mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Fabicka Joanna - Idę w tango

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Fabicka Joanna - Idę w tango.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 256 stron)

1 - Allah akbar! Allah akbar! - krzyczał w natchnieniu mło­ dy Arab, obezwładniony chwilę wcześniej przez służ­ by bezpieczeństwa. Szamotał się niczym nawiedzony, a jego twarz zdradzała ekstatyczne szczęście. Otępiali upałem angielscy funkcjonariusze żuli gumę, z flegma­ tyczną pedanterią tłumacząc mu, że ostatni raz nabie­ rają się na jego pogróżki i nie ma co liczyć na kolejne zatrzymanie. „Terrorysta" okazał się więc ich dobrym znajomym, nieuleczalnym komediantem o narcystycz­ nej osobowości. Zdemaskowany, zebrał się z podłogi i poczłapał do baru na colę, wciąż powtarzając jak man­ nę:, Mah akbar!" Jadzia pomyślała, że, niestety, jej Bóg ani trochę nie jest „akbar", skoro porzucił ją w samym środku tej okrutnej cywilizacyjnej pułapki, jaką jest strajkujące lotnisko. Rozsadzający czaszkę jazgot narastał wokół /. każdą chwilą. Wielokulturowa ciżba lamentowała we wszystkich językach świata, a rozhisteryzowane postacie biegały w tył i w przód jednocześnie, niczym na głównej ulicy New Delhi. Brakowało tylko trędowa­ tych z odpadającymi znienacka nadgniłymi kończynami

i walących placki świętych krów w całym ich hindui­ stycznym majestacie. Gdyby teraz pod ręką znalazł się jakiś buddyjski klasztor, Jadzia bez namysłu porzuciła­ by rozbebeszoną walizkę (w której właśnie popsuł się zamek), złowrogo majaczącą na horyzoncie kulawą przyszłość oraz własne, słodkie, aczkolwiek upierdliwe dziecko. Niestety, mnisi byli daleko, nirwana jeszcze dalej. Całkiem blisko zaś rodzina spoconych Niemców, przestępująca niecierpliwie z nogi na nogę. Najmłodsze z nich z bawolą gracją rozdeptywało właśnie raciczkami ostatnie dwa bajgle zakupione na drogę przez przezor­ nego synka Jadzi - Gustawa. „No, to teraz jeszcze powinnam dostać klimakte- rium", pomyślała i padła na tekturowe pudła pieczo­ łowicie oklejone taśmą z napisem: Amatorskie Sympo­ zjum Origami. Mijała siódma godzina strajku bagażowych w ter­ minalu tanich linii lotniczych Sky Fly pod Londynem. W powietrzu woń orientalnych olejków mieszała się z zapachem poupychanej w bagażach kiełbasy, ko­ rzennych przypraw i smrodem spoconych ciał. Wszyst­ kie pachniały tak samo mocno i nieprzyjemnie. Pasa­ żerowie po fazie wzmożonej pobudliwości wpadali w pajęczynę apatii i bezradnego przygnębienia. Trzeba zacząć oszczędzać energię. Kto wie, ile to jeszcze po­ trwa? Jeśli chodzi o Jadzię, było jej wszystko jedno. Właśnie dotarła do punktu, po którego przekroczeniu człowiek niczemu już się nie dziwi. Ze spokojem oglą­ da w telewizji relację z jakiejś krwawej jatki, a potem widzi własnych sąsiadów i łkającą do kamery rodzinę: „Ooooch, to straszne... Nigdy bym nie uwierzyła, że

ona może samodzielnie dokonać takiej masakry. Za­ wsze była słabą kobietką, dobrą matką i przykładną rozwódką". Szczerze mówiąc, Jadzia nigdy nie była dobrą matką, a już na pewno nie taką, która zadowoliłaby krwiożer­ cze społeczeństwo żądne potu, łez i krwi w ciężkiej ni­ czym artyleria służbie macierzyństwa. Lepszą matką dla samego siebie był w zasadzie jej synek - nad wiek roz­ winięty ośmiolatek: przezorny i obowiązkowy, zaradny i pedantyczny, jednym słowem, całkowite przeciwień­ stwo swojej neurotycznej i rozkojarzonej rodzicielki, którą życie wiecznie przerastało, raz po raz rzucając w czarne odmęty rozpaczy. Niestety, Gustaw, dziecko nazbyt dojrzałe, był pozbawiony charakterystycznej dla jego wieku beztroski i radości życia. Wiecznie targany egzystencjalnymi wątpliwościami i martwiący się na za­ pas, celował w wynajdywaniu nieszczęść i kataklizmów, które mogły spaść znienacka na ich dwuosobową rodzi­ nę. Dlatego chcąc uprzedzić los i przechytrzyć życiowe fatum, zawsze był czujny, spięty i wszystko traktował śmiertelnie poważnie. Te cechy sprawiały, że w kręgu bliższych i dalszych znajomych uchodził za wyjątkowy okaz, trudny i uciążliwy. Jakikolwiek rodzaj protekcjo­ nalnego infantylizmu, z jakim dorośli zwykli odnosić się do dzieci, był przez niego natychmiast demaskowany i kwitowany w sposób zdradzający wnikliwą, gorzką znajomość ludzkiej natury. To wszystko, w pakiecie z ży­ ciowym rozmamłaniemjadzi, doprowadziło do sytuacji, gdy pod pozycją „przyjaciele domu" figurował stan: pół­ tora, w porywach dwa. Aktualnie był bliski zeru, choć jeszcze dzień wcześniej zapowiadało się, że wreszcie

