mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 948
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 960

Feehan Christine - Mrok 9 - Mroczny obrońca

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Feehan Christine - Mrok 9 - Mroczny obrońca.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 331 stron)

Feehan Christine Mrok 08 Mroczny obrońca Lucjan, największy karpatiański łowca wampirów, przez wieki żył w mroku, pustce i samotności. Piękna Jaxon roznieca w nim nieznany ogień, a w jego sercu nadzieję, że oto wreszcie znalazł swą drugą połowę. Jax nieprzypadkowo wybrała pracę w policji. Poświęciłaby wszystko, by chronić innych. Obdarzona szóstym zmysłem zawsze wie, gdzie czai się zło. Ale nawet jej niezwykły dar może nie ochronić jej przez groźbą, która prześladuje ją od lat. Czy obroni ją nieznajomy o nieprzeniknionych oczach i delikatnych ustach? Czy Jax znajdzie w ramionach Lucjana wybawienie, czy jego zachłanne pocałunki ściągną na nią niebezpieczeństwo, z jakim nie zmierzy się żaden śmiertelnik…

Prolog Jucjan Woloszczyzna, rok 1400 Wioska była zdecydowanie za mała, żeby oprzeć się błyskawicznie nadciągającej armii. Nic nie mogło spowolnić pochodu osmańskich Turków. Niszczyli wszystko na swej drodze, wszystkich okrutnie mordowali. Ciała wbijali na pale z surowego drewna i zostawiali padlinożercom, by dokończyły dzieła. Krew lała się strumieniami. Nie oszczędzano nikogo, nawet najmłodszych dzieci ani najstarszych starców. Najeźdźcy palili, torturowali, okaleczali, zostawiając za sobą tylko szczury, ogień i śmierć. We wsi panowała przedziwna cisza; nawet dziecko nie ośmieliło się zapłakać. Ludzie spoglądali po sobie z rozpaczą i beznadzieją. Nikt nie przyjdzie im z pomocą, nie było sposobu, by powstrzymać masakrę. Wobec potwornego wroga ugną się tak jak wszyscy przed nimi. Byli zbyt nieliczni, a do walki z nadciągającymi hordami mieli zaledwie broń wieśniaków. Byli bezsilni. I nagle dwóch wojowników wyłoniło się z nocnej mgły. Poruszali się, jakby stanowili jedno - jedna myśl, jeden krok. W ich gestach znać było pewien szczególny zwierzęcy wdzięk. Sunęli płynnie, miękko w absolutnej ciszy. Obaj wysocy, o szerokich barach, z długimi, opadającymi na ramiona włosami i oczami, z których wyzierała śmierć. Niektórzy twierdzili, że

w głębi tych lodowatych czarnych oczu można dostrzec czerwone ognie piekieł. Dorośli mężczyźni usuwali im się z drogi, kobiety chowały się w cień. Wojownicy nie patrzyli w lewo ani w prawo, a mimo to widzieli wszystko. Moc przywarła do nich niby druga skóra. Zatrzymali się i stali nieruchomo niczym okoliczne góry, gdy kawałek ponad rozrzuconymi po wsi chatami dołączył do nich przedstawiciel starszyzny. Stąd mogli spoglądać na opustoszałą łąkę, która dzieliła ich od lasu. - Jakie nowiny? - spytał starszy. - Z każdej strony napływają wieści o rzeziach. Teraz nasza kolej. I nic nie może powstrzymać tej powodzi śmierci. Nie mamy dokąd iść, Lucjanie. Nie mamy gdzie ukryć naszych rodzin. Będziemy walczyć, ale pokonają nas tak jak innych. - Spieszyliśmy się, Starcze, bo tej nocy jesteśmy potrzebni gdzie indziej. Krążą słuchy, że poległ nasz Książę. Musimy wracać do swoich. Zawsze byłeś dobrym i życzliwym człowiekiem. Zanim odejdziemy, zrobimy z Gabrielem co w naszej mocy, żeby wam pomóc. Wrogowie mogą się okazać niezwykle zabobonni. Ton głosu Lucjana był czysty, miękki niczym aksamit. Ktokolwiek go usłyszał, nie umiał oprzeć się jego mocy. Każdy chciał tylko słuchać go wciąż i wciąż. Sam ten głos potrafił czarować, uwodzić, a nawet zabić. - Idźcie z Bogiem - szepnął wioskowy starszy w podzięce. Mężczyźni ruszyli. Idealnie zgrani, płynnie, cicho. Gdy tylko znaleźli się poza zasięgiem wzroku wieśniaków, w jednej chwili bez słowa zamienili się w sowy. Uderzając mocno skrzydłami, zaczęli zataczać kręgi ponad linią lasu. Wypatrywali uśpionej armii. Kilka kilometrów dalej ziemię setkami pokrywali śpiący mężczyźni. Nisko przy ziemi nadciągnęła biała gęsta mgła. Ucichł wiatr, więc zbita mogła utrzymywać się w jednym miejscu. Obie sowy bez ostrzeżenia spadły bezszelestnie z nieba, z ostrymi niczym brzytwa pazurami wymierzonymi prosto w oczy wartowników. Wydawało się, że ptaki są wszędzie. Ich działania były tak precyzyjnie zgrane, że dopadły ofiar, zanim

ktokolwiek zdążył przyjść strażnikom z pomocą. Głuchą ciszę wypełniły okrzyki bólu i przerażenia. W gęstej mgle żołnierze zerwali się i chwytali broń. Szukali wroga, a zobaczyli tylko puste oczodoły i krew spływającą po twarzach biegnących na oślep wartowników. W samym sercu masy żołnierzy dał się słyszeć trzask, a potem kolejny. I tak trzask za trzaskiem dwa szeregi mężczyzn osunęły się na ziemię z przetrąconymi karkami. Tak jakby ukryci w gęstej mgle niewidzialni wrogowie przesuwali się od jednego do drugiego, skręcając karki gołymi rękami. Zapanował chaos. Ludzie z krzykiem zaczęli uciekać w stronę pobliskiego lasu. Ale wtedy znikąd pojawiły się wilki. Potężnymi szczękami chwytały umykających żołnierzy. Jakby na komendę mężczyźni zaczęli padać na własne włócznie. Inni, nie mogąc się powstrzymać, nadziewali na nie swoich towarzyszy. Nie potrafili zwalczyć przymusu, choćby nie wiadomo jak się starali. Na ludzi padł blady strach. Krew i śmierć były wszędzie. Głosy w głowach żołnierzy, głosy w samym powietrzu szeptały o klęsce i śmierci. Ziemia nasiąkła krwią. Noc nie chciała się skończyć. Aż wreszcie nie było miejsca, gdzie można by się skryć przed niewidzialnym terrorem, widmem śmierci i dzikimi bestiami, które przybyły pokonać turecką armię. Rankiem, kiedy mieszkańcy Walachii wyszli, by walczyć, znaleźli już tylko trupy. Lucjan Karpaty, rok 1400 Powietrze cuchnęło śmiercią i zniszczeniem. Wszędzie wokół dymiły resztki ludzkich wiosek. Starożytni Karpatianie na próżno próbowali uratować swych sąsiadów - wróg uderzył w chwili, gdy słońce stało w zenicie. W tych godzinach starożytni byli bezbronni, a ich moc najsłabsza. Dlatego wielu Karpatian poniosło śmierć razem z ludźmi - mężczyźni, kobiety i dzieci pospołu. Tylko tym, którzy byli daleko, udało się uniknąć miażdżącego ciosu.

