- cer wiedział, że tacy licytujący często wysyłali na aukcje swoich ludzi, którzy donosili im, przeciwko komu licytują. Ze swojego miejsca z tyłu sali widział wszystkich tłumnie zgromadzonych elegancko ubranych gości, ale nie było wśród nich żadnego Azjaty. Jednak wysłannikiem enigmatycznego Chińczyka mógł być Europejczyk. Dochodziła osiemnasta, kiedy licytacja się zakończyła. Wewnętrzny biolo- giczny zegar Mercera wskazywał dziesiątą rano, ale geolog był tak zmęczony, że myślał tylko o powrocie do hotelu. Nie spał od dwudziestu godzin, a rano miał spotkanie w Ecole des Mines na bulwarze St. Michel, niedaleko Ogrodu Luksemburskiego.
Znalazł ponownie Jeana-Paula w grupie osób zgromadzonych w małej sali obok głównej sali aukcyjnej. Dzięki licytującemu numer sto dwadzieścia siedem i wysokiej cenie zapłaconej za szkic Gustave'a Eiffela Derosier zbił dziś niezłą fortunę i cały promieniał. - Mercer, co za dzień. To chyba mój rekord, a duże rzeczy wystawiamy do- piero jutro. - Odwrócił się, by przedstawić człowieka stojącego obok niego. - To jest mój szef ochrony, René Bruneseau. Bruneseau, krępy mężczyzna, miał posturę wojskowego instruktora musz- try. Jego rzednące włosy były krótko ostrzyżone, co uwydatniało gęste brwi nad ciemnymi oczami. Kształt jego kanciastej głowy wskazywał raczej na pochodze- nie słowiańskie niż francuskie. Ostre rysy łagodził kilkudniowy zarost. Zęby były pokryte brązowym nalotem z kawy. Miał na sobie źle leżący garnitur przy- prószony popiołem z papierosów. - Miło mi pana poznać - powiedział Mercer i odwrócił się do Jeana-Paula. - Wygląda na to, że numer sto dwadzieścia siedem pozwoli ci dalej delektować się żabimi udkami, ślimakami i innymi ogrodowymi szkodnikami, które wy, Francuzi, z takim uporem jadacie. - Skoro o tym mowa, musimy wyjść na kolację, a przynajmniej na drinka. - Przykro mi, nie tym razem. Jadę do hotelu i walę się spać. - Zatrzymałeś się w Crillonie, jak zwykle? - Nie. Jakiś klient mojej agentki podróży odwołał rezerwację w hotelu na lewym brzegu Sekwany niedaleko Wieży Montparnasse. - Dwustumetrowy biu- rowiec był uważany za skazę miasta, skrzętnie unikaną przez fotografów robią- cych zdjęcia w Paryżu. - Wcisnęła mi ją, żeby klient nie stracił zaliczki. - Oszczędzamy? - zadrwił Jean-Paul. - Zapewniała, że to cztery gwiazdki, a może cztery karaluchy? - Panie Derosier - przerwał Bruneseau dudniącym głosem, dobywającym się z głębin jego klatki piersiowej. - Przyniosę dla doktora Mercera dziennik Le- pinaya, a potem muszę się zająć problemem, o którym rozmawialiśmy. Jean-Paul zrzucił na krótką chwilę maskę ogłady, ale szybko znów ją przy- brał. - Ach tak, prawda. Dziennik Lepinaya. W salce wciąż kręciło się czterdzieścioro czy pięćdziesięcioro licytujących. To dziwne, że Jean-Paul wspomniał o tej książce, skoro ogłosił wcześniej, że nie zamierza jej sprzedać. - Na pewno chcecie wypaplać, że mimo wszystko ją sprzedaliście? - spytał Mercer.
- Och, merde. Zapomniałem. - Derosier rozejrzał się, sprawdzając, czy ktoś go usłyszał. - Nie mogę się skupić. - Myślisz już o tych żabich udkach? - zażartował Mercer. Jean-Paul przez chwilę nie odpowiadał. - Dobrze się czujesz? - Tak, przepraszam. O, wraca René. Szef ochrony niósł dziennik zawinięty w brązowy papier. Mercer przywołał wzrokiem jednego z obsługi, wystrojonego w smoking, i poprosił o przyniesienie z szatni jego stalowego neseseru z próbkami. Po przy- jeździe cały swój bagaż zostawił w recepcji. Czekając, wyjął z portfela czek i wypełnił go, wpisując sumę czterech tysięcy dolarów. Przesadnie zamaszystym gestem podał czek Derosierowi. - Z podziękowaniami od Narodowego Banku Czeków bez Pokrycia. Kiedy przyniesiono mu neseser, Mercer rozciął scyzorykiem brązowy pa- pier. Przez chwilę wpatrywał się w wytartą skórę okładki, czując dreszczyk pod- niecenia. Nie myślał o „ostatnim fragmencie układanki" Gary'ego. W ekscytację wprawiała go sposobność wejrzenia w umysłowość genialnego inżyniera, o dziesięciolecia wyprzedzającego swoje czasy. Powoli otworzył dziennik. Spisa- no go wyblakłym czarnym atramentem na grubym papierze ze szmat, przypomi- nającym w dotyku próbkę tapety. Godin de Lepinay miał pismo pewne i zama- szyste. Mercer przeczytał kilka wierszy, tłumacząc je najlepiej jak potrafił, i stwierdził, że przed wyjazdem musi kupić słownik francusko-angielski. Schował dziennik do neseseru i zatrzasnął stalowe wieko. - Nie możesz się doczekać, kiedy zaczniesz czytać, co? - Jean-Paul trafnie odczytał z wyrazu twarzy Mercera, czym ten jest teraz zaprzątnięty. - Moim zdaniem powinniście panowie iść na drinka – zasugerował René Bruneseau. - No, dalej, Mercer, co ty na to? Mercer pokręcił głową. - Mam apartament w hotelu Victoria Palace z obiecanym łóżkiem tak wiel- kim, że można na nim rozegrać mecz piłki nożnej. Rano jestem umówiony z in- nym moim starym znajomym, a po południu wylatuję do Panamy. W grudniu przyjeżdżasz do Stanów na tę wielką aukcję w Sotheby's. Wtedy się spotkamy, obiecuję. - Rozumiem. - Jean-Paul uścisnął na pożegnanie rękę Mercera; właśnie zbliżył się do nich jakiś klient. Zanim wdał się z nim w rozmowę, zawołał jesz- cze do Mercera: - Tylko bądź ostrożny!