10 Jadzia będzie już zawsze zasypiać na silnym, samczym ramieniu. Gucio z kolei dostanie męski wzorzec do naśladowania, a ich dotychczas dwuosobowa rodzina zyska stały dopływ testosteronu. Dwa lata temu Mieszko - mężczyzna o słowiańskim imieniu, chmurnej duszy i ułańskiej fantazji - pojawił się na brzegu życiowego wykopu (do którego znowu wpadła Jadzia) i oświadczył: „Od teraz wszystkie twoje problemy się skończyły, bejbe". Ponieważ każda zako­ chana kobieta jest idiotką, Jadzia bez mrugnięcia okiem uwierzyła w tę deklarację, nie chcąc zauważyć, że jest niewykonalna, gdyż opiera się na oczywistym i z gruntu fałszywym przekonaniu o wszechmocy mężczyzny. Spra­ wa została klepnięta, związek skonsumowany i Mieszko wyjechał do Londynu, gdzie jako prężny budowlaniec z perspektywami miał się tu i ówdzie rozejrzeć. Dalej związek rozwijał się głównie korespondencyjnie. (... ) Kochana! - donosił z daleka. - Nie uwierzysz, stałem wczoraj taki smutny na Victorii i już tylko wspomnienie two­ ich pośladków ratowało mnie przed totalną załamką. Chło­ paki skoczyli coś łyknąć, ale ja przecież obiecałem Ci, że nie będę tu pił. ł nagle zagadał do mnie jakiś elegancki gostek. Na początku myślałem, że to Angol i w dodatku pedzio może, a on Polak katolik. Jakie szczęście! Mówię Ci, powojenna emi­ gracja, bułkę przez bibułkę. Bejbe, z miejsca mi dał pracę, i w dodatku całkiem na legalu! Na gwałt potrzebuje kogoś do wykończeniówki. No to teraz, jak przyjedziesz, to będzie prawdziwy rili, rili paradajs. W tym naszym raju będziemy sobie latać na golasa, bez żadnej ścierny, z listkiem figowym. i Ty nic nie będziesz musiała robić, nic. Ja Cię będę karmił

11 i poił, i mył Cię będę całą, calusieńkę. Uch, normalnie jestem laki krejzi, jak o Tobie myślę, taki krejzi, że mi chyba jaja rozerwie z tej tęsknoty... Boże, że też mogła kochać takiego niedocofa! Chyba sama sobie postanowiła zrobić na złość, kiedy związała się z nim wbrew alarmującej intuicji, zdrowemu rozsąd­ kowi oraz wszelkim znakom na niebie i ziemi zwiastu- jącym nieszczęście. A jednak kochała go i tęskniła tak mocno, że kiedy tylko pojawiały się wątpliwości, szybko zagłuszała je, zajadając wszystkie swoje lęki i przeczu- cia, I czekała, wciąż czekała. Tymczasem Mieszko na tyle wygodnie umościł się na emigracji, że nadszedł moment decyzji: likwidujemy nasze życie w Polsce, zaczynamy futurę na Wyspach Brytyjskich, krainie skandali w rodzinie królewskiej, gry w polo, flegmy i zamachów terrorystycznych. I kie- dy wczorajszego wieczoru podczas uroczystej kola- cji wzruszony wykrztusił: „Słonko, chciałbym ci kogoś przedstawić", Jadzia była pewna, że będzie to: a) jego matka; b) anglikański ksiądz, który udzieli im ślubu; c) lokaj i zarządca ich londyńskiej rezydencji. Niestety, był to jednak wariant d): przyszła matka jego dziecka („Słonko, sorry, ale nie umiałbym prowadzić po- dwójnego życia"). Żeby nie zabić gada widelczykiem do krabów, Jadzia natychmiast pognała na lotnisko, zawijając po drodze w swój tułaczy tobołek kilka ubrań, dziecko i zgruchota- ne poczucie własnej wartości. Przez całą drogę metrem Gustaw jęczał, że zapomnieli wziąć Rajmunda. Był to

12 wyjątkowo szpetny, wyleniały jednooki pluszak, które­ go Gucio dostał przed laty od swojego ojca. Ten, wraca­ jąc pewnego razu z nocnej bibki, nabył go okazyjnie od ulicznego pijaczka. Już sam wygląd Rajmunda zdradzał jego bujną przeszłość, a sterczące, nieproporcjonalnie duże, pomarańczowe siekacze dodawały mu swoistego dramatyzmu. To zrozumiałe, że zdobył wrażliwe serce dziecka na wieki. - Nie płacz już, no proszę... -Jadzia była kompletnie bezradna wobec rozpaczy synka. - Kupię ci jakiegoś in­ nego miśka. - To nie był żaden misiek, tylko... tylko... nuuuutria, buuu!!! To prawda, Rajmund był nutrią i wyglądało na to, że zniknął z ich życia równie skutecznie jak Mieszko, nowa szkoła Gucia, spacery po Notting Hill i sielskie życie na garnuszku Królowej. Matka i dziecko skulili się na sie­ dzeniach, przeżywając każde z nich na swój sposób bo­ lesną stratę. Strajk na lotnisku okazał się dla nich w gruncie rzeczy błogosławieństwem. Jadzia, unieruchomiona z tysiącem innych osób, mogła trochę ochłonąć, zobaczyć, że inne kobiety mają jeszcze gorzej (po raz kolejny staropolski sposób na chandrę okazał się bezkonkurencyjny). Nawet jeśli teraz są w szczęśliwych związkach, to z pewnością zostaną porzucone. Zrozumiała, że to jest po prostu wpisane w naturę mężczyzn i trudno mieć nawet o to pretensje... Są tylko niższym, ułomnym bytem, gorszym gatunkiem człowieka... Więc jedynym słowem, jakie przychodziło jej do głowy teraz, gdy siedziała zrezyg­ nowana i patrzyła na tych wszystkich ważniaków w lot-