Julian - miody i silny, ale zaledwie chłopiec - widział, co się wydarzyło, i w jego oczach zagościł smutek. Tak niewielu jego pobratymców przetrwało. I jeszcze ich Książę Vladimir Dubrinsky poniósł śmierć razem ze swoją życiową partnerką Saranthą. Prawdziwa katastrofa, cios, po którym ich gatunek mógł się już nigdy nie podźwignąć. Julian stał wysoki, wyprostowany, z długimi jasnymi włosami spływającymi na ra- miona. Za plecami chłopca pojawił się Dimitri. - Co ty tutaj robisz? Wiesz, że jest niebezpiecznie. Tylu ludzi chciałoby nas zgładzić. Kazano nam się trzymać razem. -Choć sam młody, w opiekuńczym odruchu przysunął się do młodszego chłopca. - Potrafię o siebie zadbać - oznajmił stanowczo Julian. -A ty co tu robisz? - Złapał za ramię Dimitriego. - Jestem pewien, że to oni. Lucjan i Gabriel. To byli oni. - W jego głosie słychać było podziw. - Niemożliwe - szepnął Dimitri. Rozejrzał się dookoła podniecony i przestraszony zarazem. Nikt - nawet dorośli - nie wypowiadał imienia bliźniaczych łowców na głos. Lucjan i Gabriel. Byli legendą, mitem, nie rzeczywistością. - Mówię ci. Wiedziałem, że się zjawią, jak tylko usłyszą, że Książę nie żyje. Nie mogło być inaczej. Na pewno przyszli się zobaczyć z Michaiłem i Gregorim. Starszy chłopiec gwałtownie wciągnął powietrze. - To Gregori też tu jest? - Ruszył za Julianem przez gęsty las. - Przyłapie nas na szpiegowaniu. On wie wszystko. Blondyn wzruszył ramionami, usta wykrzywił mu łobuzerski uśmiech. - Chcę przyjrzeć się im z bliska, Dimitri. Nie boję się Gregoriego. - A powinieneś. Poza tym słyszałem, że Lucjan i Gabriel to tak naprawdę nieumarli. Julian wybuchnął śmiechem. - Kto ci to powiedział?

- Słyszałem, jak rozmawiało o tym dwóch naszych. Mówili, że nikt nie byłby w stanie przetrwać tak długo jak oni, polując i zabijając. I się nie zamienić. - Ludzie prowadzą wojnę, a przy okazji giną nasi. Nawet Książę. Wampiry są wszędzie. Wszyscy zabijają wszystkich. Nie sądzę, żebyśmy musieli martwić się o Gabriela i Lucjana. Gdyby naprawdę byli wampirami, my wszyscy bylibyśmy już martwi. Nikt, nawet Gregori, nie potrafiłby ich pokonać - powiedział Julian. - Są tak potężni, że nikt nie dałby rady ich zabić. I zawsze byli lojalni wobec Księcia. Zawsze. - Książę nie żyje. Wcale nie muszą być lojalni wobec jego następcy Michaiła. - Dimitri najwyraźniej powtarzał za dorosłymi. Julian ze złością pokręcił głową. Wciąż szedł przed siebie, teraz jednak w absolutnej ciszy. Powoli przedzierał się przez gęstwinę, póki nie zobaczył domostwa. W oddali dało się słyszeć wycie wilka - wysoką, samotną nutę. Odpowiedział mu drugi głos, potem trzeci. Oba dużo bliżej. Julian i Dimitri zmienili kształt. Żaden nie zamierzał stracić okazji, by ujrzeć le- gendarnych myśliwych. Lucjan i Gabriel byli największymi łowcami wampirów w historii ich ludu. Wszyscy wiedzieli, że są niepokonani. Ich przybycie poprzedzała wieść o tym, że we dwóch pokonali w nocy całą armię najeźdźców. Nikt nie wiedział, ilu dokładnie wrogów zabili w ciągu ostatnich kilku stuleci, lecz ich liczba była olbrzymia. Pod postacią małego świstaka Julian zbliżył się do domostwa. Podszedł do ganku, czujnym wzrokiem spoglądając na cztery sowy. Aż w końcu ich usłyszał. Szum głosów czterech mężczyzn dobiegający z wnętrza domu. Choć młody, Julian miał niewiarygodny słuch Karpatianina. Posłużył się nim teraz, żeby usłyszeć wszystko co do słowa. W tym domu było czterech największych żyjących Karpatian i nie zamierzał przegapić tego wydarzenia. Ledwie zdawał sobie sprawę z tego, że dołączył do niego Dimitri. - Michaił, nie masz wyboru - powiedział ktoś miękko. Głos był niezwykły, czysty aksamit, rozkazujący, a mimo to łagodny. - Musisz przejąć władzę. Tego wymaga prawo krwi.