Zabrzmiało to tak dziwnie w jego ustach, że Mercer spytał, na co ma uwa- żać. - Och, po takich ulewach jak ta, trwająca od kilku dni, miejskie służby po- rządkowe, choć grają w kulki i uwijają się jak w ukropie, nie dają sobie rady. Wszędzie są korki, a taksówkarz będzie cię próbował orżnąć w drodze do hote- lu. Mercer się zaśmiał. - Spokojnie, świetnie gram rolę wrednego Amerykanina. Odebrał z szatni bagaż i na ramię zarzucił torbę, w jednej ręce trzymał wa- lizkę z ubraniami, w drugiej - metalowy neseser. Na zewnątrz padało. Woda rozpryskiwała się z pluskiem pod koła samochodów, to ruszających, to zatrzy- mujących się na rue Drouot. Mercer nie miał płaszcza i zimna woda pociekła mu po karku za koszulę. Wydawało mu się, że po drugiej stronie ulicy zauważył Re- nego Bruneseau, ale tamten, nie oglądając się, wsiadł do samochodu. Znalezienie taksówki zajęło Mercerowi dziesięć minut, bo była akurat go- dzina szczytu, a paryżanie jak wszyscy mieszkańcy miast najbardziej na świecie nie lubią moknąć. Mercer kazał algierskiemu kierowcy jechać w stronę placu Denforta- Rochereau na drugim brzegu Sekwany i wsiadł do poobijanego peu- geota. Paryż nigdy go nie fascynował, więc zamknął oczy, kiedy samochód przebijał się przez miasto. Ledwie rzucił okiem na zalaną światłem katedrę No- tre Dame, gdy przejeżdżali przez Ile de la Cite. Taksówkarz litościwie nie pró- bował z nim rozmawiać. Ulewa spowodowała takie korki, że skupił całą uwagę na unikaniu stłuczki. Ulice na lewym brzegu były pamiątką średniowiecznej przeszłości miasta, plątaniną nieregularnych skrzyżowań, kojarzącą się Mercerowi z labiryntem bę- dącym dziełem szaleńca. Kierowca, wydawało się, znał okolicę, musiał jednak kilka razy objeżdżać sąsiednimi uliczkami ciężarówki służb miejskich zaparko- wane przy wybijających studzienkach kanalizacyjnych. Przez fragment szyby, z którego szybko poruszające się wycieraczki usu- wały wodę, Mercer dojrzał pożółkłe kamienne ozdoby XVII-wiecznego obser- watorium. Przypomniał sobie, że rozległy Pałac Luksemburski, siedziba senatu Francji, powinien być tuż za nim. Odwrócił się, żeby przekonać się, czy ma rację, i w ostatniej chwili zdążył się uchwycić oparcia fotela kierowcy. Tył taksówki oświetliła nagle para reflek- torów. Oślepiony nimi Mercer nie zobaczył już zbliżającej się do nich dużej cię- żarówki. Uderzenie nastąpiło ułamek sekundy później i z rozdzierającym łosko- tem taksówka wbiła się w samochód przed nią. Kilka kolejnych samochodów
wlokących się przed nimi w korku powpadało na siebie. Zaskoczony Algierczyk walnął twarzą w kierownicę. Osunął się nieprzytomny z fotela, ściągając z niego pokrowiec z paciorków. Mercer zamortyzował siłę uderzenia, dzięki przytrzymaniu się oparcia fote- la. Cały, choć roztrzęsiony, wychylił się do przodu, żeby zobaczyć, co się stało z Algierczykiem. Nagle ktoś szarpnięciem otworzył drzwi taksówki. Co, u diabła? Mercer sądził, że to jakiś samarytanin spieszący z pomocą. Miał zaledwie sekundę na zorientowanie się, że człowiek wdzierający się do samochodu jest młody, ma na sobie wojskową kurtkę z demobilu i głowę ogoloną na łyso. Skin chwycił neseser Mercera. W drugiej ręce trzymał pistolet. Złodziej znieruchomiał na chwilę, niezdecydowany, a potem syknął po francusku: - Dawaj portfel albo nie żyjesz. Spodziewał się, że widok broni sparaliżuje ofiarę, ale Mercer miał nieraz do czynienia z uzbrojonymi napastnikami. Jego reakcja była natychmiastowa i skuteczna. Wyprostował ugiętą nogę i ku zdumieniu złodzieja kopnięciem przy- gwoździł jego rękę do krawędzi otwartych drzwi. Cios był za słaby, żeby złamać kości, i złodziejowi udało się nie wypuścić z ręki czarnego pistoletu. Dookoła zaczął się zbierać tłumek gapiów. Wyniszczony od heroiny rabuś rzucił się do ucieczki, ściskając pod pachą neseser Mercera. Skrył się w gąszczu parasoli unoszonych nad głowami pieszych. Mercer wyskoczył z taksówki, choć rozum mu podpowiadał, że pogoń za rabusiem nie ma sensu. Stopy poruszały się niezależnie od jego woli. O dziwo, nie ślizgał się na mokrym chodniku, choć nadal był w mokasynach nieodpo- wiednich do biegu w taką pogodę. Chłopak nie oglądał się za siebie, pędząc rue Denfort pod okapem z gałęzi drzew rosnących wzdłuż ulicy. W mokrych li- ściach odbijało się światło latarni. Nie przypuszczał, że napadnięty ruszy za nim w pościg. Dystans między nimi się zmniejszał. Mercer gnał ulicą we wściekłym pra- gnieniu odzyskania neseseru i dziennika de Lepinaya. Piętnaście metrów przed kolejnym przejściem dla pieszych dzieliło go od rabusia tylko pięć metrów i szybko zmniejszał tę odległość. Na skrzyżowaniu zatrzymał się z piskiem opon czterodrzwiowy mercedes; tylne drzwi się nagle otworzyły. Tym chłopak uciek- nie? Mercedesem? Rozległ się dźwięk klaksonu. Złodziej przyspieszył - adrenalina dała mu odrobinę energii potrzebnej do dosięgnięcia celu. Mercer miał pewność, że gdyby zdążył dopaść chłopaka i go