13 niczych uniformach, leniwych sprzątaczy wkopujących pod wycieraczkę papierek, brzuchatych ojców rodzin rozwalonych na plastikowych krzesełkach, młodych, a już warczących na swoje dziewczyny wyrostków i ma­ łych, wrednych chłopczyków, strzelających „babolami" we własne siostry o spojrzeniu urodzonych niewolnic... no więc, jedyne słowo, jakie przychodziło jej na myśl, gdy widziała cały zawszony, męski ród, brzmiało: eks­ terminacja. Przynajmniej do chwili, kiedy przypomniała lobie o własnym synu. Nie martw się, pomogę ci ją wypić - wymamrotał, mocując się z zepsutym zamkiem walizki. - Co wypić? -Jadzia spojrzała na niego jak na kosmi- tę. Bywały chwile, kiedy jej pewność, że urodziła E. T. była stuprocentowa. No... tę czarną polewkę, którą dziś dostałaś. Ale przecież człowiek przez lata ewolucji wykształcił... Jadzia resztką sił ucięła wywód o mechanizmach obronnych, jakie uruchamia ludzka psychika w momen- tach kryzysowych. -Jeśli natychmiast nie przestaniesz, porzucę cię na najbliższym punkcie kontrolnym. Czuła się naprawdę zmęczona. Wyjedzona od środ- ka przez jakiegoś gigantycznego robaka, z lejem po bombie zamiast serca. Brudna i lepka od potu, brzyd- ka i konkursowo wyrolowana. Przekroczyła trzydziest- kę, a wiadomo, że w tym wieku trudniej się chudnie, seks wydaje się przereklamowany i każdy ranek może być właśnie tym, kiedy obudzisz się z podwójnym pod- bródkiem. Wciąż zadawała pytanie: jak to możliwe, że zawsze kończy się tak samo? Wielkie zaczadzenie, na-

14 dzieje i plany, i nagle, ni z tego, ni z owego: pier-dut! Narastało w niej tak wielkie poczucie krzywdy i odrzu­ cenia przez świat, że płakała już całkiem otwarcie. Jed­ ną ręką próbowała włożyć okulary przeciwsłoneczne, drugą zatamować katar, który ciurkiem ciekł jej z nosa. Wyjęła chusteczkę, okulary wypadły jej z ręki i poto­ czyły się na posadzkę wprost pod nadchodzące męskie stopy, obute w szpanerski model adidasów i designer- skie spodnie Diesla. Usłyszała chrzęst rozdeptywanego plastiku i szkła. - Aaapsik! - Kichnęła, spluwając obficie na markowe obuwie przechodnia. - Ożeż, kurwa mać! - wrzasnął przepiękną polszczy­ zną jakiś wypindrzony goguś i zrobił taką minę, jakby za wszelką cenę chciał się odseparować od swojej pokrytej glutami stopy. - Ocipiała pani czy co? Jadzia nie znalazła żadnej błyskotliwej odpowiedzi na tak postawione pytanie. W jej sercu przerażenie miesza­ ło się z ulgą, bo to jednak zawsze miło spotkać rodaka. Człowiek nie czuje się taki samotny. Równocześnie za­ stanawiała się, jak to możliwe, że niektórzy noszą buty warte jej kilka pensji, i co zrobi, jeśli ten wymuskany pajac zażąda finansowej rekompensaty? - No przepraszam, ale chyba nie zrobiłam tego spe­ cjalnie, prawda? Tymczasem Gustaw, złote dziecko, z ogromnym za­ angażowaniem początkującego pucybuta rzucił się do stóp nieznajomego. Szorował chusteczką sponiewiera­ ne obuwie, co chwilę obficie na nie spluwając. - To Nike, prawda? - zapytał rezolutnie. - Najnowszy model... Nike otworzył w Chinach kolejną fabrykę... Za- •

15 trudnią pięcioletnie dzieci i płaci im dwadzieścia cen­ tów za dziesięć godzin pracy. - Eeee... - Mężczyzna poczuł, że jest w potrzasku, i wykonał dziwny oczopląs, oceniając szanse ucieczki. - Mogę pokryć koszty pralni - zaproponowała Jadzia, ciągle wycierając nos. - Niech pani nie żartuje... - Stał zażenowany, rozsie­ wając wokół odurzający zapach męskiej wody toaleto­ wej „Rush" Gucciego. Zapach ten wzbudził w Jadzi nie­ jasną tęsknotę. Działał na nią niepokojąco i przytępiał ostrość widzenia. Dlatego zamiast szybko zakończyć sprawę podświadomie przedłużała tę upokarzającą wy­ mianę zdań. -Jasne, że żartuję... Taki ze mnie żartowniś. Od samego rana trzymają się mnie żarty. - Jej głos nie­ bezpiecznie wchodził na zbyt wysoką częstotliwość. - Chodzę sobie i pluję na ludzi, cha, cha, cha! Wszystko innie wprawia w dobry humor, nawet to, że zostałam sama jak palec, tylko z dzieckiem, i nie wiem, jak znaj­ dę siłę, żeby przeżyć kolejny dzień! No, czemu się pan nie śmieje? Normalnie boki zrywaaaać! - I żeby być konsekwentna, rozpłakała się na całego. Stojący opodal ludzie odwracali się, patrząc z zatro­ skaniem i pytając, czy wszystko w porządku. A kiedy liczne potomstwo hinduskiej pary zawtórowało z empatią, Jadzia poddała się cudownej, otulającej fali współczucia. Już niebawem tonęła w pokaźnych ramio­ nach biuściastej Afroamerykanki, podczas gdy Gustaw, karmiony kandyzowanym ananasem, wykorzystywał ten czas do poszerzania swojego angielskiego słownic­ twa.

