mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Feasey Steve - Wilkołak 1 - Dlaczego ja

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :479.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Feasey Steve - Wilkołak 1 - Dlaczego ja.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

STEVE FEASEY „WILKOŁAK. DLACZEGO JA?”

1 Trey Laporte otworzył oczy i zamrugał, porażony blaskiem późnego poranka. Usiadł na łóżku i zaraz złapał się za głowę. Poczuł, jakby w jej wnętrzu eksplodował granat. Pod jego powiekami zapaliły się gwiazdy, a cia- łem wstrząsnęła fala nudności. Jęknął i opadł z powrotem na poduszkę; leżał ze wzrokiem wbitym w sufit, który dziwnie falował. Z ustami pełnymi śliny starał się powstrzymać torsje, licząc na to, że wszystkie objawy zaraz ustąpią. Uzmysłowił sobie, że nie pamięta momentu, w którym kładł się spać wieczorem poprzedniego dnia. Marszcząc czoło z wysiłku, usiłował sobie przypomnieć cokolwiek, zebrać w całość choćby jedną informację, która by mu podpowiedziała, dlaczego tak się czuje. Na próżno. Po kolacji grał w świetlicy z Wayne'em na xboksie w Pro-Evolution Soccer. Wayne, jak zwykle, ruszał się po boisku w ślimaczym tempie i po jakimś czasie Trey miał już dość młócenia go. O dziewiątej wrócił do pokoju, żeby przed snem posłuchać muzyki z MP3. Wszedł, zamknął drzwi na klucz i... nic więcej nie pamiętał. Nie pamiętał absolutnie niczego, co się stało od tamtego momentu. Jakby ktoś wcisnął klawisz kasowania, kiedy on wszedł do pokoju, i wymazał wszystko, co się wydarzyło. Jeszcze raz dźwignął się z poduszki. I znowu poczuł nudności. Syknął. Wyschły mu usta, a spuchnięty język przyklejał się do podniebienia. Był spragniony. Spuścił nogi z łóżka. Oczy miał wciąż zamknięte, bo raziło go słońce. Miał wrażenie, że we wnętrzu jego czaszki przy każdym ruchu wybuchają fajerwerki. Zorientował się, że jest nagi, a przecież nie sypiał bez piżamy. Wsunął dłoń pod poduszkę i wyciągnął spodenki. Wszystko to wydało mu się bardzo dziwne. Wreszcie Trey otworzył oczy i schylił się, by włożyć dół piżamy. W tej samej chwili wzrok chłopca padł na adidasy. Jego ulubione adidasy. Co, do cholery...? Ktoś energicznie zapukał do drzwi. Trey zignorował pukanie i na chwilę zapomniał o ogniu, który trawił każdą cząstkę jego ciała. Oszczędzał długie tygodnie, by kupić sobie te buty, i oto teraz leżały przed nim porozrywane, jakby ktoś w ataku szału pociął je dużym nożem. Schylił się, żeby dokładniej obejrzeć zniszczone adidasy, i aż jęknął, gdy poczuł kolejną falę bólu w głębi czaszki.

- Moje buty! Co, do...? - Głos mu się załamał, gardło zdawało się palić żywym ogniem. Instynktownie przyłożył dłoń do szyi. Kiedy przełknął ślinę, aż zamrugał. Nawet tak prosty odruch powodował nieprzyjemne doznania. Stanął, rozglądając się za czymś do picia, i dopiero teraz zauważył chaos, jaki panował w jego pokoju. Obracał się powoli, z ustami otwartymi ze zdumienia. Gdy ciałem Treya wstrząsnął dreszcz, chłopak poczuł chłód. Zerknąwszy przez ramię, zobaczył, że okno wisi odchylone pod dziwnym kątem, wyrwane z górnego zawiasu. Na framudze widać było wyżłobienia, metal prześwitywał w miejscach, w których zdrapano plastikową powłokę. Wzrok chłopca przesunął się na prawo od okna, gdzie w tynku widniały głębokie bruzdy, jakby ktoś rozorał ścianę grabiami. Jakim cudem przespał noc i niczego nie usłyszał? Czy to w ogóle możliwe? Pokój był zrujnowany. Jego rzeczy - miał ich niedużo, dlatego trzymał je porządnie poukładane - walały się po całym pomieszczeniu, wiele z nich zostało zniszczonych. Serce tłukło mu się w piersi i poczuł, że ma ochotę wrzasnąć, by dać upust furii. Zbierało mu się na płacz. Był wściekły. Zapragnął się dowiedzieć, kto to zrobił, i... Znowu ktoś zapukał, tym razem głośniej. Trey odwrócił się w tamtą stronę. Jego wzrok padł na klucz, który tkwił w zamku od wewnątrz. Podszedł i spróbował przekręcić gałkę, pewny, że drzwi się otworzą. Cofnął się o krok, ponieważ nawet nie drgnęły. Patrzył podejrzliwie na ich białą, lśniącą powierzchnię. Po chwili wyciągnął rękę, ujął klucz w dwa palce i powoli przekręcił go zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Znów zmarszczył czoło, kiedy usłyszał, jak blokada wysuwa się z zamka i chowa w głównej komorze. Uchylił drzwi. Spojrzał jeszcze raz na okno - zamek był nienaruszony. Serce chłopca wyraźnie przyspieszyło, on zaś, zdruzgotany, po raz kolejny rozejrzał się po pomieszczeniu, nie mając najmniejszego pojęcia, co się mogło wydarzyć. Ponownie poczuł przypływ nudności. Uszkodzenia okna sugerowały, że dokonano ich od wewnątrz... a przecież spał tutaj. Z pewnością by się obudził, gdyby ktoś demolował mu pokój! Trey powoli wrócił do łóżka. Podniósł z podłogi zniszczone adidasy i usiadł na materacu wpatrzony w skórzano-gumowe strzępy, które zostały z jego cennej własności - najlepszych butów, jakie kiedykolwiek miał. Pomyślał, że wyglądają jak zwierzę po sekcji, i zaraz przypomniał sobie żaby, które musieli preparować na lekcjach biologii - rozcinali twardą skórę i

odciągali ją, by odsłonić zakrwawione wnętrzności. Ze sznurowadeł, które wiązał tyle razy, została plątanina pozrywanych i postrzępionych kawałków. - Treyu? - rozległ się głos Colina Wallingtona. - Wszystko w porządku, Treyu? Drzwi otworzyły się trochę szerzej i chłopiec usłyszał, jak gość wstrzymuje oddech. - O mój Boże! Coś ty narobił? Colin Wallington wszedł do pokoju. Był wysokim, chudym mężczyzną o gładko ulizanych, czarnych włosach i chciwym, rozbieganym spojrzeniu. Cechy te w połączeniu z cienkim, haczykowatym nosem nadawały mu nieprzyjemny, ptasi wygląd, dlatego też wychowankowie zarządzanego przez niego domu dziecka obdarzyli go przydomkiem Sęp. Wallington zatrzymał się na środku pokoju i rozglądał dokoła z niedowierzaniem, kręcąc głową. A potem, wyraźnie rozwścieczony, spojrzał na Treya. - Coś ty tu wyczyniał?! - Oszalałeś? - jęknął chłopiec. - To nie ja! Dlaczego miałbym robić taką demolkę we w ł a s n y m pokoju i niszczyć w ł a s n e rzeczy? Spójrz na te buty! - Podniósł wyżej adidasy i w tej samej chwili przypomniał sobie, że jest nagi. Przykrył się i znowu sięgnął po spodenki piżamy. Wciągnął je pod kołdrą. Trey zauważył, że Colin cały drży, tkwiąc w miejscu, jakby jakiś prąd płynący przez jego ciało nie pozwalał mu się ruszyć. Patrzył na nastolatka, zaciskając i rozprostowując palce dłoni. W ciągu całego swojego trzyletniego pobytu w domu dziecka Apple Grove, Trey nie widział dyrektora tak rozgniewanego. Colin był złośliwym i mściwym człowiekiem, zdawał się czerpać chorobliwą przyjemność z poniżania tych, którymi się opiekował, lecz o ile chłopak się orientował, dyrektor nigdy nie dopuścił się fizycznej przemocy wobec żadnego z podopiecznych. Za to potrafił być paskudnym tyranem, który nie przebierał w słowach, kiedy chciał zranić nielubiane przez siebie dzieciaki. Trey po raz pierwszy bał się, że mężczyzna może go uderzyć. - Masz pojęcie, ile mi narobiłeś kłopotów tym swoim popisem? I ile dodatkowej pracy mi przysporzyłeś? – wycedził Colin przez zaciśnięte zęby. Poruszana tikiem lewa brew zaczęła drgać rytmicznie. - Będę musiał sporządzić raport, zamówić kogoś, kto naprawi okno, i...

