mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Feather Jane - Uroczy kochanek

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Feather Jane - Uroczy kochanek.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 18 osób, 23 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 301 stron)

JANE FEATHER UROCZY KOCHANEK Przełożyła Anna Hebanowa Tytuł oryginału A Wicked Gentleman

ROZDZIAŁ I Absolutnie wykluczone! - Dobitnemu stwierdzeniu towarzyszyło mocne uderzenie dłonią o drewniany blat wiśniowego stołu. Zapanowała cisza. Czwórka sędziwych mężczyzn siedząca po jednej stronie stołu spoglądała na kobietę przed nimi z wyrazem spokojnej stanowczości. Nestor rozstrzygnął sprawę, nie pozostało więc wiele do dodania. Kornelia Dagenham spojrzała na gładko wypolerowaną powierzchnię stołu, w zamyśleniu badając odbijające się w niej wąsate twarze rozmówców. Ich rysy emanowały pewnością siebie, właściwą osobom, które nie spotkały się nigdy ze sprzeciwem lub z niezaspokajaniem potrzeb w ciągu wielu lat swego opływającego w luksusy i przywileje życia. Uniosła głowę i rzuciła przeciągłe spojrzenie teściowi. - Absolutnie wykluczone, mój panie? - W jej głosie za brzmiała lekka nuta niedowierzania. - Nie rozumiem. Krótki pobyt w Londynie nie wydaje mi się szczególnie ekstrawaganckim pomysłem. Tym razem stary hrabia wyglądał na zdumionego. - Ale nim jest, moja droga Kornelio. Nigdy nie słyszałem o równie ekstrawaganckim pomyśle. - W rzeczy samej... w rzeczy samej, Markby - wymamrotał pospiesznie jego sąsiad i dodał: - Lady Dagenham, musi pani zrozumieć, że w pani sytuacji, jest pani, bądź co bądź, wdową, byłoby wysoce niestosowne, aby osiedliła się pani sama w mieście. Kornelia powstrzymała dłonie od wystukiwania zniecierpliwienia na blacie. - Lordzie Rugby, bynajmniej nie sugerowałam przeprowadzenia się do domu w mieście, a jedynie kilkutygodniową wizytę w Londynie w towarzystwie bliskiej przyjaciółki i bratowej. Zamierzamy zatrzymać się w Grillons Hotel, który, sami to przyznacie, jest powszechnie szanowanym miejscem. Wszystkie przekroczyłyśmy już wiek młodzieńczy i możemy z powodzeniem towarzyszyć sobie jako przyzwoitki, nie wywołując przy tym zdziwienia, nawet gdybyśmy były zainteresowane wzięciem udziału w sezonie, choć nie jesteśmy. Będzie to kształcąca podróż dla dzieci... - Absurd - przerwał hrabia Markby, ponownie uderzając dłonią w stół. - Kompletny absurd. Miejsce twoje i twoich dzieci jest tu. Twoim obowiązkiem jest należyta opieka nad synem i dziedzicem Stephena, również moim dziedzicem, do czasu, gdy będzie gotowy objąć Harrow. I nie muszę chyba dodawać, że opieka ta ma być roztaczana w Dagenham Manor tak,

jak życzyłby sobie jego ojciec. Kornelia zacisnęła wargi, a mały mięsień na policzku drgnął nerwowo, lecz zapanowała nad głosem. - Czy mogę pozwolić sobie, mój panie, na przypomnienie, że Stephen pozostawił całą kuratelę nad naszymi dziećmi w moich rękach? Zatem, jeśli w ich najlepszym interesie rozważam wycieczkę do Londynu, to ostateczną decyzję podejmuję ja, nie rodzina. Lekko różowa cera hrabiego przybrała barwę ciemnej czerwieni, a na skroni wyłoniła się pulsująca żyła. - Lady Dagenham, nie będę tolerował sprzeciwu w tej sprawie. Jako krewni jesteśmy odpowiedzialni za wicehrabiego Dagenham, mojego wnuka, przez cały okres jego małoletniości. - Myli się pan, mój panie - przerwała mu Kornelia pod niesionym głosem. Była teraz bardzo blada, a jej oczy, za zwyczaj w odcieniu ciepłego, słonecznego błękitu, zamglił zimny gniew. - Ja i tylko ja jestem odpowiedzialna za mojego syna w czasie jego małoletniości. Była to decyzja, którą podjęłam wspólnie z mężem. - Położyła spokojnie rękę na kolanie, trzymając się prosto, dumnie, i nie spuszczając wzroku z hrabiego. Hrabia nachylił się w jej stronę, jego oczy zwęziły się w szparki, gdy wbijał w nią wzrok. - Być może to prawda, moja pani, jednak to rodzina zarządza majątkiem. Nie możesz pani nic przedsięwziąć bez funduszy, a mogę zapewnić cię, że żadne pieniądze nie zostaną przekazane na tak nierozważną zachciankę. - Doprawdy, Kornelio, rozważ tę sprawę. - Do dyskusji włączył się nowy głos, wnosząc pojednawczy ton. - Nie masz najmniejszego doświadczenia w mieście. Jeden sezon debiutantki nie może dać odpowiedniej ogłady i miejskiego obycia, które niezbędne jest dla tego rodzaju wypraw. Zabłysły miłe, szare oczy i miękka dłoń sięgnęła ponad stołem, by poklepać Kornelię po ramieniu. - Bądź rozsądna, moja droga. Trzy niedoświadczone kobiety, wszystkie trzy wiejskie myszki, w mieście zostaniecie zjedzone żywcem. Nie ma możliwości, żebyście same sobie tam poradziły. Pomyśl tylko o tych wszystkich drobiazgach, kwestiach finansowych, hotelach, powozach... sprawach, którymi do tej pory nie musiałaś się kłopotać. Nie dasz rady podjąć takiej wyprawy bez wsparcia mężczyzny. Kornelia podniosła się z krzesła. - Wiem, że mówisz to wszystko w dobrej wierze, wuju Carltonie, i dziękuję ci za to, lecz uwierzcie mi, moi panowie... - Omiotła chłodnym spojrzeniem ich twarze. - Nie

doceniacie tych trzech wiejskich myszek. Zamierzam zabrać dzieci na miesiąc do Londynu, niezależnie od tego, czy uwolnicie fundusze z majątku na ten cel czy też nie. Życzę wam miłego popołudnia. Skłoniła się lekko i ruszyła w stronę drzwi, lekceważąc pełen oburzenia pomruk dezaprobaty hrabiego i szuranie odsuwanych krzeseł, gdy zgromadzeni spiesznie się podnosili. Z satysfakcją zamknęła delikatnie za sobą drzwi, lecz gdy tylko to zrobiła, cały pozór spokoju opuścił ją. Stanęła wyprostowana i wzięła kilka głębokich wdechów, potem zaklęła siarczyście, niczym stary marynarz. - Rozumiem, że sprawy nie poszły po twojej myśli? - do biegł ją łagodny głos z cienia przy krętych schodach. Gdy postać ukazała się jej oczom, Kornelia rozpoznała kuzyna swego męża, na którego twarzy gościł litościwy uśmiech. Wysoki i szczupły Nigel Dagenham należał do przystojnych młodym mężczyzn stojących niezmiennie jedną nogą w chłopięctwie a drugą w wieku męskim. Jego strój, składający się z jaskrawo prążkowanej kamizelki i nieprawdopodobnie wysoko wiązanego fularu, nadawał mu dużo młodszy wygląd, niżby sobie z tego zdawał sprawę, pomyślała Kornelia, przymykając na moment oczy przed oślepiającą mieszanką purpury i pudrowego różu. Postąpiłby naprawdę mądrze, wracając do swobodnego wiejskiego stylu, w którym się nosił, zanim trafił do Oksfordu. - Jakimże sposobem to odgadłeś? - zapytała, wzruszając ramionami. - Dzięki twojej godnej podziwu kompozycji przekleństw - odrzekł. Po chwili uśmiechnął się szeroko, przez co wyglądał jeszcze młodziej. - Mój wuj ma donośny głos i, muszę przyznać, że znajdowałem się nieopodal drzwi. Kornelia nie mogła powstrzymać uśmiechu. - Chciałeś chyba powiedzieć - trzymałem ucho przy dziurce od klucza. - Niezupełnie - odparł. - Jednak nie jest rzeczą szczególnie zaskakującą, że rodzina sprzeciwia się twojemu pomysłowi zabrania Steviego spod jej jurysdykcji. Jego szaropopielate oczy patrzyły współczująco. Sam doświadczył uścisku rodzinnego gorsetu wystarczająco wiele razy, aby rozumieć, w jakim położeniu znalazła się Kornelia. - Przecież to tylko miesiąc - zaczęła gwałtownie. - Na litość boską, nie mówiłam, że chcę wywieźć go do Mongolii. - Wiem, że nie - zgodził się z nią. - Zaoferowałbym ci swoje wstawiennictwo, jednak chwilowo też nie jestem w najlepszych stosunkach z hrabią.