Twój ojciec zapowiedział swoją śmierć i jego polecenia są jasne. Ty masz objąć przywództwo. Gregori pomoże ci w tym czasie wielkiej potrzeby, a my zrobimy to, o co nas prosił twój ojciec. Ale władza należy nie do nas, tylko do ciebie. - To ty jesteś starożytny, Lucjanie. Jeden z was powinien być naszym władcą. Zostało nas tak niewielu, kobiety przepadły, dzieci zniknęły. Cóż nasi mężczyźni poczną bez kobiet? -Julian rozpoznał głos Michaiła. - Nie mają wyboru. Będą musieli wyjść na spotkanie świtu albo zamienią się w nieumar-łych. Bóg jeden wie, jak wielu już to zrobiło. Nie jestem dość doświadczony, żeby przewodzić naszemu ludowi w czasie tak wielkiej potrzeby. - Stoi za tobą krew i siła. Ale przede wszystkim to w tobie ludzie pokładają wiarę. My budzimy lęk. Nasza potęga, wiedza i wszystko, co się z nimi wiąże, budzi lęk. Głos Lucjana był cudowny, nie do odparcia. Julian uwielbiał jego dźwięk, mógłby go słuchać bez końca. Nic dziwnego, że dorośli obawiali się jego potęgi. Nawet mimo młodego wieku Julian zdawał sobie sprawę, że ten głos to broń. A przecież Lucjan mówił normalnie. Co by się stało, gdyby zechciał rozkazywać zgromadzonym? Kto potrafiłby się oprzeć takiemu głosowi? - Przyrzekamy ci wierność, Michaile, tak jak przyrzekliśmy twojemu ojcu. Oddajemy ci do dyspozycji całą naszą wiedzę, wszystko, co mogłoby ci pomóc wypełnić to trudne zadanie. Gregori, wiemy, że już jesteś wspaniałym łowcą. Czy twoja więź z Michaiłem jest dość silna, żeby przetrwać nadchodzący mroczny czas? - Głos Lucjana, chociaż miękki jak zawsze, domagał się prawdy. Julian wstrzymał oddech. Gregori, Gabriel i Lucjan byli jednej krwi. Mroczni. Ród obrońców gatunku. Ci, którzy nieśli sprawiedliwość nieumarłym. Sam Grigori był dostatecznie potężny. Wydawało się, że nie można go zmusić do odpowiedzi, a mimo to odparł: - Będę żył, dopóki żyć będzie Michaił, i zapewnię bezpieczeństwo jemu oraz jego rodowi. - Będziesz służył naszemu ludowi, Michaile, a nasz brat tobie, tak jak my służyliśmy twojemu ojcu. I dobrze. A my

z Gabrielem dalej będziemy walczyć, by wyzwolić ludzi i nasz lud z morderczego uścisku nieumarłych. - Jest ich tak wielu - zauważył Michaił. - Rzeczywiście wszędzie wokół pełno śmierci, wszędzie trwają walki, a nasze kobiety wybito niemal w pień. Mężczyznom potrzebna jest nadzieja, Michaile. Musisz znaleźć sposób, żeby ją im zapewnić, bo inaczej nic im nie zostanie, gdy nadciągnie ciemność. Nasi mężczyźni to drapieżniki, mroczni, niebezpieczni łowcy. Coraz groźniejsi w miarę upływu wieków. Jeśli w końcu nie znajdziemy partnerek życiowych, wszyscy zamienimy się w wampiry. A kiedy mężczyźni zaprzedadzą du- sze, nasza rasa zginie. Nie sposób sobie wyobrazić, do jakich spustoszeń to doprowadzi. Stoi przed tobą wiekopomne zadanie: musisz temu zapobiec. - Tak jak i przed wami - powiedział miękko Michaił. - Zabrać życie tylu i nie przejść na drugą stronę to wcale nie mało. Nasz lud ma wobec was ogromny dług. Julian pod postacią świstaka potruchtał z powrotem w zarośla. Nie chciał, żeby starożytni go przyłapali. Odwrócił się, gdy usłyszał szelest za plecami. W kompletnej ciszy stało za nim dwóch wysokich mężczyzn. Oczy mieli mroczne i puste, twarze nieruchome, jakby wyciosane z kamienia. Otulała ich mgła, która zdawała się spływać z nieba, zamieniając Juliana i Dimitriego w dwa słupy soli. Julian wstrzymał oddech i zagapił się zdumiony. Raptem tuż przed chłopcami zmaterializował się Gregori. Gdy Julian podniósł głowę, żeby się rozejrzeć, mityczni łowcy zniknęli, jakby ich nigdy nie było. Chłopcom nie pozostało nic innego, jak stawić czoło Gregoriemu. Lucjan Francja rok 1500 Słońce osuwało się za horyzont, zostawiając po sobie feerię barw, które powoli ustępowały miejsca antracytowi nocy. W bogatej, życiodajnej glebie zaczęło bić serce. Rany, które Lucjan odniósł podczas ostatniego starcia, zdążyły się wygoić.

Jego umysł przepatrywał okolicę, zauważając jedynie ruchy zwierząt. Trysnął piach, gdy chłopak poderwał się z ziemi, żeby zaczerpnąć powietrza. Tej nocy jego świat miał się zmienić na zawsze. Gabriel i Lucjan byli identycznymi bliźniakami. Wyglądali tak samo, myśleli tak samo i tak samo walczyli. Przez stulecia zgromadzili ogromną wiedzę i tą wiedzą dzielili się ze sobą nawzajem. Wszyscy karpatiańscy mężczyźni tracili z czasem zdolność do odczuwania emocji i postrzegania kolorów. W oczekiwaniu na swoją drugą połówkę żyli w mrocznym, ponurym świecie i jedynie poczucie lojalności oraz honor powstrzymywały ich przed przemianą w wampiry. Gabriel i Lucjan zawarli układ. Gdyby któryś z nich miał się przemienić, brat miał go dopaść i zabić, zanim sam wyjdzie na spotkanie świtu i własnej zguby. Już od pewnego czasu Lucjan wiedział, że Gabriel zmaga się ze swoim demonem, że powoli pochłania go narastający mrok. Ciągła walka zbierała żniwo. Gabriel był zbyt blisko przemiany. Lucjan wciągnął głęboko w płuca czyste nocne powietrze. Zrobi wszystko, żeby utrzymać Gabriela przy życiu i ocalić jego duszę. Istniał tylko jeden sposób. Jeśli uda mu się przekonać brata, że to on dołączył do grona nieumarłych, Gabriel nie będzie miał innego wyjścia jak tylko ścigać Lucjana. W ten sposób nie będzie musiał toczyć innej bitwy. A nie mogąc zabić równego mu siłą brata i mając w życiu cel, wytrwa. Lucjan wciągnął w nozdrza powietrze w poszukiwaniu swojej pierwszej ofiary. Lucjan Londyn, rok 1600 Młoda kobieta stała na rogu ulicy z uśmiechem przylepionym do twarzy. Noc była zimna i ciemna. Kobieta zadrżała. Gdzieś w ciemnościach czaił się zabójca. Zdążył już zamordować dwie jej znajome. Błagała Thomasa, żeby dziś w nocy nie wysyłał jej na ulicę, ale on wymierzył jej kilka razów, a potem