16 Osmarkany facet postał trochę, przestępując z nogi na nogę, a potem dyskretnie wytarł buty o nogawki włas­ nych spodni. Odchodząc w stronę bramki nr 8, zastana­ wiał się, dlaczego u licha kobiety sprawiają, że zawsze czuje się winny. Samolot do Warszawy powinien już wystartować. Ale cóż znaczyło kilka minut w porównaniu z kilkugo­ dzinnym opóźnieniem! Wśród pasażerów widać było znaczne odprężenie. Jeszcze trochę i będą u siebie. Okę­ cie powita ich niedziałającą klimatyzacją, bałaganem i zagubioną we mgle obsługą. Jadzia zajęła miejsce przy przejściu i wytłumaczyła Gustawowi, że nie może usiąść obok okna, by obserwować, czy nie urywa się podwozie. Marzyła o tym, żeby nikt od niej niczego nie chciał, nikt nic nie mówił, nie domagał się uwagi, odpowiedzi, jakiej­ kolwiek reakcji. Chciała przeżyć przynajmniej najbliższą dobę. A potem kolejną, tylko tyle... Patrzyła na upartego Gucia, który przykleił nos do szyby, i zastanawiała się, jak wiele kazała unieść swojemu dziecku. Sama pogru­ chotana i słaba niczym ślimak z roztrzaskaną skorupą, stanowiła dla swego synka marną opokę. To raczej on wielokrotnie podnosił ją na duchu, a miał dopiero osiem lat. Jak mogła od niego oczekiwać, by zawsze stał tuż obok, gotowy podtrzymać ją przed upadkiem? Jedynym powiernikiem jego dziecięcych smutków bywał pluszo­ wy dziwoląg. Ale Rajmunda też mu odebrała. Przez włas­ ny egoizm, histeryczny pośpiech. „Jestem potworem", pomyślała, „zafundowałam własnemu dziecku gehennę z ciapowatą matką i łajdackim ojcem, po którym ślad za­ ginął, nim jeszcze ostygły jego pantofle".

17 Mieszko miał być inny, wyjątkowy, a przecież pomija­ jąc kretyńskie imię, w ostatecznym rozrachunku okazał się dokładnie taki sam obcy i wrogi w swych decyzjach jak wszyscy ludzie, potrącający się wzajemnie na ulicach każdego dnia. Postąpił podle, obrzydliwie i nieodpo­ wiedzialnie. Na samo wspomnienie jego głosu, zapachu i obecności Jadzi robiło się ciemno przed oczami. Świa­ doma, że dokonuje niesprawiedliwych i krzywdzących uogólnień, postanowiła omijać mężczyzn szerokim lukiem i kategorycznie oczyścić swoje życiowe teryto­ rium z jakichkolwiek dowodów istnienia tej oczywistej fuszerki Matki Natury. - Przepraszam... Może mnie pani przepuścić? Mam miejsce przy oknie... niestety. Jadzia zamarła, nie wierząc własnym oczom. - Czy pan to robi specjalnie? - Czy co robię? - Prześladuje mnie pan z powodu pary adidasów! Jest pan psychopatą? Teraz będzie pan mnie gnębił, póki nie odbiorę sobie życia?! -Jezus, Maria... Ja chcę tylko usiąść na swoim miejscu - wyjaśnił coraz bardziej przerażony mężczyzna. - Fajnie. - Gucio oderwał nos od szyby. - Będę pana nazywał panem Smarkiem, dobrze? Ten nie zdążył zaprotestować, bo wyświetlił się komu­ nikat o zapięciu pasów. "W stronę całej trójki podążała zniecierpliwiona stewardesa. Z każdym krokiem jej mina stawała się jednak mniej zasadnicza i kiedy dziewczyna była już naprawdę blisko, na twarzy wykwit! jej oszała­ miający uśmiech, pierś skoczyła do przodu gwałtownie, aż zadrżały guziki służbowego uniformu, a ręka, sięg-

IX nąwszy do głowy, jednym ruchem uwolniła spięte włosy, które kaskadą loków spadły na zmysłową szyję. „Nie wierzę", wyświetliło się w głowie Jadzi. „Czy ja gram w jakiejś pieprzonej telenoweli? Co tu się dzie­ je?!" Tymczasem rozgorączkowana samica dopadła wciąż stojącego mężczyzny. - To pan? O Boże... To naprawdę pan? liii!!! Powtórzyła to jeszcze kilka razy. Przestała dopiero wtedy, kiedy kołująca na pas startowy maszyna zarzu­ ciła w lewo i zęby stewardesy spotkały się z metalową rączką bankietowego wózeczka stojącego w przejściu. -Hm, ależ... spokojnie, jestem tu incognito, ale fak­ tycznie to ja. - Smark krygował się, zerkając zadowolo­ ny dokoła i błyskając w uśmiechu porcelanową karose­ rią za ładnych kilkanaście patyków. „Co za dureń", Jadzia z odrazą przyglądała się żenują­ cej scenie, która za jednym zamachem przekreśliła do­ robek stu lat feminizmu. Tymczasem stewardesa, rozdy­ gotana jak w febrze, uparła się, by własnoręcznie zapiąć tej Very lmportant Person pasy. Nim zniknęła w czeluści służbowej pakamery, raz jeszcze potknęła się i zderzyła z równie podnieconą koleżanką. - Kompletnie ją załatwiły pańskie feromony. - Gucio odwrócił się do sąsiada. - Szkoda, że moja mama ma krzywą przegrodę nosową i słabiej czuje zapachy. Nie ma szans, żeby tak zareagowała na jakiegoś faceta. Chy­ ba że jej zrobią operację. Jadzia łypnęła złowrogo na wyrodne dziecko, ale nie starczyło jej sił, by pierworodnego przynajmniej lekko poddusić. Wyczerpana przeżyciami ostatnich dni, ma- •