- Wydatki znów przewyższyły zawartość kiesy? - zapytała. Zauważyła, że jego spojrzenie nieco przygasło, a twarz pobladła. Kuzyn jej męża od zawsze tonął w długach, lecz uważała, iż jego naturalna skłonność do ekstrawagancji potęgowała się w otaczającym go tłumie złotej młodzieży oksfordzkiej, która zwykle miała bardziej nabite kieszenie. Szczególnie że była to młodzież przejawiająca daleko większe zainteresowanie kartami i wyścigami konnymi niż enigmatycznymi tekstami starogreckich czy łacińskich mistrzów. - Wierzyciele trochę naciskają - przyznał. - W zasadzie... zalecono mi parotygodniowy wyjazd na wieś... - Nonszalancko otworzył tabakierkę i spokojnie wciągnął szczyptę proszku. Kornelii to jednak nie przekonało. - Zatem wyjazd na wieś nie był do końca twoim pomysłem? - zapytała. - Czy wydalono cię z uczelni? Wzruszył ramionami. - Sama widzisz... Jednak z tego drobnego szczegółu hrabia nie zdaje sobie sprawy. Jest przekonany, że dług ureguluję na początku nadchodzącego kwartału, więc sam zdecydowałem trzymać się z daleka od uciech ciała i miejskich przybytków przez kilka tygodni. Zatem proszę o dyskrecję. - Oczywiście. - Kornelia potrząsnęła głową z żartobliwym wyrzutem. - Tymczasem jednak możesz mu się jakoś przypodobać, Nigelu. Spróbuj. Przyjmij rolę siostrzeńca marnotrawnego, jak zwykłeś to robić, a wuj zgodzi się na wszystko. - Tak się składa, że właśnie w tym celu się tu zjawiłem. Towarzyszę staremu nieszczęśnikowi na każdym kroku - rzekł Nigel z uśmieszkiem pełnym lekceważenia. - Oferuję swe usługi w roli osobistego asystenta, jeśli tak wolisz to nazwać. Poprawił fałdy wysoko związanego fularu, mrugnął do niej i ruszył w stronę biblioteki, gdzie wciąż trwało zgromadzenie jego starszych krewnych. Kornelia prędko odsunęła od siebie zmartwienia Nigela, gdyż własne stanęły jej przed oczami w całym swym ogromie. Podążyła po kamiennej posadzce holu do wielkich drzwi wejściowych rodowej rezydencji hrabiego Markby. Służący odziany w skórzany fartuch odstawił kosz z węglem i pospieszył otworzyć przed nią drzwi. - Chłodno trochę w ostatnich dniach - zauważył. Kornelia kiwnęła uprzejmie głową. Wychodząc na zewnątrz, wzięła głęboki wdech i potrząsnęła głową jakby chciała otrząsnąć się z czegoś odrażającego. Prawie nie czuła ostrego lutowego powietrza. Porywisty wiatr wyginał nagie konary drzew, gdy maszerowała po żwirowej drodze prowadzącej do domu i weszła na kruchy od mrozu trawnik.

Zatrzymała się na chwilę przy niegdyś ozdobnym stawie rybnym, teraz wyglądającym na zaniedbany pod ołowianym niebem i schyliła się, by podnieść leżący na ziemi patyk opadły z wysokich drzew rosnących wzdłuż alei. Butna deklaracja, którą wygłosiła, to tylko słowa. W rzeczywistości, pozbawiona funduszy, nie miała żadnych szans na opuszczenie Dagenham Manor, zarówno z dziećmi, jak i bez nich. Nie próbując nawet poskromić języka, Kornelia zaklęła jak szewc i cisnęła patykiem w zielone, stojące wody stawu. Ulżyło jej trochę, a jednocześnie zdała sobie sprawę z tego, że jest jej przeraźliwie zimno w zwiewnych muślinach i cienkich pantoflach. Płaszcz, w którym przyjechała, został w Markby Hall, lecz nie potrafiła zdobyć się na powrót do tego miejsca... nie, dopóki to filisterskie, protekcjonalne zgromadzenie krewnych nie rozejdzie się. Tymczasem pożyczy pelisę od Ellie, by nie zamarznąć w czasie dwumilowej wędrówki do domu, do Dagenham Manor. Okrążyła staw i ruszyła w stronę furtki w ligustrowym żywopłocie, oddzielającym ogród od gospodarstwa. Za polami rozciągały się usiane janowcem wrzosowiska New Forest, przechodzące dalej w gęsto zadrzewione tereny, w których królowie Anglii urządzali polowania, jeszcze zanim Wilhelm Rudy, syn Wilhelma Zdobywcy, stracił życie z powodu zbłąkanej strzały. Możliwe też, że strzała była jednak celowo wypuszczona, legenda nie rozstrzyga tej kwestii. Jednak do dziś głaz nazywany Kamieniem Rudego, spoczywający parę mil od wrzosowisk, upamiętnia miejsce jego śmierci. Kornelia podciągnęła suknię i podążyła przez podmokłe pastwisko w stronę ścieżki, która prowadziła do wąskiej wiejskiej drogi. Ruszyła truchtem, uciekając przed zimnem, w stronę sadu otaczającego śliczny dworek wiejski z czerwonej cegły. To był dom jej sielankowego dzieciństwa, upływającego w wiosce skrytej między New Forest a wodami zatoki Solent. Jednak przyjemności płynące z bliskości natury ostatecznie mogą zacząć się nudzić, a ona była już gotowa do zmiany scenerii, pomyślała, wykrzywiając usta i uniosła rękę, by chwycić mosiężną kołatkę. - Och, lady Nell, czy pani życie niemiłe? - powiedziała z wyrzutem gosposia, która otworzyła drzwi. - Jakże godzi się wychodzić tak ubranym... równie dobrze mogła pani wyjść w samej halce. - Czy Aurelia jest w domu, Bessie? - Kornelia skrzyżowała ramiona na piersi. - W pokoju dziecinnym, proszę pani. - Świetnie - Kornelia popędziła w stronę schodów - I proszę, przynieś mi filiżankę swego grzanego wina z mlekiem. Gospodyni uśmiechnęła się z niekłamaną satysfakcją.

- Przyniosę natychmiast, proszę pani. Kornelia pobiegła w górę schodami na pierwszą kondygnację i pospieszyła korytarzem do schodów wiodących na najwyższe piętro. Słyszała już głosy bratowej i mamki, przeplatane wysokimi tonami strumienia słów, który wylewał się z ust czteroletniej córki Aurelii. Pomimo zziębnięcia i wściekłości, Kornelia uśmiechnęła się. Mała Franciszka rozporządzała niezwykłą siłą, z którą należało się liczyć, jeśli idzie o panowanie nad sytuacją. Młody lord Dagenham bardzo szybko nauczył się, że milczące uznanie jej racji było najlepszą taktyką, gdy chodziło o rozmowę z młodszą kuzynką. Kornelia pchnęła drzwi pokoju dziecinnego i przywitał ją blask ognia na kominku i piękny zapach rozchodzący się od gorącego żelazka, którym mamka prasowała dziecięce ubranka. - Nell? I jak poszło? - spytała lady Aurelia Farnham, wyplątując palce córki ze swych jasnych blond włosów i pospiesz nie wstając. Jej brązowe oczy przenikliwie badały twarz bratowej, w lot odgadując jej nastrój. Kornelia potrząsnęła głową. Wiatr powyciągał jej włosy ze spinek, więc odpięła je i sięgające ud, gęste sploty w kolorze miodu, opadły z ciasno upiętej fryzury. - Odmówili? - zapytała bratowa, pochylając lekko głowę i unosząc jasne brwi. - Tak, Ellie, odmówili - potwierdziła Kornelia. - Posłusznie stawiłam się na władcze wezwanie do Markby Hall, aby omówić moją prośbę... ale to nie była prośba; to było oświadczenie. - Podniosła głos z uczuciem nawracającego gniewu, a jej oczy zalśniły. - W liście wyłuszczyłam swoje intencje i jedynie wspomniałam, że będę potrzebowała dodatkowej sumy uwolnionej z funduszu dla sfinansowania podróży, jak zwykle, gdy pojawiały się dodatkowe wydatki lub nieprzewidziane okoliczności... a co oni zrobili? Potraktowali mnie jak jakąś nieposłuszną pensjonarkę i odrzucili jakąkolwiek możliwość rozważenia tego pomysłu... to samo powiedzieliby i tobie, więc nie musisz fatygować się do nich z pytaniem - dodała wzburzona, spacerując przed kominkiem. - Ale dlaczego hrabia odmówił? Jakie podał argumenty? - zapytała Aurelia i pożałowała, że to zrobiła, gdyż twarz jej bratowej przybrała jeszcze groźniejszy wyraz. - Ach tak, argumenty - Kornelia schyliła się, by ogrzać dłonie przy ogniu. - Więc okazuje się, że jesteśmy wiejskimi myszkami, którym brakuje ogłady, jesteśmy niezdolne do kierowania się zasadami zachowania w mieście bez męskiego przewodnictwa i wsparcia, a poza tym, naszym jedynym przeznaczeniem życiowym jest pielęgnowanie dzieci naszych