Zamilkł i pociągnął nosem, a jego twarz wykrzywił grymas obrzydzenia, upodabniając mężczyznę do chimery; brew nad lewym okiem wciąż poruszała się regularnie w rytm niesłyszalnej melodii. - Na Boga, a cóż to za smród? Schylił się i podniósł podartą bluzę Treya. Powąchał ją i stwierdził, że nie jest źródłem odoru wypełniającego pokój. Cisnął ubranie z powrotem na podłogę i obrzucił chłopca podejrzliwym spojrzeniem. - Coś ty tu wyprawiał, obrzydliwy gnojku? Teraz i Trey to poczuł. Oleisty, metaliczny zapach przywodzący na myśl zbutwiałe liście i świeżo przeko- paną ziemię. Wyczuwało się w nim coś jeszcze, czego nie potrafił nazwać. Był to brązowawopomarańczowy zapach, który - choć wydawał mu się dziwnie znajomy - pozostawał poza granicą rozpoznania. Po chwili Trey zdał sobie sprawę, że takie spostrzeżenie nie ma sensu. Brązowawopomarańczowy zapach? Co za pomysł? Przecież zapachów się nie widzi, a tylko... można je poczuć. Lecz tak właśnie wyobraził sobie woń wypełniającą pokój: jako intensywny, podobny do brązowego sosu kolor głębi, z którego wydobywały się pomarańczowe bańki - choć nawet słowo kolor nie do końca opisywało odczucie, jakie chciał wyrazić. Przypominało to bardziej wspomnienie doznania, jakiś wrodzony zmysł, który utracił albo którym nigdy dotąd się nie posługiwał - jakby ktoś niewidomy od urodzenia próbował oczyma wyobraźni zobaczyć i opisać, jak to jest oglądać niebo. Zmarszczył brwi i pokręcił głową, próbując pozbyć się tych dziwnych myśli. - Czy ty mnie słuchasz? - zapytał Colin i wycelował w chłopca drżący palec. - Tego - powiedział i powiódł wzrokiem po pokoju - już za wiele. Nawet jak na ciebie. Myślałem, że po tych trzech latach wyzbyłeś się już gniewu. Najwyraźniej jednak trzeba ci przypomnieć, jak zachowuje się normalny człowiek. Zafunduję ci krótkie wakacje w OPN-ie. Pamiętasz ostatni pobyt? Nie wątpię, że znowu poczujesz się tam jak w domu, gdy zakwaterują cię na oddziale z bandą takich samych psychopatów jak ty. Pakuj się - jeszcze dzisiaj jedziesz do Ciupy. Ciupą nazywano centralną jednostkę Oddziału Psychiatrycznego dla Nieletnich, dokąd wysyłano wychowanków Apple Grove, którym odbiła palma. Samookaleczające się dzieciaki, te, które mogły popełnić samobójstwo, agresywne - wszystkie je wysyłano do OPN-u. Sam oddział nie był taki zły, lecz zanim tam kogoś skierowano, musiał najpierw przejść przez Ciupę, gdzie

jedyną metodą na uspokojenie delikwenta było nafaszerowanie go taką ilością lekarstw, że stawał się żywym trupem. Treya wysłano na oddział pięć miesięcy po przybyciu do domu dziecka z powodu odmowy komunikowania się z innymi i pobicia jednego z wychowanków, Matthew Cottera. Nikt z personelu nie miał pojęcia, że przyczyną, dla której chłopak w ogóle nie chciał rozmawiać, był właśnie Matthew Cotter. To on codziennie, przez całe pięć miesięcy, wsadzał głowę Treya do muszli klozetowej, aż do dnia, gdy gnębiony wreszcie się postawił, w wyniku czego dręczyciela odwieziono do szpitala ze złamanym nosem. - Colinie, już ci mówiłem - powiedział Trey i zamrugał z bólu. Samo artykułowanie słów było bardzo bolesne. - To nie moja robota. Dlaczego miałbym się tak zachowywać? Nie możesz odesłać mnie do Ciupy za coś, cze- go nie zrobiłem! Naprawdę nie wiem, w jaki... - Nie chcę tego słuchać, panie Laporte. Pakuj się. -Ale... - Pakuj swoje rzeczy... NATYCHMIAST. - Chrzanić to. - Trey obrzucił wychowawcę nienawistnym spojrzeniem. - Te buty kupiłem tydzień temu! - Kopnął adidas, zachwiał się i ze wzrokiem wbitym w podłogę opadł z powrotem na materac. Czuł się obolały, jakby miał się zaraz rozchorować. - Musiałem zostać czymś odurzony - rzucił nieśmiało i pokręcił głową, świadomy tego, jak niewiarygodnie zabrzmiała ta wymówka. - Pewnie ktoś dodał mi coś do jedzenia albo do picia, a potem włamał się i nabałaganił. -Ach tak, może, kiedy nie patrzyłeś, Belinda albo... ktoś inny z personelu... dodała ci do herbaty rohypnolu, żeby tu przyjść i narozrabiać. A potem tajemniczy napastnicy, niewidziani przez nikogo, przynieśli cię tu i zamknęli drzwi od środka. Może wciąż siedzą pod łóżkiem? Daj spokój, Treyu. Nie traktuj mnie jak skończonego idioty, dobrze? Trey poczuł, że wzbiera w nim fala niechęci wobec niesprawiedliwości, jaka go spotkała. Zacisnął pięści, usiłując zapanować nad narastającym gniewem. Przecież to jemu działa się krzywda w jego własnym pokoju i j e g o rzeczy zniszczono, a mimo to został oskarżony. Brązowawopomarańczowy zapach stał się jakby intensywniejszy, a chłopak poczuł, że chciałby rykiem wyrazić wściekłość wobec świata. Miał niejasną świadomość, że to od niego pochodzi ten smród, jednocześnie u podstawy kręgosłupa zaczął odczuwać irytujące mrowienie, które szybko przeszło w nieznośny ból. Ktoś zapukał do drzwi.

- Nie teraz! - zawołał Colin. - Jeszcze tu nie skończyłem! Więcej nie będę powtarzał, Treyu. Pakuj się. Nastolatek zgiął się wpół, wstrząsany spazmami. Całe jego ciało płonęło. Zbierało mu się na wymioty. - Colinie, mówię ci, ja... uuch. - Patrzcie tylko - rzucił wychowawca z drwiącym uśmiechem na twarzy. - Właśnie dotarliśmy do punktu, w którym tylko prawda może pasować do faktów, a ty zaczynasz chorować! Co, myślisz, że ten teatrzyk uratuje cię przed Ciupą? No, zastanów się. Po raz kolejny rozległo się ciche, nieśmiałe pukanie, a gdy drzwi się otworzyły, do pokoju wsunęła głowę Wendy Travers. Wendy była młodą kobietą o miłej twarzy. Zwykle śmiała się w chwilach zdenerwowania lub zażenowania. Była najsympatyczniejszym pracownikiem domu dziecka, a Trey podziwiał ją za to, że robi dla młodszych dzieci więcej, niż powinna, szczególnie dla tych nowo przyjętych. - Wendy, kochanie, nie teraz, proszę. Próbujemy z Treyem ustalić, co tu się wydarzyło, i chłopak nie jest zbyt skłonny do współpracy. Wendy szybko ogarnęła spojrzeniem zdewastowany pokój i zaraz ponownie spojrzała na dyrektora. - Przepraszam, ale to raczej pilne, Colinie. - Tak jak i ta sprawa. Proszę, zostaw nas samych. Zajmę się tamtym, gdy skończę rozmawiać z Treyem. Wendy przygryzła dolną wargę i jeszcze bardziej zmarszczyła czoło. Po dłuższej chwili wzięła głęboki oddech i oznajmiła: - Trey ma gościa. W recepcji czeka jakiś mężczyzna, który chce się z nim widzieć. Twierdzi, że jest jego wujem. - Posłała Colinowi przepraszający uśmiech i spojrzała na Treya. Wydało mu się, że kobieta jest niespokojna, wręcz przestraszona. Trey wyprostował się powoli. Fale bólu, które wcześniej tak szybko ogarnęły jego ciało, zaczęły się wycofywać. Chłopak próbował wyczytać z twarzy Wendy, czy wychowawczyni aby nie próbuje jakiejś sztuczki - choć kłamstwo zupełnie nie leżało w jej naturze - lecz wyglądała na równie zaskoczoną co on. Trey nie miał żadnej rodziny. Był sierotą, a jego jedyna krewna, babka, zmarła przed trzema laty. Po jej śmierci władze próbowały odnaleźć jakichkolwiek członków rodziny, którzy zechcieliby wziąć chłopca do siebie. Bezskutecznie, wylądował więc w domu dziecka.