przewrócić, samochód by odjechał. Gonitwa skończyłaby się przed skrzyżowa- niem. Mercer był już zaledwie kilka metrów za rabusiem i skupił uwagę na ne- seserze i na plecach chłopaka. Złodziej nagle zatrzymał się, wyprężył i padł płasko na chodnik, nie próbu- jąc nawet amortyzować upadku. Przejechał ciałem po betonie metr czy dwa; ne- seser Mercera wypadł mu z bezwładnej ręki, pistolet upadł obok. Mercer wyha- mował i nachylił się nad nieruchomą postacią. Ciężko dyszał, z trudem łapiąc oddech w wilgotnym powietrzu, a serce waliło mu tak mocno, że słyszał jego ło- mot. Zobaczył, że jedna strona twarzy chłopaka została zdarta do żywego mięsa na betonie chodnika. Deszcz zmywał strużki krwi spod ciała do rynsztoka. I wtedy dostrzegł czarną ranę wylotową po kuli, która przeszyła pierś zło- dzieja. Chociaż nie słyszał wystrzału, wiedział, że strzelano z prawej strony. Wyprostował się. Wszystkimi zmysłami odbierał sygnały z otoczenia. Dzięki zdobytemu przez lata doświadczeniu jego wzrok stał się o tę niezbędną teraz odrobinę ostrzejszy, ciało - silniejsze, umysł – jaśniej myślący. Przednie drzwi mercedesa się otworzyły. W ciemnym wnętrzu dostrzegł błysk strzałów oddanych z broni z tłumikiem. Pociski zaświstały w powietrzu nad głową Mer- cera. Rozległy się krzyki, których nie zdołał zagłuszyć warkot silników ani wy- cie zbliżającej się syreny. Mercer pochwycił pistolet i neseser i rzucił się ku wej- ściu do najbliższego budynku. Kątem oka zobaczył, że z mercedesa wyskakuje trzech uzbrojonych męż- czyzn. W przeciwieństwie do chłopaka, który zwinął mu neseser, ci poruszali się jak wyszkoleni zawodowcy. Wszyscy byli Azjatami. W stalowo-szklanych drzwiach budynku stał pracownik i zamykał je na noc. Nie zastanawiając się, co to za budynek, Mercer odepchnął go na bok i skoczył w półmrok wnętrza. Szukając jakiejś osłony, w mgnieniu oka skojarzył fakty. To nie był przy- padkowy napad. To była próba zrabowania mu dziennika Lepinaya, i to tak, żeby zleceniodawcy pozostali nieznani. Ale kto zabił złodzieja? Przecież Azjaci z samochodu nie zastrzeliliby własnego człowieka. To by nie miało sensu. Kulę wystrzelił zabójca, którego Mercer nie widział. Nie byto czasu na zastanawianie się, kto go wrobił: Jean-Paul Derosier czy Gary Barber. Za kilka sekund napastnicy wpadną za nim do budynku. Doświad- czenie zdobyte wcześniej w podobnych sytuacjach podpowiadało mu, co robić. Pobiegł przed siebie. W podłogę z boku pomieszczenia zagłębiały się kręcone schody, tuż przy kamiennej ścianie, stojącej tu chyba od wieków. W świetle wpadającym z ulicy
wyglądało to jak zejście w czeluście piekieł. Mercerowi przeszły po plecach ciarki. Już wiedział, gdzie jest. Pod koniec XVIII wieku Paryż dusił się od smrodu przepełnionych cmenta- rzy. Ciągle wybuchały epidemie chorób spowodowanych przez rozkładające się ciała. Chcąc oczyścić miasto, magistrat postanowił wykopać z grobów miliony nieboszczyków, a potem ponownie ich pogrzebać w starych kamieniołomach, z których wydobywano wapień jeszcze w czasach cesarstwa rzymskiego. Setki ki- lometrów podziemnych korytarzy zapełniono szczątkami sześciu milionów lu- dzi. Było to największe na świecie składowisko ludzkich kości. Półtorakilome- trowy odcinek katakumb udostępniono zwiedzającym, a Mercer znalazł się wła- śnie przy wejściu do niego. Zawrócić już nie mógł. Jedyna droga ucieczki pro- wadziła przez kręty labirynt czegoś, co paryżanie nazywali l'empire de la moń. Imperium zmarłych. Nie miał czasu szukać włącznika światła. Sięgnął za stojącą tuż obok ladę i wymacał dwie duże latarki. Jedną wepchnął do kieszeni marynarki, drugą wsu- nął w rękę, w której niósł neseser. W drugiej ręce trzymał pistolet. Podbiegł do krętych schodów i zszedł w otchłań. Na dole w świetle latarki ujrzał długi tunel o ścianach z chropowatego kamienia. Zgasił latarkę, usłyszawszy, że na górze, tuż nad nim, otwierają się drzwi. Ruszył biegiem na ugiętych w kolanach no- gach. Żwir pod jego obutymi w mokasyny stopami chrzęścił cichutko, nie gło- śniej od szeptu. Muskając palcami ścianę, dotarł do zakrętu w lewo i znów się rozejrzał, na moment zapalając latarkę. Kolejny prosty tunel prowadził w głąb podziemnej krainy. Mercer pobiegł