mężów tak, by zostały należycie wyedukowane i mogły zająć w przyszłości miejsce w świecie swych ojców. - Nell, ale przecież mamy opiekę - zauważyła Aurelia. - Powiedziałaś im chyba... - Urwała, widząc minę Kornelii. - Na pewno powiedziałaś. - Tak - potwierdziła Kornelia. Wyprostowała się i potarła górną wargę, zanim podjęła wyjaśnienia, przybierając lekko obronny ton. - Mimo to, oświadczyłam im, że pojedziemy, niezależnie do tego czy wypłacą nam fundusze, czy nie. - Wzruszyła ramionami. - Naturalnie nie damy rady tego zrobić, jednak czułam się wspaniale, mówiąc im to prosto w twarz. - Nadęci nudziarze - rzuciła Aurelia i zaraz zerknęła z poczuciem winy na córkę. Owi nadęci nudziarze trzymali sakiewkę z funduszami jej i jej córki, tak samo jak Kornelii i jej potomków. Nie byłoby dobrze, gdyby wiecznie paplająca i niekoniecznie dyskretna Franciszka powtórzyła opinię swojej matki przy okazji któregoś z rodzinnych zgromadzeń. - Przejdźmy do bawialni. - Chwyciła Kornelię pod ramię i wyprowadziła z pokoju dziecinnego. W chwili, gdy obie stały w drzwiach, u szczytu schodów pojawiła się gospodyni z tacą. - O, grzane wino - zauważyła z uśmiechem Kornelia. - Idziemy właśnie do buduaru lady Ellie. Pozwól, Bessie, że wezmę od ciebie tacę. Gospodyni pozbyła się ciężaru z wyraźną ulgą. Kornelia z rozkoszą wciągnęła powietrze. - I ciasteczka korzenne... jesteś prawdziwym skarbem, Bessie. Służąca dygnęła, przyjmując zasłużoną pochwałę. - Proszę pić, póki gorące, lady Nell, wyziębiła się pani do kości. - Tak właśnie zrobię - odrzekła Kornelia z ciepłym uśmiechem i razem z Aurelią ruszyły w stronę schodów. Weszły do przytulnego, skromnie urządzonego pokoju, z oknem wychodzącym na ogród z tyłu domu. Niegdyś pokój należał do matki Kornelii, a ona sama wciąż czuła się tu jak u siebie w domu, czyli w swojej sypialni w Dagenham Manor. Choć prawdę powiedziawszy, nawet bardziej, niż byłaby skłonna przyznać. Odstawiła tacę i nalała aromatycznego napoju do obu filiżanek. Podała jedną Aurelii i usiadła wdzięcznie na wytartym perkalowym fotelu przy kominku. Ugryzła kawałek ciastka korzennego, pociągnęła łyk z delikatnej, sewrskiej porcelany, i zapatrzyła się zatroskanym spojrzeniem błękitnych oczu w ogień. Gęste miodowe sploty włosów opadały jej na ramiona, sprawiając, że wyglądała na mniej niż dwadzieścia osiem lat.

Aurelia spoglądała na nią znad brzegu swej filiżanki, badając ją łagodnie brązowymi oczami. - Czy jesteś pewna, że nie da się ich przekonać do zmiany stanowiska? - Wuja Carltona być może tak. - Kornelia zadumała się. - Lecz jego samotny głos się nie liczy, a hrabia nie ustąpi. Aurelia już chciała odpowiedzieć, gdy w korytarzu rozbrzmiały gwałtowne kroki, a drzwi odskoczyły, by wpuścić trąbę powietrzną, niosącą świeży lutowy przymrozek na rumianych policzkach i potargane, kruczoczarne włosy. Nawet jej gęste czarne brwi wyglądały na zmierzwione przez porywiste podmuchy. - Czy któraś z was ma jakichś krewnych o których nie wie? - rzuciła pytanie lady Liwia Lacey, rozwijając gęsto zapisany arkusz welinu. Kornelia oderwała oczy od kominka i przekręciła się na fotelu. Wymieniła krótki uśmiech z Aurelią. Liwia nie należała do niewolników logiki i zdrowego rozsądku. - Gdyby tak było, Liwio, z samej definicji nie mogłybyśmy o tym wiedzieć . - Ach, rzeczywiście, przypuszczam, że tak - zgodziła się Liwia. - Och, czy to grzane wino z mlekiem? Pożyczę twoją filiżankę, dobrze, Ellie? - Pociągnęła łyk z teatralnym pomrukiem rozkoszy. - Przepyszne... na zewnątrz jest zimno jak w domu z lodu. - Powiodła spojrzeniem po twarzach przyjaciółek. - Och, czy krewni nie dali się przekonać? - Krótko mówiąc, nie - odparła Kornelia. - A więc o co chodzi z tymi krewnymi, o których nie wiadomo, że się ich posiada, Liwio? - zachęciła Aurelia, spinając gruby kosmyk swych jasnych włosów, zadowolona, że tak szybko zmieniła temat rozmowy. - Okazuje się, że mam, a właściwie miałam ciotkę Sophię, będącą daleką kuzynką mego ojca. - powiedziała Liwia, sadowiąc się z impetem w rogu sofy. - Ojciec wyrażał się bardzo mgliście o ich koligacjach... Lady Sophia była spokrewniona z przyszywanym bratem jego wuja... a przynajmniej jakoś tak. Liwia zamachała papierem. - W każdym razie, to jest list od radców prawnych. Wynika z niego, że zmarła parę dni temu, zostawiając mi w spadku dom przy Cavendish Square. - Liwia rozłożyła dłonie w geście zdumienia. - Czy to nie jest niesamowite? Dlaczego akurat mnie? - Zdumiewające - przytaknęła Kornelia, siadając prosto w fotelu. - Dom przy Cavendish Square jest wart majątek, Liwio. - No właśnie - z satysfakcją stwierdziła przyjaciółka. A biorąc pod uwagę, że obecnie nie mam złamanego grosza przy duszy... - Podnosząc głowę, przypominała ciekawską

papugę. - Radca powiedział, że spotkał się już z pewną ofertą, całkiem dobrą ofertą, jak twierdzi. - Rzuciła okiem na list. - Najwyraźniej lord Bonham jest zainteresowany kupnem posiadłości. Radca, pan Masters, nie precyzuje, o jaką kwotę może chodzić, jednak, jeśli zdecyduję się sprzedać dom, mogę liczyć na spory zysk... może nawet uzbieram posag - dodała. Stara panna, córka wiejskiego zubożałego pastora, niezależnie od świetnych koneksji, nie ma większych szans na zamążpójście. Pomnażanie majątku to nie to samo, co sam majątek - powiedziała z melancholijnym westchnieniem, które dalekie było od przekonywującego. - Myślę, że chętnym zalotnikom niewiele stoi na przeszkodzie - zauważyła zgryźliwie Kornelia. - Nie, ale wy dwie miałyście swoje szczęśliwe chwile - odparła Liwia. - A teraz obaj nie żyją. Przepraszam - powiedziała. Czy nie zabrzmiało to bezdusznie? - W innych ustach może by zabrzmiało - odrzekła Aurelia. Ale my wiemy, co miałaś na myśli. - Tak czy inaczej, Ellie i ja godziłyśmy się ze swą stratą przez blisko dwa lata. - Kornelia na chwilę znów zwróciła oczy w stronę ognia. Małżeństwo ze Stephenem, wicehrabią Dagenham, nie było może wypełnione fajerwerkami namiętności, ale darzyli się na tyle głęboką sympatią, znając się od dzieciństwa, że była pewna, iż zestarzeją się razem w zgodnej przyjaźni. Nie była to ekscytująca wizja, oczywiście jednak nieskończenie przyjemniejsza od perspektywy umierania w samotności wdowieństwa. Podniosła głowę i spotkała uważne spojrzenie Aurelii, wiedziała, że bratowa podzielała jej myśli. Ellie była żoną brata Kornelii. Było to kolejne bezpiecznie i pewne małżeństwo z rozsądku, pomiędzy członkami zaprzyjaźnionych rodzin, które jak jej własne, znalazło tragiczny finał podczas bitwy pod Trafalgarem. Oczywiście obie miały dzieci. Jej dwójka, pięcioletni Steven i trzyletnia Zuzanna, były jej światłem i pociechą, tak jak Franciszka dla Aurelii. Lecz światło i pociecha z dzieci nie mogły w żaden sposób zapełnić pewnej pustki i braku dorosłego towarzysza, oraz przyjemności alkowy. Nie sięgali ze Stephenem niebotycznych szczytów, lecz zaznawali zwyczajnego zadowolenia z racji zaspokojenia potrzeb. Jej życie, podobnie jak Aurelii, było teraz ponurą pustynią rozciągającą się hen w przyszłość, zduszoną materialnym komfortem i finansową zależnością od kontrolujących ich żałobę krewnych.