Nikt mu nie składał wizyt, a on sam nie wychodził z pokoju w dni odwiedzin, pragnąc uniknąć atmosfery podniecenia, która wypełniała wtedy cały dom. Tylko że dziś nie przypadał nawet dzień odwiedzin. - Co mam robić? - zapytała Wendy. - Ten mężczyzna nalega, twierdzi, że sprawa jest bardzo ważna. Dyrektor spojrzał na czternastoletniego podopiecznego. - Poproś go, żeby zaczekał w sali spotkań. Powiedz, że zaraz tam przyjdę. Kiedy rozległ się trzask zamykanych drzwi, Colin znowu popatrzył na Treya, a na jego cienkich, podłych ustach zagościł drwiący uśmiech. - No, no. I co ty na to? Jakiś zaginiony krewny przyjeżdża na białym koniu, by uratować małą sierotkę Annie*. Lepiej włóż jakieś normalne ciuchy, jeśli w ogóle zdołasz coś znaleźć w tym bałaganie. Zaczekaj tu na mnie, a ja dowiem się, o co chodzi. - Pokazał kciukiem na okno i dodał: - Tylko nie myśl, że skończyliśmy. Odwrócił się i ruszył do drzwi, kopniakiem odrzucając na bok zniszczone adidasy. * Sierotka Annie, bohaterka komiksu i filmu Little Orphan Annie.

2 Trey wstał i podszedł do drzwi, gdy tylko Colin zamknął je za sobą. Przycisnął ucho do gładkiej powierzchni. Dyrektor coś zawołał i chłopak natychmiast usłyszał odgłos zbliżających się kroków. Choć bardzo wytężał słuch, nie dowiedział się, o czym rozmawiano na korytarzu. To nie miało znaczenia, bo i tak się domyślał, że Colin pewnie nakazuje komuś, aby miał oko na pokój Treya i pilnował, żeby chłopiec nie wyszedł. Z kosza na brudną bieliznę wyjął jakieś ubrania i szybko coś na siebie włożył. Zaczął chodzić po pokoju, obmyślając plan. Nie miał najmniejszych szans na wyjście drzwiami, a wszystkie okna w budynku miały zabezpieczenia i otwierały się tylko trochę. Trey przystanął i spojrzał na uszkodzone okno. Gdyby zdołał się przecisnąć przez szparę, mógłby obejść dom i wrócić do środka wejściem dla personelu. Przy drzwiach trzeba było wystukać kod numeryczny, który znali wszyscy wychowankowie. Miał nadzieję, że nie zmieniono go w ostatnim tygodniu. Wyszedł przez okno, uważając, by się nie pokaleczyć o nierówne krawędzie ramy, i opuścił się na krzak róży, który przyjął go chętnie w swoje kolczaste ramiona. Trey rozejrzał się, ignorując ból w kończynach. Nie spodziewał się kogokolwiek spotkać, ale gdyby go przyłapano, jak się tak przemyka, pogrążyłby się jeszcze bardziej. Nisko pochylony, pobiegł wzdłuż tylnej ściany budynku. Gdy znalazł się z drugiej strony, wykorzystał zaparkowane samochody jako osłonę i przeskakując od jednego do drugiego, dotarł do wejścia dla personelu. Przez chwilę stał nieruchomo, by odzyskać oddech, a potem szybko wybrał na małej klawiaturze czterocyfrowy kod. Bzyczenie oznaczało, że kod jest wciąż aktualny. Drzwi stanęły otworem. Popchnął je i pobiegł do korytarza, rozglądając się uważnie, czy nikt go nie widzi. Zatrzymał się przed tylnym wejściem do sali spotkań. Omiótł wzrokiem hol, aby sprawdzić, czy nikt nie nadchodzi, i przyłożył ucho do zimnej, lśniącej powierzchni drzwi, usiłując dosłyszeć, co się dzieje wewnątrz. Sala spotkań miała kształt litery L i drzwi w obu końcach - przez jedne wprowadzano dzieci, przez drugie ich rodziny. Dzięki temu, jeśli w czasie spotkania coś szło nie tak, obie strony mogły zostać wyprowadzone osobnymi wyjściami, by zminimalizować zamieszanie. Trey miał nadzieję, że Colin i gość podający się za jego wuja znajdują się przy drugim wejściu, co zdawał się potwierdzać fakt, że chłopca nie dobiegały żadne głosy. Przyłożył dłoń do

metalowej klamki i pchnął drzwi, wstrzymując oddech; skrzywił się, gdy zasyczał hydrauliczny zawias u góry. Wśliznął się przez wąską szparę i wszedł do Sali najciszej, jak potrafił, zadowolony, że urządzenie spełniło swoje zadanie. Domysły Treya się potwierdziły - w końcu pomieszczenia z jego strony nikogo nie było - tak więc przeszedł na róg sali, żeby posłuchać, co mówią w drugiej części. Colin wygłaszał swoje przemówienie powitalne, którym zwykle raczył gości i w którym prezentował liczbę wychowanków objętych pomocą ich domu, wyrażając dumę z faktu, że jest jednym z pracowników tak szacownej instytucji. Nie mogąc powstrzymać chęci zobaczenia tajemniczego gościa, Trey przykucnął, by choć jednym okiem zerknąć zza węgła, przekonany, że nikt go nie zauważy. Obcy był odwrócony tyłem i podziwiał widok na ogród, podczas gdy dyrektor nieprzerwanie paplał. Towarzyszyła im Wendy, która stała przy przeciwległych drzwiach, przylepiona do ściany, jakby chciała się odsunąć od tamtej dwójki jak najdalej. Zerkając ukradkiem na obcego, nawijała na palec luźny kosmyk włosów. - ...kazałem panu czekać, ale mieliśmy drobne zamieszanie, które należało wyjaśnić, a poza tym nie spodziewaliśmy się gości, panie...? - powiedział Wallington i wyciągnął rękę do nieznajomego stojącego na środku sali. Treyowi przyszło do głowy, że nie będzie to pewny, mocny uścisk dłoni. Mężczyzna w szarym garniturze po raz pierwszy się odwrócił i stanął twarzą w twarz z Colinem. Miał co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, a pod idealnie dopasowanym garniturem rysowała się dobrze zbudowana sylwetka. Na jego ogolonej głowie odbijało się światło lamp, szerokie usta okalała starannie przycięta, przetykana siwizną, czarna hiszpańska bródka. Oczy go- ścia skrywały szkła ciemnych okularów. Trey uznał, że w opinii kobiet obcy uchodziłby za przystojnego, a jego domysły potwierdzał wyraz twarzy wpatrzonej w mężczyznę Wendy. Nieznajomy w prawej ręce trzymał parasol z kościaną rączką, lecz nie przełożył go do lewej ręki, by uścisnąć dłoń Colina. - Proszę mi mówić Lucien - rzekł. Odwrócił nieznacznie głowę, jakby chciał zerknąć na róg, zza którego obserwował ich Trey. Po twarzy przemknął mu cień uśmiechu. Wydawało się, że patrzy wprost na nastolatka, choć jego oczy pozostawały niewidoczne za lustrzanymi szkłami. Chłopak cofnął się i wstrzymał oddech.

