mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Evanovich Janet - Stephanie Plum 14 - Odlotowa

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Evanovich Janet - Stephanie Plum 14 - Odlotowa.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 138 stron)

Spis treści Karta tytułowa Łowczyni nagród Stephanie Plum Raz Dwa Trzy Cztery Pięć Sześć Siedem Osiem Dziewięć Dziesięć Jedenaście Dwanaście Trzynaście Czternaście Piętnaście Szesnaście Siedemnaście Osiemnaście Dziewiętnaście Dwadzieścia Książki Janet Evanovich Janet Evanovich Fabryka Słów poleca Karta redakcyjna Okładka

Łowczyni nagród Stephanie Plum: 1. Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy 2. Po drugie dla kasy 3. Po trzecie dla zasady 4. Zaliczyć czwórkę 5. Przybić piątkę 6. Po szóste nie odpuszczaj 7. Szczęśliwa siódemka 8. Ósemka wygrywa 9. Wystrzałowa dziewiątka 10. Dziesięć kawałków 11. Najlepsza jedenastka 12. Parszywa dwunastka 13. Złośliwa trzynastka 14. Odlotowa czternastka 15. Finger Lickin’ Fifteen 16. Sizzling Sixteen

K RAZ iedy zamykam oczy, moja kuchnia pełna jest krakersów i sera, resztek pieczonego kurczaka, świeżych wiejskich jajek i aromatycznej kawy gotowej do zmielenia. W rzeczywistości w słoju na ciasteczka trzymam swój smith & wesson, w mikrofalówce paczkę oreo, w wiszących szafkach słoik z masłem orzechowym i karmę dla chomika, a w lodówce mam piwo i oliwki. Kiedyś miałam w zamrażalniku tort urodzinowy na wypadek sytuacji awaryjnej, ale go zjadłam. Prawda jest taka, że bardzo chętnie zostałabym boginią domowego ogniska, ale tort urodzinowy jakoś zawsze zostaje zjedzony. Chodzi mi o to, że go kupujesz i zjadasz, czy nie? I z czym zostajesz? Z niczym. Tak samo dzieje się z krakersami i z serem, i jajkami, i resztkami pieczonego kurczaka (które dostaję od mamy). Aromatyczne ziarna kawy są odległe ode mnie o lata świetlne. W ogóle nie posiadam młynka. Pewnie mogłabym kupić dwa torty, ale obawiam się, że wtedy zjadłabym oba. Nazywam się Stephanie Plum, na swoją obronę mogę dodać, że zarówno chleb, jak i mleko znajdują się na mojej liście zakupów i nie posiadam żadnych chorób zakaźnych. Mam metr siedemdziesiąt wzrostu, brązowe, naturalnie kręcone włosy do ramion, niebieskie oczy. I proste zęby, w większości. Manicure, który wyglądał ślicznie jeszcze trzy dni temu, i nie najgorszą figurę. Pracuję jako agentka w firmie poręczycielskiej mojego kuzyna Vinniego i dlatego znalazłam się w kuchni Loretty Rizzi, myśląc sobie, że Loretta nie tylko mocno mnie wyprzedziła w rankingu „twoja kuchnia potrzebuje całkowitej przemiany”, ale też sama sprawiała, że w ogóle przestałam się liczyć w rankingu na totalną wariatkę. Dochodziła ósma rano. Loretta miała na sobie różową flanelową koszulę nocną i trzymała rewolwer przystawiony do własnej skroni. – Zastrzelę się – oznajmiła. – Wiem, że dla ciebie to nie ma znaczenia, bo ty kasę dostajesz tak samo, za żywych czy martwych, prawda? – Zasadniczo tak – przyznałam. – Ale martwi to prawdziwy ból w zadku. Mnóstwo papierkowej roboty. Sporo ludzi, z którymi Vinnie podpisuje umowy o kaucje, pochodzi z Chambersburg, dzielnicy w Trenton nazywanej Grajdołem, gdzie się wychowałam. Loretta Rizzi też do nich należała. Chodziłyśmy do tej samej szkoły, z tym że ona o rok wyżej. Zrezygnowała przed maturą, żeby urodzić dziecko. Teraz poszukiwana była za napad z bronią w ręku i zamierzała odstrzelić sobie łeb. Vinnie wpłacił za nią kaucję, a Loretta nie stawiła się w sądzie, więc zostałam wysłana, by zawlec jej tyłek do ciupy. I tu oczywiście zadziałało moje szczęście, weszłam do mieszkania w nie najlepszym momencie. Przerwałam jej popełnianie samobójstwa. – Chciałam się tylko napić – powiedziała. – No wiem, ale obrabowałaś monopolowy, większość ludzi poszłaby do baru. – Nie miałam kasy i było gorąco, i potrzebowałam drinka. – Łza spłynęła jej po policzku. – Ostatnio ciągle chce mi się pić. Loretta jest o głowę niższa ode mnie, ma kręcone czarne włosy i świetną figurę od dźwigania tac na imprezach w remizie. Nie zmieniła się za bardzo od czasów szkoły średniej. Zyskała kilka zmarszczek w kącikach oczu i może nieco twardszą linię ust. Jest Amerykanką włoskiego pochodzenia, spokrewnioną z połową Grajdoła, w tym z moim chłopakiem Joem Morellim. – Pierwszy raz złamałaś prawo i nikogo nie zastrzeliłaś, pewnie skończyłoby się tylko na upomnieniu albo pracach społecznych – stwierdziłam. – Miałam okres. Nie myślałam jasno. Loretta mieszkała w wynajętym szeregowcu na granicy Grajdoła. Dwie sypialnie, łazienka, wyszorowana do czystości mikroskopijna kuchnia i salon pełen mebli z odzysku. Ciężko związać koniec z końcem, gdy jest się samotną matką bez matury. Tylne drzwi otworzyły się z rozmachem i pojawiła się w nich głowa Luli, mojej pomocnicy. – Co jest grane? Zmęczyłam się tym czekaniem w samochodzie. Myślałam, że załatwimy to raz-dwa i pojedziemy na śniadanie. Lula kiedyś była prostytutką, teraz pracuje w firmie Vinniego jako pomoc biurowa, a czasem kierowca. Jest czarną kobietą w rozmiarze XXL, która uwielbia wpychać się w za małe ciuchy, ze szczególnym uwzględnieniem tych w zwierzęce wzory i z lycrą. Luli nie brakuje niczego od stóp do głów. – Loretta ma zły dzień – wyjaśniłam. Lula obrzuciła Lorettę przeciągłym spojrzeniem. – No, to widzę. Ciągle jest w piżamie.

– A zauważyłaś coś jeszcze? – spytałam słodko. – Jak na przykład to, że próbuje ułożyć sobie włosy rewolwerem? – Nie chcę iść do więzienia – jęknęła Loretta. – Nie jest tak źle – pocieszyła ją Lula. – Jak dostaniesz się do więzienia o zmniejszonym rygorze, to jeszcze ci zrobią wszystkie zęby. – Jestem do niczego – oznajmiła Loretta. Lula przestąpiła z nogi na nogę w swoich podróbkach Manola na nabijanych ćwiekami obcasach. – Do niczego to będziesz, jak pociągniesz za ten spust. Zrobisz sobie w głowie wielką dziurę i twoja matka nie będzie mogła urządzić pogrzebu z otwartą trumną. I kto posprząta ten bałagan, jakiego narobisz w kuchni?! – Mam polisę na życie – odpowiedziała Loretta. – Jak się zabiję, mój synek, Mario, będzie miał za co żyć, póki sam nie znajdzie pracy. A jak pójdę siedzieć, to zostanie sam i bez pieniędzy. – Po samobójstwie nie wypłacają polisy – wytknęła Lula. – O cholera! To prawda? – zwróciła się do mnie Loretta. – Prawda. A tak w ogóle to nie wiem, o co się martwisz. Masz dużą rodzinę. Ktoś zajmie się Mariem. – To nie takie proste. Moja matka jest w trakcie rehabilitacji po wylewie. Nie może go zabrać. Mój brat Dom też nie. Dopiero co wyszedł z więzienia. Jest na warunkowym. – A siostra? – Siostra ma dość kłopotu z własnymi dzieciakami. Ten dupek jej mąż porzucił ją dla jakiejś niedorosłej tancerki erotycznej. – Musi być ktoś, kto zajmie się twoim dzieciakiem – upierała się Lula. – Każdy ma swoje sprawy i problemy. A ja nie chcę zostawiać Maria z byle kim. Jest taki wrażliwy... artystyczna dusza. Policzyłam do tyłu i doszłam do wniosku, że chłopak musi być nastolatkiem. Loretta nigdy nie wyszła za mąż i z tego, co słyszałam, nie zdradziła też, kto był ojcem dzieciaka. – Może ty byś się nim zajęła? – spytała mnie Loretta. – CO?! Nie. Nie, nie, nie, nie. – Tylko póki znowu nie wyjdę za kaucją. A wtedy poszukam kogoś, kto się nim zajmie na dłużej. – Jeśli zabierzemy cię teraz, to Vinnie da radę od razu cię wykupić. – Tak, ale jak coś pójdzie nie tak, to ktoś będzie musiał odebrać Maria ze szkoły. – A co może pójść nie tak? – Nie wiem. Matki martwią się na zapas. Obiecaj, że go odbierzesz, jeśli jeszcze będę w więzieniu. – Odbierze – zapewniła ją Lula. – Odłóż tą spluwę i się ubieraj, żebyśmy mogły mieć to z głowy. Potrzebuję takiej ekstratłustej kanapki na śniadanie. Muszę sobie zatkać arterie, w przeciwnym wypadku krew będzie mi płynąć zbyt szybko i jeszcze mi się w głowie zakręci. Lula siedziała rozparta na pokrytej sztuczną skórą kanapie w biurze firmy. Kierowniczka biura Vinniego, Connie Rosolli, siedziała za swoim biurkiem, ustawionym strategicznie przed drzwiami do prywatnego gabinetu Vinniego. Miało to zniechęcić wkurzonych alfonsów, bukmacherów i inne szumowiny do wtargnięcia do środka i zaduszenia Vinniego. – Co to znaczy, że nie wyjdzie za kaucją?! – spytałam Connie głosem tak wysokim, że zazwyczaj słyszy się go jedynie u Myszki Minnie. – Nie ma pieniędzy na zabezpieczenie umowy. I żadnych środków. – Niemożliwe, każdy ma jakieś środki. A jej matka? Albo brat? Ona ma jak nic z setkę kuzynów i wszyscy mieszkają w promieniu mili. – Pracuję nad tym, ale na razie nie ma nic. Zero. Pustka. Kasa bubu. No to Vinnie czeka, aż coś się skołuje. – Ta, ale jest prawie druga trzydzieści – przypomniała mi Lula. – Lepiej jedź po dzieciaka, jak obiecałaś. Connie obróciła się błyskawicznie w moją stronę, a brwi jej podskoczyły niemal do linii włosów. – Obiecałaś zająć się Mariem?! – Powiedziałam, że go odbiorę ze szkoły, jeśli Loretta nie wyjdzie z aresztu na czas. Nie wiedziałam, że będzie jakiś problem z kaucją. – O rany. No to powodzenia – skwitowała Connie. – Loretta powiedziała, że chłopiec jest wrażliwy i ma artystyczną duszę. – Nie wiem nic na temat tej wrażliwości, ale artysta z niego od puszki ze sprayem. Prawdopodobnie oszpecił połowę budynków w Trenton. Loretta musi odbierać go ze szkoły, bo nie wpuszczają go do szkolnego autobusu. Przewiesiłam torbę przez ramię.