i żyła o kąpieli i czystych majtkach. Te pragnienia w kon­ tekście wciąż intensywnie dolatującego zapachu „Rush" sprawiły, że w Jadzi narastała coraz silniejsza, wręcz atawistyczna agresja wobec czystego, wymuskanego la- lusia. Nie dawała jej także spokoju myśl, kim, u diabła, on jest. Aktorem dennych seriali? Piosenkarzem? Naj­ słynniejszym polskim chippendalesem? Głowa jej pękała od tych wszystkich myśli. Poprosi­ ła o lampkę wina, potem o drugą. Nic od wczoraj nie jadła, więc szybko poczuła tę specyficzną lekkość bytu, |aką daje alkohol. Gucio spał, samolot bujał łagodnie między chmurami, serce powoli przestawało krwawić... Niestety, nagle ni z tego, ni z owego, cholerny żołą­ dek poszybował do gardła, wywinął tam potrójnego aksla i... Jadzia musiała przyznać, że siedzący obok, wciąż niezidentyfikowany VIP miał wszelkie powody, by krzyknąć: - Nożeż, kurwa mać! Tego już za wiele, spotkamy się wsadzie! Z ulgą osunęła się na tylne siedzenie taksówki, z przodu (ej syn zamęczał kierowcę drobiazgową relacją z podró­ ży do Warszawy. Ten co chwilę niespokojnie zerkał we wsteczne lusterko. Psiakrew, wczoraj wymienił tapicer- ke na wymarzony model „Wspomnienie Sahary". Oczywiście, gdy Jadzia przestała już wymiotować, w samolocie rozpętało się istne piekło, a ona sama chciała zapaść się pod ziemię. Wszyscy skakali wokół vipowskiej ofiary i przez moment istniało ryzyko, że na ratunek garderobie tego szczególnego pasażera przy­ biegnie sam kapitan, mechanik pokładowy, a nawet

20 automatyczny pilot. Jadzią nikt się nie zajmował i wręcz musiała błagać o kilka papierowych ręczników. Pomaga­ jący jej doprowadzić się do ładu Gucio raz po raz groził, że sam zaraz zwymiotuje, wzniecając na pokładzie ko­ lejne ataki paniki. Kiedy samolot wreszcie wylądował, sytuacja była z grubsza opanowana. Na szczęście sier­ pień był naprawdę upalny, ale i tak oczekujący w hali przylotów przeżyli szok, zobaczywszy, że jeden z pasa­ żerów wychodzi tylko w slipkach, ciemnych okularach i ze złotą bransoletą na nadgarstku. Reszta mokrych ciuchów wlokła się za nim po podłodze, zostawiając wyraźny ślad. Tuż za niecodziennym zjawiskiem z miną winowajczyni sunęła Jadzia. Jej wzrok mimowolnie śle­ dził wspaniałą grę mięśni mężczyzny, jego smukłe po­ śladki i starannie wydepilowane plecy. Był to dla niej fascynujący widok, gdyż do tej pory miała do czynienia wyłącznie z mocno i wszędzie owłosionymi facetami. Jadzia trochę przyspieszyła i już mogła odczytać wyta­ tuowany tuż nad lędźwiami napis: Verena forever. „Trzydzieści dwa, pięćdziesiąt... no, niech będzie moja strata: trzydzieści dwa". Taksówka zatrzymała się przy ulicy na starym Powiślu. Kierowca wyraźnie się zniecierpliwił, gdy Jadzia zanur­ kowała w odmętach gigantycznej walizy, wyciągnęła z niej portmonetkę. Coś zabrzęczało i zaczęła zbierać rozsypany po podłodze bilon. Bezgłośnie bębnił pal­ cami po desce rozdzielczej, starając się panować nad irytacją - spóźni się na obiad, a dziś jego ulubiona gro­ chówka. Na wędzonych żeberkach, z podsmażoną ce­ bulką. Kątem oka zerknął na chłopca. Siedział z poważ­ ną miną i studiował regulamin przewozu. To cud, że ta

21 paniusia jeszcze go nie zgubiła. Swoją drogą dzieciak wyglądał na bardziej rozgarniętego od mamuśki. Kto to słyszał, panie, żeby nawet równo bluzki nie zapiąć? Kobieta powinna być zadbana... garsoneczka jakaś, oko umalowane, fryzura zrobiona, a tu proszę, istne czupi- radło. Jakby jego kobita była taka nieprzytomna, pogo­ niłby na cztery wiatry. Zbiera te grosiki, zbiera, jeszcze mu tu pawia, kurna, puści. Dzieciak się wygadał, że już Cały samolot obrzygała. - Pani nie szuka tych pieniędzy. Lepiej małemu jakiś pistolet do zabawy kupić czy cóś... Trzasnęły drzwi i samochód odjechał tak szybko, że ledwo zdążyli uskoczyć z jezdni. Klatka schodowa pachniała znajomo. Mimo że życie Ja­ dzi przez ostatni tydzień kompletnie legło w gruzach, tu nic się nie zmieniło: parter: siki kotów i kiszona kapusta (pewnie znowu gotują bigos); pierwsze piętro: duszne, damskie perfumy i Jerzy Połomski na cały regulator; drugie piętro: cisza i oddech przyczajony za drzwia­ mi (ten zdziwaczały dziadek jak zwykle tkwi pewnie z nosem przyklejonym do wizjera, czy on ma w ogóle jakieś własne życie?) - i wreszcie ostatnie parę schodków: niższy sufit i w Jadzię uderza ciężkie, stojące, parne powietrze. To ich królestwo: dwadzieścia metrów kwadratowych dwu- a raczej półtoraizbowego dusznego poddasza, bez łazienki, z cudem wygospodarowaną toaletą, tak małą że, nie można domknąć drzwi. I z wyjściem przez