wypchnął ją za drzwi. Skrzyżowała ręce na piersi, z całych sił starając się wyglądać, jakby lubiła to, co robi. Ulicą nadchodził mężczyzna. Oddech uwiązł jej w gardle, a serce zaczęło bić jak oszalałe. Miał na sobie ciemny płaszcz i kapelusz, a w dłoni trzymał laskę. Wyglądał jak arystokrata włóczący się po slumsach. Przybrała odpowiednią pozę i czekała. Przeszedł tuż obok. Wiedziała, że Thomas zbije ją, jeśli nie spróbuje skusić nieznajomego, ale nie mogła się zmusić, żeby go zawołać. Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił. Powoli okrążył ją, obrzucając wzrokiem, jakby była kawałkiem mięsa. Spróbowała się uśmiechnąć, ale coś w tym człowieku budziło w niej lęk. Wyciągnął garść monet i zamachał jej przed nosem. Uśmiech miał napięty. Wiedział, że jest wystraszona. Wskazał laską boczną uliczkę. Ruszyła w tamtą stronę. Wiedziała, że nie powinna, ale tak samo bała się wrócić do Thomasa bez pieniędzy, jak wejść w uliczkę z nieznajomym. Był bezwzględny, zmusił ją do wszystkiego. Celowo zadawał jej ból, a ona znosiła to, bo nie miała wyboru. Kiedy skończył, pchnął ją na ziemię i kopnął eleganckim butem. Spojrzała w górę i zobaczyła w jego ręku brzytwę. Wiedziała, że to zabójca. Nie było czasu na krzyk. Miała umrzeć. Wtem za plecami zabójcy pojawił się drugi mężczyzna. Nigdy w życiu nie widziała nikogo piękniejszego. Wysoki, szeroki w barach, z długimi, opadającymi na ramiona ciemnymi włosami i lodowato czarnymi oczami. Wyłonił się znikąd tak blisko napastnika, że aż niemożliwe, żeby żadne z nich wcześniej go nie zauważyło. Wyciągnął ręce, złapał mordercę za kark i mocno szarpnął. Uciekaj, i to już! Usłyszała te słowa w głowie i nie zaczekała nawet, żeby podziękować wybawicielowi. Pobiegła tak szybko, jak tylko się dało. Lucjan zaczekał, żeby mieć pewność, że posłuchała jego rozkazu, i dopiero wtedy pochylił głowę nad karkiem mordercy. Koniecznie musiał pozbawić swoją ofiarę krwi, żeby zostawić trop dla Gabriela.

- Znalazłem cię tak, jak się spodziewałem, Lucjanie. Nie możesz się przede mną ukryć - dobiegł miękki głos brata zza pleców. Pozwolił, żeby ciało osunęło się na ziemię. Przez wszystkie te lata bawili się z Gabrielem w kotka i myszkę jak nikt inny. Znali się nawzajem tak dobrze, tyle czasu walczyli ramię przy ramieniu, że każdy wiedział, o czym pomyśli drugi, niemal zanim tamten zdążył to zrobić. Obaj znali swoje mocne i słabe strony. Zdążyli już zadać sobie mnóstwo niemal śmiertelnych ran i rozdzielali się tylko po to, by zejść pod ziemię i je uleczyć. Lucjan odwrócił się do brata i pozbawiony humoru uśmiech powoli złagodził twardy zarys jego ust. - Wyglądasz na zmęczonego. - Tym razem byłeś zbyt łakomy, Lucjanie. Zabiłeś swoją ofiarę, zanim zdążyłeś się pożywić. - Być może to błąd - zgodził się miękko Lucjan - ale nie musisz się o mnie troszczyć. Bez trudu znajdę sobie jakieś ciepłe ciało. Nikt mnie nie pokona, nawet brat, który dał słowo, że wyświadczy mi tę jedną drobną przysługę. Gabriel uderzył szybko i mocno, tak jak Lucjan mógł się spodziewać, i zwarli się w morderczej walce, w której zaprawiali się od wieków. Lucjan Paryż, czasy współczesne Gabriel stał przyczajony do skoku w pozycji wojownika. Za nim jego życiowa partnerka pełnymi smutku oczami spoglądała na zbliżającego się wysokiego, eleganckiego mężczyznę. Wyglądał na to, kim był - na mrocznego, niebezpiecznego drapieżnika. Czarne oczy - oczy śmierci - lśniły groźnie. Zwierzęca zwinność ruchów odzwierciedlała jego moc. - Nie zbliżaj się, Lucjanie - ostrzegł go miękko Gabriel. - Nie pozwolę, żeby cokolwiek zagroziło mojej życiowej partnerce. - W takim razie zrób to, co przysiągłeś tyle wieków temu. Musisz mnie zabić - nakazał miękkim szeptem aksamitny głos.

Rzucając się naprzód, Gabriel rozpoznał ukryty przymus. W ostatniej chwili, z rozczapierzonymi pazurami zaciśniętymi na gardle brata, zorientował się, że Lucjan otworzył szeroko ramiona, by przyjąć śmierć. Żaden wampir nie zrobiłby czegoś takiego. Przenigdy. Walczyłby do ostatniego tchu, by zniszczyć wszystko i wszystkich wokół. Żaden nieumarły nie mógłby złożyć życia w ofierze. Ta wiedza przyszła za późno. Trysnęły karminowe krople. Gabriel próbował się cofnąć, żeby przytrzymać brata, ale Lucjan był zbyt potężny. Sama jego wola wystarczyła, by go unieruchomić. Zdumiony Gabriel otworzył szeroko oczy. Lucjan był niewyobrażalnie potężny. Sam Gabriel należał do starożytnych, najpotężniejszych na Ziemi, i aż do tej chwili sądził, że dorównuje mocą Lucjanowi. - Musisz pozwolić sobie pomóc - powiedziała miękko Francesca, towarzyszka życia Gabriela. Jej głos był czysty jak kryształ, kojący. Była potężną uzdrowicielką. Jeśli ktokolwiek mógł zapobiec śmierci Lucjana, to właśnie ona. - Wiem, co próbowałeś zrobić. Chciałeś to zakończyć. Białe zęby Lucjana zalśniły. - Gabriel ma ciebie. Teraz ty będziesz dbała o jego bezpieczeństwo. Moje zadanie dobiegło końca. Muszę odpocząć. Ubranie nasiąkało mu od krwi spływającej po ramionach. Nie zrobił nic, żeby powstrzymać jej upływ. Po prostu stał tak, wysoki, prosty. W jego oczach, głosie i wyrazie twarzy nie było nawet śladu oskarżenia. Gabriel pokręcił głową. - Zrobiłeś to dla mnie. Czterysta lat mnie zwodziłeś. Żebym nie zabijał, żebym się nie przemienił. Dlaczego? Dlaczego zaryzykowałeś własną duszę? - Wiedziałem, że czeka na ciebie partnerka. Pewien człowiek powiedział mi o tym wiele lat temu. A ja wiedziałem, że nie mógłby kłamać. Nie straciłeś uczuć tak szybko jak ja. Zajęło ci to całe stulecia. Tymczasem ja przestałem cokolwiek czuć