– Ja go tylko odwożę do domu. Taka była umowa. – No wiesz, nie była tak dokładnie sprecyzowana – przypomniała mi Lula. – Mogłaś powiedzieć, że się nim zajmiesz. I poza tym nie możesz porzucić dzieciaka w pustym domu. Zaraz się tobą zainteresują pracownicy socjalni. – No a co, do diabła, mam z nim począć? Lula i Connie wzruszyły ramionami w jednoznacznym „nie mam pojęcia”. – Może ja mogłabym podpisać umowę o kaucję dla Loretty? – spytałam Connie. – To raczej nie przejdzie. Jesteś jedyną osobą, o której wiadomo, że ma mniej środków niż Loretta. – Bosko – burknęłam. Wściekła wyszłam z biura i zapakowałam się do mojego złomochodu. Był to nissan sentra, swego czasu srebrny, obecnie głównie zardzewiały. Koła miał wielkości pączków, ozdobę z jaguara na masce i laleczkę Tony’ego Stewarta, która kiwała głową na tylnej szybie. Bardzo lubię Tony’ego Stewarta, ale widok jego kiwającej się głowy w lusterku wcale mi dobrze nie robił. Niestety, ktoś go przylepił superglue i żeby się go pozbyć, musiałabym chyba rozłożyć samochód na części. Loretta zaopatrzyła mnie w fotografię Maria i podała miejsce, gdzie należy go odebrać. Podjechałam tam i zobaczyłam grupkę dzieciaków, które snuły się w kółko, czekając na swoją podwózkę. Bez trudu rozpoznałam Maria. Przypominał Morellego w tym wieku. Falujące czarne włosy, szczupła sylwetka, podobne rysy. Z tym że Morelli miał urodę gwiazdy filmowej, podczas gdy Mariowi trochę do tej gwiazdy brakowało. Oczywiście mogły mnie zmylić liczne kolczyki w brwiach, uszach i w nosie. Ubrany był w biało-czarne conversy, obcisłe jeansy z łańcuszkowym paskiem, czarną koszulę z japońskimi znakami i czarną jeansową kurtkę. Morelli wcześnie dojrzał. Wcześnie i w niełatwych okolicznościach. Jego ojciec był wrednym pijakiem i Morelli szybko nauczył się używać rąk. W bijatykach i do tego, by skłonić dziewczyny do zrzucenia ubrania. Kiedy pierwszy raz bawiliśmy się z Morellim w doktora, ja miałam pięć lat, a on siedem. Powtarzaliśmy tę zabawę co jakiś czas przez lata, a ostatnio chyba byliśmy parą. Teraz Morelli jest gliniarzem i co zaskakujące, wyrósł z przepełniającego go gniewu. Odziedziczył przytulny domek po swojej cioci Rose i stał się domatorem na tyle, by posiadać psa i toster. Ale na razie nie osiągnął jeszcze etapu szybkowaru i opuszczanej deski w toalecie albo doniczek z kwiatami na parapetach w kuchni. Mario wyglądał na takiego, co dojrzewa PÓŹNO. Był niski, jak na swój wiek, i niemalże miał wyryte na czole„kujon desperat”. Wysiadłam z samochodu i podeszłam do dzieciaka. – Mario Rizzi? – A kto pyta? – Ja – odpowiedziałam. – Matka nie może po ciebie dzisiaj przyjechać. Obiecałam jej, że zawiozę cię do domu. To dało mi okazję wysłuchać kilku debilnych komentarzy i śmieszków Maria i jego kolegów. – Nazywam się Zook – poinformował mnie Mario. – Nie reaguję na Mario. Wywróciłam oczami, złapałam Zooka za pasek plecaka i pociągnęłam do samochodu. – To jest kupa gówna – stwierdził, stojąc z rękoma wiszącymi po bokach i taksując mój wóz. – No i? Wzruszył ramionami i otworzył drzwi po stronie pasażera. – Tak tylko mówię. Przejechałam niewielki dystans do firmy i zaparkowałam pod biurem. – Co jest? – zainteresował się Zook. – Twoja mama wróciła do więzienia, bo nie stawiła się na rozprawie. Nie stać ją na kaucję, a ja nie mogę zostawić cię w pustym domu, więc zamierzam zaparkować cię w agencji, póki czegoś nie wymyślę i nie znajdę ci jakiegoś lepszego miejsca. – Nie. – Co znaczy „nie”? „Nie” nie wchodzi w grę. – Nie wysiadam z tego samochodu. – Jestem łowcą nagród. Mogę cię pobić albo postrzelić, albo coś, jak nie wysiądziesz dobrowolnie. – Nie sądzę. Jestem tylko dzieckiem. Zaraz ci się dobiorą do tyłka. I oko ci drga. Wyciągnęłam komórkę z torebki i zadzwoniłam do Morellego. – Pomocy – zażądałam. – Co znowu? – Pamiętasz syna swojej kuzynki Loretty? Maria? – Mgliście. – Siedzi w moim samochodzie i nie chce wysiąść.

– Zajęcie przez zasiedzenie. Zook siedział rozparty w fotelu i obserwował mnie kątem oka. Zaplótł ramiona na piersi. Minę miał ponurą. Westchnęłam z rezygnacją i opowiedziałam Morellemu o umowie z Lorettą. – Kończę o czwartej – powiedział Morelli. – Jeśli Loretta nie wyjdzie, zabiorę dzieciaka od ciebie. Ale do tego czasu jest cały twój, cukiereczku. Rozłączyłam się i zadzwoniłam do Luli. – Taa? – usłyszałam w słuchawce. – Jestem na zewnątrz i mam syna Loretty w samochodzie. Lula wyjrzała przez frontowe okno. – No widzę ciebie i dzieciaka. Co jest grane? – Nie chce wysiąść – poskarżyłam się. – Pomyślałam, że może ty go jakoś przekonasz. – Jasne – powiedziała Lula. – Przekonam go jak wszyscy diabli. Drzwi firmy otworzyły się szeroko, Lula wymaszerowała, kołysząc biodrami, podeszła do nissana i otworzyła drzwi po stronie pasażera. – Co jest? – spytała dzieciaka. Zook nie odpowiedział. Nadal był obrażony. – Mam cię eskortować z tego samochodu. – Lula pochyliła się, wypełniając przestrzeń drzwi swoimi przedłużonymi, czerwonymi włosami i hektarami cycków w kolorze czekolady, które wyłaniały się z głęboko wyciętej bluzki w biało-czarne paski. Zook uważnie obejrzał złoty ząb Luli z małym diamencikiem i skierował spojrzenie poniżej na kilometrowy rowek między jej piersiami. Oczy niemal wyszły mu z orbit. – Jej – powiedział nieco ochrypłym głosem i po omacku zaczął odpinać pas. – Umiem sobie radzić z mężczyznami – stwierdziła Lula. – To nie jest mężczyzna – uściśliłam. – To dzieciak. – O, jestem już mężczyzną – zaprotestował Zook. – Chcecie, żebym to udowodnił? – NIE! – krzyknęłyśmy z Lulą zgodnym chórem. – Co jest? – zdziwiła się Connie, gdy we troje weszliśmy do biura. – Muszę gdzieś zostawić Maria na godzinę, bo jadę do KomandoMan. – Mówiłem, że nazywam się Zook! I co to jest KomandoMan? – Pracuję z facetem, który nazywa się Komandos, a KomandoMan to firma ochroniarska, której jest właścicielem. – To ty jesteś ten Zook, który wypisał swoje imię na połowie budynków w mieście? – zainteresowała się Lula. – I co to w ogóle znaczy „Zook”? – To jest moje imię z „Minionfire”. – A co to jest „Minionfire”? – Żartujesz?! Nie wiesz, co to „Minionfire”?! To najpopularniejsza, najbardziej odlotowa, absolutnie wyczesana, zajebiście trudna gra. Nie mów mi, że nie słyszałaś nigdy o „Ludach Minionfire”? – W mojej okolicy mamy tylko Bloodsów, Cripsów i islam. Może kilku baptystów, ale oni się właściwie nie liczą – odparła Lula. Zook wyciągnął laptop z plecaka. – Mogę się tu podłączyć, tak? – Nie masz jakiegoś zadania domowego? – spytała Connie. – Odrobiłem, jak musiałem siedzieć za karę po lekcjach. Muszę sprawdzić, co ze Skręconym Psem. To griefer i właśnie zbiera leśne elfy. To przykuło uwagę Luli. – A te leśne elfy to to samo co elfy Świętego Mikołaja? – Leśne elfy są złe, może je powstrzymać tylko Wygaśmiały. Mag trzeciego poziomu jak Zook. – Ty mi nie wyglądasz jak Wygaśmiały Mag – stwierdziła Lula. – Wyglądasz na dzieciaka, który wywiercił w sobie zbyt wiele dziur. Będziesz tak dalej robił, to zacznie z ciebie wszystko wyciekać. Zook bezwiednie dotknął kolczyka w uchu. – Laski to uwielbiają. – Taa. – Lula pokiwała głową. – Najpewniej chcą pożyczyć twoje kolczyki. – Wróćmy może do bieżącego problemu – wtrąciłam. – Muszę zaparkować tu Maria, Zooka czy kim on tam jest. Komandos chce ze mną pogadać, bo ma dla mnie jakąś robotę.