dalej. Jeszcze trzy razy napotkał na swej drodze ostre zakręty, zanim dobiegł do podziemnej komory. Jak daleko sięgało światło latarki, widział równe stosy ludzkich szczątków ułożonych niczym drewno na opał. Upływ czasu sprawił, że kości pożółkły; niektóre były scementowane minerałami zawartymi w wodzie kapiącej z wapiennego sufitu. Niezliczone tysiące czaszek wpatrywały się w Mercera. Rozglądał się, w nadziei że znaki namalowane na suficie wskażą mu kierunek wyjścia z tej komory grozy. Ruszył. W połowie drogi do następnego odcinka katakumb nagle zapaliły się światła. Umiejętnie rozmieszczone reflektory punktowe podświetlały co bar- dziej makabryczne fragmenty niezwykłej galerii - ściany kości udowych, krzyże z piszczeli, abstrakcyjne rzeźby z czaszek i miednic. Mercer dostrzegł to wszyst- ko jednym rzutem oka. Spieszył się. Jego prześladowcy się zbliżali, a on miał nad nimi najwyżej minutę przewagi.
Był pewny, że tamci widzieli, jak podnosił pistolet, który wypadł z ręki chłopaka, więc wątpił, czy zdążyłby zastrzelić więcej niż jednego z goniących go mężczyzn. A gdy go już zlokalizują, mogą przypuścić atak, otaczając go z trzech stron. Jednak dwóch na jednego to zawsze lepiej niż trzech. Zza ściany kości widział tunel, który doszedł aż tutaj. Z niskiego sklepienia ciągle kapała woda. Brał już udział w wielu strzelaninach. Zyskał dzięki temu jeśli nie pewność siebie, to chociaż umiejętności nietracenia głowy. Udało mu się uspokoić od- dech i zapomnieć na chwilę o niedających spokoju pytaniach. Teraz jego jedy- nym celem było przetrwanie. Szybko sprawdził zdobytą broń, małą berettę kali- ber 9 milimetrów. Suwak chodził sztywno, jakby nie oliwiono go od lat, a mo- siężne łuski były zmatowiałe i porysowane. Takie moje zezowate szczęście, napadł mnie oprych z przeceny, pomyślał gorzko. Szczęk niewypału zdradziłby go tak samo, jak celny strzał. Przez kapanie wody dał się słyszeć chrzęst żwiru i u wylotu tunelu mignął cień. Mercer uniósł pistolet trzymany w obu rękach. Czekał wpatrzony w pół- mrok. Trzej zabójcy wpadli do środka, ich wytłumione pistolety pluły jęzorami płomieni, kiedy kładli ogień zaporowy. Kości rozsypywały się w proch. Mercer nie mógł wystawić się na taką nawałę ogniową. Pozostał za osłoną, wyczekując chwili przerwy. Czaszki nadnim patrzyły w dół, wyszczerzone, jakby się z niego śmiały. Stłumione echa pierwszej salwy ucichły i Mercer usłyszał głosy. Nie miał pewności, ale wydało mu się, że słyszy chiński: nie trzeba było wysilać wy- obraźni, żeby odgadnąć, że to ludzie pracujący dla licytującego numer sto dwa- dzieścia siedem. Chcieli ukraść jedyną rzecz, jakiej nie udało mu się kupić na li- cytacji. Skąd wiedzieli, że ma ją Mercer - o to należało mieć pretensję do Dero- siera. Mercer wystawił głowę zza nierównego stosu kości udowych. Uzbrojeni prześladowcy się ukryli. Tuż nad jego ramieniem eksplodował nagle kościany pył; poczuł podmuch rykoszetu. Dostrzegli go. Nadleciały kolejne pociski, roz- łupując ścianę ludzkich szczątków. Mercer wycofał się za stertę kości, z której sypały się odłamki pożółkłych szkieletów. Z cienia wyłoniła się postać, skrada- jąca się bezszelestnie w butach na miękkich podeszwach. Mercer zauważył na- pastnika, zanim sam został zauważony, i nacisnął spust. Pistolet kopnął, a huk wystrzału bez tłumika zabrzmiał w koszmarnej cia- snocie jak wystrzał z armaty. Kula trafiła napastnika w środek klatki piersiowej i od razu go powaliła. Schyliwszy się, Mercer ruszył znów biegiem i wpadł w
alejkę, w której kości ułożono w równe stosy według części ciała, a nie właści- cieli. W jednym miejscu kości udowe, w innym łopatki, trzy metry dalej - tylko żebra. Zobaczył łukowate przejście i dał w nie nura. Nie ścigały go kule. Minął ja- kiś ołtarz i wpadł do następnej komory kości, ozdobionej obeliskami z czasów napoleońskich. Prostokątny stos kości sięgający sklepienia miał datę 1804 i wy- glądał jak mauzoleum. Nie paliło się tu tyle świateł, co w poprzedniej komorze, ale Mercer nie włączał latarki, odnajdując drogę raczej dotykiem niż wzrokiem. Spojrzał na żwirowe podłoże i zaklął. Zostawiał świeże ślady. Nieważne, gdzie by się scho- wał, dwaj pozostali go ścigający od razu znaleźliby jego kryjówkę. Żwirowato- -kamieniste podłoże było zbyt twarde, żeby mógł zzuć buty, musiał więc zna- leźć inne rozwiązanie. Obszedł komorę dookoła, nasłuchując odgłosów pościgu. W trzech czwartych drogi zrozumiał, że do komory prowadzi tylko jedno wej- ście. Utknął w ślepym zaułku. I wtedy zobaczył coś, co mogło przynieść mu wy- bawienie - drewniane