22 pojedyncze okienko na prywatny skrawek dachu - ich jedyny luksus. Mieszkając tu, czuła się jak bohaterka pozytywistycz­ nej noweli o trudnym losie samotnej matki, co rusz przymierającej głodem i wydanej na pastwę chciwych kamieniczników. Swoją drogą ciekawe, kiedy spółdziel­ nia znowu podniesie czynsz. W portfelu zostało jej tyl­ ko kilkanaście złotych, na koncie niewiele więcej. Pusto w sercu, pusto w lodówce... Gucia z powrotem trzeba zapisać do szkoły (od września miał się uczyć w Lon­ dynie), kupić mu podręczniki i nowe buty. Ze stroju na wuef też pewnie wyrósł. Do tego telefon i dentysta, oczywiście prywatnie. Pralka zepsuta i szyba pękła... Jadzia znokautowana bilansem bieżących wydatków osunęła się na podłogę, gdy tymczasem jej dzielny syn już robił w misce małą przepierkę. Na chwilę przerwał i widząc, co się dzieje, wytarł ręce w wiszący na krześle zimowy płaszcz. - Mamo, nie płacz. Może nas jeszcze kiedyś ktoś po­ kocha... Przytuliła go mocno do siebie. Był jej jedyną radością, najwierniejszym, najbardziej oddanym przyjacielem. „Kszsz, kszsz", coś, jakby skrobanie rozległo się od strony drzwi wejściowych. Jadzia ostrożnie otworzyła. - 0, przepraszam... Naprawdę nie chciałem przeszka­ dzać. - W progu stał sąsiad z dołu. Ten sam, który śledził przez wizjer jej każdy ruch. Wiedział, kiedy wychodzi rano do sklepu, o której wra­ ca z pracy, w jakie dni przychodzą do niej te dwie we­ sołe przyjaciółki. Edward lubił, jak wstawione chichoczą potem na klatce. A raz to nawet śpiewały nieprzyzwoite •

23 piosenki. Aż wyszło to stare, wypacykowane pudło - Ma- ciejakowa - i na nie nawrzeszczało. Jakby to przeszka­ dzało komuś... W każdym razie Edward wolał, kiedy one śpiewały, nawet i pijane, a nie ten amant ze spalonego teatru - Połomski. W dodatku nosił farbowaną perucz- kę. Mężczyzna musi umieć zestarzeć się z godnością. Sam przyciemnia tylko wąsy. Ale wąsy to co innego. Więc stał teraz w progu małego mieszkanka swej ulu­ bionej sąsiadki i ze smutkiem obserwował, jak bardzo jest przygnębiona. Oczy podkrążone, zapłakane. Pew­ nie ma kłopoty, bidulka. Wiadomo, samotnej kobiecie nie jest łatwo. Ale za to dzieciak jej się udał nad podziw. Grzeczny, dobrze wychowany, zawsze o zdrowie zapy­ ta, tylko... jakiś taki za poważny. Zamiast z chłopakami wyjść, w piłkę pograć, to całe dnie siedzi w domu, wszę­ dzie tylko z matką. Pewnie ją bardzo kocha. - Pocztę przyniosłem. Listonosz rzucił na wycieracz­ kę... tak bez szacunku. Pomyślałem, że może to coś ważnego. Pani by było pewnie przykro, gdyby zginę­ ło. Ale tu nic nie zginie, ja pilnowałem. Boja zawsze... zawsze.., - Dziękuję, niepotrzebnie pan się fatygował. -Jadzia wzięła kilka kopert i uśmiechnęła się zdawkowo. Dziś nie miała ochoty na żadną rozmowę. Dotychczas uważała tego człowieka za nieszkodliwego, miłego sta­ ruszka. Jednak teraz wydał jej się wyjątkowo namolny i wścibski. - Proszę łaskawie nie zajmować się już więcej moją pocztą. - Ale ja... z dobrego serca... - bąknął, przygryzając wargę.

24 - Dobre serca istnieją tylko na sali operacyjnej, pod warunkiem, że nadają się do przeszczepu. Do widzenia panu. „To dziwne", pomyślała. „Sądziłam, że starzy ludzie już się nie czerwienią". Zamknęła drzwi tak gwałtownie, że nie zdążył cofnąć ręki i przytrzasnęła mu kciuk. Chwilę potem musiała przyznać, że zachowała się jak typowy kat. Zlinczowała niewinnego człowieka tylko dlatego, że sama jest zbyt słaba, by jej gniew obrócił się przeciw prawdziwemu winowajcy. Przeciw komuś, kto jeszcze niedawno był ojcem, matką, panem Bogiem, duchem świętym i Che Guevarą w jednym. - Może mieć teraz złamanie z przemieszczeniem, a jak jeszcze wda się gangrena... - Gucio już dosiadł swojego katastroficznego konika. - Dość! Jadzi zaczęła drgać prawa górna powieka, co zdradza­ ło, że jest krok od wybuchu. Od kiedy pamięta, jej cia­ ło reagowało tak w chwilach silnego zdenerwowania. W liceum miała z tego powodu przezwisko „Telepka". Nienawidziła go. Niecierpliwie rozerwała koperty. Same rachunki, ulotki reklamowe... Zaraz, jeszcze pismo z jej wydawnictwa. ... w związku z podaniem o rozwiązanie umowy o pracę (... ) na wniosek pracownika. Przychylamy się do prośby (... ) zgodnie z (... ) Za porozumieniem stron w trybie pilnym (... ), nie przysługuje trzymiesięczny okres wypowiedzenia. Data, podpis, pieczątka.