– O rany – mruknęła Lula. – PRAWDZIWĄ robotę – powiedziałam z naciskiem. – Jasne – zgodziła się Lula. – Przecież wiedziałam. Jaką robotę? – Nie wiem. – O rany – mruknęła Lula. Carlos Manoso jest w moim wieku, ale doświadczeniem życiowym przerasta mnie po wielokroć. Z pochodzenia jest Kubańczykiem i ma rodzinę w Newark i Miami. Ma ciemną skórę, ciemne oczy i ciemne włosy, obecnie zbyt krótkie, by wiązać je w kucyk, ale na tyle długie, by spadały mu na czoło, gdy śpi albo robi co innego w łóżku. Ma też mnóstwo mięśni we właściwych miejscach i zabójczy uśmiech, który rzadko można zobaczyć. Przezwisko Komandos zostało mu po latach służby w siłach specjalnych. Kiedy zaczynałam pracować u Vinniego, Komandos był głównie łowcą nagród i moim mentorem. Obecnie jest współwłaścicielem firmy ochroniarskiej, która ma filie w Bostonie, Atlancie i Miami. Ubiera się wyłącznie na czarno, pachnie jak zielony żel Bulgari, jest niesamowicie skryty i je tylko zdrowe jedzenie. Właściwie to kusi mnie, żeby powiedzieć, że nie ma z nim za wiele zabawy, ale Komandos ma swoje momenty. A przy tych nielicznych okazjach, gdy byliśmy ze sobą blisko... ŁAŁ. Firma Komandosa mieści się na bocznej ulicy w centrum Trenton, w nierzucającym się w oczy sześciopiętrowym budynku. Jej nazwa widoczna jest tylko na niewielkiej tabliczce nad domofonem. Na szóstym piętrze znajduje się mieszkanie Komandosa. Dwa inne piętra zostały przeznaczone na kawalerki dla pracowników. Jedno zajmuje zarządca budynku i jego żona Ella. Na czwartym znajduje się centrum monitoringu, na parterze recepcja, a na pierwszym pomieszczenia konferencyjne. Wiem, że są jeszcze dwa piętra poniżej gruntu, ale jakoś nie załapałam się na dokładne zwiedzanie, moim zdaniem tam są lochy, zbrojownie i komórka dla osobistego krawca Komandosa. Wjechałam do podziemnego garażu i zaparkowałam obok czarnego porsche turbo należącego do Komandosa. Pojechałam windą na czwarte, pomachałam do chłopaków przy monitorach i poszłam od razu do biura Komandosa. Drzwi były otwarte. Komandos siedział za biurkiem i rozmawiał przez zestaw słuchawkowy. Kiedy mnie zobaczył, skończył rozmowę i zdjął słuchawki. – Dziewczyno – powiedział. „Dziewczyna”, jak inne słowa, jakimi się do mnie zwracał, zazwyczaj miały całkiem spore spektrum znaczeń. Mogły oznaczać pochwałę, naganę, rozbawienie, a nawet pożądanie. Dzisiaj to było „cześć”. – Co jest? – Usiadłam po przeciwnej stronie biurka. – Potrzebuję partnerki. – Czy to jest jakieś zawoalowane określenie seksu? – Nie. To określenie interesów, ale seks mogę dorzucić jako premię, jeśli jesteś zainteresowana. Uśmiechnęłam się na te słowa. Nie byłam zainteresowana z wielu bardzo skomplikowanych powodów, z których wcale nie najmniejszym był Joe Morelli. A jednak miło było wiedzieć, że oferta nadal jest aktualna. – Jaki to interes? – Poproszono mnie, żebym ochraniał Brendę. – Tę Brendę? Piosenkarkę? – Tak. Przyjeżdża do miasta na trzy dni, da koncert, kilka wywiadów i weźmie udział w aukcji charytatywnej. Mam dopilnować, żeby była trzeźwa, nie brała prochów i żeby nie stała jej się krzywda. Jeśli przydzielę jej jednego z moich ochroniarzy, to go zje żywcem, a potem wypluje przed dziennikarzami. No więc postanowiłem sam jej pilnować i potrzebuję kogoś do pomocy. – A Czołg? Czołg jest zastępcą Komandosa i człowiekiem, który pilnuje pleców swego szefa. Czołg nazywany jest Czołgiem, bo taki jest. To mięśnie z ponad dwumetrowego ciała, skompaktowane w ciele niespełna dwumetrowym, całkowicie pozbawionym szyi. Czołg jest również chłopakiem Luli. – Marketing Brendy prosił, by ochrona w miejscach publicznych była możliwie niewidzialna, a sama wiesz, że nie da się łatwo schować Czołga – wyjaśnił Komandos. – Czołg i Hal będą trzymać straż w jej hotelu, ale gdy Brenda będzie na wolności, wtedy my ją przejmiemy. Może twierdzić, że towarzyszymy jej w podróży, a ty możesz z nią chodzić do łazienki i upewnić się, że nie będzie testować grzybków. – Nie ma własnego ochroniarza? – Poślizgnął się i złamał kostkę, gdy wczoraj wysiadał z samolotu. Odesłali go do Kalifornii. – Dziwię się, że to bierzesz. – Robię przysługę Lew Pepperowi, który organizuje koncert. – Komandos podsunął mi arkusz papieru. – To jest grafik jej publicznych wystąpień. Musimy być w hotelu pół godziny wcześniej. I jesteśmy pod telefonem. Jeśli tylko

wyjdzie z pokoju, mamy robotę. Popatrzyłam na grafik i przygryzłam dolną wargę. Morelli nie będzie zadowolony, że tyle czasu spędzam z Komandosem. A Brenda była jak chodząca katastrofa. Podobnie jak Cher i Madonna nie używała nazwiska. Po prostu Brenda. Przeżyła sześćdziesiąt jeden lat i osiem małżeństw. Mogła łupać orzechy pośladkami, takie miała mięśnie. I mówiło się, że jest wredna jak żmija. Nie pamiętałam jej ostatniego albumu, ale wiedziałam, że ma jakiś kabaretowy numer. Opieka nad Brendą nie mogła być niczym innym jak koszmarem. – Dziewczyno. – Komandos chyba czytał w moich myślach. – Rzadko proszę o przysługi. Westchnęłam, złożyłam grafik i wepchnęłam do kieszeni jeansów. – Ta aukcja charytatywna ma być dzisiaj. Rozpoczyna się o piątej trzydzieści. Spotkamy się w hotelowym lobby o piątej. Kiedy wróciłam do firmy, Zook był gdzieś w świecie „Minionfire”. Connie pracowała przy biurku, Lula się pakowała, niemal gotowa do wyjścia. – Muszę iść do domu i zrobić się na bóstwo – powiedziała do mnie. – Czołg przychodzi dzisiaj na noc. Spotkam się z nim trzeci raz w tym tygodniu. Chyba się zaangażował. Nie zdziwiłabym się, gdyby zadał mi pytanie. – A jakie pytanie masz na myśli? – spytała Connie. – Wielkie pytanie. Pytanie o M. Pewnie już dawno zadałby mi M-pytanie, gdyby nie był taki nieśmiały. Chyba muszę mu z tym pomóc. Ułatwić. Może powinnam go najpierw upić? Żeby był rozluźniony i w dobrym nastroju. I może nawet wstąpię do jubilera po drodze do domu i sama kupię pierścionek zaręczynowy, żeby nie musiał robić zakupów. Mężczyźni nienawidzą zakupów. – Jak tam stoimy z kaucją dla Loretty? – przerwałam. Connie zerknęła na Zooka pochylonego nad klawiaturą, a potem na mnie. Nie miałam wątpliwości, co znaczy ten milczący komunikat: „Jak na razie nic z tego”. Ciężko znaleźć zabezpieczenie kilku tysięcy dolarów na kaucję, kiedy ostatniej osobie, która to zrobiła, sąd skonfiskował wyłożone pieniądze. Lula miała torbę na ramieniu i kluczyki samochodowe w dłoni. – Co Komandos chciał od ciebie? – Przez następne trzy dni będzie ochraniał Brendę i chce, żebym mu pomogła. Morelli mieszka w połowie drogi między moim mieszkaniem na granicy Trenton a domem moich rodziców w Grajdole. Dom Morellego to skromny piętrowy bliźniak na cichej ulicy, w statecznej okolicy. Salon, jadalnia, kuchnia i niewielka toaleta na parterze. Dwie sypialnie, gabinet i łazienka na piętrze. Z tego, co wiedziałam, Morelli jeszcze nigdy nie zjadł posiłku w jadalni, śniadania jadał przy niewielkim stoliku kuchennym, lunche przy zlewie, a obiady przed telewizorem w salonie. Na tyłach domu znajdował się niewielki garaż, do którego prowadziła też wąska droga dojazdowa, ale Morelli zwykle parkował swojego SUV-a przy krawężniku przed domem. Podwórko na tyłach było ściśle użytkowe – użytkowane przez Boba, psa Morellego. Zaparkowałam przed domem i popatrzyłam na Zooka. – Znasz Joego Morellego, prawda? – Nieprawda. – Jesteście spokrewnieni. – Słyszałem. – Zook taksował dom. – Myślałem, że będzie większy. Mój wujek tylko o nim mówi, odkąd wyszedł z więzienia. Mówi, że dom miał być jego, ale Morelli go oskubał. – To niepodobne do Morellego. – Myślałem, że jest wielkim, wrednym twardzielem, co to może wyrwać każdą laskę. Po co mu taki frajerski dom? Początkowo też się zastanawiałam. Oczyma duszy widziałam Morellego w jakimś fajnym mieszkaniu z kinem domowym i wielkim telewizorem, może nawet z flipperem w salonie. Okazało się jednak, że Morellego zmęczyła ta droga. Przeprowadził się do domu cioci Rose z otwartym umysłem. Obejrzeli się z domem wzajemnie i zaadaptowali. Dom stracił nieco bibelotów, a Morelli stłumił nieco swą dziką stronę. Wyjęłam kluczyk ze stacyjki, wysiadłam i ruszyłam w stronę domu z Zookiem następującym mi na pięty. – Ale żenada – powiedział, szurając nogami. – Nie mogę uwierzyć, że moja matka próbowała okraść sklep z wódą. Nie wiedziałam, co na to powiedzieć. Nie chciałam sprawiać wrażenia, że napad z bronią w ręku jest okay, ale nie chciałam też chłopaka przygnębiać. – Czasami dobrzy ludzie robią głupie rzeczy – powiedziałam więc. – Jeśli jakoś to przetrzymacie, ty razem z mamą, w końcu wszystko się wyprostuje... jakoś. Odsuń się, gdy otworzę drzwi, bo pies cię przewróci. Nacisnęłam klamkę, rozległo się basowe „hau” i łomot łap, Bob przygalopował do nas z kuchni. Jego uszy