drzwi osadzone w wapiennej ścianie, zagradzające drogę turystom do głębszych części katakumb. Mercer nie miał pojęcia, co jest po ich drugiej stronie. Równie dobrze mógł tam być jakiś składzik, ale nie miał wyboru - innego wyjścia stąd nie było. Drzwi były zamknięte i nie ustępowały, choć napierał na nie z całej siły. Jeśli przestrzeli zamek, prześladowcy natychmiast go dopadną. Przytknął do zamka berettę pod takim kątem, żeby nie dostać rykoszetem, odwrócił głowę i strzelił. Stary żelazny zamek się rozpadł, a drzwi, skrzypiąc, się uchyliły. Mer- cer wszedł i przymknął je za sobą. Nie było tu światła, więc z włączoną latarką pobiegł przed siebie, mijając kolejne stosy szczątków. Skręcił najpierw w lewo, potem w prawo; tunel prowadził coraz głębiej pod ziemię. Zaczął w pamięci ry- sować mapę przebytej drogi. - Robił to automatycznie. Tę umiejętność nabył przez lata pracy w kopalniach. Był pewien, że jeśli przeżyje, potrafi wrócić po własnych śladach. Odgłosy pościgu dochodziły go, ilekroć przystawał, żeby złapać oddech - nie zbliżały się ani nie oddalały. Mercer dotarł do wąskiego przejścia, przez któ- re ledwie mógł się przecisnąć bokiem. Doszedł do pogrążonego w ciemnościach zakrętu. Wydawało się, że tunel w tym miejscu prowadzi lekko w górę. Bez światła brnął przed siebie, szurając stopami po pokrytym pyłem podłożu, żeby zatrzeć swoje ślady. Ciem ność była całkowita. Czuł jej smak w ustach, jej ci- śnienie ogłuszało.
Przesunął się o pięćdziesiąt metrów i pistolet uderzył w litą skałę. Nie od- ważając się zapalić światła, zaczął na oślep macać ścianę dookoła, aż znalazł biegnące w lewo odgałęzienie tunelu. Zdawało mu się, że za sobą zobaczył po- blask latarki jednego ze ścigających, ale nic nie wskazywało, by odkryli, w którą stronę poszedł. Wiedział jednak, że odkryją. W końcu odkryją. Przesunął się dalej, obcierając kolana o wystające nierówności starożytnej skały. Zaczął go już ogarniać lęk, że utknie w tym zwężającym się ciągle tunelu, ale w tej samej chwili poczuł, że przyprawiające o klaustrofobię ściany zaczyna- ją się od siebie odsuwać. Mógł iść normalnie. Miał wrażenie, że trafił do kolej- nej komory, i zaryzykował zapalenie latarki. To, co zobaczył, sprawiło, że omal nie zwymiotował. Pomieszczenie miało dwadzieścia-trzydzieści metrów długości, a jego pod- łogę stanowiła niezliczona ilość, wręcz morze rozrzuconych szkieletów - scene- ria jak z hitlerowskiego obozu zagłady lub kambodżańskich pól śmierci. Jedy- nym stąd wyjściem była wyrwa w ceglanej ścianie na wprost Mercera. Żeby do niej dotrzeć, musiał przejść przez ludzkie szczątki. Z każdym krokiem zapadał się w kruche, trzaskające pod jego stopami kości. By nie wpaść w panikę, prze- konywał siebie, że ten obrzydliwy dźwięk to tylko szelest liści w jesiennym le- sie. Ostre krawędzie kości podarły mu spodnie i rozorały skórę. Z ran zaczęła płynąć krew. Coś chwyciło Mercera za nogę i musiał spojrzeć w dół, żeby się uwolnić. Stopa utkwiła w klatce piersiowej szkieletu. Szarpnął się jak oszalały i kości rozleciały się na wszystkie strony. Światło jego latarki nagle stało się silniejsze. Mercer odwrócił się i zoba- czył dwa jasne punkty tańczące w tunelu, z którego właśnie uciekł. Doganiali go. Zaczął biec przez zwały trupów, rozpaczliwie usiłując nie stać się jednym z nich. Niecały metr przed wyrwą skoczył głową do przodu. W tym samym mo- mencie snop światła omiótł trupiarnię. Mercer przeleciał przez wyrwę, szorując piersią po szorstkiej skale, i zaczął się staczać, mając pod sobą ubitą ziemię. Mocno przyciskał do siebie neseser. Usłyszał pełen przerażenia okrzyk jednego ze ścigających go i trzask oddanego naprędce strzału. Mercer znieruchomiał w płytkiej kałuży śmierdzącej wody. Jego latarka le- żała niedaleko, oświetlając na wpół zatopioną czaszkę, wciąż połączoną z cia- łem, które kiedyś ją nosiło. Zachowały się jeszcze na nim strzępy dżinsów i blu- zy. To był catophile, jak nazywali siebie nielegalni eksploratorzy podziemnych