Nastąpiła długa chwila milczenia, jakby obcy zastanawiał się, co ma powiedzieć. Wreszcie przemówił głośno: - Wiesz, Treyu, strasznie niewygodnie jest tak się garbić, choćby tylko przez chwilę. Byłoby lepiej dla wszystkich, gdybyś do nas dołączył. Nieładnie szpiegować innych. Trey pokręcił głową, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał. Mężczyzna stał odwrócony tyłem, kiedy chłopak wśliznął się do sali, dlatego był pewny, że nie może go zobaczyć w odbitym obrazie pomieszczenia, widocznym w szybach okna po lewej stronie. Przez chwilę Trey rozważał, co robić. Mógł dać nogę i wrócić do pokoju, a potem udawać, że nie wie, o co chodziło Colinowi, jeśli będą go prosić o wyjaśnienia. Mógł też wyjść z kryjówki i dowiedzieć się, kim jest przybysz. Wyraz niezrozumienia na twarzy Colina Wallingtona szybko przeszedł w grymas gniewu, gdy Trey nieśmiało wychynął zza rogu. Opiekun otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz ostatecznie się powstrzymał. Dał znak chłopcu, żeby podszedł do nich, a potem, z paskudnym uśmieszkiem na ustach, znowu odwrócił się do gościa, lecz Lucien już na niego nie patrzył. Spojrzenie zza lu- strzanych szkieł skierowało się prosto na Treya. - Jak już wspomniałem... Lucienie - mówił dalej Colin - nie spodziewaliśmy się ciebie. To nie jest dzień odwiedzin. Owszem, zdarza się, że wyjątkowo pozwalamy na wizyty poza ustalonymi terminami, ale wtedy obowiązują ścisłe procedury, między innymi zawiadomienie nas z dwudziestoczterogodzinnym wyprzedzeniem o wizycie, byśmy mogli się przygotować. Ponadto, ponieważ nie wiemy, czy jesteś tym, za kogo się podajesz, musielibyśmy sprawdzić twoją tożsamość, nim otrzymałbyś prawo do odwiedzin. Rozumiesz zapewne, że jako dyrektor tej placówki zaniedbałbym swoje obowiązki, gdybym zlekceważył przepisy. Trey patrzył, jak Colin uśmiecha się złośliwie, jakby pytał: „I co teraz zrobisz?". W sali zapadła cisza, którą mącił jedynie cichy szum wentylatora umieszczonego w jednym z okien. Obcy stał nieruchomo i wydawało się, że ta chwila trwa w nieskończoność, a chłopak miał wrażenie, że spojrzenie mężczyzny przewierca go na wylot. Wreszcie człowiek podający się za wuja Treya wsunął powoli dłoń do kieszeni marynarki i wyjął z niej złożony arkusz papieru, a zaraz potem z

wewnętrznej kieszeni na piersi wyciągnął paszport. Podsunął Colinowi oba dokumenty do sprawdzenia. - Przyniosłem świadectwo urodzenia i paszport, by potwierdzić swoją tożsamość. I, jak już wyjaśniłem pańskiej czarującej asystentce, pannie Travers, nie przychodziłbym tutaj i nie narzucałbym się panu, gdyby nie było to absolutnie konieczne. - Powolnym ruchem zdjął okulary, złożył je i schował do kieszeni marynarki. Kiedy ponownie popatrzył na Treya, ten mimowolnie zadrżał. Oczy mężczyzny były... niesamowite. Tęczówki miał miodowobrązowe, usiane plamkami w kolorze ochry. Ciemniejsze były skupione bliżej środka oka, a bledsze tworzyły pierścień wokół źrenicy. Trey miał ochotę podejść bliżej i zajrzeć głębiej w te fascynujące, kolorowe studnie, jednocześnie zaś odczuwał przemożne pragnienie, by uciec przed przenikliwym spojrzeniem obcego. Z ulgą zobaczył, że mężczyzna ponownie skupił swoją uwagę na Colinie. Z dokumentami w ręku postąpił krok do przodu. Trey, który wciąż nie potrafił oderwać od niego wzroku, z rozbawieniem zobaczył kątem oka, że Wallington zrobił krok do tyłu. - Proszę się skontaktować z odpowiednim urzędem wedle uznania - powiedział przybysz, wciskając dyrektorowi do rąk dokumenty potwierdzające jego tożsamość. - Doskonale rozumiem, w jak trudnej sytuacji postawiłem pana i pańską placówkę, zjawiając się bez uprzedzenia, lecz potrzebuję jedynie dziesięciu minut, aby porozmawiać z Treyem. Muszę się z nim podzielić bardzo ważnymi informacjami. -Proszę mi wierzyć, panie... - Colin nerwowym ruchem otworzył paszport, by przeczytać nazwisko obcego - ...panie Laporte. Chciałbym, żeby sprawy były tak proste, jak pan mówi. Obowiązują nas jednak pewne procedury, które... Treya przestało interesować, co mówi wychowawca. Próbował zrozumieć to, co właśnie usłyszał. Wydawało mu się dziwne, że nieznajomy nosi jego nazwisko. Kimkolwiek był ów mężczyzna, chłopiec miał pewność, że nie jest to jego wuj. - ...do przepisów przez wzgląd na bezpieczeństwo naszych podopiecznych. Przykro mi, ale muszę pana prosić o opuszczenie naszej placówki - zakończył przemowę Colin i wyciągnął rękę, by oddać gościowi dokumenty.

Lucien Laporte ze spokojem przyjął dokumenty i schował je do kieszeni. Westchnął i wyprostował się ze wzrokiem skupionym w jakimś niewidzialnym punkcie nad głową dyrektora. Po jego ustach przemknął zimny, pozbawiony radości grymas, gdy rozważał słowa Colina i zastanawiał się, co dalej. Wreszcie odwrócił się do Wendy i uśmiechnął się, tym razem szczerze, odsłaniając idealnie białe zęby. - Panno Travers, Wendy, jeśli dobrze zapamiętałem? - powiedział cicho. - Czy byłabyś tak miła i przyniosła mi szklankę wody? Zdaje się, że na próżno się trudziłem, więc chętnie się czegoś napiję, nim wyruszę w daleką drogę do domu. Wendy spłonęła rumieńcem i odruchowo obciągnęła spódnicę; Trey przestraszył się, że kobieta zaraz dygnie. - To żaden kłopot, panie Laporte, skoczę do kuchni. - Zanim wyszła, zatrzymała się przy drzwiach i, nieco zaniepokojona, spojrzała na Colina. Rozległo się trzaśniecie zamykanych drzwi. Do sali wleciała mucha i głośno zaatakowała okienną szybę, szukając drogi ucieczki. Jej bzyczenie i stukanie przerywały ciszę, która wypełniła salę. - Panie Wallington - odezwał się obcy. - Już panu wyjaśniłem, że doskonale rozumiem, w jakiej sytuacji pana stawiam, ale jechałem tu dwie godziny i proszę tylko o dziesięć minut rozmowy z Treyem. Potem sobie pójdę, a pan będzie mógł zająć się sprawdzaniem, czy ja to rzeczywiście ja. - Na chwilę jego spojrzenie powędrowało ku rączce parasola, który trzymał w ręku. Kiedy znowu podniósł wzrok, przemówił cichym, konspiracyjnym szeptem: - Wiem, że ciąży na panu wielka odpowiedzialność za podopiecznych, panie Wallington. I daję panu słowo honoru, że nie zrobiłbym niczego, co by mogło podważyć zaufanie, jakim został pan obdarzony. Wiem też, że spełnienie mojej prośby leży w pańskich kompetencjach, apeluję więc do pańskiego sumienia i proszę o spotkanie z bratankiem. - Niestety, nie mogę pozwolić... Lucien przerwał mu gestem, a Trey zauważył, że spojrzenie mężczyzny nabrało intensywności, niczym ogień, który buchnął nagle płomieniami, znalazłszy źródło paliwa. Wszystko znieruchomiało. Wszystko. Chłopiec odruchowo wstrzymał oddech, zdumiony niesamowitością chwili. W sali zapadła cisza. Szum wentylatora ucichł, a gdy Trey spojrzał na okno, by sprawdzić przyczynę, zobaczył muchę leżącą bez życia na parapecie. Chłopakowi zaschło w ustach;