powiewały we wszystkie strony, język zwisał wesoło, ślina bryzgała naokoło. Bob przebiegł obok nas, zeskoczył z ganku i popędził wprost do najbliższego drzewa, gdzie szybciutko podniósł nogę. Zook miał oczy jak spodki. – Co to za pies? – Nie jesteśmy pewni, ale chyba w większej części golden retriever. Nazywa się Bob. Bob sikał i sikał, jak nic przez jakieś pół godziny, a potem truchcikiem wrócił do domu. Zamknęłam drzwi i sprawdziłam zegarek. Czwarta. Morelli kończył zmianę o czwartej. Za pół godziny powinien być w domu. A ja musiałam się ubrać i dotrzeć do hotelu o piątej. O tej porze potrzebowałam trzydziestu minut, żeby dotrzeć tam ze swojego mieszkania. Nie miałam szans. Zook rozejrzał się po salonie Morellego. – Jest tu Wi-Fi? – Nie wiem. Komputer Morellego jest na górze w gabinecie, ale widziałam, że na dole też pracował. Zook wyciągnął laptop z plecaka. – Sam sprawdzę. – Świetnie, bo ja muszę lecieć. Morelli zaraz tu będzie. Ufam ci, że tu zostaniesz, poczekasz na niego i nie narobisz kłopotów. – Spoko – odpowiedział Zook. Zadzwoniłam do Morellego na komórkę. – Gdzie jesteś? – Właśnie skręciłem na Hamilton. – Jesteśmy u ciebie. Niestety, mam robotę o piątej i najpierw muszę wrócić do domu i się przebrać, więc zostawię tu Zooka samego na pięć minut. – Kim jest ten Zook? – Sam zobaczysz. I taka nieśmiała sugestia, może będziesz chciał odpalić koguta i dodać gazu?

M DWA oje mieszkanie ma jedną sypialnię, jedną łazienkę i jest na pierwszym piętrze budynku bez żadnych specjalnych wygód. Wąski korytarz i niewielka, niezbyt godna zaufania winda. Główne wyjście prowadzi na ruchliwą ulicę pełną małych firm i sklepików, tylne – na parking dla mieszkańców. Na ten parking wychodzą okna sypialni i salonu. To zaleta, bo ta strona jest zwykle cicha, poza piątą rano w poniedziałki i czwartki, bo wtedy wywożą śmieci. Moim współlokatorem jest chomik Rex. Wjechałam na parking z piskiem opon, wyskoczyłam z samochodu, wbiegłam po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Popędziłam korytarzem i niemal w biegu wsadziłam klucz w zamek moich drzwi. Wrzasnęłam „cześć” do Reksa i już byłam w sypialni. Nie miałam czasu na uprzejmości. Dziesięć minut później wybiegłam z domu w szpilkach, czarnej garsonce i białym topiku. Poprawiłam makijaż, wzburzyłam włosy i wrzuciłam rewolwer do torebki. Nie był naładowany i nie miałam czasu szukać kul, ale jeślibym chciała walnąć kogoś w głowę, to torebka zyskała przyjemny ciężar. Gdy wsiadałam do samochodu, odebrałam telefon od Morellego. – Właśnie wszedłem do domu i ten dzieciak ubrany jest w czarną satynową pelerynę, reaguje tylko na imię Zook i wydaje się mieć obsesję na punkcie gościa, który nazywa się Skręcony Pies. – Zamów pizzę i zaprzyjaźnij się. Na parking hotelowy dotarłam z pięciominutowym opóźnieniem. Pięć minut nie byłoby problemem, gdybym tylko spotykała się z kimś innym niż Komandosem. Komandos ma wiele zalet. Cierpliwość nie jest jedną z nich. Przebiegłam przez podziemny parking i wyhamowałam dopiero w hotelowym holu, poprawiłam spódnicę i podeszłam do Komandosa. Miał na sobie czarne spodnie, czarny blezer i czarną koszulę z czarnym krawatem. Czarny krawat miał czarne prążki. Gdyby LOGO wypuściło numer o zawodowych zabójcach, Komandos trafiłby na okładkę. – Nieźle – przywitałam go. – Staram się wyglądać odpowiednio do roli – odparł. Poszłam za nim na drugie piętro do jedynego apartamentu w hotelu. Przed drzwiami stał Czołg z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Ubrany był w uniform KomandoMan: czarną koszulkę i czarne bojówki. – Jakieś problemy? – spytał Komandos. – Nie. Nie wyszła z pokoju, odkąd zacząłem służbę. – Dobrze, teraz ją przejmiemy. Patrzyłam, jak Czołg idzie do windy, i pomyślałam o Luli kupującej pierścionek zaręczynowy. Do pewnego stopnia mogłam sobie wyobrazić Czołga i Lulę zaręczonych, ale koncepcja, że tych dwoje ustatkuje się i rozpocznie życie małżeńskie, znalazła się poza skalą mojego dziwometru. Komandos zapukał do drzwi apartamentu i czekał. Zapukał ponownie. – Może jest w łazience – podsunęłam. Komandos wyjął z kieszeni elektroniczny klucz i wsunął do zamka. – No to sprawdź, czy tam ją znajdziesz. Na paluszkach weszłam do środka i rozejrzałam się po salonie. – Halo? – zawołałam ostrożnie. Z łazienki wyskoczyła młoda, szczupła dziewczyna. Czarne krótkie włosy zaczesała za uszy w stylu nijakim. Ubrana była w spódnicę, kardigan i baleriny. Nie wyglądała na szczęśliwą, jej twarzyczka o ostrych rysach miała ten nawiedzony wyraz, jaki często widuje się u kogoś, kto rzucił palenie. – Tak? – zapytała. – Ochrona – odpowiedziałam. – Przyszliśmy eskortować Brendę. – Ubiera się. – Naprawdę – huknęła Brenda z sypialni. – Zupełnie nie wiem, dlaczego muszę to robić. Brenda urodziła się i wychowała w Kentucky. Głos miała stuprocentowo country, styl śmiały. Z tego, co pisały tabloidy, w wieku sześćdziesięciu jeden lat jej kariera miała się ku końcowi. Ale Brenda nie zamierzała odejść po cichu. – To wydarzenie związane z działalnością charytatywną – odpowiedziała młoda kobieta. – To gest dobrej woli. Staramy się jakoś zniwelować wspomnienie o tym, jak przejechałaś fotografa w zeszłym tygodniu.