Perspektywa krótkiej wizyty w Londynie ożywiłaby tę smutną przyszłość: zgiełk miasta i życie socjety, które toczyło się wokół czegoś innego niż tylko polowań, towarzyskich spotkań przy wiście, wiejskich potańcówek i niekończących się plotek, krążących w niemal kazirodczo blisko związanej społeczności, izolującej się od świata zewnętrznego. Perspektywa, którą ci przeklęci krewni starli w pył bez najmniejszego wahania. Chyba że... Spojrzała na Liwię, z tym głębokim błyskiem, który przyjaciółki rozpoznawały od razu. - O co chodzi? - zapytała Aurelia, nachylając się w jej stronę. - Tak sobie pomyślałam - rzekła w zamyśleniu Kornelia - że gdybyśmy nie musiały płacić za dach nad głową, dałybyśmy radę przetrwać w Londynie przez miesiąc, a może nawet dłużej. Moja pensja nie jest ogromna, lecz przy odrobinie oszczędności... - Uniosła brwi, a lekki uśmiech błądził po jej pięknie wykrojonych ustach. - Moja również - rzuciła Aurelia, nie potrzebując dalszych wyjaśnień. - Potrzebowałybyśmy tylko jednej niańki dla dzieci. Przypuszczam, że w tym domu jest służba, prawda, Liwio? Lady Sophia na pewno trzymała u siebie przynajmniej gosposię i kucharkę? - Nie wiem na pewno, lecz przypuszczam, że tak - odparła Liwia, chętnie podchwytując pomysł. - A ja powinnam wybrać się na wizytację swego majątku, czyż nie? Muszę dowiedzieć się, ile w rzeczywistości jest on wart, szczególnie, jeśli mam już potencjalnego kupca. Myślę, że może być naprawdę sporo wart, skoro ktoś zainteresował się nim tak prędko. - Jak najbardziej, powinnaś wybrać się na wizytację - powiedziała Kornelia stanowczo. - I oczywiście, w żadnym wypadku nie możesz jechać bez towarzystwa przyzwoitek. A jakie mogłabyś mieć bardziej godne szacunku towarzyszki niż swoją owdowiałą kuzynkę i jej bratową? I jakaż mogłaby być bardziej odpowiednia i przyzwoita rezydencja dla nas niż dawny dom lady Sophii Lacey przy Cavendish Square. - Prawda. - Kiwnęła głową Liwia, rozciągając usta w szerokim uśmiechu. - Może nawet nie zdecyduję się na sprzedaż domu. Być może lepszym rozwiązaniem finansowym będzie zatrzymanie go i wynajmowanie. Muszę rozważyć wszystkie możliwości, nieprawdaż? Wynajem byłby dla mnie stałym źródłem dochodu, a trzeba przyznać, że jest to dobra dzielnica. Mnóstwo ludzi wynajmuje sobie rezydencje na sam sezon. To oczywiście zależy od stanu, w jakim znajduje się dom - zauważyła Aurelia. - Nikt z towarzystwa nie wynajmie domostwa, które rozpada się na kawałki. - W zasadzie niewiele wiem o mojej tajemniczej krewnej zadumała się Liwia. - Mogła przecież być biedna jak mysz kościelna i żywić się okruszkami, pomieszkując na

rozpadającym się strychu. - Znów folgujesz swej romantycznej fantazji, Liwio - stwierdziła Kornelia. - Wątpię, żeby była uboga. Należała w końcu do rodziny Laceych. - Jednak, Laceyowie są niepoprawnymi centusiami. Oczywiście ze szlachetnym wyjątkiem, jaki stanowi Liwia - dodała Aurelia, uśmiechając się ciepło. - Trudno zatem stwierdzić, może rzeczywiście twoja daleka ciotka żywiła się okruszkami, podczas gdy dom walił się wokół niej. - Nie zapominajcie jednak o lordzie Bonham, który żywo interesuje się kupnem domu. - zwróciła uwagę Kornelia. - Wykluczając ewentualność, że jest naiwny, nie spieszyłby się tak bardzo do kupna kota w worku. Sięgnęła po list, który Liwia trzymała w ręce. - Wicehrabia Bonham - mruknęła pod nosem. - Nigdy nie słyszałam o tej rodzinie. Złożyła ostrożnie dokument. - Tak, myślę, że wyśmienicie się składa dla nas wszystkich i wybierzemy się wspólnie na inspekcję nieruchomości i... - Jej oczy zalśniły, uwalniając się od resztek tlącego w ich gniewu. - I przypuszczalnego kupca. Przyznaję, że jestem nieco zaintrygowana tym nieznajomym dżentelmenem. Kto wie, Liwio, może pojawi się dla ciebie jakaś dodatkowa perspektywa. - Dom i małżonek za jednym razem - zawołała Liwia, podnosząc ręce w geście teatralnego zdumienia. - Głęboko wątpię, aby czekał mnie taki uśmiech losu. - Nigdy nie mów nigdy - stwierdziła Kornelia wesoło. - Ale najpierw zajmijmy się poważnymi sprawami. Musisz napisać do notariuszy. - Podniosła list, by przeczytać adres. - Masters i Synowie przy Threadneedle Street... i uprzedzić ich, że nie jesteś zainteresowana sprzedażą domu, dopóki nie rozważysz wszystkich możliwości. Błysk w jej oku wyostrzył się. - A kto wie, jakie jeszcze możliwości mogą się pojawić.

ROZDZIAŁ II Odrzucono? - Harry Bonham zmarszczył brwi, spoglądając na nieustępliwego dżentelmena siedzącego po drugiej stronie masywnego biurka w siedzibie notariusza przy Threadneedle Street. - Pytam pana dlaczego? Czyż oferta nie była uczciwa? - Ależ tak, mój panie. Sam uważam, że była wręcz bardziej niż uczciwa... biorąc pod uwagę... - Prawnik starannie wyrównał dokumenty leżące na biurku tak, że stworzyły równiutki stos. - Biorąc pod uwagę stan nieruchomości - podkreślił, podnosząc wzrok i spotykając uważne spojrzenie zielonych oczu swego gościa. - Wyjaśniłem już tę kwestię prawnikom jaśnie pana. Zakaszlał, zakrywając usta dłonią. - Muszę też przyznać, iż spodziewałem się, że transakcji dokonywać będę z nimi nie z panem, jaśnie panie. Należy do obyczaju, że tego typu przedsięwzięcia przeprowadza się poprzez prawników osób zainteresowanych. - Wolę sam nadzorować własne interesy - oświadczył jego hrabiowska mość, potrząsając głową ze zniecierpliwieniem. - Oszczędza mi to wiele czasu. Cała ta sprawa z pośrednikiem to nonsens. Jeśli zaś idzie o stan domu, nie dbam o to. - Wicehrabia znów zmarszczył brwi, patrząc na Mastersa. - Mówiłem to już wcześniej. Czy może życzą sobie więcej pieniędzy? Jego oczy zwęziły się, gdy, odchyliwszy się na oparciu krzesła, założył nogę na nogę, i śledził uważnie twarz prawnika. Pan Masters znów zaczął przekładać papiery. - Nic mi na ten temat nie wiadomo, sir. Nic pojawiła się również żadna konkurencyjna oferta. - Hm. - Harry, wciąż marszcząc brwi, uderzał szpicrutą o wysoki but - Kto jest zatem obecnym właścicielem, skoro starszej pani już nie ma na tym świecie? Prawnik zawahał się, rozważając kwestie etyczne, jednak wicehrabia Bonham nie należał do osób, które rozsądnie byłoby powstrzymywać, a ponadto list starszej pani nie zawierał żadnych poufności. Sięgnął zatem po jeden z leżących przed nim dokumentów i podsunął gościowi. - Jest nim lady Liwia Lacey. Harry wziął dokument i przeczytał. Pismo było eleganckie, welin gładki i nieperfumowany, a treść jednoznaczna. Wyglądało na to, że lady Liwia Lacey pragnie osobiście dokonać inspekcji swojego spadku, zanim podejmie jakiekolwiek decyzje związane z jego rozdysponowaniem.