krypt. Ten człowiek zgubił drogę i tu umarł. Sądząc po stanie rozkładu, leżał tu - lub leżała - od lat. Imperium zmarłych wciąż przyjmowało nowych członków. Mercerowi przyszło na myśl, żeby zostawić tu neseser. Polujący na niego już by go chyba nie ścigali, gdyby zdobyli dziennik Lepinaya. Ale pomysł ten znikł równie szybko, jak się pojawił. Wściekłość przeważyła nad instynktem ocalenia życia. Zerwał się na nogi i zaczął biec. Ten tunel nie był już częścią starożytnej rzymskiej kopalni. Pochodził z późniejszych czasów - miał ściany wyłożone ce- głą. Dopiero po dłuższej chwili Mercer odgadł, że dosta się do rozległego syste- mu paryskich kanałów. Zbudowane przez miejskiego inżyniera Napoleona III, barona Georges'a Haussmanna, który przebudował Paryż na początku XVIII wieku, kanały były tysiąckilometrowym labiryntem tuneli dokładnie odwzoro- wującym układ ulic nad nimi. Na szczęście z wodą ulewnych deszczy spłynęła większość ścieków wytwarzanych przez miliony mieszkańców Paryża, mimo to smród bijący z koryta kanału w środku tunelu był powalający. Mercer już po kil- ku krokach zaczął tracić oddech. Dno tunelu pokrywał lepki muł, wsysający buty. Mercer wskoczył na ce- glaną półkę biegnącą wzdłuż ściany tunelu. Nad sobą słyszał chlupot ścieków płynących półmetrowej średnicy rurami, przynitowanymi do sklepienia. Z nie- szczelnych spoin ciekły strumyczki cuchnącej cieczy. Na szczęście gdzienie- gdzie w sklepieniu tunelu paliły się żarówki. Gdyby miał nieco większy zapas czasu, wspiąłby się na jedną z drabinek, prowadzących najprawdopodobniej do włazów na ulicach, ale domyślał się, że ścigający są tuż za nim. Dogonią go w ciągu minuty. Biegł najszybciej, jak mógł w tym smrodliwym powietrzu. Nie zwracał uwagi na tabuny szczurów ani na jasne, porcelanowe tabliczki z nazwami ulic na każdym skrzyżowaniu. Wybierał kierunek i biegł przed siebie. Zauważył, że poziom wody w tunelu ciągle się podnosi. Minął ostry zakręt i nagle pogrążył się po kolana w wodzie. Plątanina gałęzi utworzyła tamę w poprzek tunelu, a woda, nie znajdując ujścia, szybko go wypełniła. Mercer wspiął się po gałęziach na szczyt tamy i skoczył do wody, która przeciekała między gałęziami. Ocierając ścieki z twarzy, odrzucił zdechłego szczura, który się do niego przyczepił. Przez niewielki otwór w stercie gałęzi zo- baczył zabójców - niewyraźne cienie za skaczącymi światłami latarek. Miał pewność, że da radę wyeliminować jednego, a nadzieję - że obu. Gdyby mu się nie udało załatwić obu, woda z tej strony tamy, gdzie się znajdował, była o wie- le płytsza niż przed tamą, co powinno dać mu kilka minut przewagi nad tym,
który pozostanie przy życiu. Podniósł berettę i ze zdumieniem zauważył, że nie drży mu ręka. Dwaj ścigający go albo domyślali się zasadzki, albo byli po prostu świetnie wyszkoleni, toteż rozdzielili się, podchodząc do tamy. Jeden został z tyłu osła- niać partnera, który zajął pozycję za wielkim zaworem. Mercer już wiedział, że nie uda mu się załatwić obu. Wybrał na cel tego bliższego. Dzieliło go od niego około sześciu metrów - dla niego łatwy strzał - ale nie znał swojej broni i nagle zaczął się trząść z zimna. Kiedy tylko mężczyzna schowany za zaworem wychylił się zza nie- go, Mercer nacisnął spust. Pistolet się zaciął. Nienaturalny dźwięk poniósł się nad szumem wody przepływającej przez tamę. Zanim Mercer zdążył odblokować broń, osłonę z gałęzi, za którą się skrył, zorały pociski. Wypełzł ze swojej kry- jówki i pobiegł w sięgającej mu do kostek wodzie, rozbryzgując mokasynami niewiadomego pochodzenia szlam. Dotarł do skrzyżowania, gdzie tunele rozchodziły się na cztery strony. Kie- dy skręcał, pocisk odłupał spory kawał cegły obok jego głowy. Pył dostał się do i tak już załzawionych oczu Mercera. Woda była tu głębsza. Zamiast wskoczyć na półkę, Mercer powstrzymał obrzydzenie i zanurkował. Na oślep odblokował pistolet i zaparł się piętami o muł na dnie. Neseser wepchnął pod nogi. Omywa- ła go brudna woda, ocie- rało się o niego coś nieokreślonego i obrzydliwego. Płuca zaczęły protestować przeciwko śmierdzącemu powietrzu, które wciągnął, na ustach czuł smak wstrętnej cieczy, usiłującej wedrzeć się do jego wnętrzno- ści. Przypomniał sobie jeden z dowcipów Harry'ego. Jeśli kosmos jest pełen kosmitów, to Paryż - parazytów. Ten fragment Paryża z pewnością roił się od nich. Siłą woli Mercer utrzymywał się pod powierzchnią wody. Takiej zasadzki Chińczycy nie mogli przewidzieć. Pierś zaczęły mu szarpać skurcze - zużywał właśnie resztki tlenu. Pod zaci- śniętymi powiekami zobaczył skaczące iskierki. Wiedział, że wytrwa jeszcze kilka sekund. Sękata gałąź uderzyła go w ramię. Z ust wyrwało mu się kilka bą- belków powietrza, potem cała ich fala, której płuca nie zdołały zatrzymać. Mer- cer wyskoczył na powierzchnię, częściowo osłonięty przez liście na konarze. Włosy przylepiły mu się do głowy, w oczy szczypała woda, której nie zdążył otrzeć. Jeden z prześladowców był dziesięć kroków za nim, ostrożnie skradał się ceglaną półką biegnącą nad rzeką ścieków. Mercer poddał się nurtowi, który ob- rócił jego ciało, jednocześnie wypatrywał drugiego prześladowcy.