– To był wypadek. – Przejechałaś mu po nodze, a potem wrzuciłaś wsteczny i go wywaliłaś! – Bo się zamotałam. Na litość boską, zejdź ze mnie. Dla kogo ty właściwie pracujesz? Chcę dostać kieliszek wina. Gdzie moje wino? Zamówiłam sauvignon blanc z Nowej Zelandii, specjalnie schłodzone. Muszę dostać moje sauvignon! Spojrzałam na zegarek. – Odpowiadasz za dostarczenie jej tam na czas? – zapytałam Komandosa. – Odpowiadam za to, by dotarła tam żywa. – To ja odpowiadam za to, by dotarła tam na czas – wyjaśniła ciemnowłosa kobieta. – Nazywam się Nancy Kolen. Jestem rzecznikiem prasowym przydzielonym do tej trasy. Pracuję dla wytwórni płytowej Brendy. – Nie mam co na siebie włożyć – oznajmiła Brenda. – W co mam się ubrać? Naprawdę, dlaczego zawsze otaczają mnie amatorzy?! Czy stylista to zbyt wygórowane wymagania?! Gdzie jest mój stylista? Najpierw nie ma wina, a teraz nie ma stylisty. Jak mam pracować w takich warunkach?! Nancy Kolen zniknęła w sypialni, a po chwili wyszła stamtąd Brenda. Nancy następowała jej na pięty. Brenda była szczupła, wysportowana, opalona samoopalaczem na kolor zbliżony do pomarańczowego błota. Miała ogromny biust, grzywę rudych loków z jasnymi pasemkami, a jej usta wyglądały, jakby napompowano je sprężonym powietrzem. Ubrana była w czerwoną sukienkę bez ramiączek, tak obcisłą, że mogłaby uchodzić za drugą skórę, dziesięciocentymetrowe szpilki i białą futrzaną kurteczkę. Wyglądała jak posezonowa dziwka Świętego Mikołaja. Komandos stał, dotykając piersią moich pleców, i wyczułam, że uśmiechnął się, gdy Brenda weszła do pokoju. Dźgnęłam go łokciem w żebra, a on parsknął ledwie słyszalnym śmiechem. – Patrzcie, kogo my tu mamy – rzuciła Brenda, taksując go uważnym spojrzeniem. – Ale z ciebie ciacho, mogłabym cię schrupać całego. Słodziutki, zamierzam się przekonać, jak smakujesz. Komandos nadal się uśmiechał. Trudno było powiedzieć, czy dobrze się bawi, czy po prostu jest uprzejmy. – Stephanie i ja mamy panią ochraniać – oznajmił. – Masz jakieś imię? – Komandos. – Komandos jak to łatwo dostępne wino? Przez chwilę miałam ochotę ją poprawić, ale tak naprawdę wszyscy wiedzieliśmy, o co Brenda właściwie pyta. Wreszcie Komandos zrobił krok naprzód i otworzył drzwi apartamentu. – Jak komandos żołnierz – odparł. Brenda wysunęła się na korytarz, ocierając się przy okazji o Komandosa. – Słyszałam, że żołnierze mają wielkie spluwy. Razem z Nancy wywróciłyśmy oczami, a Komandos pozostał uprzejmie niewzruszony. Wychodziłam z apartamentu ostatnia. – Widziałam twoją spluwę – szepnęłam do Komandosa. – Chcesz, żebym jej o tym opowiedziała? – Niekoniecznie, ale możemy to później przedyskutować nad lampką wina. Nancy ruszyła przodem i wezwała windę. Kiedy drzwi się otworzyły, wsiedliśmy do kabiny, a Brenda przysunęła się do Komandosa. – No więc, towarku, zostaniesz przy mnie całą noc? – Stephanie i ja będziemy pani towarzyszyć, póki nie wróci pani do pokoju hotelowego. – Czasami potrzebuję, żeby moi ochroniarze spędzili ze mną CAŁĄ noc – powiedziała Brenda. Nancy i ja znów przewróciłyśmy oczami, Komandos był jeszcze bardziej obojętnie uprzejmy. Drzwi się otworzyły i wyszliśmy prosto w tłum ludzi w holu. Nancy prowadziła, ja maszerowałam za nią, Brenda szła wciśnięta między mnie a Komandosa. Przeszliśmy prosto do pomieszczenia, gdzie miało odbyć się spotkanie z gwiazdą. Gdy tylko zamknęliśmy za sobą drzwi, atmosfera zrobiła się spokojniejsza. Otoczyli nas filantropi, którzy niemało zapłacili za prywatną audiencję u Brendy. Przyjęła teraz wysoki kieliszek z szampanem, osuszyła natychmiast i sięgnęła po następny. – Nie jest tak źle – mruknęłam do Komandosa. – W końcu nikt do niej nie strzela. I jeszcze się nie obnażyła. Zostałeś trochę obmacany w windzie, ale do tego się zdążyłeś już chyba przyzwyczaić. – Taa, ciągle mi się to zdarza. Kobieta gdzieś tak po czterdziestce podeszła do Brendy. – Co to jest? – spytała, pokazując futrzane bolerko Brendy. – Żakiet.

– Żakiet z CZEGO? – A jak myślisz, z czego? – Myślę, że to norki. – Bingo – potwierdziła Brenda. – Masz tupet – powiedziała kobieta. – To miała być obelga? – Kochaniutka, kiedy ja kogoś obrażam, to on nie ma wątpliwości, że został obrażony. Oczy Nancy zrobiły się tak wielkie jak gęsie jaja, spanikowana przeglądała plan spotkania. – O cholera! – wyrwało jej się. – O jasna dupa! Spojrzałam jej przez ramię na papier na podkładce z klipsem. „Czwartkowe spotkanie w intencji humanitarnego traktowania zwierząt”. Kobieta patrzyła na Brendę spod przymrużonych złowieszczo powiek. – Zdejmij ten obraźliwy żakiet, i to natychmiast. – Naskocz mi – odpowiedziała Brenda. – I o co ci w ogóle chodzi? – Wiesz, ile małych norek musiało umrzeć, żeby powstał ten twój żakiet? – O, proooszę – prychnęła Brenda. – Nie wciskaj mi tu tych bzdur miłośników drzew. Słuchaj, jeśli to ci zrobi jakąś różnicę, to to była rosyjska łasica. Kobieta zgarnęła z tacy niesionej przez kelnera kieliszek wina i wylała je na bolerko Brendy. Brenda rzuciła jej w twarz kieliszek szampana. Komandos chciał pochwycić Brendę, ale ona już zaciskała ręce na szyi tej drugiej. Obie kopały, piszczały i klęły, a zanim Komandos zdążył je rozdzielić, cycki Brendy wyskoczyły ze stanika, a sukienka podjechała jej do pasa. Komandos beznamiętnie podciągnął jej sukienkę na piersi i poprawił tak, by zakrywała pośladki, przeprosił przeciwniczkę Brendy, a samą Brendę wyprowadził z pokoju. Nancy i ja popędziłyśmy za nimi i wszyscy wsiedliśmy do windy. Nancy skreśliła spotkanie ze swojego grafiku. – No to jedno mamy z głowy – stwierdziła. – Mamy jeszcze dziesięć minut do obiadu. Komandos i ja postanowiliśmy nie siadać u szczytu stołu z Brendą. Usiedliśmy pod ścianą przodem do drzwi, żebyśmy w razie czego mogli zobaczyć, gdyby ktoś zdecydował się zaatakować Brendę kolejnym kieliszkiem wina. Teraz Brenda miała na sobie satynowy gorset, obcisłe jeansy ozdobione kryształkami i przyjazny zwierzętom kaszmirowy szal na ramionach. Zawibrowała moja komórka. Morelli. – Muszę odebrać – poinformowałam Komandosa. – Wyjdę na chwileczkę. Znalazłam sobie zaciszny korytarz i oddzwoniłam do Morellego. – Jak leci? – spytałam. – A nie wiem. Nie przestał grać od czasu, gdy wróciłem do domu. Umie grać i jeść w tym samym czasie. Wydaje mi się, że wziął komputer do łazienki. Zaczynam się bać. Wrócisz dzisiaj, prawda? – Mmm... – Może spytam inaczej. O KTÓREJ wracasz? – Ciężko powiedzieć. Ochraniam Brendę. – Tę Brendę? – Tak. Pracuję z Komandosem. Na pełne sześć sekund w słuchawce zaległa cisza, podejrzewałam, że w tym czasie Morelli patrzył na swoje buty i odzyskiwał równowagę. Uważał, że Komandos jest niebezpieczny pod wieloma względami. I miał rację. – Nie chcesz posłuchać o Brendzie? – Nie. Brenda mnie nie obchodzi. Ty mnie obchodzisz. I nie lubię, jak pracujesz z Komandosem. – To tylko na kilka dni. – Jutro wychodzę z domu o szóstej. Musisz tu być, żeby Picasso znowu nie wymalował psa sprayem. – Zook pomalował Boba? – Zanim jeszcze przyjechałem. Powiedział, że musiał chronić Boba przed grieferem. Jeszcze raz odwali taki numer, a już ja się postaram, żeby przy mnie griefer był jak Wróżka Zębuszka. Kiedy wróciłam, Komandos stał pod ścianą z rękoma zaplecionymi na piersi i ze spokojem obserwował pomieszczenie. – Przegapiłam coś? Nieznacznie pokręcił głową. – Nie. – Brenda macha kieliszkiem.

– Zabroniłem kelnerom jej dolewać i teraz czuje się zaniedbana. – Hej! – zawołała Brenda do przechodzącego kelnera. – Hej, ty! Kelner oddalił się spiesznie, a Brenda machnęła kieliszkiem w stronę kolejnego. Pokazała kieliszek i pomachała językiem. Kelner oblał się krwawym rumieńcem aż po cebulki włosów i uciekł do kuchni. Kelner z tacą z jedzeniem przemknął za plecami Brendy w mgnieniu oka. Brenda chwyciła go za klejnoty. Chłopak zatrzymał się w pół kroku, z uniesioną do góry tacą i otwartymi ustami. Z miejsca, gdzie stałam, nie mogłam usłyszeć, co Brenda mówi, ale bez trudu odczytałam to z ruchu warg. – Potrzebuję drinusia – powiedziała do kelnera. – Kiwnij głową, jeśli zrozumiałeś. Kelner kiwnął głową i Brenda go uwolniła. – Trzeba jej to oddać – powiedziałam do Komandosa. – Wie, jak zwrócić uwagę mężczyzny. Godzinę później odprowadziliśmy Brendę do jej apartamentu. – Chcę się bawić – oznajmiła w windzie. – Nie ma tu gdzieś jakiejś imprezki? Komandos zachowywał stoicki spokój i milczał, a ja postanowiłam go naśladować. Gdyby Brenda była trzeźwa, mielibyśmy o wiele większe problemy z kontrolowaniem jej. Ale teraz miała rozmyte spojrzenie i niejakie problemy z koncentracją. Drzwi windy się otworzyły, Brenda wysiadła, wpadła na doniczkę z palmą i z rozmachem usiadła na tyłku. – Ups – stwierdziła. – A to skąd się wzięło? Komandos podniósł ją i ustawił we właściwym kierunku. Próbowała go złapać za tyłek, ale odskoczył. – Musisz ją przejąć – powiedział do mnie. – Jeśli złapie mnie jeszcze raz, to ją zastrzelę. Wzięłam Brendę pod rękę i zaprowadziłam do apartamentu. Otworzyłam drzwi i wprowadziłam do środka, prosto do sypialni, gdzie wlazła do łóżka w ubraniu. Zgasiłam światło i wróciłam do Komandosa w salonie. Zamykał właśnie barek z alkoholem. Wrzucił klucz do kieszeni i wyszliśmy z apartamentu. – Czołg ma wolny wieczór, a Hal przyjdzie o północy. Do tego czasu ja stanę na straży – poinformował mnie Komandos. – Zostanę z tobą – zdecydowałam. – Na wszelki wypadek, gdyby Brenda wyszła i cię zaatakowała, a ciebie podkusiłoby, żeby ją zastrzelić.