już jako kompletny golowąs. Łączyłeś się ze mną umysłem, żebym mógł dzielić twoją radość życia i widzieć świat twoimi oczami. Dzięki tobie pamiętałem o tym, czego sam już nie miałem. - Lucjan się zachwiał. Gabriel czekał na chwilę, gdy brat straci siły. Przyskoczył do Lucjana, przejechał językiem po ranach, które zadał bratu i zamknął je. Francesca była już u jego boku. Delikatnie ujęła ręce Lucjana w swoje dłonie. - Myślisz, że twoje życie straciło sens. Zmęczony Lucjan zamknął oczy. - Przez dwa tysiące lat tropiłem i zabijałem, siostro. Zgubiłem tyle kawałków duszy, że wygląda jak strzęp. Jeśli teraz nie odejdę, później mogę nie być w stanie. I mój ukochany brat będzie musiał mnie zabić. A to się może okazać niełatwe. Jego bezpieczeństwo jest najważniejsze. Wypełniłem swój obowiązek. Pozwól mi odpocząć. - Ona tam jest - powiedziała miękko Francesca. - Nie jest taka jak my. To śmiertelniczka. W tej chwili jest młoda i straszliwie cierpi. Wiem tylko, że jeśli jej nie znajdziesz, jej życie będzie jednym pasmem bólu i rozpaczy. Nawet my, z naszymi talentami, nie potrafimy sobie wyobrazić czegoś podobnego. Musisz żyć dla niej. Dla niej musisz przetrwać. - Mówisz, że ja też mam swoją życiową partnerkę? - I że ona cię potrzebuje. - Nie jestem łagodnym człowiekiem. Zabijam od tak dawna, że wiem, że nie ma dla mnie innego życia. Związując ze sobą śmiertelniczkę, skażę ją na życie z potworem. Mimo to Lucjan nie opierał się, gdy partnerka Gabriela zajęła się jego straszliwymi ranami. Gabriel napełnił pokój aromatem dobroczynnych ziół i zaintonował leczniczą pieśń, tak starą jak sam czas. - Uleczę cię, mój bracie - powiedziała miękko Francesca. - Nawet taki potwór jak ty musi być w stanie ochronić kobietę przed monstrami, które chcą jej zagłady. Gabriel naciął skórę na nadgarstku i przycisnął ranę do ust brata.

- Ofiaruję ci moje życie z własnej woli. Weź, czego potrzebujesz, by wyzdrowieć. Złożymy cię głęboko w życiodajnej ziemi i będziemy chronić, dopóki nie odzyskasz sił. - Najważniejsza jest dla ciebie teraz twoja partnerka, Lucjanie - przypomniała mu łagodnie Francesca. - Musisz ją znaleźć i zażegnać grożące jej niebezpieczeństwo. Jaxon, piec lat Floryda, Stany Zjednoczone - Wujku Tylerze, spójrz na mnie! - zawołała dumnie Jaxon Montgomery, machając ze szczytu wysokiej drewnianej wieży, na którą właśnie się wdrapała. - Oszalałeś, Matt. - Russell Andrews pokręcił głową. Osłonił oczy przed słońcem i spojrzał na replikę wysokiej platformy, jakiej w oddziałach specjalnych marynarki używano do ćwiczenia rekrutów. - Jaxx może sobie złamać kark, jak spadnie. -Zerknął w bok na kruchą kobietę, która leżała na leżaku, tuląc urodzonego niedawno synka. - Co ty na to, Rebecco? Jaxx nie ma jeszcze nawet pięciu lat, a Matt już zaczął ją przygotowywać do oddziałów specjalnych - powiedział. Rebecca Montgomery uśmiechnęła się nieobecnym uśmiechem i spojrzała na męża, jakby pytała go o zdanie. - Jaxon świetnie sobie radzi - odparł natychmiast Matt, ujmując żonę za rękę i unosząc ją do ust. - Ona to uwielbia. Potrafiła robić takie rzeczy, właściwie zanim nauczyła się chodzić. Tyler Drakę pomachał dziewczynce w odpowiedzi. - No nie wiem, Matt. Może Russell ma rację. Jest taka maleńka. Twarz i figurę odziedziczyła po twojej żonie. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - I całe szczęście. Ale resztę ma po tobie. Nieustraszony mały wojownik. Zupełnie jak tatuś. - Nie jestem pewien, czy to dobrze - powiedział Russell, marszcząc brwi. Nie potrafił oderwać wzroku od dziecka. Serce podchodziło mu do gardła. Sam miał siedmioletnią córkę i nigdy nie pozwoliłby jej się zbliżyć do wieży, którą Matt

Montgomery i Tyler Drakę, jego koledzy z wojska, zbudowali na tylach domu Matta. - Wiesz, Matt, że można sprawić, że dziecko za szybko dorośnie. Jaxon wciąż jeszcze jest maleńka. Matt tylko się roześmiał. - Ta „maleńka" potrafi zrobić, ugotować! matce śniadanie, przynieść je jej do łóżka i zmienić pieluchy niemowlakowi. Zaczęła czytać w wieku trzech lat. Naprawdę czytać. Uwielbia fizyczne wyzwania. W programie treningu jest niewiele rzeczy, których nie potrafiłaby zrobić. Zacząłem ją uczyć sztuk walki, a Tyler szkoli ją w sztuce przetrwania. Ona to wprost uwielbia. Russell aż jęknął. - Nie wierzę, że go do tego zachęcasz, Tyler. Przecież on słucha tylko ciebie. To dziecko ubóstwia was obu, a wy nie macie nawet krzty rozsądku. - Mężnie powstrzymał się przed dodaniem, że Rebecca zupełnie nie sprawdza się w roli matki. - Do diabła, mam nadzieję, że nie kazaliście jej pływać w oceanie. - Matt, może Russell ma rację. - Tyler sprawiał wrażenie lekko zaniepokojonego. - Jaxon to prawdziwa wyjadaczka o lwim sercu, ale może za mocno ją ciśniemy. No i nie miałem pojęcia, że pozwalasz, żeby gotowała. To zbyt niebezpieczne. - Ktoś musi. - Matt wzruszył potężnymi ramionami. - Ja-xon wie, co robi. Ktoś musi się opiekować Rebeccą, kiedy mnie nie ma, i ona wie, że to jej zadanie. A teraz mamy jeszcze Ma-thew juniora. I żebyś wiedział, Russell, że Jaxx już jest świetną pływaczką. - Czy ty słyszysz, co mówisz, Matt? - spytał Russell. - Ja-xon to dziecko, pięcioletni szkrab. Rebecco! Na litość boską, jesteś jej matką. Jak zwykle żadne nie odpowiedziało na pytanie, którego nie chciało usłyszeć. Matt traktował żonę, jakby była porcelanową lalką. Ani jedno, ani drugie nie zwracało szczególnej uwagi na córkę. Poirytowany Russell zaapelował do najlepszego przyjaciela Matta. - Tyler, powiedz im coś. Tyler powoli pokiwał głową.