wydawało mu się, że w tej strasznej ciszy wyraźnie słychać jego urywany oddech. Jeszcze raz popatrzył na malutką, martwą istotę i poczuł się bardzo nieswojo. Głośno przełknął ślinę, licząc na to, że uda mu się choć trochę zwilżyć wargi. Kiedy ponownie skupił uwagę na obu mężczyznach, dostrzegł paniczny strach na twarzy dyrektora, a w tym samym momencie rozbrzmiał głos Luciena. -Jestem bogatym i szanowanym człowiekiem, panie Wallington, lecz nie chcę nadużywać swoich wpływów. Niemniej jednak powinien pan wiedzieć, że mam liczne znajomości wśród władz, o których pan wspominał. Myślę, że chętnie przyjrzeliby się bliżej działalności dyrekcji tej instytucji. - Pochylił się, tak że nosem niemal dotknął twarzy niższego rozmówcy, i mierząc go zimnym wzrokiem, ciągnął: - Z pewnością chętnie by się dowiedzieli, jak pan sprzeniewierza fundusze domu dziecka i przekazuje pieniądze na konto bankowe należące do pańskiej żony. Mogliby się też zaniepokoić, gdyby odkryli, w jaki sposób młody James Longton naprawdę złamał rękę podczas zeszłorocznej wycieczki do Cheshire. Colin Wallington wpatrywał się w oskarżyciela z wyrazem całkowitego przerażenia na twarzy. - Co, do...? - wyjąkał. - Ale chyba najbardziej zainteresowaliby się... - Wuju Lucienie, wystarczy - niespodziewanie dla samego siebie wtrącił Trey. - Chyba wyraziłeś się dostatecznie jasno. - Popatrzył na dyrektora, który wyraźnie skurczył się pod jego spojrzeniem. Zapadła długa cisza. Obcy odpowiedział ledwo dostrzegalnym skinieniem głowy. Trey zauważył, że światło w jego dziwnych oczach przygasło, już nie wydawały się takie straszne, ale wciąż pozostawały fascynujące. Chłopiec od dawna marzył, by kiedyś zobaczyć Colina, swoją nemezis*, upokorzonego, lecz widząc, jak wychowawca kuli się i drży przy kolejnych oskarżeniach ze spojrzeniem wypełnionym strachem i odrazą, uznał, że to zbyt przykry widok. Poczuł, jak piecze go twarz, i z niechęcią patrzył na dyrektora, wstydząc się za niego. * Nemezis - w mitologii greckiej bogini zemsty: nieubłagana sprawiedliwość.

Znów rozległ się trzask wentylatora, a zaraz potem Trey usłyszał bzyczenie muchy, która uderzyła w locie o okno. Niemal wyczuwał, jak cząsteczki powietrza zaczynają uderzać chaotycznie o siebie, jakby ponownie wciśnięto guzik „Pauza" i cały wszechświat wrócił do funkcji „Gra". Kiedy spojrzał na okno i zobaczył muchę odbijającą się od szyby, poczuł, jak po jego kręgosłupie przechodzi zimny dreszcz. Przecież nie żyła. Trey wstrzymał oddech, wsłuchany w stukanie owada o szybę. Niemożliwe. To, co się przed chwilą wydarzyło, wydarzyć się nie mogło. Skierował spojrzenie na Luciena. Cokolwiek się przed momentem stało, miało coś wspólnego z obcym - tego Trey był pewny. Twarz Colina Wallingtona lśniła od potu. Po wcześniejszej pewności siebie i drwiącym uśmiechu nie zostało ani śladu. - Kim pan jest? - zapytał. - Przecież się przedstawiłem, panie Wallington. A teraz będzie pan tak uprzejmy i na krótko zostawi nas samych. Mam z Treyem do omówienia ważne sprawy. Dyrektor zawahał się, lecz zaraz odpowiedział dyszkantem: - Tak jak pan mówi, panie Laporte, rzeczywiście mogę udzielić pozwolenia na to spotkanie. Nie mogę jednak zmusić chłopca, by rozmawiał z panem wbrew własnej woli. Tak więc ostateczna decyzja należy do Treya. Spojrzał na podopiecznego, a jego twarz wyrażała desperację. Trey nie potrafił powiedzieć, czy mężczyzna oczekuje od niego, że wyrazi zgodę, czy też spodziewa się, że odmówi i pomoże mu odnieść choćby jedno małe zwycięstwo w tej bitwie. Tak czy inaczej, chłopca nie obchodziły oczekiwania dyrektora, ponieważ musiał się uporać z własnym strachem. -I co, Treyu? Ucieszysz się, jeśli zostawię cię samego z tym człowiekiem, twoim... wujem? Trey spojrzał na Colina, a potem na wysokiego mężczyznę z ogoloną głową. Był pewny, że gdyby nieznajomy chciał mu wyrządzić krzywdę, zrobiłby to z łatwością, bez względu na to, ilu opiekunów by im towarzyszyło. Z tego więc powodu, a także pod wpływem wrażenia, że zachowanie przybysza sugeruje, iż może rzeczywiście ta rozmowa leży w interesie Treya, ostatecznie skinął głową, wyrażając zgodę. -Jasne - odpowiedział. - Dlaczego nie? - Wspaniale - rzekł Lucien, który znowu mówił rzeczowym tonem, jak na początku rozmowy. - Dziękuję, panie Wallington. Doceniam pańską pomoc w tej sprawie. A teraz, jeśli byłby pan tak miły, mam wiele do omówienia ze

swoim bratankiem. Och, i chętnie zmienię zamówienie złożone na ręce cudownej Wendy! Z przyjemnością wypiję filiżankę dobrej herbaty, jeśli nie sprawię zbyt wielkiego kłopotu. Dyrektor gniewnym ruchem poprawił kosmyki włosów, które wysunęły się z przylizanej fryzury, i ruszył do wyjścia. Zatrzymawszy się przy drzwiach, posłał Treyowi niepewny uśmiech. - Gdybyś czegoś potrzebował, będziemy w kuchni. Zajmiemy się herbatą dla naszego gościa. Lucien odczekał, aż drzwi się zamkną, i dopiero wtedy popatrzył na chłopca. Jego uśmiech wyrażał szczerość i otwartość. Trey był zupełnie rozbrojony tym spojrzeniem, którego moc, nie wątpił, odczuła też Wendy. Uścisnął zadbaną dłoń mężczyzny. - No cóż, Treyu Laporte, od czego zaczniemy? 3 - Może na początek powiesz mi, kim naprawdę jesteś, wuju Lucienie? Gość uśmiechnął się i gestem wskazał, żeby usiedli na sofie. - Na imię rzeczywiście mam Lucien, a co do nazwiska jak zdążyłeś się domyślić - to nie brzmi ono Laporte. Nazywam się Charron. - Ale pokazałeś paszport i świadectwo urodzenia... Lucien machnął ręką. - Takie rzeczy można łatwo kupić, jeżeli zna się odpowiednich ludzi. Miałem nadzieję, że jeśli je pokażę, to uda nam się uniknąć żenującej sceny, której byłeś świadkiem. - Obrócił się, by mieć Treya przed sobą. - Przepraszam, to pewnie nie było dla ciebie przyjemne. - A czy prawdą jest wszystko, co powiedziałeś o panu Wallingtonie? -Nigdy nie kłamię. Czasem nie odpowiadam na wszystkie pytania albo podaję jedną prawdę w miejsce innej, ale nie kłamię. A zatem tak, powiedziałem prawdę. - Skłamałeś odnośnie do swojego nazwiska. Obcy przechylił głowę, jakby zastanawiał się nad słowami Treya. - Przedstawiłem swoje imię. Na dokumentach, które okazałem, widniała moja fotografia obok nazwiska Lucien Laporte. Ja jednak nie powiedziałem, że się tak nazywam. Trey zastanawiał się przez chwilę, lecz argument Luciena wydał mu się zbyt dwuznaczny.