H TRZY al był jednym z młodszych chłopaków w drużynie Komandosa. Był wielki, jasnowłosy i łatwo się rumienił. Umięśniony nieco nadmiernie, miał w sobie coś prehistorycznego. Na posterunku zjawił się dziesięć minut przed czasem. – Zadzwoń do mnie, gdyby były jakieś problemy – polecił mu Komandos, wręczając klucz do apartamentu Brendy. – Nie wchodź tam sam. Jeśli będziesz musiał wejść i nie będziesz mógł na mnie zaczekać, wezwij ochronę hotelową. – Tak jest. Komandos odprowadził mnie do samochodu, pocałował przyjacielsko na do widzenia, posyłając przez moje ciało falę uczucia, którego raczej nie nazwę. Potem patrzył, jak odjeżdżam. Do domu Morellego dotarłam po północy. Przed wejściem paliło się światło, lampka w korytarzu oświetlała schody. Pozostała część domu pogrążona była w ciemnościach. Otworzyłam drzwi i przestąpiłam próg. Panowała tu niezmącona cisza. Wszyscy spali, nie wyłączając pana Boba Psa. Nie potrzebowałam światła, by poruszać się po wnętrzu. Spędziłam tu już sporo czasu, do tego układ domu był niemal identyczny jak tego, w którym dorastałam. Poszłam do kuchni i sprawdziłam, czy w lodówce nie ma resztek. Trafiłam w dziesiątkę. Zdążyłam położyć pudełko z pizzą pepperoni na blacie, gdy nagle tuż obok mnie drzwi do piwnicy otworzyły się z rozmachem. Jakiś krępy facet skoczył do wyjścia kuchennego i sekundę później zniknął w ciemności nocy. Za bardzo byłam zaskoczona, żeby krzyknąć, i zbyt przestraszona, żeby się ruszyć. Trzeba było sekundy czy dwóch, by moje serce znowu zaczęło bić i wróciły mi funkcje mózgu. – Co do... – powiedziałam do pustej kuchni. Usłyszałam kroki na schodach i do kuchni przyczłapał Morelli. Ubrany był w koszulkę i bokserki, a włosy miał w kompletnym nieładzie. – Tak mi się wydawało, że słyszałem, jak wchodzisz – przywitał mnie. – Jak tam Brenda? Dlaczego te drzwi są otwarte? – Jakiś facet... – Zabrakło mi tchu. – Jakiś facet właśnie wypadł z twojej piwnicy i uciekł tylnymi drzwiami. – Ta, jasne. Przycisnęłam dłoń do klatki piersiowej, żeby serce z niej przypadkiem nie wyskoczyło. – Mówię serio! Morelli wyjrzał na zewnątrz. – Nikogo nie widzę. – Bo uciekł! Morelli zamknął drzwi, przekręcił klucz. – Naprawdę ktoś był w mojej piwnicy? – Wystraszył mnie na śmierć. – Znamy go? – Było ciemno. Przysadzisty. Ubrany w ciemne ciuchy. Nie widziałam twarzy. Wszystko zdarzyło się tak szybko, nie zdążyłam mu się przyjrzeć. – A włosy? – Miał czapkę. Nie widziałam włosów. Morelli wyciągnął pistolet z szuflady i ruszył w stronę drzwi do piwnicy. – Czekaj – zatrzymałam go. – Może powinniśmy wezwać policję. – Cukiereczku, JA JESTEM policja. – No tak, ale ty jesteś MOJA policja, nie chcę, żeby coś ci się stało. – Nic mi się nie stanie. Zostań w kuchni. Z tym nie miałam problemów. Wcale nie chciałam iść za Morellim do strasznej piwnicy. Morelli zapalił światło i zszedł po schodach, plaskając bosymi stopami. Przez chwilę stał, rozglądał się, a potem wrócił do kuchni. – Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś miałby być w mojej piwnicy – stwierdził. – Tam nic nie ma. Tylko piec i bojler.

– Czasami ludzie urządzają sobie w piwnicy gabinety albo pokoje gier i inne takie. Może chciał coś ukraść – podsunęłam. – Mój laptop jest na stole. Nie wziął go. Ani Xboksa, ani telewizora z salonu. Wyjęłam z pudełka kawałek pizzy i spróbowałam podnieść do ust, ale ręce nadal mi się trzęsły. – Może nie zdążył. Może zaczął na dole, a ja go wystraszyłam. Morelli zadzwonił do centrali i zgłosił włamanie. – Niech wóz patrolowy się tu pokręci i niech chłopaki mają oczy otwarte – poprosił. Bob przytruchtał do kuchni i zatrzymał się ze spojrzeniem wbitym w pudełko od pizzy. Nie usłyszał włamywacza kręcącego się po domu, ale wystarczyło machnąć kawałkiem pizzy i już się zjawiał. Fluorescencyjna różowa i zielona farba na jego grzbiecie lśniła w ciemności. – Na pojemniku było napisane, że woda zmywa tę farbę. Jutro go wykąpię – mruknął Morelli. Dałam Bobowi brzeg pizzy, uśmiechnął się i pomachał ogonem. Morelli objął mnie za ramiona. – Znam sposób, żebyś mnie też tak uszczęśliwiła. – Ktoś przed chwilą włamał się do twojego domu. Jak w ogóle możesz myśleć o seksie? – Zawsze myślę o seksie. – Mario śpi w pokoju gościnnym! – Wiem, będziesz musiała panować nad sobą i nie robić zbyt wiele hałasu. – To tylko dzieciak, potrzebuje dobrego przykładu. – A co to ma znaczyć? – Kanapa. Zook śpi w gościnnym, a ty zaprosiłeś mnie na noc, więc zakładam, że będziesz spać na kanapie. – To źle zakładasz. – Nie jesteśmy małżeństwem. – Nie, ale jesteśmy starzy. A do starych ludzi stosują się zupełnie inne reguły. – Nie jestem stara. – Dla mnie nie, ale dla Zooka wszyscy po dwudziestce są starzy. – Okay, wystarczy. Jadę do domu. Wrócę jutro o świcie. – Na litość boską! Będę spał na pieprzonej kanapie. W gabinecie jest śpiwór, zrzuć go tu na dół z poduszką. Otworzyłam oczy i popatrzyłam na zegarek. Pokój pogrążony był w ciemności, ale jarzące się cyferki poinformowały mnie, że jest piąta, a dźwięk otwieranej i zamykanej szuflady, że nie jestem sama w pokoju. Zapaliłam nocną lampkę i spojrzałam prosto na Morellego. Miał wilgotne włosy i świeżo ogolone policzki, ale nie miał ubrania. – Co jest? – spytałam. – Potrzebne mi ciuchy. Nie może być. – Przyniosłabym ci. A co, jeśli Mario zobaczy cię, jak goły wchodzisz do mojego pokoju? – Po pierwsze, to nie jest TWÓJ pokój. To MÓJ pokój. Po drugie, wątpię, żeby był zaszokowany. Musisz się przestać zamartwiać o Zooka. A po trzecie, to on śpi. – Dobrze spałeś? – Nie. Kanapa jest do dupy. Morelli ubierał się w swój codzienny uniform, koszulkę i jeansy. Czasami, jeśli wymagała tego okazja, Morelli zakładał bardziej eleganckie spodnie i koszulę, ale starał się unikać garnituru. W garniturze wyglądał niczym kierownik sali w kasynie. I nikt nie mógł powstrzymać się od śmiechu na widok Morellego w spodniach khaki, tak bardzo nie pasował do wizerunku absolwenta uczelni z tradycjami, jak to tylko możliwe. Przysiadł na łóżku i zawiązał buty, a potem przechylił się w moją stronę i pocałował mnie w szyję. – Lubię, jak jesteś taka miękka i ciepła od snu. – Popatrzył na buty, które dopiero co zawiązał. – Da się je bez trudu zdjąć. – Kuszące. – Bardzo kuszące. – Spóźnisz się do pracy, jak zdejmiesz te buty? – Taa. Ale nie mam nic przeciwko. Gdyby miał wybór: dostać awans i podwyżkę albo kochać się z tobą i wylecieć z roboty, to też bym się nie zastanawiał. – Potęga testosteronu. – Myślałem, że to miłość, ale możesz mieć rację... to może być testosteron – stwierdził Morelli. – Nie żeby to miało znaczenie, bo tak czy inaczej wszystko sprowadza się do... PRAGNĘ CIĘ DO OBŁĘDU. Zdążyłam do połowy ściągnąć z niego koszulkę. – Zdejmuj te buty... i to SZYBKO – zażądałam.