- A kim właściwie jest owa dama? - zapytał, odkładając list na biurku z poczuciem nieodwołalności. - Zdaje się, iż jejmość jest daleką krewną zmarłej lady Sophii Lacey, nie jestem jednak pewien co do stopnia ich pokrewieństwa. - Masters podniósł list i ułożył go z powrotem na stosie dokumentów z jeszcze większą troską o równe ułożenie brzegów. - Lady Sophia nie podała szczegółowych wytycznych, nalegała jedynie, aby jej własność przekazana została najbliżej spokrewnionej kobiecie noszącej jej nazwisko. Lady Liwia jako jedyna pasowała do tych wymagań. - Przypuszczam, że to uboga stara panna - rzekł Harry bez szczególnej złośliwości. - Jeśli o to chodzi, nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością - odparł prawnik. - Jednak odręczne pismo, które pan czytał, na pewno nie wyszło spod ręki staruszki. - Rzeczywiście. Zapewne więc ma młodą towarzyszkę, jakąś usłużną krewną, która wyprowadza jej mopsy na spacer i dogląda korespondencji. - Harry wyciągnął rękę. - Proszę pokazać ten list raz jeszcze. Z ledwie skrywanym westchnieniem prawnik naruszył schludny stos dokumentów i wręczył list wicehrabiemu. - Ringwood, Hampshire - wymamrotał Harry. - Przyjemna, senna wioska w New Forest. Dlaczegóż starsza dama wiodąca spokojny żywot w wiejskim zaciszu chce kłopotać się wyprawą do Londynu i przeprowadzać inspekcję rozpadającego się domu, z którego sprzedaż otrzymała już bardziej niż przyzwoitą ofertę? - Potrząsną głową. - Zdumiewające. Masters odchrząknął. - Istnieje zawsze możliwość, iż położenie damy, o której mowa, jest nieco inne, niż zakładamy. Harry rozprostował nogi energicznym ruchem, od którego prawnik wzdrygnął się. - Być może. Proszę zatem zrobić co w pana mocy, panie Masters, aby dowiedzieć się więcej na ten temat. I proszę dorzucić dodatkowe trzy tysiące do mojej oferty. - Podniósł się z krzesła z tą samą werwą co wcześniej. Prawnik patrzył na niego w zamyśleniu, wreszcie wyjawił Harry'emu, co mu leżało na sercu: - W rzeczy samej, panie, z całą rzetelnością przypisaną mej profesji, muszę powiedzieć panu, iż będąc pańskim radcą prawnym, odradzałbym stanowczo takie posunięcie. Nieruchomość nie jest warta sumy, którą uprzednio pan oferował. Dodatkowe trzy tysiące byłyby bardzo lekkomyślnym wyrzucaniem pieniędzy... z całym szacunkiem... Wicehrabia popatrzył na niego z pewną dozą sympatii. Biedny człowiek dał się złapać w sidła dylematu. Z jednej strony zobligowany był dochować lojalności, dbając o interesy

swych klientów, w tym wypadku obu pań Lacey, zmarłej i żyjącej, lecz z drugiej strony jego zmysł etyczny skłaniał go do podążania uczciwą drogą. - Doceniam pańską radę, panie Masters, proszę w to nie wątpić - rzekł łagodnie, naciągając na dłonie rękawiczki do konnej jazdy. - W pełni rozumiem kłopot, z którym zmagał się pan, udzielając mi jej, pozwolę sobie jednak skorzystać ze swobody i będę działać dalej tak, jak zamierzałem. Proszę przedstawić lady Liwii Lacey moją nową ofertę, zaś przy okazji dowiedzieć się jak najwięcej o niej i jej sytuacji życiowej. - Schylił głowę w pożegnalnym geście i zdjął swoją pelerynę z wieszaka. - Życzę dobrego dnia, panie Masters. Prawnik pospieszył odprowadzić dostojnego gościa wąskimi schodami do głównych drzwi wejściowych. Padał marznący deszcz. Harry owinął się ciasno okryciem, jednocześnie rozglądając się po ulicy. Obok jego towarzysz trząsł się z zimna, stojąc w samym surducie i bryczesach. - Proszę wracać do środka - polecił mu Harry. - Mój koniuszy za chwilę przyprowadzi konie, nie ma potrzeby, aby marzł pan tutaj. Wdzięczny Masters uścisnął dłoń gościa i wycofał się do wnętrza budynku. Harry przestępował z nogi na nogę, oklepując się rękoma dla rozgrzewki i przeklinając pod nosem swego koniuszego, jednak bez większego przekonania. Sam przecież polecił mu rozruszać zwierzęta, by krew im się nie zastała, i aby to zrobić, musiał wybrać się dalej niż wzdłuż ulicy. W tej chwili dwa konie wyłoniły zza rogu Cornhill. Koniuszy, dosiadający krępego ogiera, dostrzegłszy swego pana, pogonił zwierzę i pięknego kasztana, którego prowadził, aby wydłużyły bieg. - Niech to diabli, Eryku, pomyślałem, żeś poszedł do najbliższej gospody - rzucił Harry, odbierając od koniuszego lejce i sadowiąc się w siodle. - Jest tak zimno, że sam diabeł odmroziłby sobie przyrodzenie. - Tak jest, panie. Proszę o wybaczenie, że musiał pan czekać - odparł flegmatycznie służący. - Czy zmierzamy teraz do domu? - Owszem, zachowaj jednak ostrożność, droga jest bardzo śliska. - Tak jest, panie - wymamrotał koniuszy. - Sam już zdążyłem to zauważyć. Harry rzucił mu szybkie spojrzenie i uśmiechnął się szeroko. - Na pewno zdążyłeś z wyżyn swego dumnego wierzchowca. - Chrząknął na konia, trącając równocześnie jego boki obcasami i kasztan ruszył, wyginając szyję w piękny łuk, rozdymając nozdrza w lodowatym powietrzu. Harry pozwolił koniowi znaleźć swobodnie drogę na śliskiej nawierzchni drogi i

zatopił się w myślach, rozważając niezwykle irytujące wieści, które przyszło mu usłyszeć. Jeśli nie będzie mógł dostać się do domu przy Cavendish Square zgodnie z prawem, będzie musiał się tam włamać. Nie ma czasu do stracenia w wyścigu do odzyskania pakunku. Ktokolwiek był odpowiedzialny za kradzież, czy to Francuzi, czy Rosjanie, czy może jedni i drudzy, jeśli zdecydowali się na współpracę w tym wypadku, wiedzieli już na pewno, że klucz do złamania kodu znajduje się ukryty gdzieś w opuszczonych pokojach domu przy Cavendish Square. Mijał właśnie tydzień od kradzieży i fatalnego pościgu, który doprowadził do zranienia Lestera, i Harry zdawał sobie sprawę, że złodzieje próbują odzyskać paczkę równie gorączkowo jak on. Mieli nad nim przewagę, wiedzieli bowiem, gdzie dokładnie mieli jej szukać, nie mogli jednak przedostać się przez gęste sito obserwatorów z Ministerstwa, którzy nie opuszczali Cavendish Square od czasu pamiętnego porannego zajścia. Mało prawdopodobne również, by udało im się przedostać legalnie pod uważnym okiem strażników miejskich pilnujących bram. Pomimo swych obaw, nie mógł powstrzymać szerokiego uśmiechu na wspomnienie przyjęcia, jakie zgotowała mu służba zmarłej lady Lacey. Po śmierci starszej pani zapukał do drzwi domu, zakładając, iż jest to świetna okazja, aby zajrzeć do środka i pomyszkować. Miał dokonać wyceny majątku do spisania dokumentu spadkowego. Przyjęto go ozięble, mówiąc oględnie. Podstarzały mężczyzna w poplamionych bryczesach i kaftanie skłonił się niemal wpół, patrząc nieustępliwymi, wilgotnymi oczami, a dwie surowo odziane w czarne woale kobiety, obie trupioblade, jakby ziemia cmentarna właśnie zwróciła je światu, wbijały w niego wzrok w posępnym milczeniu, podczas gdy on wyłuszczał swoje intencje. Mężczyzna, którego Harry wziął za lokaja, zwrócił się do swoich towarzyszek i stwierdził: - To znowu jeden z tamtych, Ado. Ale tym razem nie zagraniczny. - I zatrzasnął drzwi przed twarzą gościa, zamykając je na zamek z animuszem, którego nikt nie spodziewałby się po osobie w jego wieku. Harry wiedział, że musi jakimś sposobem dostać się do domu, i pierwszą myślą, jaka przyszła mu do głowy, było to, że najprostsza droga, to zostać jego właścicielem. Jednak za sprawą lady Liwii Lacey, widoki na nabycie domu w najbliższej przyszłości okazały się marne. Jednakże... Jednakże... Powolny uśmiech wpłynął na jego twarz. Może nie musi od razu kupować domu, aby zyskać do niego dostęp; może samo zaskarbienie sobie przychylności nowej właścicielki w