25 A więc jeszcze i to! Chyba po raz pierwszy ta dziadow­ ska firma, ten wyżeracz mózgów, zgodziła się spełnićjej prośbę. Od końca studiów zasuwała tam bez podwyżki jako nisko opłacany ilustrator durnych książeczek dla dzieci o kotku-srotku i misiu-pierdzisiu. Noc, nie noc, świątek, piątek... Jak trzeba było wykonać coś na wczo­ raj albo odkręcić to, co jakiś dureń spaprał, to oczy­ wiście: „Jaga, kochanie, tylko ty, dasz radę, dla dobra firmy, rozliczymy się później". Zdążyła się tam roztyć, zestarzeć i skisnąć od środka, zaliczyć twórcze obumar­ cie i ulec zidioceniu. A oni teraz tak po prostu: „Od­ chodzisz? Nie ma sprawy, do widzenia, ślepa Gienia". Wszawa ich, zapluta, korporacyjna mać! To prawda, że czuła się uciskana jak mniejszość sek­ sualna w kancelarii prezydenta, ale przynajmniej był ja­ kiś etat. Marny grosz co miesiąc, firmowy basen i kosz z ciuchami, z którego można było sobie wygrzebać jakiś łach, który znudził się pani prezes, łaskawej Lady Botox. Co ją podkusiło, żeby od razu składać wypowiedzenie zamiast wziąć bezpłatny urlop? Rozejrzeć się w Londy­ nie, przekonać, czy faktycznie Mieszko wszystko zała­ twił. To znaczy załatwił, temu nie można zaprzeczyć: było i fajne mieszkanko, i perspektywa pracy w polonij­ nym dzienniku, nawet pokój dla dziecka. Niestety, tylko adresatka tych dóbr mu się pomyliła. Walnął się, tak na oko, o jakieś dziesięć lat i dwadzieścia kilo. Tyle przy­ najmniej zdążyła zobaczyć. -Mamo... maaaamo... — głos dziecka z trudem prze­ dzierał się przez zaskorupiałą lawę myśli - znowu ci się to oko telepie.

2 Od tygodnia lało. Nic, tylko deszcz. Na śniadanie, obiad i kolację. Ściekał najpierw wzdłuż ściany, potem po szaf­ ce kuchennej, zatrzymywał się na chwilę, jakby przed podjęciem ostatecznej decyzji i... plum! Prosto do od­ kręconego słoika ze spleśniałym dżemem, na zimną jajecznicę albo suchą, samotną kromkę chleba. Maleń­ ki stoliczek wciśnięty między pralkę a dwupalnikową kuchenkę musiał im zastąpić wszystko, co w domach o normalnym metrażu nazywa się kuchnią. Dach znowu, jak co roku, przeciekał. Przyszły desz­ cze, a jak twierdzi kierownik od spraw remontowych w ADM-ie: „Deszczowa pora - nie ma doktora, cha, cha, cha". Jadzia siedziała więc zrezygnowana i liczyła wpadają­ ce do rondla z wczorajszym mlekiem krople. Trzydzie­ ści dwa, trzydzieści trzy, trzydzieści cztery... Wreszcie skapitulowała. Pozwoliła, by z takim trudem tłumiony szloch wydostał się jej z gardła. Przemoknięty Gucio, ze szkolnym plecakiem na ra- mieniu, stał w drzwiach i bezradnie patrzył, jak jego matka powoli odpływa na drugą stronę. Zastanawiał się,

27 jak jej powiedzieć, że ma przynieść trzydzieści złotych na fundusz klasowy i jeszcze dwanaście na książkę do informatyki, no i... że Gruba Nadia wrzuciła mu trampki do kibla. Udało mu się wreszcie je wyciągnąć, ale chyba już się nie będą do czegokolwiek nadawały. Cała kla­ sa miała ubaw, ale to nic. Dało się wytrzymać, Gustaw musiał tylko sobie wmówić, że to zwykła zabawa, taki sprawdzian. Jeśli się nie rozpłacze, wygra. W nagrodę już zawsze jako pierwszy, a nie ostatni, będzie wybiera­ ny do gry w dwa ognie. - Kupiłeś mi fajki? Jadzia siedziała na podłodze, mimo popołudnia wciąż w szlafroku. Nie myła się od kilku dni, tłuste strąki wisia­ ły jej wokół twarzy, czyniąc ją jeszcze bardziej smutną. Już dawno straciły swój charakterystyczny miedziany połysk. Nawet piegi, dawniej liczne i figlarne, pod grubą warstwą zmartwienia wyraźnie zblakły. Jedną ręką za­ palała wyjęty z popielniczki niedopałek, drugą grzebała w rozerwanej torbie płatków kukurydzianych. - Nie ma nic do jedzenia, uprzedzam. Nie zdążyłam ugotować. - Nie jestem głodny. - Gustaw wyciągnął z kieszeni otwartą paczkę tanich papierosów. — Pan Edzio z dołu dał mi trochę dla ciebie. Pytał, czy ciągle jesteś taka smutna. Zdjął mokre kurtkę, rozwiesił starannie na oparciu krzesła i zaczął zbierać stojące wszędzie kubki z reszt­ kami kawy. - Chodź do mnie. - Jadzia wyciągnęła ręce. - Zostaw te pieprzone naczynia i chodź tu! Kochasz: swoją mamę, prawda ? To nic, że na razie nie mam siły,.. Załamałam