Z korytarza dobiegło nas jakieś szuranie, po którym nastąpiło nieśmiałe stukanie do drzwi. – Jest tu ktoś? – spytał Zook. Morelli padł na plecy, rozkładając ramiona. – Cholera. – Uno momento – zawołałam do Zooka. – Nie bardzo wiem, co powinienem zrobić – powiedział Zook przez drzwi. – Mam zejść na dół i poszukać płatków? – Ta – odpowiedział mu Morelli. – Zobacz, co jest w szafkach. Stephanie zaraz zejdzie. Już szukałam ciuchów. Pozostałam przy jednej z koszulek Morellego i jego dresach. Od czasu do czasu nocowałam u niego, ale nie miałam tu zbyt wielu swoich rzeczy. Bieliznę, skarpety, zapasową parę adidasów i kilka produktów do użytku osobistego. Gdy weszłam do kuchni, Zook miał w dłoni pudełko płatków w polewie cukrowej. – Moje ulubione – stwierdziłam. – Mieszkasz tu? – Czasami. – To znaczy, że jesteś moją ciocią na kocią łapę? – Z tego, co wiem, Morelli jest twoim dalekim KUZYNEM... więc nie mogę być żadną ciocią. Wyjęłam z lodówki karton mleka i wystawiłam z szafki miseczki. Morelli dołączył do nas i nastawił ekspres do kawy. – Wcześnie wstajesz – powiedział do Zooka. – O której musisz być w szkole? – Dopiero o ósmej, ale nie wiedziałem, ile potrzebuję czasu, żeby tam dojść. – Nie pójdziesz pieszo – zaprotestował Morelli. – Stephanie cię zawiezie i będzie patrzeć, jak wchodzisz do środka. – Stary, to dowodzi wyjątkowej nieufności. – Ta, musisz z tym żyć. Bob siedział i machał ogonem, łypiąc na pudełko z płatkami. Wiedziałam, że Morelli już go wyprowadził i nakarmił, ale w świecie Boba to nie miało żadnego znaczenia. Jeśli chodziło o jedzenie, Bob był stworzeniem bezdennym. Mógłby też pozować do plakatu pod tytułem „Psie graffiti”. Kiedy przyjrzałam się bliżej, uświadomiłam sobie, że zielone i różowe zawijasy z czarnymi konturami układały się w słowo „Zook”. – Niezłe, co? – spytał Zook. Morelli popatrzył na niego wrogo. – Wcale nie. Pomalowałeś mojego psa. – No, stary. Jest odlotowy. I absolutnie tajemny. – Co to znaczy, że tajemny? – zapytałam. – Magiczny. Odniosłam wrażenie, że widzę obłoczki pary unoszące się nad głową Morellego. – Może weź pączka, kawę i jedź do pracy – zaproponowałam. – A ja tu się już wszystkim zajmę. Morelli westchnął i zaczął sprawdzać zawartość kieszeni w poszukiwaniu rennie. – I tak już muszę lecieć. Mamy zebranie wcześnie rano. Do zobaczenia wieczorem. – Pocałował mnie pośpiesznie i wyszedł. Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, odwróciłam się do Zooka. – Coś ty, u diabła, myślał? Nie można przyjść i pomalować człowiekowi psa bez pozwolenia. Nie powinieneś tego robić, nawet gdybyś miał pozwolenie. To jest niegrzeczne, niedelikatne... to jest złe! Wrzeszczałam i machałam rękoma, a Zook spokojnie nalewał mleka do płatków. Położyłam dłonie na stole i zajrzałam dzieciakowi w twarz. – Słuchasz?! – Co? – Zook podniósł na mnie wzrok. – Krzyczę na ciebie. – A, nie zauważyłem. Brzmiało zupełnie, jakbym był na obiedzie u babci. Okay, to mogłam zrozumieć. – Pomalowałeś coś oprócz Boba? – Tak jakby garaż. Podeszłam do tylnych drzwi i wyjrzałam. Garaż wyglądał jak Bob. Zielone i różowe litery obwiedzione czarnym konturem tworzyły słowo „Zook”. Wokół liter widniały jakieś magiczne zawijasy i wiry. Graffiti świeciło

w półmroku. – Morelli to widział? – Chyba nie. Nic nie mówił. – Powinieneś się tego pozbyć, zanim wróci do domu. – Ale to reprezentuje moc Zooka! To mój portal! – Jak to twój portal? – No dobra, to nie jest portal, ale pewnego dnia może nim się stać. – Chyba nie mówisz poważnie. – Tak to się dzieje w grze. – Ale to nie jest gra. – No nie, ale Zook lubi pozostawać w klimacie. Chciałam się w duchu plasnąć w głowę, ale zrezygnowałam. Mogło być gorzej, powiedziałam sobie. Mógłby całe dnie surfować po pornostronach. Wciąż jeszcze stałam przy tylnych drzwiach, gdy dotarło do mnie, że nie widzę żadnych śladów włamania. Przeszłam do frontowych i obejrzałam zamek, a potem klamkę. Też żadnych śladów. Sprawdziłam wszystkie okna. Zamknięte i nietknięte. Nie chciało mi się wierzyć, że Morelli nie zamknął tylnych drzwi na klucz. A to znaczyło, że albo ktoś wpuścił intruza, albo ten intruz genialnie sobie radził z zamkami. Albo miał klucz. – Wpuściłeś wczoraj kogoś do domu? – spytałam Zooka. – Rozwoziciela pizzy. – Ale on chyba nie poszedł do piwnicy, żeby tam zostać, co? – Nie. Odjechał w swoim samochodzie z pizzerii. Usiadłam naprzeciwko Zooka przy stole kuchennym, zjadłam swoje płatki i wypiłam kawę. Miałam złe przeczucia odnośnie faceta z piwnicy. I nie wiedziałam, co począć z Zookiem. Siedział i mieszał płatki w misce, pozwalając, by dobrze nasiąknęły mlekiem. Marszczył się przy tym i przygryzał wargę. – Co jest? – spytałam. – Nic. – Widzę przecież. Co jest? – Moja głupia matka, która siedzi w głupim pudle. – Martwisz się o nią – stwierdziłam. – To jej własna, głupia wina! Obrabowała głupi monopolowy. Rozumiesz, nawet nie bank. Bank to mógłbym zrozumieć. W banku jest kupa forsy. Mój wujek obrabował bank, pieniędzy nikt nie znalazł. A teraz wujek wyszedł i będzie miał już z górki. Moja głupia matka napadła na głupi monopolowy. I ukradła tylko butelkę głupiego ginu! A teraz moi głupi krewni nie chcą jej nawet wykupić z pudła. – Connie nad tym pracuje. Miejmy nadzieję, że znajdziemy jakiś sposób, żeby wyciągnąć twoją mamę z więzienia. A na razie Morelli sprawdzi, co u niej i jak sobie radzi. – W ogóle nie chcę dorastać. Bycie dorosłym jest do dupy. Ludzie robią głupie rzeczy. – Bycie dorosłym nie jest takie złe. Co chcesz robić po szkole? Wbijał wzrok w miskę z płatkami. – Pomyślisz, że to durny pomysł. – No i? – Chcę zostać inżynierem i projektować rollercoastery. Poczułam się ogłuszona. – Łał. To fantastyczne! – Taa, tylko że nigdy nie dostanę się do college’u, bo mam fatalne oceny i nie mamy kasy. – To popraw oceny i idź na uniwerek stanowy. Ja tak zrobiłam. Możesz się nawet starać o stypendium. Zadzwonił Morelli. – Powiedz Zookowi, czy kim on, do cholery, dzisiaj jest, że mama go pozdrawia. Nie jest szczęśliwa, ale daje radę. – Dzięki. Przekażę. Jakieś informacje odnośnie zeszłej nocy? – Chodzi ci o włamanie? Nie. Żadnych. I żadnych niepokojów w sąsiedztwie.

K CZTERY iedy weszłam do biura, Connie siedziała przy swoim biurku. Rzuciłam torbę na kanapę i łypnęłam w stronę wewnętrznego sanktuarium Vinniego. Drzwi były zamknięte. – Nie ma go – poinformowała mnie Connie. – Jest na konferencji właścicieli agencji poręczycielskich w Shreveport. – Co się dzieje w sprawie Loretty Rizzi? – Nic. To beznadziejne – stwierdziła Connie. – Nikt nie chce zaryzykować. – Mogłabyś wystawić jej umowę bez zabezpieczenia ze strony rodziny, bez zastawu. – Vinnie by mnie zabił. – Nie dowie się. – Vinnie wszystko wie. Ma podsłuch w całym biurze. – Myślałam, że polikwidowałaś pluskwy. – Ciągle zostawia nowe. – Muszę wydostać Lorettę z więzienia. Morelli i ja nie jesteśmy gotowi, by zostać rodzicami. Jak miałabym namierzać jej krewnych, od kogo powinnam zacząć? – Od brata. Ma gdzieś zadołowaną forsę. Zrabował dziewięć milionów dolarów i nigdy ich nie odzyskano. – Masz adres? – Mieszka u mamy, w domu na Conway Street. – Wiem gdzie. – Może powinnaś zabrać ze sobą Lulę. Wieść niesie, że ten brat ma nie po kolei w głowie. – A gdzie jest Lula? – Spóźnia się, jak zawsze. Kątem oka złowiłam błysk szkarłatu i sekundę później Lula stanęła w progu. Włosy miała wciąż w barwie strażackiej czerwieni, a do tego sweter, spódniczkę i buty pod kolor. – O wilku mowa – mruknęła Connie. – Nie jestem żadnym sierściuchem – zaprotestowała Lula. – Jestem osobą godną szacunku. W większości. Jestem kobietą zaręczoną. Mam pierścionek i wszystko. Mówiłam wam, że miałam przeczucia. Zaprezentowała nam dłoń z pierścionkiem. – Łał, ale wielki diament. Prawdziwy? – upewniła się Connie. – No pewnie, że jest prawdziwy – obruszyła się Lula. – Dostałam go w diamentowym dziale na rogu Ósmej i Remington. – To dzielnica komunalna – zauważyła Connie. – No wiem. Scootch Brown pracuje na tym rogu. Powiedział, że to naprawdę dobry pierścionek. Sprzedał mi go po okazyjnej cenie. – A Czołg nie miał nic przeciwko temu, że kupiłaś pierścionek? – Czołg ma teraz ważną robotę – odpowiedziała Lula. – Nie ma tak naprawdę czasu kupować takich pierdół. – A wie w ogóle, że jest zaręczony? – Oczywiście, że wie – prychnęła Lula. – I to było bardzo romantyczne. Przyszedł do mnie i my zawsze przechodzimy od razu do rzeczy, rozumiecie, co mam na myśli. No więc załatwiliśmy, co trzeba było, żeby mieć to z głowy, i Czołg zasnął, a ja włożyłam pierścionek na palec. A potem obudziłam Czołga i powiedziałam mu, jaka jestem szczęśliwa i że jest supersłodki. I potem uczciłam zaręczyny, robiąc Czołgowi dobrze, a potem on znowu zasnął. – Moje gratulacje – powiedziałam. – Kiedy ślub? – Jeszcze nie zdecydowałam. Może w czerwcu? – To za miesiąc! – No wiem. Myślisz, że to za późno? Nie lubię długich zaręczyn. – Czerwiec to idealny miesiąc – powiedziała Connie. – Wszyscy chcieliby brać ślub w czerwcu. – No właśnie to samo pomyślałam – ucieszyła się Lula. – Zawsze chciałam być czerwcową panną młodą, ale nie chcę takiego cukierkowego ślubu, z białą suknią i w ogóle. Chcę wyjść za mąż po cichu. – Popatrzyła na mnie. – A ty?