- Co się stało wcześniej w pokoju? - wyrzucił z siebie Trey. - Słucham? - Kiedy uniosłeś dłoń, wszystko... wszystko się zatrzymało. Tamta mucha. - Pokazał głową okno. - Zdechła, a potem... Chłopiec zarumienił się mocno, widząc pytające spojrzenie Luciena. - Przepraszam, gadam od rzeczy. Wydawało mi się, że... Myślałem... - Ze mucha zdechła? Trey pokręcił głową. Najwyraźniej wydarzenia tego ranka wywarły na nim większe wrażenie, niż sobie wyobrażał. Robił z siebie głupka, opowiadając temu dziwnemu mężczyźnie o zdechłych owadach. - W jaki sposób dowiedziałeś się wszystkich tych strasznych rzeczy o Colinie? - zapytał ostatecznie. Lucien zmarszczył brwi, zastanawiając się, jak odpowiedzieć. - Wszyscy mają tajemnice, które starają się ukryć. Niektórzy chowają je w najskrytszych, najciemniejszych zakamarkach swojej istoty. Lecz ich sekrety spoczywają tam i czekają, aż kiedyś zostaną zdemaskowane, a wtedy wydostają się z ukrycia z obnażonymi kłami, gotowe rozerwać serce tego, który więził je tam tak długo. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Bo nie jest łatwe, Treyu. Trudno na nie odpowiedzieć w tak krótkim czasie, jakim dysponujemy. Powiedzmy, że mam dar zaglądania w najgłębsze zakątki ludzkiej natury. To tak jakbyś patrzył przez okno, żeby zobaczyć, co się dzieje w zamkniętym pokoju. Trey odwrócił głowę i popatrzył na siedzącego obok niego mężczyznę. Domyślał się, że wspomnienie o zamkniętym pokoju miało jakoś na niego wpłynąć. Obcy wytrzymał jego spojrzenie, a potem uniósł brew i wreszcie przerwał ciszę. - Wszystko w porządku, Treyu? - Wzrok mężczyzny złagodniał, a na twarzy zagościł chłopięcy uśmiech. - To twoja sprawka, prawda? Ty jesteś odpowiedzialny za zdemolowanie pokoju w nocy i zniszczenie moich rzeczy? - Chłopak wstał i skierował oczy na mężczyznę siedzącego na sofie. Lucien popatrzył na swoje spodnie i strzepnął z nich niewidoczny pyłek. - Twój pan Wallington może się i mylił w wielu rzeczach, ale niestety miał rację co do sprawcy wydarzeń, które się rozegrały w twojej sypialni tej nocy.

- Kłamiesz - bronił się Trey drżącym głosem. - Skąd wiesz, jak było, skoro nie masz z tym nic wspólnego? - Mówiłem ci już, że nie kłamię. Sam mi powiedziałeś, co się wydarzyło w nocy w twoim pokoju. Usiądź, proszę. - Wskazał głową miejsce obok siebie. Trey zamknął oczy i wydął policzki. Starał się nie dać porwać wirowi ostatnich wydarzeń, kotłujących się w jego głowie. Pragnął jedynie wrócić do łóżka, wsunąć się pod kołdrę i poczekać, aż to wszystko po prostu minie. Lucien spojrzał na niego i uśmiechnął się smutno. - Wyobrażam sobie, jaki jesteś przestraszony i skołowany. Zapewne próbujesz znaleźć odpowiedzi na wydarzenia ostatniej nocy i te późniejsze. - Możesz mi ich udzielić? - Owszem, potrafię odpowiedzieć na wiele z twoich pytań. Bo widzisz, ja wiem... - Tylko mi nie mów, że wiesz, jak się czuję! - przerwał mu gwałtownie Trey. - Nie masz pojęcia, jak się czuję. Nic o mnie nie wiesz. Lucien spojrzał na chłopaka z wyrazem szczerej troski na twarzy. Zerknął na zegar wiszący nad drzwiami i skinął głową, jakby podjął jakąś decyzję. - Masz rację, oczywiście - odrzekł i znowu zamilkł na chwilę. - Jednak nie wszystko, co powiedziałeś, jest prawdą. Spotkaliśmy się już wcześniej, lecz wtedy byłeś bardzo mały i możesz tego nie pamiętać. - Oparł dłonie na kolanach i pochylił się lekko do przodu. Kiedy znowu się odezwał, mówił bardzo spokojnie, tak jak poprzednio, lecz teraz jego głos wibrował wcześniej nieobecną energią. - Widzisz, znałem twoich rodziców. Byliśmy nawet serdecznymi przyjaciółmi - przez długi czas pracowałem z twoim ojcem. Była to ważna i niebezpieczna praca, tego rodzaju zajęcie, które łączy ludzi więzami dozgonnej przyjaźni. Kiedy się urodziłeś, ojciec słusznie uznał, że nie może kontynuować naszego dzieła, i rozstaliśmy się na jakiś czas. Odwiedziłem twoich rodziców, kiedy skończyłeś trzy lata, i zobaczyłem, że są szczęśliwi jak nigdy wcześniej. Bałem się, że moja obecność zmąci ich radość, a nie chciałem, by tak się stało, przez wzgląd na naszą przyjaźń. Obiecałem więc, że już nie będę się mieszał w ich życie. Dotrzymywałem obietnicy najlepiej, jak potrafiłem, i zwracałem się o pomoc do twojego ojca tylko w wyjątkowych sytuacjach. Zamilkł na moment, jakby szukając odpowiednich słów.

- Cieszę się, że oddaliłem się od nich ze względu na szczęście, jakiego zaznali w pierwszych latach twojego życia, lecz z drugiej strony wierzę, że gdybym się wtedy z nimi nie rozstał, żyliby dzisiaj. W pewnym sensie czuję się odpowiedzialny za ich śmierć, a jeszcze bardziej za twoje bezpieczeństwo. Dlatego tu jestem, Treyu. Uwierz mi, proszę, kiedy mówię, że nieustannie czuwałem nad twoim losem i że nie zawahałbym się wkroczyć do twojego życia wcześniej, gdyby coś ci groziło. Mężczyzna wstał i położył dłoń na ramieniu chłopca. - Niestety wydarzenia ostatniej nocy wszystko zmieniły. Znalazłeś się w niebezpieczeństwie, o którym wspomniałem, a przed którym zamierzam cię uchronić. - Nic z tego nie rozumiem - odparł Trey. - Wiem. Ale mamy mało czasu. Zaraz wróci nasz paskudny, mały przyjaciel, a wtedy już nie będę mógł cię bronić i opowiedzieć ci wszystkiego, co powinieneś wiedzieć o sobie i o czyhających zagrożeniach. Chcę ci coś podarować. - Sięgnął do kieszeni spodni. Otworzył dłoń, leżał w niej wisiorek z łańcuszkiem. Podniósł go, tak by Trey mógł dokładniej obejrzeć przedmiot. Ponieważ łańcuch był bardzo długi, Lucien musiał unieść dłoń wysoko nad głowę chłopaka. Srebrny wisior miał kształt zaciśniętej pięści. Trey wziął go do ręki. - Co to jest? - zapytał. - Należał do twojego ojca. Zapewne chciałby, żeby trafił do ciebie. I żebyś go nosił. Pozwól. - Lucien nachylił się i zawiesił łańcuszek na szyi chłopaka. Wyprostował się, wyraźnie zadowolony z siebie. Trey nigdy nie nosił żadnych ozdób, dlatego teraz poczuł się dziwnie z tym dość ciężkim wisiorkiem na szyi. Łańcuszek wydawał się zbyt długi, kończył się tuż nad pępkiem chłopaka. - Dlaczego jest taki długi? - zapytał, obracając w dłoni amulet. - Musi taki być. Będziesz chciał go nosić... zawsze. - Spojrzenie Luciena pozostawało niewzruszone, jakby chciał wsączyć w serce Treya znaczenie ostatnich słów. - Proponuję, żebyś schował go pod koszulkę i zapomniał o nim na jakiś czas. - Sięgnął po parasol i sprawdził czas na drogim zegarku ukrytym pod spiętym spinką mankietem. - Treyu, muszę cię teraz zapytać o coś, co jest niezwykle ważne dla przyszłych wydarzeń. Pytanie jest proste, lecz wymaga rozsądnej i przemyślanej odpowiedzi. Wiedz, że wywrze ogromne znaczenie na twoje