Ten drugi był daleko w głębi tunelu, sprawdzał odcinek kanałów przed ostatnim skrzyżowaniem. Mercer widział tylko światła jego latarki tańczące na zawilgoconym sklepieniu. Skoncentrował uwagę na tym, który znajdował się blisko niego. Bez skru- pułów strzeliłby mu w plecy. Klęczał w strumieniu ścieków, a to nie sprzyjało rozmyślaniom o honorze czy uczciwej grze. Mercer sprawdził jeszcze raz pisto- let i podniósł go, ale nagle uświadomił sobie, że jednak nie strzeli do odwróco- nego do niego tyłem mężczyzny. Jasna cholera. - Hej, kolego, masz pożyczyć trochę papieru toaletowego? Tamten odwrócił się szybciej, niż Mercer się spodziewał. Pistoletem goto- wym do strzału zatoczył krąg i wystrzelił, zanim jeszcze dobrze wycelował. Mercer dwa razy nacisnął spust beretty. Pierwszy strzał trafił mężczyznę w bark, przedłużając jego obrót, drugi odłupał kawałek kości z kręgosłupa. Chiń- czyk padł, zanim jeszcze łuska z pistoletu Mercera odbiła się od ściany tunelu. Mercer wskoczył na ceglaną półkę, pewien, że strzały z niewytłumionej broni ściągną tu drugiego zabójcę. Jak dotąd neseser nie zrobił się cięższy, co znaczy- ło, że szczelne zamknięcie wciąż nie przepuszczało wody i chroniło stary dzien- nik przed zniszczeniem. Biegł dalej w tunelach pod miastem, uskakując w boczne odgałęzienia, przesadzając rwący nurt w większych tunelach i gubiąc się tak dokumentnie, że gdyby nawet pozbył się ostatniego prześladowcy, nigdy nie zdołałby znaleźć drogi powrotnej. Za każdym razem, kiedy już mu się zdawało, że nikt go nie goni, dostrzegał za sobą światełko latarki zawziętego ścigającego. Przed sobą ujrzał kolejną drabinkę prowadzącą na górę i uznał, że przewa- gę ma dość dużą, by zaryzykować wspinaczkę bez zabezpieczenia. Stalowe szczeble były śliskie od mułu. Mercer wetknął pistolet za pasek spodni i zaczął się wspinać. Na samej górze odkrył, że hermetyczna uszczelka, nie pozwalając przedostać się smrodliwemu powietrzu na ulicę, zapiekła się na stałe. Uderzył w nią kilka razy, a potem spełzł z powrotem na dół. Nie mógł tracić czasu. Latarka prześladowcy była sto metrów za nim. Za daleko na celny strzał, chyba że miał- by wielkie szczęście albo grał w hollywoodzkim filmie. Napotykał coraz więcej stosunkowo suchych tuneli i zastanawiał się, jak to możliwe po takich deszczach, o jakich opowiadał Jean-Paul. Kiedy szedł, chwiejąc się, jednym z nich, na plecach poczuł nagle mocny podmuch cuchną- cego powietrza. Odwrócił się. Chińczyk nie skręcił jeszcze w jego tunel, ale za skrzyżowaniem, które właśnie minął, Mercer zobaczył ścianę wody niosącą śmieci wszelkich możliwych kształtów i rozmiarów. Kanalarze pracujący na
tym odcinku prawdopodobnie na pewien czas zatamowali przepływ wody, żeby powstało ciśnienie jej strumienia wystarczająco silne do usunięcia przeszkód. Tę metodę czyszczenia kanałów stosowano w mieście od ponad stu lat. Mercer sły- szał także, że służby miejskie zatrudniały do tego celu specjalnych łodzi ze ślu- zami. Wyskoczył z koryta kanału tuż przed wzniesioną falą; woda pędziła z im- petem, od którego cały tunel dygotał. Przez chwilę leżał na oślizgłej półce, nie- mal u kresu sił. Oddychał zbyt ciężko, by napełnić powietrzem całe płuca. Po- woli podniósł się na nogi i przekonał, że prześladowca skrócił dystans do kilku metrów. Ostatkiem sił Mercer dotarł do komory z bramkami i zaworami, w której łączyło się kilka większych kanałów. Całkowicie wyczerpany, schował się za stalową obudową zaworu wielkości kotła lokomotywy. To było najlepsze miej- sce do obrony, jakie znalazł. Sprawdził, ile pocisków zostało w beretcie - tylko jeden. Pocisk zresztą był tak skorodowany, że Mercer miał pięćdziesiąt procent szansy, że nie eksploduje w pistolecie. Pospiesznie rozejrzał się w poszukiwaniu dróg ucieczki. W tej samej chwili kiedy zobaczył otwarty właz w podłodze, za- zwyczaj