- Nie powinieneś jej tak cisnąć, Matt. Jaxon jest co prawda wyjątkowa, ale to jeszcze dziecko - powiedział, nie odrywając oczu od uśmiechniętej, wciąż machającej dziewczynki. Bez słowa wstał i wielkimi krokami ruszył w stronę wieży, z której dziecko uparcie go wołało. Jaxon, siedem lat Floryda, Stany Zjednoczone Z pokoju matki dobiegały potworne krzyki. Nie sposób jej było pocieszyć. Berenice, żona Russella Andrewsa, wezwała lekarza, żeby podał jej środki uspokajające. Jaxx przyłożyła dłonie do uszu, próbując stłumić odgłosy. Od jakiegoś czasu Mathew junior płakał w swoim pokoju i było jasne, że matka do niego nie pójdzie. Jaxon otarła łzy płynące jej nieprzerwanie z oczu, uniosła podbródek i poszła do pokoju brata. - Nie płacz, Mattie - powiedziała śpiewnie, miękko, z czułością. - Nic się nie martw. Jestem z tobą. Mamusia jest bardzo smutna z powodu tatusia. Ale damy sobie radę. Tylko musimy się trzymać razem. Ty i ja. I mamusi też pomożemy. Wujek Tyler przyszedł do nich razem z dwoma oficerami i poinformował Rebeccę, że jej mąż nigdy już nie wróci do domu. Coś poszło nie tak podczas ostatniej misji. Od tamtej pory Rebecca nie przestawała krzyczeć. Jaxon, osiem lat - Jak ona się dziś miewa, skarbie? - spytał miękko Tyler, ucałowawszy Jaxon w policzek. Położył na stole bukiet kwiatów i całą uwagę poświęcił dziewczynce, którą kochał od dnia jej narodzin. - Nie najlepiej - powiedziała z ociąganiem Jaxon. Wujkowi Tylerowi zawsze mówiła prawdę na temat matki. Ale nikomu więcej, nawet wujkowi Russellowi. - Chyba znowu wzięła za dużo tych tabletek. Nie chciała wstać z łóżka, a kiedy

próbowałam jej opowiadać o Mathew, tylko na mnie patrzyła. Nareszcie przestał potrzebować pieluszek i jestem z niego taka dumna. Ale ona w ogóle nie chce do niego mówić. A jak bierze go na ręce, to ściska tak mocno, że Mathew zaczyna płakać. - Muszę cię o coś zapytać, Jaxx - powiedział wujek Tyler. - To ważne, żebyś odpowiedziała szczerze. Twoja mama większość czasu jest chora i ty musisz się zajmować Mathew, domem i jeszcze chodzić do szkoły. Pomyślałem, że może powinienem się do was wprowadzić i trochę pomóc. Oczy Jaxon zabłysły. - Wprowadzić się do nas? Jak to? - Mógłbym ożenić się z twoją mamą i być twoim tatą. Oczywiście nie takim jak Matt, tylko ojczymem. Myślę, że to by pomogło twojej mamie. No i chciałbym być tu z tobą i małym Mathew. Ale tylko jeśli ty tego chcesz, skarbie. Bo jeśli nie, to nawet o tym nie wspomnę Rebecce. Jaxon uśmiechnęła się do niego. - To dlatego przyniosłeś kwiaty, tak? Myślisz, że ona naprawdę się zgodzi? Jest jakaś szansa? - Myślę, że uda mi się ją przekonać. Bo jedyna chwila przerwy, jaką masz, to kiedy cię zabieram na trening. Będzie z ciebie niezły strzelec. - Strzelczyni, wujku Tylerze - poprawiła go żartobliwie Jaxon. - A wczoraj wieczorem na treningu karate spuściłam lanie Donowi Jacobsonowi. Ostatnio śmiała się tylko wtedy, gdy wujek Tyler zabierał ją na poligon i ćwiczyła z żołnierzami. Nieważne, że była kobietą. Powoli stawała się trudnym przeciwnikiem, i to był dla niej prawdziwy powód do dumy. Jaxon, trzynascie lat Książka była kryminałem i dobrze pasowała do burzowej nocy. Gałęzie drzewa drapały w okno, a krople deszczu dudniły w dach. Kiedy pierwszy raz usłyszała hałas, pomyślała, że to jej