dalsze życie i może mieć straszne konsekwencje, jeśli dokonasz złego wyboru. - Zamilkł i spojrzał na drzwi ponad ramieniem Treya, jakby nasłuchując. -Co ty... - Ciii. - Lucien uciszył go uniesioną dłonią, ale zaraz, zadowolony ze swojego odkrycia, jakiekolwiek by ono było, skierował uwagę z powrotem na rozmówcę. Złożywszy dłonie na ramionach Treya, spojrzał na niego i przemówił z tą samą intensywnością, jaka przenikała jego głos, gdy opowiadał o rodzicach chłopca. - Treyu, nie mamy czasu. Tej nocy twoje życie zmieniło się bezpowrotnie. Doświadczysz rzeczy, z którymi sam sobie nie poradzisz, i właśnie z ich powodu grozi ci ogromne niebezpieczeństwo. - Patrzył prosto w oczy chłopaka. - Musisz mi coś powiedzieć. Czy możesz mi zaufać, kiedy mówię, że przyszedłem, aby ci pomóc? - zapytał. Trey obserwował twarz obcego w nadziei, że dostrzeże jakąś wskazówkę, która pomoże mu zrozumieć, co się dzieje. Pokręcił głową. Nie wierzył, by mężczyzna miał złe intencje, a jednak... Wyczuwając obawy chłopca, Lucien pochylił się, tak że teraz jego twarz znalazła się naprzeciwko twarzy Treya. - Twój ojciec bardzo cię kochał. Nie wiem, może tknięty przeczuciem, niedługo przed śmiercią powiedział, że jeśli coś złego się z nim stanie... - Uśmiechnął się smutno. - Pamiętasz, jak cię nazywał, kiedy byłeś mały? - Tak. Mówił na mnie Milczek. Babcia mi opowiadała. Przez twarz Luciena przemknął cień niezrozumienia, lecz po chwili jego oblicze rozjaśnił szeroki uśmiech, gdy dotarło do niego znaczenie tych słów. - Milczek. Nieźle. Chociaż coś się zagubiło w tłumaczeniu. - Lucienie, co to wszystko ma wspólnego z... - Protege mon petit loup. Te słowa wypowiedział do mnie twój ojciec tamtego wieczora. Powiedział, że gdyby coś mu się stało, mam chronić jego wilczka. A ja obiecałem, że tak zrobię. Dlatego tu przyszedłem, Treyu, by dotrzymać słowa, które dałem przed laty twojemu ojcu. Tak więc zapytam jeszcze raz: ufasz mi? Czy jesteś gotów złożyć swoje życie w moje ręce, wiedząc, że nie pozwolę, aby stała ci się krzywda tak długo, jak długo drzemie we mnie choć odrobina siły? Trey odruchowo poszukał przez koszulkę małej srebrnej pięści i zacisnął palce na ozdobie. Spojrzał na obcego, zastanawiając się nad jego słowami.

Wierzył, że Lucien przybył, aby w jakiś sposób mu pomóc, i było jasne, że mężczyzna jest przekonany, iż chłopcu coś zagraża. Jednak wydawało się niemożliwością odpowiedzieć na jego pytanie. Potrzebował więcej czasu. Wszystko działo się zbyt szybko. Lucien delikatnie zacisnął dłonie na ramionach chłopca, domagając się odpowiedzi. - Proszę, Treyu. Zostało nam mało czasu. Grozi ci niebezpieczeństwo ze strony pewnych... mocy. Nawet teraz, gdy tu siedzimy, działają przeciwko nam. Zaufasz mi i pozwolisz sobie pomóc, tak jak obiecałem? - Tak, Lucienie. Wierzę, że przyszedłeś mi pomóc, i ufam ci. Ale... - Dobry chłopak... dziękuję ci. - Chwycił chłopca za ramiona i postawił go łagodnie na nogi, po czym popchnął w stronę drzwi. - Wychodzimy stąd. Musimy iść, bo przegapimy stosowną chwilę, a potem może się wydarzyć coś o wiele mniej przyjemnego. Wyszli na korytarz i skręcili na prawo, oddalając się w pośpiechu od kuchni. W umyśle Treya kipiały myśli i emocje. W jednej chwili siedział i słuchał Luciena opowiadającego o jego rodzicach, w drugiej szedł korytarzem domu dziecka ponaglany przez tego samego mężczyznę, jakby od tego zależało jego życie. - Główne wejście jest z drugiej strony - rzekł Trey, zerkając przez ramię. - Zgadza się, lecz my idziemy do wyjścia ewakuacyjnego. - Lucien szedł bardzo szybko, stawiając długie kroki, przez co Trey musiał truchtać, nie chcąc pozostać w tyle. Chłopiec wciąż czuł na ramieniu zaciśniętą mocno dłoń mężczyzny i w pewnym momencie się zorientował, że ma ochotę wyrwać się z uścisku i pobiec z powrotem. Wyczuwając niepokój Treya, Lucien zdjął dłoń z jego ramienia. -Jeszcze chwila - powiedział ściszonym głosem. Skręcili na lewo w krótki korytarz i dotarli do awaryjnego wyjścia, umieszczonego z tyłu budynku. Trey zauważył, że przewód łączący dźwignię mechanizmu z alarmem został przecięty, a obie końcówki wiszą pod urządzeniem. Lucien zwolnił trochę i sięgnąwszy do kieszeni na piersi, wyjął okulary i je założył. Potem przycisnął języczek parasola, który niósł w drugiej ręce, uwalniając materiał zwinięty starannie wokół trzonu. - Lucienie, co ty robisz? - zapytał zdziwiony Trey. - Przecież nie pada.

- Cierpię na dolegliwość skóry, która nie pozwala mi wystawiać się na światło słoneczne. Jeśli się odpowiednio nie zabezpieczę, to wyglądam mało ciekawie. - Kopnąwszy lewą nogą uchwyt drzwi, otworzył parasol, wsunął się pod niego i jednym płynnym ruchem opuścił budynek. Jakieś dwa metry od wejścia stał zaparkowany czarny lexus. Patrząc na przyciemniane szyby samochodu, Trey pomyślał, że przypomina wrogiego żuka, który czeka, żeby zaatakować niczego niespodziewającą się ofiarę, któ- ra nierozważnie podejdzie zbyt blisko jego szczęk. Lucien, który po wyjściu z budynku trzymał wolną rękę w kieszeni, wcisnął przycisk kluczyka, gdy znaleźli się w pobliżu samochodu; po piknięciu wyłączającego się alarmu rozległ się niosący ulgę dźwięk otwierających się zamków drzwi. - Wsiadaj, gdzie chcesz, z przodu albo z tyłu, tylko się pospiesz, Treyu. - Lucien podszedł do drzwi kierowcy, chłopak zaś uznał, że wygodniej mu będzie na tylnym siedzeniu. Zawahał się, kładąc dłoń na klamce drzwi. Spoj- rzał na mężczyznę i pokręcił głową, jakby chciał pokazać, że głupio postępuje, lecz zaraz potem otworzył drzwi i wskoczył na tylne siedzenie. Zapiął pas, obserwując przez szybę Luciena. Czuł, jak serce tłucze mu się w piersi, był zgrzany i spocony, a krew pędziła w jego żyłach, niosąc do wszystkich komórek strumienie adrenaliny. Lucien przełożył parasol do lewej ręki, a drugą otworzył drzwi samochodu, po czym błyskawicznie wsunął się na siedzenie kierowcy, odrzucając na jezdnię otwarty parasol. Po raz pierwszy od chwili ich spotkania Trey spostrzegł, że mężczyzna stracił panowanie nad sobą, chociaż tylko na moment. Oddychał ciężko, a po jego karku spływała strużka potu. Kiedy Lucien siedział na swoim miejscu, Trey z przerażeniem zobaczył, jak na grzbietach dłoni mężczyzny i na czubku jego głowy wykwitają zaognione pęcherze. Rosły w niesłychanym tempie, powiększając swoją średnicę pięcio - albo i sześciokrotnie w ciągu zaledwie kilku sekund i wypełniając się rzadkim, żółtawobiałym płynem, a skóra wokół nich ściągała się i czerwieniała. Chłopiec zauważył, jak szybko Lucien wsiadł do samochodu, wiedział więc, że jego skóra mogła być wystawiona na działanie słońca zaledwie przez ułamek sekundy. - Lucienie, twoje ręce... Patrzył, jak mężczyzna końcami palców ostrożnie dotyka nabrzmiałych pęcherzy.