zupełności wystarczy. Miał przecież świetny pretekst, aby dokonać prezentacji swej osoby... był przecież nadal ewentualnym i nad wyraz chętnym kupcem na jej nieruchomość, mającym nadzieje na przekonanie ją do transakcji. Kiwnął głową z satysfakcją i ponaglił konia do szybszego biegu. Ministerstwo będzie trzymało dom pod obserwacją do czasu przybycia lady Lacey do miasta, wtedy zaś on złoży jej towarzyską wizytę i zobaczy, co dalej będzie można wskórać. Chociaż logiczny plan wyglądał zadowalająco, szybko stwierdził, że nie wytrzyma bezczynności i zdecydował się wesprzeć działania obserwatorów Ministerstwa na Cavendish Square, mimo iż wiedział o ich znakomitym przygotowaniu i zdolnościach. Kilka dni później, w bezksiężycową noc, niemiłosiernie wlokące się mroźne godziny pilnego śledzenia okolicy zostały wynagrodzone. Postać zbliżała się do schodków piwnicznych... Samotny cień wśród cieni nocnych, spowity w czarną pelerynę i czarny kapelusz nisko naciągnięty na czoło. Perspektywa działania sprawiła, że krew w nim zawrzała. Harry wymknął się ze swego stanowiska obserwacyjnego ukrytego za żywopłotem kwadratowego ogródka i bezszelestnie posuwał się w stronę ogrodzenia, gdzie na chwilę przykucnął i postanowił zaczekać na intruza, który tędy będzie wracał z paczką, jeśli bogowie są tej nocy po stronie aniołów. A gdyby sam nie był w stanie go zatrzymać, zostało jeszcze czterech ludzi strategicznie rozlokowanych przy ulicy i wokół placu, którzy gotowi są wszcząć pościg, jeśli zajdzie potrzeba. Jednak Harry był głęboko zdeterminowany osobiście odzyskać to, co zostało mu skradzione - owoc wielu godzin skomplikowanych matematycznych obliczeń i zawiłej umysłowej gimnastyki. Obok osobistych motywacji było jeszcze newralgiczne znaczenie kradzieży w krwawym konflikcie ogarniającym cały kontynent. Potężna eksplozja poderwała go na równe nogi. Miesiące morderczych treningów na niewiele się zdały w obliczu niespodziewanej, niezwykłej siły wybuchu na tym eleganckim i spokojnym skrawku Mayfair. Okna wyleciały wraz z podmuchem i piskiem rozdzierającym powietrze, a na schodkach piwnicznych pojawiła się ciemna postać mężczyzny z peleryną w strzępach, bez kapelusza, z włosami stojącymi wokół głowy jak aureola. Harry rzucił się, by złapać intruza za nogi w chwili, gdy ten przeskakiwał z ostatniego stopnia na chodnik, a powaliwszy go na twardą ziemię, upadł wraz z nim spleciony w gwałtownych zapasach. - Wszystko w porządku, sir, mamy go. - Z ciemności wy chyliły się w jego stronę ręce i pomogły mu wstać na równe nogi, podczas gdy pozostali towarzysze podnosili jego dyszące

go przeciwnika. Harry otrzepał ręce i zapytał: - Co to było, do diabła? - Nie mamy pojęcia, sir. - Mężczyzna, który pomógł mu wstać, rozglądał się wokół jakby odpowiedź kryła się gdzieś w mroku. - Nigdy nie słyszałem czegoś podobnego. Harry wzruszył ramionami. - Cokolwiek to było, zdaje się, że wypłoszyło zmysły z naszego przyjaciela, a to nie jest sprzyjająca nam okoliczność. - Spojrzał na słaniającą się postać z surową miną. - Możliwe, że nie miał dość czasu, aby odzyskać to, czego szukał. - Najwyraźniej, sir, jednak zabierzemy go ze sobą. Nigdy nie wiadomo, co uda nam się z niego wyciągnąć. - Mężczyzna włożył dwa palce do ust i wydał przeszywający gwizd, który zadzwonił echem na całym placu. Nieoznaczony powóz zjawił się niemal od razu, złodziej został wepchnięty do środka, dokąd zaraz po nim wsiadła eskorta, nim ktokolwiek zorientował się w sytuacji. - To nauczy łajdaka - głos z chrypliwym akcentem okolic Yorkshire, który Harry z miejsca rozpoznał jako należący do niechlujnego lokaja Sophii Lacey, dochodził z okolic schodów za plecami Harryego. Odwrócił się i spojrzał prosto w lufę tromblona, którego dzierżył rzeczony dżentelmen, przyodziany na tę okazję w purpurową, prążkowaną nocną koszulę i nieco przekrzywioną szlafmycę. Harry gapił się na staroświecką broń z rosnącym zrozumieniem. Tromblon wystrzelił w zamkniętej przestrzeni. Gwałtowny wybuch nagle nabrał sensu. - Jakim cudem, do diabła, udało się panu nie trafić? - zawoła! z pewną dozą podziwu. Lokaj popatrzył na niego w półmroku skupionym spojrzeniem krótkowidza. - W ogóle nie celowałem, sir. Gdybym wycelował, łajdak by poczuł. - Racja - zgodził się Harry z grymasem przypominającym uśmiech. - Jestem pewien, że poczułby dogłębnie. Dobranoc panu. - Dobrej nocy i panu - padła odpowiedź, i lokaj wraz z tromblonem zniknęli tam, gdzie się pojawili, czyli na schodkach piwnicznych. Można spokojnie przyjąć założenie, że żadna próba wdarcia się do domu tej nocy już nie nastąpi, pomyślał Harry. A jeśli złodziej miał coś do oddania, odda to jeszcze przed świtaniem.

ROZDZIAŁ III Żelazne koła powozu brzęczały, odbijając się od kocich łbów bruku, narastający zgiełk miasta wdzierał się do środka staroświeckiego pojazdu. Kornelia nachyliła się, by odsunąć na bok skórzaną płachtę, służącą jako zasłonka w przybrudzonych oknach. Niańka nalegała, by zasłony pozostały zasunięte przez całą podróż, aby chronić powierzone jej maleństwa przed światłem, które może uszkodzić im oczy oraz widokami wszelakiej rozpusty, która może okaleczyć ich dusze. Nie, żeby akurat trafiły na tego typu widoki, by ożywić nieco tę monotonną podróż, pomyślała znużona Kornelia. Wyjrzała na zewnątrz z zainteresowaniem. Było wczesne popołudnie, gdy powóz skręcił na cichy plac, zostawiając w tyle raźny gwar wielkich ulic. Ogród znajdujący się na środku placu był ogołocony z zieleni o tej porze roku i unosił się nad nim lekki nastrój opuszczenia i melancholii, jednak zapewni on dzieciom odrobinę wolności. Powóz zaskrzypiał i wreszcie się zatrzymał, a Kornelia poczuła, jak jej ramiona spinają się z rosnącej niecierpliwości. - Mamo, czy jesteśmy już...? To ten dom...? Czy możemy wysiadać...? - Ja chcę pierwszy, mamo... Frania, ruszaj się... Kornelia przymknęła oczy. Po chwili do dziecięcych głosów unoszących się wokół dołączył głos zbudzonej Zuzanny, która zauważyła, że coś się dzieje, a przecież nie może się to dziać bez niej. Otworzywszy oczy, Kornelia wymieniła spojrzenie z Aurelią. Podróż dobiegła końca. Cokolwiek miały tu zastać, bez wątpienia będzie mile widzianą odmianą, po długiej, męczącej podróży w towarzystwie trójki marudzących dzieci. - Odwagi - rzekła Aurelia. - Jesteśmy na miejscu. - Tak, jesteśmy. - Kornelia chwyciła Steviego, który właśnie miał wykonać susa przez otwarte drzwiczki i usadowiła go stanowczo z powrotem w powozie. - Zaczekajcie z Linton, cała trójka. Ignorując rosnący sprzeciw, wysiadła na chodnik i rozejrzała się wokół. Dołączyły do niej Aurelia z Liwią i razem zaczęły uważnie przyglądać się masywnemu budynkowi znajdującemu się przed nimi. Wysokie okna po obu stronach dwuskrzydłowych drzwi umiejscowionych pośrodku fasady. Łuszcząca się farba, odrapane balustrady, niewygładzone schody, zapuszczone okna, wszystko stało w rażącym kontraście do sąsiednich budynków. - Myślałam, że jesteśmy oczekiwane - powiedziała pod nosem Aurelia, gdy patrzyły z nadzieją na zamknięte na trzy spusty drzwi. - Na pewno nas oczekują - stwierdziła Liwia. - Wysłałam wiadomość dwa dni temu.