wyobraźnia. Po prostu książka była zbyt straszna. Potem jednak zesztywniała i serce zaczęło walić jej jak oszalałe. Znowu to robił. Jaxon była pewna. Cichutko jak mysz wyślizgnęła się z łóżka i otworzyła drzwi. Odgłosy dobiegające z sypialni matki były przytłumione, ale i tak je słyszała. Matka szlochała, błagała. A potem rozległ się ten charakterystyczny dźwięk, który Jaxon tak dobrze znała. Chodziła na zajęcia karate, odkąd sięgała pamięcią. Wiedziała, że to odgłos ciosu. Pobiegła korytarzem do pokoju brata, żeby najpierw sprawdzić, czy u niego wszystko w porządku. Na szczęście twardo spał. Kiedy Tyler się tak zachowywał, Jaxon chowała przed nim Mathew. Chwilami wydawało się, że Tyler go nienawidzi. Jego oczy stawały się zimne i złe, kiedy zauważył chłopca, zwłaszcza jeśli Mathew akurat płakał. Tyler nie lubił, żeby ktoś płakał, a Mathew był na tyle mały, że płakał prawie za każdym razem, kiedy się skaleczył albo coś go zabolało. Albo kiedy Tyler na niego spojrzał. Jaxon wzięła głęboki wdech i podeszła do sypialni matki. Nie potrafiła uwierzyć, że Tyler tak traktował jej matkę i Mathew. Kochała Tylera. Od zawsze. Godzinami trenował ją, jakby była żołnierzem, a w niej wszystko aż się rwało do fizycznego wysiłku. Uwielbiała ćwiczenia, które dla niej wymyślał, wyzwania, które przed nią stawiał. Potrafiła wspiąć się na niemal niedostępne urwiska i w rekordowym czasie prześlizgnąć przez najwęższe tunele. Na dworze zawsze była w swoim żywiole, gotowa strzelać i walczyć wręcz. Już teraz potrafiła wytropić Tylera, a więc dokonać czegoś, czego nie byłaby w stanie zrobić większość jego oddziału. To stanowiło dla niej szczególny powód do dumy. Tyler wydawał się z niej zawsze zadowolony, zawsze ciepły i czuły. Wierzyła, że kocha jej rodzinę z taką samą żarliwością i oddaniem jak ona. Teraz czuła się zdezorientowana. Żałowała, że matka nie jest osobą, z którą mogłaby porozmawiać i wspólnie wymyślić jakieś rozwiązanie. Jaxon powoli zaczęła sobie zdawać sprawę, że swobodny urok jej ojczyma skrywa stałą potrzebę kontrolowania świata i ludzi wokół. Rebecca i Mathew nie spełniali jego standardów i kazał im za to drogo płacić.

Wzięła głęboki wdech i cicho pchnęła drzwi, robiąc szparę. Stała nieruchomo, tak jak ją nauczył Tyler. Ojczym przyciskał jej matkę z całej siły do ściany, jedną ręką ściskając za gardło. W wybałuszonych oczach Rebecki malowało się przerażenie. -Tobyło dziecinnie proste, Rebecco. Zawsze myślał, że jest taki dobry, że nikt mu nie da rady, ale ja dałem. Teraz mam ciebie i jego dzieciaki, tak jak mu powiedziałem. Stałem nad nim, patrzyłem, jak wycieka z niego życie, i się śmiałem. Wiedział, co zamierzam z tobą zrobić. Zawsze byłaś taka bezużyteczna. Mówiłem mu, że dam ci szansę, ale ty zwyczajnie nie potrafiłaś sobie poradzić, prawda? Psuł cię tak samo jak twój tatusiek. Rebecca, mała księżniczka. Zawsze patrzyłaś na nas z góry. Zawsze myślałaś, że przez te swoje pieniądze jesteś od nas lepsza. - Pochylił się tak, że czołem uderzał o czoło Rebecki, z każdym wypowiadanym słowem rozpryskując na jej twarzy kropelki śliny. - Teraz, jeśli coś ci się stanie, wszystkie te twoje cenne pieniądze trafią do mnie, prawda? Potrząsnął nią, jakby była szmacianą lalką. Nie było to szczególnie trudne ze względu na jej drobną posturę. W tym momencie Taxon zrozumiała, że Tyler zamierza zabić jej matkę. Nienawidził jej i nienawidził Mathew. Jaxon była dość bystra, żeby z wyjętych z kontekstu słów zrozumieć, że prawdopodobnie także to on zamordował jej ojca. Obaj służyli w oddziałach specjalnych i żaden nie stanowił łatwego celu, ale ojciec Jaxx nie spodziewałby się przecież zdrady ze strony najlepszego przyjaciela. Jaxon widziała, że matka rozpaczliwie stara się przekazać jej wzrokiem ostrzeżenie. Rebecca bała się o nią, bała się, że jeśli dziewczynka się wtrąci, Tyler się na nią rzuci. - Tatusiu? - Jaxon celowo wypowiedziała to słowo miękko. - Coś mnie obudziło. Miałam zły sen. Przyjdziesz ze mną posiedzieć? Nie będziesz miała nic przeciwko, prawda, mamusiu? Chwilę trwało, zanim napięcie opuściło zesztywniałe ramiona Tylera. Rozluźnił powoli palce trzymające w uścisku szyję żony. Płuca Rebecki znów napełniły się powietrzem, wciąż jednak kuliła się pod ścianą przerażona, próbując po-

wstrzymać podchodzący jej do otartego gardła kaszel. Wzrok miała wbity w twarz Taxon - desperacko próbowała przestrzec córkę przed niebezpieczeństwem. Tyler był kompletnym szaleńcem, zabójcą, przed którym nie można uciec. Ostrzegł ją, co by się stało, gdyby spróbowała go zostawić, a Rebecca wiedziała, że nie ma dość siły, żeby ich ocalić. Nawet Mathew juniora. Jaxon uśmiechnęła się do Tylera z dziecięcą ufnością. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale naprawdę coś słyszałam. I ten sen był taki prawdziwy. A z tobą zawsze czuję się bezpiecznie. - Czuła skurcze w żołądku, jej ciało protestowało przeciwko tak potwornemu kłamstwu. Dłonie miała całe spocone, ale radziła sobie świetnie: wielkookie wcielenie niewinności. Tyler wziął Jaxon za rękę i posłał żonie twarde spojrzenie. - Wracaj do łóżka, Rebecco. Ja posiedzę z Jaxon. Bóg jeden wie, że ty nigdy tego nie robiłaś, nawet kiedy była chora. Uścisk jego dłoni był mocny i Jaxon wciąż wyczuwała w nim napięcie, ale było tam też ciepło, którym emanował zawsze, gdy byli razem. Cokolwiek opętało jej ojczyma, znikło, gdy tylko poczuł fizyczną więź z Jaxon. W ciągu następnych dwóch lat Jaxon i Rebecca starały się ukryć rosnący niepokój o stan umysłu Tylera przed Mathew. Starały się trzymać go możliwie daleko od ojczyma. Wydawało się, że chłopiec był czymś na kształt katalizatora zmian, jakie zachodziły w tym niegdyś kochającym człowieku. Tyler często narzekał, że Mathew mu się przygląda, więc Mathew nauczył się odwracać oczy, kiedy ojczym był w pokoju. Tyler spoglądał na chłopca zimno, wzrokiem pozbawionym emocji lub przepełnionym nienawiścią. Na Rebeccę patrzył jak obcy. Wyglądało na to, że tylko Jaxon potrafi do niego dotrzeć i skupić na sobie jego uwagę. Ta straszliwa odpowiedzialność budziła w dziewczynce przerażenie. Widziała zło rosnące w wujku Tylerze, a po jakimś czasie matka całkowicie się na nią zdała - Jaxon musiała radzić sobie z nim sama. Rebecca nie wychodziła z pokoju, łykała tabletki, które dostarczał jej Tyler, i ignorowała dzieci. Kiedy Jaxon próbowała jej powiedzieć, że boi się, że Tyler