osłonięty pokrywą, do pomieszczenia wpadł ostatni z trzech prześla- dowców. Wyglądał na w ogóle niezmęczonego. Jego ruchy były szybkie i pre- cyzyjne - metodycznie lustrował wzrokiem komorę, z wycelowanym do strzału pistoletem. Mercer nie mógł czekać, aż spojrzenie za- bójcy padnie na niego. Najciszej, jak pozwalały na to mokre mokasyny, podkradł się od tyłu do prześladowcy, gdy dzieliły go od niego trzy metry, rzucił się na przeciwnika. Tamten był szybki, ale okazało się, że niewystarczająco szybki. Obaj upadli na barierkę osłaniającą właz z trzech stron. Przeciwnik stracił oddech, gdy uderzył żebrami o metalowe pręty. Mercer wykorzystał chwilową przewagę, żeby wy- trącić mu z ręki pistolet. Zabójca wbił łokieć drugiej ręki w pierś Mercera, wywijając się z jego uścisku i przyjmując bojową postawę. Mercer znał kilka podstawowych ciosów karate, ale za swoją jedyną broń w tym starciu uznał większą masę ciała. Chiń- czyk wykonał błyskawicznie kopnięcie, a Mercer, gdy tamten był w półobrocie, oplótł go rękami i zaczął z całej siły zaciskać chwyt. Chińczyk wyrżnął go tyłem głowy w twarz, ale Mercer w tym samym momencie pochylił głowę, tak że i po- tylica tamtego zderzyła się z ogłuszającym trzaskiem z jego czołem. Oszołomiony Mercer poluzował uścisk, a wtedy przeciwnik zadał mu dwa potężne ciosy w pierś, a potem nasadą dłoni trafił go w szczękę. Mercer upadł.
Chińczyk skoczył na niego jak terier. Kopnięciem przesunął go bliżej otworu w podłodze. Mercer nie był w stanie się bronić. Nie stawiał oporu, ale jedną ręką schwycił neseser, a drugą złapał tamtego za nogę i osunął się we właz. Spadli dwa metry w dół, w strumień wody płynący idealnie okrągłym w przekroju tunelem. Wyglądał raczej jak wielki rurociąg, ale chyba zbudowano go w tym samym okresie, co poprzednie. Leżących w wodzie mężczyzn owiał silny podmuch. Obaj byli przez chwilę zbyt oszołomieni, by się ruszyć. Mercer podniósł się na nogi, nim zdążył to zrobić przeciwnik, i sta- nął twarzą do nie wiadomo skąd wiejącego wiatru. Chińczyk był do tego wiatru od- wrócony plecami, dlatego nie zobaczył, co wychynęło ku nim z ciemności. Mer- cer zobaczył. Był to widok rodem z koszmaru. Tunel był jedną z głównych odnóg całego systemu i zaprojektowano go tak, by czyszczenie nie wymagało wchodzenia doń z łodziami i specjalnymi ło- patami, zwanymi rabot. Kiedy muł i śmieci zatykały prześwit, kanalarze wpusz- czali do tunelu olbrzymią, drewnianą kulę; jej średnica wynosiła dokładnie dzie- więć dziesiątych średnicy tunelu. Kula pod ciśnieniem wody napierającej na nią toczyła się przez kanał niczym monstrualny korek wypychany z równie mon- strualnej butelki szampana. Mercer zrozumiał teraz, co Jean-Paul miał na myśli, mówiąc, że służby miejskie grają w kulki. Kanalarze w dosłownym znaczeniu tego słowa wpusz- czali półtonową kulę do kanałów burzowych, żeby oczyścić je ze śmieci spłuki- wanych z ulic przez ulewę. Kula toczyła się na nich z niewyobrażalną siłą, pchana tonami wody. Woda tryskała ze szczeliny między powierzchnią kuli a ścianami tunelu. Mercer od- wrócił się i zaczął biec, zapalając drugą latarkę, tę, którą schował za paskiem przy wejściu do katakumb. Obejrzał się raz. Chińczyk kuśtykał za nim, bo wpa- dając do włazu, zranił się w nogę. Szybkość jego ucieczki nie dorównywała w żadnej mierze szybkości kuli. Chińczyk musiał o tym wiedzieć, bo w ostatniej chwili się odwrócił. Wrza- snął raz, wysoko i przenikliwie, głosem, który poniósł się ponad grzmotem mas wody pędzącej pod naporem ogromnego ciśnienia, a potem padł przytłoczony ciężarem toczącej się kuli. Kula, nie zatrzymując się, zmiażdżyła go - całkowi- cie. Zniknął, jakby nigdy nie istniał. Mercer wykrzesał z siebie ostatek sił i po- biegł szybciej niż kiedykolwiek w życiu, omiatając światłem latarki gładkie ściany tunelu w poszukiwaniu drogi ucieczki.