Nie zapominajmy, że teraz to jest mój dom. Dumnym krokiem wspięła się po schodach, uniosła sfatygowaną kołatkę i zastukała kilka razy. - Linton, czy możesz razem z Daisy zabrać dzieci do ogrodu na placu, do czasu, gdy wyjaśnimy tu wszystkie sprawy? Kornelia zwróciła się do niańki, która właśnie zbierała dzieci, raz po raz rzucając z lekka pogardliwe spojrzenia na zrujnowany budynek. - Proszę pozwolić im się trochę wyszaleć, cały dzień siedziały ściśnięte jak sardynki. - Tak jest, pani - odpowiedziała niańka odrobinę zbyt ostrym tonem, jednak Kornelia zdecydowała, że nie ma czasu zaprzątać sobie teraz tym głowy. Teraz należy wkroczyć i przejąć nieruchomość. Weszła po schodach wraz z Aurelią i stanęły obok Liwii, która właśnie chwyciła kołatkę, by zastukać po raz trzeci. Zawiasy zgrzytnęły i drzwi wolno się rozwarły; przez chwilę w szparze była widoczna jedynie para wilgotnych oczu. - Czego? Kornelia ukryła uśmiech, gdy poczuła, że Liwia zesztywniała. Jedynie niemądra osoba mogła pomylić pełną życia, śliczną młodą kobietę z łatwą do onieśmielenia trzpiotką. - Jestem lady Liwia Lacey, a ty, jak mniemam, jesteś moim pracownikiem - oznajmiła Liwia. - Wyślij łaskawie kogoś, by dopomógł woźnicy wypakować i wnieść do środka nasze bagaże. - Z tymi słowami pchnęła drzwi na oścież, i mijając mężczyznę, wkroczyła w zatęchły półmrok dużego, kwadratowego holu. Kornelia i Aurelia podążyły za nią, rozglądając się z nieskrywanym niepokojem. W domu było zimno i wilgotno, posadzka pod ich stopami była brudna i klejąca, zaś wysokie okna po obu stronach drzwi pokryte były taką ilością brudu, że światło dzienne ledwie docierało do wnętrza. Schody, w kształcie podkowy, istotnie niezwykłej urody, wznosiły się ze środka holu, a ich szczyt niknął w nieprzeniknionym mroku. Kandelabr, zapewne również piękny, gdyby został wyczyszczony, zwisał na środku wysoko sklepionego holu. W jego ramionach tkwiło parę niewielkich ogarków świec. - Cóż, przecież nie spodziewałyśmy się cudu - rzekła dzielnie Kornelia. - Podejrzewałyśmy, że trzeba będzie nad tym popracować. - Ale aż tyle? - wymamrotała Aurelia. - Jeśli tak wyglądają pokoje przy wejściu, to wolę nie zgadywać, jak wygląda reszta domu. - Zaraz się dowiemy - oświadczyła Liwia. Zwróciła się do człowieka, który otworzył

im drzwi. - Nie znam pańskiego imienia. - Morecombe, psze pani - odparł mężczyzna. Najwyraźniej był kiedyś postawnym jegomościem, lecz na starość jego szerokie ramiona wykrzywił garb, zaś nogi zginały się pod jego ciężarem. Jego maniery pozostawiały jednak wiele do życzenia. - Pracowałem dla lady Sophii, świeć panie nad jej duszą. Nic mi nie wiadomo o tej tutaj lady Liwii - oznajmił, wygrzebując z kieszonki perkalowych bryczesów kraciastą chustkę, której pierwotny kolor był już mglistym wspomnieniem. Energicznie otarł wilgotne oczy. - Czy chce pan powiedzieć, że radcy prawni lady Sophii z panem nie rozmawiali, panie Morecombe? - spytała Kornelia niedowierzając. - Bez wątpienia, gdy odczytywano testament, musiała znaleźć się w nim jakaś wzmianka dotycząca zabezpieczenia waszej przyszłości. Lokaj pokręcił przecząco głową. - Nic takiego nie słyszałem, psze ani. Lady Sophia poleciła nam, Adzie i Mavis, cobyśmy trzymali pieczę nad sprawami domu i to właśnie robiliśmy. Mówiła, że zatroszczy się o nas, tak mówiła. - A twoja Ada... i twoja Mavis... czy są teraz tutaj ? - Tak jest, a gdzież miałyby być? Najwyraźniej szlifowanie relacji pracodawca - pracownik nie ma tu najmniejszego sensu, zdecydowała Kornelia. - Jestem przekonana, iż lady Liwia życzy sobie poznać całą służbę. - Och, tak jest, zapewne - odrzekł z niedbałym skinieniem. Skierował się w głąb holu i zawołał: - Ech, Ada... Mavis, przychodźcie tu, nowa pani przybyła. Dwie kobiety, które wyłoniły się zza wytartego sukna osłaniającego drzwi, były niewątpliwie bliźniaczkami. Włosy upięte w ciasne koki, długie, czarne woale, kościste twarze z osobliwym odcieniem zieleni na bladej skórze, pomięte fartuchy i identycznie srogie, podejrzliwe brązowe oczy. Chłodno spojrzały na trzy młode kobiety i wykonały ledwo zauważalne dygnięcie. - Proszę o wybaczenie, pani, lecz musimy rozładować po wóz, gdyż konie domagają się już posiłku - przerwał im woźnica, który stanął właśnie w drzwiach, mnąc czapkę w dłoniach. - Och, oczywiście, przepraszam. - Kornelia opuściła scenę wydarzeń w holu i pospieszyła do niego.

- Poleć forysiom, aby pomogli ci rozładować bagaże. Ja tymczasem... - Sięgnęła do torebki i zaczęła czegoś szukać. - To, w zasadzie nie należy do naszych obowiązków, pani - odparł, wciąż mnąc czapkę. Kornelia znalazła szylinga i wyciągnęła go z torby, starając się nie myśleć, ile podstawowych produktów skrzętna gospodyni mogłaby kupić za jego równowartość. Jednak najwyraźniej domowa służba nie miała zamiaru rozładować powozu, a ona wraz z przyjaciółkami nie były w stanie zrobić tego same. Woźnica wsunął czapkę na głowę i wyszedł przed dom, pokrzykując na forysi. W przeciągu piętnastu minut hol został zalany powodzią pudeł modniarskich, skrzyń, koszyków i walizek. Trójka służących zmarłej lady Lacey przypatrywała się zamieszaniu z wyrazem umiarkowanej obojętności. Kornelia opłaciła woźnicę i forysi i skierowała się przez plac do ogrodu, gdzie dzieci bawiły się z Daisy w coś w rodzaju chowanego, podczas gdy Linton przypatrywała się im z ławki. - Linton, może wprowadzimy teraz dzieci do środka? - zapytała, mając świadomość, jak słabo i niepewnie zabrzmiała ta propozycja. Wiedziała jednak, że Linton zagotuje się z wściekłości, jeśli pokoje dziecinne nie będą spełniać jej wysokich wymagań, a teraz mogła już mieć pewność, że tak będzie. Linton była jej nianią dawno temu, lecz do tej pory zachowała tę niezwykłą zdolność sprowadzania jej pewności siebie do poziomu nieporadnego dziecka. - Najwyższy czas, lady Nell - oświadczyła niania, wstając i wygładzając plisy czarnej spódnicy. - Lady Zuzanna gotowa złapać przeziębienie od tego wilgotnego powietrza. Londyn - wymamrotała. - Cóż za niezdrowe otoczenie dla dzieci. Bogu niech będą dzięki, że hrabia nie konsultował się z Lin ton, pomyślała Kornelia. Dostarczyłaby mu wystarczająco dużo amunicji, abyśmy przegrały tę bitwę i zostały zmuszone do pozostania na wsi. Bylibyśmy wszyscy skazani na życie wśród dębów New Forest. Jej naturalna odwaga zawiodła ją cokolwiek, gdy wraz z Aurelią, niańkami i dziećmi, wiedzione przez jedną z bliźniaczek, prawdopodobnie Adę, wspinały się po eleganckich stopniach głównych schodów, a potem szły wzdłuż przewiewnego korytarza i wreszcie w górę wąskich schodków w głębi domu. Dzieci nagle zamilkły, uciszone przez posępne cienie, które ledwo rozpraszały się w świetle świeczki Ady. Pokoje dziecinne wyglądały na nieużytkowane od kilku pokoleń. Linton wzięła głęboki wdech i nie wypuściła z siebie powietrza, dopóki nie przemaszerowała przez całą długość i szerokość czteropokojowego