Miałaś wielki, kiczowaty ślub? – Taa. A potem jeszcze większy rozwód. – Rozwód pamiętam – wtrąciła Connie. – Był spektakularny. To było naprawdę coś, klasa sama w sobie, jeśli wziąć pod uwagę, że byłaś mężatką jakieś piętnaście minut. – Podała mi tekturową teczkę. – To nowy, papiery właśnie przyszły. Nie stawił się w sądzie. Kaucja nie była zbyt wysoka, ale za to bez trudu go znajdziesz. Mieszka z bratem w szeregowcu na Vine Street. – A o co został oskarżony? – Obnażanie się w miejscach publicznych. – Niezła zabawa – oceniła Lula. – Może z tym ci pomogę. Przeglądałam dokumenty. – Ma osiemdziesiąt jeden lat. – Wiesz, jak się tak chwilę zastanowiłam, to mam mnóstwo roboty. Raczej nie będę miała czasu, żeby zwinąć jakiegoś osiemdziesięciojednoletniego golasa. – Na pewno nie jest ciągle goły – zapewniłam ją. – Pewnie tylko zapomniał zamknąć drzwi od stodoły. – No dobra, pojadę z tobą, ale nie zamierzam mieć do czynienia z klejnotami, co mają osiemdziesiąt jeden lat, rozumiesz mnie? – Zanim zapomnę, Mary Ann Falattio ma dzisiaj wieczorem imprezę torebkową – wtrąciła Connie. – Jesteś zainteresowana? Mąż Mary Ann Falattio, Danny, zajmuje się uprowadzaniem ciężarówek na zlecenie trentońskiej mafii i od czasu do czasy Mary Ann poprawia stan swoich finansów, sprzedając towar, który zalega u niej w garażu. – A co ma? – chciałam wiedzieć. – Mówi, że Danny trafił wczoraj ładunek Louisa Vuittona, wyrwał go ponoć w Newark. – Ja jestem zainteresowana – powiedziała natychmiast Lula. – Przydałaby mi się nowa torebka. Ma tylko torebki czy buty też? – Nie wiem. Nagrała mi wiadomość na sekretarce. Wepchnęłam tekturową teczkę do torebki. – Wieczorem pracuję. Brenda je obiad z burmistrzem. Jeśli straci przytomność wcześniej, to wpadnę. Kiedy wyszłyśmy z Lulą z biura, na Hamilton wił się korek. Niebo było tak niebieskie, jak tylko to możliwe w Jersey, a powietrze na tyle ciepłe, że rozpięłam bluzę. Lula podeszła kawałek do mojego samochodu i nagle zatrzymała się w pół kroku, wytrzeszczając oczy. – O cholera! Na całym moim samochodzie wiło się słowo „Zook” wymalowane szkarłatem i złotem, otoczone przez wiry płomieni o metalicznie zielonej barwie. – Wymalował to, gdy brałam prysznic. Powiedział, że się zmyje. – A to szkoda. Naprawdę, te malunki tylko poprawiły wygląd tej kupy złomu. – To ma mnie ponoć ochronić przed grieferem. – Nigdy nie dość ochrony – zgodziła się Lula. Zapięłyśmy pasy i pojechałyśmy najpierw na Conway Street. – Zaraz wracam – zapowiedziałam Luli. – Muszę porozmawiać z Dominikiem Rizzim. – Wołaj, gdybyś potrzebowała pomocy. Słyszałam, że to świr. Niewielkie podwórko Almy Rizzi jakoś nie doczekało się zabiegów upiększających, o ile nie liczyć gipsowej figury Marii Dziewicy. Zarówno Dziewica, jak i szary, wysmagany pogodą dom wyglądali na stoicko spokojnych. Wszystko już widzieli. Dobre czy złe. Zapukałam do drzwi frontowych. Otworzył mi Dom. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, pierś niczym beczka i głowę jak melon. Był o kilka lat młodszy od Loretty i o wiele kilogramów cięższy. Wyglądał zupełnie jak braciszek Tuck w ataku wściekłości. – Stephanie Plum – powiedział. – Ty to dopiero masz tupet, żeby tu przychodzić, po tym jak wsadziłaś moją siostrę do więzienia i porwałaś siostrzeńca. Gdybym nie był na warunkowym, tobym cię zastrzelił. – Nie porwałam Maria. Loretta kazała mi obiecać, że go wezmę. A jeśli podpiszesz umowę o kaucję, to będzie mógł wrócić do domu do matki, zamiast mieszkać ze mną i z Morellim. Dom wytrzeszczył oczy. – Mario mieszka z Joem Morellim? Ten drań ma mojego siostrzeńca? – Taa. – W swoim domu? – Taa.

Dom normalnie zaczął wibrować, ręce zacisnął w pięści, żyły mu wyszły na szyi, twarz zrobiła się fioletowa, w kącikach ust pokazała się piana. – To skurwiel. Skurwiel. Zajebię tego węża Morellego. Przysięgam na Boga, zabiję go. Obetnę mu ten łeb. Tak się robi z wężami. Jejku. – Taa, ale chyba nie wtedy, gdy jesteś na warunkowym, co? – Pierdolić to. On zasługuje na śmierć. Najpierw zrobił dzieciaka mojej małej siostrze. Potem zabrał dom Rose. A teraz ma Maria. – Ło-o, moment, moment. Jak to zrobił dzieciaka Loretcie? – Przecież to od razu widać – odparł Dom. – Tylko się przyjrzyj chłopakowi. Przypomina ci kogoś? – Loretta i Joe są przecież jakoś tam spokrewnieni. Nic dziwnego, że między Morellim a Mariem istnieje rodzinne podobieństwo. – To coś więcej niż rodzinne podobieństwo. A poza tym złapałem ich na gorącym uczynku. Robili to w garażu mojego starego. Dziewięć miesięcy później z piekarnika wyskoczył Mario. Ten gnój Morelli. Powinienem zabić go wtedy. Czułam się ogłuszona. Owszem, dostrzegłam podobieństwo, ale coś takiego nie przyszło mi nawet do głowy. W czasie szkoły średniej i przez kilka lat po maturze Morelli był całkowicie nieokiełznany. Nie znajdował się wtedy na mojej liście ulubionych osób i bez trudu byłam gotowa uwierzyć we wszystkie złe plotki na jego temat. Ale tego się nie spodziewałam. Nie mieściło mi się w głowie, że był związany z Lorettą, a potem zostawił ją z dzieckiem. – Wiem, że Morelli miał w szkole opinię Casanovy, ale to zupełnie do niego nie pasuje – zaprotestowałam słabo. – Rodzina i przyjaciele zawsze dużo dla niego znaczyli. – Zrujnował życie mojej siostrzyczce. Ona jest mądra. Zawsze miała dobre oceny. Mogła coś osiągnąć, ale musiała rzucić szkołę. A teraz jest w więzieniu. To jego wina. Ukradł jej przyszłość, tak jak zabrał mi moją. Powiedz temu skurwielowi, żeby się bał, bo odrąbię mu łeb jak jadowitemu gadowi. I powiedz mu, żeby trzymał się z dala od mojego siostrzeńca. – Rizzi zmrużył złowieszczo oczy. – Gdybyś podżyrował kaucję za Lorettę... – Mieszkam w domu mojej matki. Czy to ci coś może mówi? Na przykład, że nie mam ani centa? Ani pracy. Ani kasy. Ani cholernego domu. – Myślałam, że może masz trochę gotówki. – Jesteś, kurwa, głucha?! Nic nie mam! – No dobra. Miło się rozmawiało. Daj mi znać, jeśli znajdziesz jakąś. Daj dzwona czy coś. Odwróciłam się i niemal pobiegłam do samochodu. Był cholernie przerażający. I nie mogłam uwierzyć, że kazałam mu „dać dzwona”. Skąd mi się to wzięło?! Gdy wsiadałam do samochodu, Lula przyglądała mi się spod uniesionych pytająco brwi. – No i jak ci poszło? – zapytała. – Mogło być lepiej. – Poręczy za Lorettę? – Nie. – Wydawało mi się, że wrzeszczał. – No. – Chcesz tym pogadać? – Nie. – Co, u licha, miałam powiedzieć? Zobaczył, jak Morelli obraca Lorettę i robi jej dzieciaka? Ledwie byłam w stanie o tym MYŚLEĆ, a co tu mówić o POWTARZANIU! – Hmmm – stwierdziła Lula. – Miałam zamiar prosić cię, byś została moją główną druhną, ale chyba to sobie przemyślę, skoro zaczęłaś mieć przede mną tajemnice. – Myślałam, że chcesz mieć cichy ślub. – No tak, ale z druhną. To przecież zasada. Vine Street biegła od Broad i wyznaczała właściwie granice Grajdoła. Jechałam powoli, sprawdzając numery mijanych domów. – Jak ten gość się nazywa? – chciała wiedzieć Lula. – Andy Gimp. – Fatalne nazwisko. Od razu nastawia cię negatywnie. – Ma osiemdziesiąt jeden lat, więc pewnie już się do tego przyzwyczaił. – Zatrzymałam się przy krawężniku. – Czas na show.