- Wiem. To taka... dolegliwość. Źle znoszę słońce. Nie martw się, pęcherze szybko znikną. - Nie sądzę. Wyglądają paskudnie. Potrzebny ci lekarz. Myślę... - Zaufaj mi, Treyu. Jestem bardzo dobrym uzdrowicielem. - Zdjął okulary i położył je na siedzeniu pasażera. Potem uruchomił silnik i ruszył przed siebie, zostawiając z tyłu budynek, który przez ostatnie trzy lata był domem Treya Laporte'a. - Musimy się pospieszyć. - Twój samochód wygląda jak fura narkotykowego dealera - zauważył Trey zdawkowo. W lusterku wstecznym zobaczył, że Lucien się uśmiecha. - Naprawdę? W takim razie będę musiał go zmienić. Pilot telewizyjny jest w wysuwanym schowku z twojej prawej strony. Oglądaj, co chcesz. - Lucienie, jestem zbyt nakręcony, żeby oglądać telewizję. Raczej posiedzę spokojnie i zastanowię się, co ja, do cholery, wyprawiam. Mężczyzna odpowiedział skinieniem głowy i dalej jechali w milczeniu, obserwując kolejne kilometry krajobrazu przemykającego za oknem. Kiedy chłopiec poczuł, że powieki zaczynają mu opadać, zamrugał gwałtownie i pokręcił głową, nie dowierzając, że mógł pomyśleć o spaniu po tym wszystkim, co się wydarzyło. Jednak spadek poziomu adrenaliny sprawił, że Trey poczuł się nagle ogromnie znużony. Zmusił się do otwarcia oczu i we wstecznym lusterku zobaczył, że Lucien go obserwuje. - Sen dobrze ci zrobi - powiedział mężczyzna. - Przed nami daleka droga, więc śpij, proszę, jak najdłużej. Jesteś bezpieczny. Zaufaj mi. Opierając się falom wyczerpania, które niemal dosłownie go zalewały, Trey przypomniał sobie, że zostawił w domu dziecka wszystko, co posiadał. - Moje rzeczy... - wymamrotał. - Ciii. Każę któremuś z moich ludzi je zabrać. A wszystko inne kupimy. Chłopak rozejrzał się po eleganckim wnętrzu samochodu. - Lucienie, jesteś bogaty? - zapytał. - Tak. Obrzydliwie bogaty. - Dokąd jedziemy? - Zamrugał powiekami, żeby utrzymać oczy otwarte do momentu, gdy usłyszy odpowiedź. - Do mojego mieszkania w Londynie. Zamieszkasz ze mną, panie Laporte. Wreszcie Trey skapitulował przed snem, który już ogarniał jego świadomość niczym bezkształtna mgła; tym samym ostatecznie oddał się pod opiekę Luciena Charrona.

4 - Treyu, obudź się. Dojechaliśmy. - Lucien wsunął głowę między przednie siedzenia i potrząsał łagodnie chłopcem, próbując go obudzić. - Och, gdzie jesteśmy? - zapytał Trey. Bolał go kark, ponieważ spał w niewygodnej pozycji, przyciśnięty do drzwi. Otworzył oczy i spojrzał za okno: zobaczył betonowe filary w otwartym pomieszczeniu wypełnionym mdłym światłem jarzeniówek. W różnych zatoczkach stało kilkanaście zaparkowanych samochodów, których kolory trudno byłoby określić w słabym blasku lamp. - Na podziemnym parkingu pod moim apartamentowcem. Przespałeś całą drogę - powiedział Lucien. - Przepraszam... - Nie masz za co przepraszać. Wiele się zdarzyło w bardzo krótkim czasie, więc zrozumiałe, że twój umysł chce odpocząć. Chodź. - Lucien wysiadł. Obszedł samochód, a potem niczym zawodowy szofer zamaszystym ruchem otworzył tylne drzwi od strony Treya i powitał go szerokim gestem drugiej ręki. - Twój nowy dom czeka. Nastolatek wysiadł i nieufnie rozejrzał się w nowym otoczeniu. Podziemny parking wypełniał ostry zapach spalin i nawet najcichszy odgłos niósł się echem odbijającym się od ścian. Chłopak czuł, że znowu wzbiera w nim strach na myśl, jak nierozsądnie postępuje. Drgnął, kiedy trzasnęły zamykane automatycznie zamki auta, lecz Lucien nic nie powiedział, nawet jeśli to zauważył. Odwrócił się na pięcie i poszedł w stronę windy w ścianie z prawej strony. - Chodź, Treyu - rzucił przez ramię i nacisnął mały guzik przy drzwiach. - Mieszkamy na ostatnim piętrze. Trey podszedł do drzwi w momencie, gdy się otworzyły. Zdążył się już otrząsnąć z resztek snu, który jeszcze przed chwilą ogarniał jego umysł. Czujny i skupiony, wszedł do małej kabiny. Mężczyzna wcisnął najwyższy guzik i drzwi zamknęły się za nimi. - Domyślam się, że jesteś głodny? - powiedział Lucien. Dotąd chłopak w ogóle o tym nie myślał, lecz teraz na samo wspomnienie jedzenia jego żołądek zaburczał głośno i zaczął się zwijać, jakby obudzono w nim jakiegoś pasożyta. - Umieram z głodu. Mógłbym zjeść konia z kopytami... a jednocześnie jest mi niedobrze - odparł. Stojący obok niego mężczyzna roześmiał się po raz

pierwszy od chwili ich spotkania. I był to przyjemny, perlisty śmiech, który w ogóle nie pasował do osobnika o surowym, niepokojącym wyglądzie. Trey mimowolnie odpowiedział uśmiechem, choć przez cały czas nie opuszczały go złe myśli. „On nie jest tym, za kogo się podaje - podszeptywał mu niepokój. - Uciekaj, póki masz jeszcze szansę". - No cóż, nie mogę ci obiecać konia, ale na pewno dostaniemy coś, co zaspokoi twój apetyt. Winda dojechała na samą górę i metalowe drzwi rozsunęły się, ukazując mieszkanie Luciena. Trey, zatrzymawszy się na progu, otworzył szeroko oczy, zdumiony przepychem, jaki zobaczył. Ujrzał pokój długi na co najmniej czterdzieści metrów, z białymi ścianami i sufitem z ciemnoniebieskiego szkła, w którym odbijała się podłoga; posadzkę od windy do przeciwległej ściany pokryto kremową wykładziną, na której położono dywany, a okna sięgające od podłogi do sufitu wypełniało złociste światło wczesnego wieczoru. Trey zobaczył biurowce Canary Wharf, wystające ponad inne budynki na drugim brzegu rzeki. Wszystko w mieszkaniu było takie duże. W obu bocznych ścianach umieszczono troje drzwi, a same ściany udekorowano dziełami sztuki i gobelinami. Spojrzenie Treya zatrzymało się przy jednym z nich, powieszonym na środku ściany: wyszyta jedwabną nicią scena przedstawiała myśliwego na koniu, który osaczył białego jelenia. Zwierzę, ugodzone włócznią w samo serce, odrzuciło łeb w agonii. Na środku pokoju, w obsydianowym kręgu, płonęły szczapy drewna, a dym odprowadzał metalowy kaptur umieszczony na końcu spuszczonego z sufitu wyciągu. Przy ognisku stał nieruchomo wysoki mężczyzna, z którego emanowała siła. Prawy policzek przecinała mu duża, szpetna blizna, na której skóra ściągała się brzydko do środka, jakby dawna rana źle się zagoiła. Włosy miał czarne, lekko przetykane siwizną i krótko przycięte, co nadawało mu wygląd wojskowego. Ubrany był w ciemnogranatowy garnitur, równie kosztowny jak strój Luciena, którego krój podkreślał muskularną budowę właściciela. Przywitał Treya ledwo zauważalnym skinieniem głowy i skierował spojrzenie z powrotem na Luciena. - Witaj w domu, Lucienie. - Mężczyzna mówił z silnym irlandzkim akcentem. Ruszył przez pokój w ich stronę i wszedł do windy, a Trey w ostatniej chwili powstrzymał się, by się nie cofnąć. - Miło cię poznać,