kompleksu, badając przy tym lnianą pościel, zaglądając do kominka, przebiegając dłonią w rękawiczce po stołach i szafkach, a wreszcie po oknach okrytych skorupą brudu. Kornelia i Aurelia stały w drzwiach z dziećmi uwieszonymi przy spódnicach. Ada stała niewzruszenie na środku dziennego pokoju dla dzieci i czekała. Wreszcie Linton otrzepała dłonie z kurzu i rzekła: - Żadne dziecko pod moją opieką nie będzie spało w tym miejscu i to jest moje ostatnie słowo, lady Nell. - Gdy napalimy w kominku, przewietrzymy pościel i posprzątamy, będzie tu całkiem przyjemnie, Linton - powiedziała Kornelia. - Ado... Jesteś Ada, zgadza się? Chciałabym, żebyś razem z Mavis posprzątała tu, zanim weźmiecie się do czegokolwiek innego. Morecombe niech przyniesie węgla i rozpalimy we wszystkich kominkach na górze, trzeba też przynieść ciepłą wodę. Przekonasz się, Linton, że w przeciągu godziny możemy zdziałać cuda. Jej głos brzmiał przymilnie, gdy zdejmowała rękawiczki. - Lady Aurelia i ja zajmiemy się pościelą. Przewietrzymy ją przed kominkami, gdy tylko zostaną rozpalone... chodź, Ellie. Wkroczyła energicznie do sypialni dziecinnej, dokąd z uniesionymi brwiami podążyła za nią Aurelia. - Naprawdę sądzisz, że uda ci się ją przekonać, Nell? - Jedyny sposób na Linton, jaki znam, polega na tym, że trzeba spokojnie robić swoje, pomimo jej fochów - mówiła Kornelia, ściągając narzuty z czterech niewielkich łóżek. - Będzie narzekać i się nadymać, lecz jeśli to zignorujemy, pogodzi się ze stanem rzeczy. - Strzepnęła pledy, przez co obie znalazły się w gęstym kłębie kurzu. - Ale, słodki Jezu, tu jest o wiele gorzej, niż sobie wyobrażałyśmy. - Mało powiedziane - westchnęła ponuro Aurelia, wytrzepując poduszki. - Przeraża mnie myśl o tym, co jeszcze znajdziemy w tym domu. * * * Harry zmarszczył brwi nad kartką pokrytą hieroglifami, które właśnie przekopiował, i lekko kiwnął głową. Urodziwie przebiegłe dzieło dla zmylenia tropu, rzekł do siebie. Gdy ten kod wpadnie w ręce wrogów, jak to zaplanowano, przyprawi ich o wielogodzinny ból głowy, zanim okryją klucz, który umieścił w kodzie, aby ułatwić złamanie go, potem zaś będą biegać jak bezgłowe kurczaki nad tym niemożliwym kalamburem, nie mając najmniejszego pojęcia, że prawdziwy sens wiadomości został już dawno ujawniony.

Sięgnął po piasek, rozmyślając nad czystą radością płynącą z zajmowania się tym, co tak doskonale odpowiadało jego talentom i temperamentowi. Gdy dostaje do złamania apetyczny i zawiły kod, może zapomnieć o jedzeniu, piciu i śnie na dobrych kilka dni. Podobnie, gdy szło o szyfrowanie wiadomości. Nie było dla niego rzeczy bardziej satysfakcjonującej, niż stworzenie kodu, na którym łamią sobie zęby francuscy, rosyjscy czy austriaccy agenci służb wywiadowczych. Posypał nieco piasku na zapisaną stronicę, a następnie strzepnął pył do kosza na papiery i złożył w pół przygotowany dokument. Właśnie rozgrzewał kawałek czerwonego wosku nad płomykiem świecy, gdy usłyszał skrobanie w drzwi. Zamknięty w świecie umysłowych ewolucji na tyle długo, że sam nie był w stanie określić, jak długo to trwało, w pierwszej chwili nie rozpoznał dźwięku. Nikt nie zwykł niepokoić wicehrabiego Bonham, gdy ten zamykał się w gabinecie na poddaszu swej rezydencji przy Mount Street. - Kto tam? - zawołał, wsuwając pergamin do górnej szuflady biurka, przy którym pracował. - Lester, panie. - Dobry Boże! Człowieku, wchodź bez wahania. - Harry odsunął krzesło i tak błyskawicznie skoczył na równe nogi, że poczuł strzyknięcie w szyi. - Co tu robisz, drogi Lesterze? Czyż łapiduchy nie zaleciły ci kolejnych czterech dni w łóżku? Lester wydał chrapliwy dźwięk, wskazujący na skrajne obrzydzenie. - Łapiduch jest starszą damą - oświadczył. - A poza tym, nie mogłem znieść pani Henderson, trzęsącej się nade mną jak kwoka, ani minuty dłużej. Jeszcze jeden łyk specyfiku, który nazywała środkiem wzmacniającym, i byłoby po mnie. Harry roześmiał się, ściskając serdecznie dłoń Lestera i usadowił go na krześle. - Tak czy inaczej, dobrze cię widzieć. Nie mogę zaprzeczyć, stęskniłem się za tobą. Przybysz skinął głową i wskazał na biurko. - Pan pracował, sir? - Owszem. - Harry rozpostarł ramiona, żeby pozbyć się skurczu spowodowanego długim siedzeniem przy biurku. - Którą mamy godzinę? - Zbliża się południe, sir. Hektor mówił mi, że siedzi pan tu od wczorajszego popołudnia. - Przypuszczam zatem, że tak jest - rzekł Harry obojętnie. Podszedł do wąskiego okna strychowego i spojrzał w czyste błękitne niebo, poprzecinane dymami, które wypluwały z siebie kominy londyńskich domów.

- Przynoszę wiadomości dla pana, sir. Przyszedł człowiek z Ministerstwa. Zmęczone zielone spojrzenie Harryego wyostrzyło się w jeden chwili. - Czy chcesz powiedzieć, że wyciągnęli coś od złodzieja, którego zatrzymaliśmy? - Raczej nie dokładnie to, czego szukamy, lecz zdaje się, iż ujawnił kilka strzępków informacji, które mogą nas zainteresować. Ale najważniejsza wiadomość jest taka, że nowy właściciel domu przejął rezydencję... przybył wczorajszym popołudniem, z tego, co donoszą obserwatorzy. Mówią, że to niezła załoga. Kilka kobiet z dziećmi. Ministerstwo pyta, co zamierzasz z nimi zrobić, a oni się tym zajmą. - Kontynuować obserwację, to wszystko - wyraził swe stanowisko Harry. - Dalej zajmę się tym osobiście. Potarł policzek i skrzywił się, wyczuwając kilkudniowy zarost. - Nie mogę składać wizyty towarzyskiej w takim stanie. - Może pan, lecz po porządnym kotlecie baranim. - Lester spoglądał uważnie, w pełni świadomy nawyków żywieniowych swego pana, gdy ten siadał do pracy. - I koniecznie pół kwarty dobrego bordeaux, śmiem twierdzić. Harry zastanowił się nad tymi słowami, jednocześnie wracając po raz pierwszy od półtora dnia do kontaktu z własnym ciałem. - Myślę, że masz słuszność, Lesterze. Poleć Hektorowi, aby podał posiłek w salonie śniadaniowym, zjawię się tam za pół godziny. - Wyciągnął pergamin z szuflady... - O, i proszę, aby ktoś zaniósł ten dokument niezwłocznie do Ministerstwa. Wylał wosk na pergamin i odcisnął na nim sygnetem swój herb, a następnie podał dokument Lesterowi, zanim wyszedł z gabinetu energicznym krokiem, który całkowicie przeczył jego zmęczeniu. Dwa kwadranse później pochylał się nad kotletem baranim i ziemniakami z wody, sięgając raz po raz do karafki pełnej smakowitego bordeaux. Posiłek był bardzo prosty, bowiem wicehrabia Bonham nie tracił czasu na frykasy, gdy jadał sam w domu. Jedzenie i picie miały przede wszystkim zaspokajać potrzeby, a właśnie w tej chwili wicehrabia umierał z głodu. - Zamierza pan złożyć wizytę lady Liwii Lacey, sir? - zapytał Lester, choć było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. - Czy mam iść z panem? - Na pierwsze odpowiem tak, na drugie nie - odparł Harry zwięźle. - Wyglądasz zdecydowanie blado. Gdy będę cię potrzebował, musisz być w pełnej formie, więc odpoczywaj dziś po południu. Nie potrzebuję przecież ochrony na czas towarzyskiej wizyty u jakiejś starej panny. - Wytarł usta i rzucił serwetkę na stół. - Dobrze, więc wychodzę -