28 się, wiesz? Ale zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Znajdę pracę, wyprowadzimy się z tej nory. Będę znowu ilustrować książki. Albo nie! Sama coś napiszę, najlepiej komiks. Razem stworzymy, chcesz? - Dobrze, mamo. - Tak! - klasnęła w ręce. - To już wszystko ustalone. Nie potrzebuję faceta, żeby żyć. Podwinęła nogawki spodni od pidżamy, otworzyła okno i nie zważając na deszcz, wyszła na dach. - Nie potrzebuję nikogo, nikogoooo! Krzyczała, składając dłonie i unosząc twarz ku sino- brudnemu niebu. Wiatr i deszcz robiły swoje, obojętne na deklaracje jeszcze jednej potencjalnej samobójczyni. Gustaw wyrzucił pety ze szklanki, doczyścił ludwikiem trampki, a potem zamknął się w toalecie z komórką. - Kochanie, zostaw. Zostaw to! Kiedy Niunia zrobi kupę do nocniczka, nie przynosi mamusi. Mamusia sama sobie zobaczy. Ula, trzydziestoparoletnia blondynka o wielkich nie­ bieskich oczach, ukazała się na moment w drzwiach salonu. - Bardzo cię przepraszam, ale Zosia jest taka dum­ na ze swojego wypróżnienia. Najchętniej co chwilę oglądałaby swoje balaski. Szczerze mówiąc, my już wymiękamy. Pognała z woniejącymi klejnotami do w. c, by po dłuż­ szej chwili zawołać: Zrób sobie drinka! Niedługo powinna być Sara! Boże, bądź błogosławiony za przyjaciół, których nam zsyłasz. Kiedy Jadzia po miesiącu gnicia w burym dresie,

odżywiania się wyłącznie płatkami śniadaniowymi i czip- sami oraz oglądania kanału dla porzuconych idiotek („Twoja Wróżka TV") zaczęła upodabniać się do przed­ wcześnie postarzałych, cierpiących na otyłość bezdom­ nych menelek, Gustaw zaalarmował Ulę i Sarę. Były to jedyne znane Jadzi osoby, którym z czystym sumieniem mogła się przyznać, że znowu w życiu jej nie wyszło, i które nie odczułyby wtedy złośliwej satysfakcji. Przyjaźniły się od czasu studiów i tworzyły coś na kształt fizjologicznej hybrydy: niemal zrośnięte ze sobą na stałe. Wszystkie miały wrażenie, że po latach błą­ dzenia gdzieś w świetlnych galaktykach ich zagubione siostrzane dusze wreszcie się odnalazły. Takiego rodza­ ju głębokiej intymności, nierozerwalnej więzi, żadnej z nich nie udało się już potem nawiązać z nikim innym. Kiedyś spróbowały nawet to narysować: trzy kobiety siedzą odwrócone tyłem, w pozycji lotosu. Każda pa­ trzy prosto przed siebie, każda w inną stronę. Jednak łącza je ich włosy, które tworzą cudowną, nierozerwal­ ną, trójbarwną plątaninę. Blondynka, brunetka i ruda. „Co za kicz", oświadczyły potem zgodnie i powiesiły, każda u siebie, w najmniej wyeksponowanym miejscu. Był jednak w tym obrazie jakiś magnetyzm. Ukryta siła słodkiej, tajemniczej, kobiecej energii. Mimo że były do siebie tak podobne, jakże inaczej potoczyły się ich losy. Jadzia wylądowała w świetnie rozwijającym się wydawnictwie. Była już wtedy porzu­ coną kobietą, zapyloną wspaniałomyślnie przez jedne­ go z tych motyli Emmanuelów. Rysunkowa postać z jej dzieciństwa zawsze gnała w świat, bo życie krótkie, a słodyczy wiele...

30 Urodziła Gustawa, kupiła klitkę na Powiślu i zaczęła żmudny żywot polskiego dorobkiewicza z kredytem na czterdzieści lat. I za każdym razem, kiedy leżała już nocą na kupionej w Ikei kanapie spokojna, że czynsz za­ płacony, że będzie na ratę i obóz zimowy Gucia, siadał jej na ramieniu wewnętrzny chochlik - mąciwoda: „Nie jesteś tu, gdzie powinnaś. Twoje prawdziwe życie toczy się gdzie indziej, bez ciebie. Stoisz na niewłaściwym pe­ ronie, jeszcze możesz zdążyć". Jadzia była jednak prze­ konana, że jej pociąg już odjechał. Po ostatnim obozie przetrwania, jaki jej zafundował Mieszko, była wypalo­ na, niczym Warszawa po powstaniu. Chciała tylko, żeby przestało boleć. Ula, zdolna i zawsze wesoła, została fotoedytorką w jednym z kobiecych pism, a swój wolny czas poświę­ cała robieniu książek autorskich: unikatowych, pojedyn­ czych dzieł sztuki, inspirowanych poezją, między innymi Sylvii Plath. Przy okazji jakiegoś służbowego wyjazdu poznała Romana, starszego o piętnaście lat prawnika i została jego drugą żoną. W ciągu dekady urodziła mu Hanię - dziesięć lat, Kubę - cztery i Zosię - prawie dwa. Zapomniała o sztuce, przytyła kilogram na każdy rok małżeństwa i nie uśmiechała się już tak często. Za to Roman stanowił ucieleśnienie snów każdej zaczynającej pracę w jego firmie stażystki. Ten czarujący, zdecydowa­ ny facet właśnie finalizował fuzję dwóch kancelarii i nikt by się nie domyślił, że w zaciszu domowego ogniska jest bezradny i niezorganizowany bardziej niż jego własne dzieci. Kochał swoją żonę, bo respektowała jego prawo do prywatnej przestrzeni i zawsze wiedziała, gdzie po­ siał ważne dokumenty i spinki do wyjściowej koszuli.