wyrządzi krzywdę Mathew, naciągnęła kołdrę na głowę i zaczęła zawodzić, kołysząc się przy tym w przód i w tył. Zdesperowana Jaxon próbowała powiedzieć wujkowi Russellowi i pozostałym członkom zespołu Tylera, że z ojczymem coś jest nie tak. Mężczyźni jednak tylko się roześmiali i powtórzyli wszystko Tylerowi. Wpadł w taką wściekłość, że Jaxon była przekonana, że zabije całą rodzinę. I choć to ona wygadała o wszystkim kolegom, Tyler obwiniał Rebeccę, powtarzając raz za razem, że zmusiła dziewczynkę, żeby naopowiadała kłamstw. Zbił Rebeccę tak mocno, że Jaxon chciała ją zabrać do szpitala, ale ojczym się nie zgodził. Matka spędziła w łóżku wiele tygodni, a potem dostała zakaz opuszczania domu. Jaxon stworzyła dla Mathew świat fantazji, w którym udawała, że wierzy, że w ich domu nie dzieje się nic złego. Trzymała brata z dala od ojczyma i na ile to możliwe, starała się powściągnąć gniew Tylera na matkę. Coraz więcej czasu spędzała razem z Tylerem poza domem, zachłannie ucząc się wszystkiego na temat samoobrony, broni, ukrywania i tropienia. To był jedyny czas, kiedy mogła mieć pewność, że matka i brat są naprawdę bezpieczni. Pozostali członkowie oddziałów specjalnych chętnie uczestniczyli w jej treningach i wówczas Tyler wydawał się normalny. Rebecca tak daleko odpłynęła od rzeczywistości, że Jaxon nie odważyła się uciec z Mathew. Była pewna, że Tyler zabiłby matkę, gdyby ją zostawiła. Jaxon i mały Mathew mieli własny sekretny świat, o którym nie śmieli powiedzieć nikomu; oboje żyli w ciągłym strachu. Jaxon, pietnaste urodziny Siedziała na lekcji, kiedy ją nagle dopadło. Wszechogarniające przeczucie zagrożenia. Pamiętała, że gwałtownie zaczerpnęła powietrza, bo płuca odmówiły jej posłuszeństwa. Wybiegła z klasy, strącając z ławki książki i zeszyty. Upadły na podłogę za jej plecami. Nauczyciel zawołał za nią, ale Jaxon go zignorowała. Popędziła przed siebie. Biegła ulicami, czując na twarzy podmuchy wiatru. Wybierała każdy skrót, jaki znała.

Nieopodal domu raptem zwolniła. Serce waliło jej jak młotem. Drzwi wejściowe były uchylone, zachęcały do wejścia. Nagle mrok pochwycił jej umysł. Poczuła gwałtowną potrzebę, żeby się zatrzymać, odwrócić. Przeczucie było tak silne, że na chwilę aż ją zmroziło. Mathew nie poszedł do szkoły, bo był chory. Mały Mathew, który tak bardzo przypominał jej ojca. I który z taką łatwością mógł przyprawić Tylera o morderczy amok. Jej Mathew. Jaxon zaschło w ustach. Smak lęku był tak silny, że przestraszyła się, że zaraz zwymiotuje. Żołądek jej się ścisnął, a walenie w głowie niemal zagłuszyło instynkt samozachowawczy. Jaxon zmusiła prawą stopę, by zrobiła krok naprzód. Jeden krok. To nie było łatwe, przypomniało spacer po ruchomych piaskach. Musiała zajrzeć do środka. Musiała to zrobić. Ten przymus był silniejszy niż instynkt, by przeżyć. Napłynęła do niej woń, której nie znała, ale wszystko w środku podpowiadało jej, co to takiego. - Mamo? - Wyszeptała to słowo na głos, talizman, który miał sprawić, że w jej świecie znowu zapanuje porządek, który miał nie dopuścić prawdy rozsadzającej jej głowę. Jedynym sposobem, w jaki mogła zmusić ciało, żeby się ruszyło, było trzymanie się ściany domu. Przesuwała się centymetr za bolesnym centymetrem. Walczyła z własnym instynktem, walczyła z niechęcią, by stawić czoło temu, co było w środku. Przycisnęła mocno dłoń do ust, żeby powstrzymać krzyk, powoli odwróciła głowę i zajrzała do środka. Salon wyglądał tak jak zawsze. Znajomo. Pocieszająco. Ale to nie powstrzymało strachu. Przeciwnie, poczuła panikę. Zmusiła się, żeby wejść na korytarz. Zobaczyła plamę jaskrawej czerwieni na framudze drzwi do pokoju Mathew. Serce zaczęło walić jej tak mocno, że bała się, że zaraz wypadnie jej z piersi. Ruszyła przed siebie, trzymając się ściany, póki nie dotarła do pokoju brata. Modląc się żarliwie, pchnęła palcem drzwi. Koszmarny widok wrył się w jej pamięć na zawsze. Ściany pokoju były spryskane krwią, cała pościel nią nasiąkła. Mathew leżał na łóżku bokiem, z bezwładnie zwieszoną głową. Oczodoły miał puste - jego tak roześmiane niegdyś oczy przepadły

na zawsze. Jaxon nie była w stanie zliczyć ran, które miał na ciele. Nie weszła do pokoju. Nie potrafiła. Powstrzymywało ją coś znacznie potężniejszego niż jej wola. Nie mogła ustać na nogach. Nieoczekiwanie osunęła się na podłogę niczym kupka nieszczęścia, milczący krzyk zaprzeczenia rozdarł jej ciało. Nie ocaliła go. Nie uratowała. Choć to był jej obowiązek. To ona była tą silną, a mimo to zawiodła. I Mathew, z tymi swoimi lśniącymi lokami i miłością do życia, zapłacił ostateczną cenę. Nie chciała się ruszyć, uznała, że nie jest w stanie. Lecz nagle jej umysł ogarnęła litościwa pustka. Opierając się o ścianę, Jaxon podźwignęła się z podłogi i ruszyła korytarzem w stronę sypialni matki. Wiedziała, co tam znajdzie. Powie- działa sobie, że jest gotowa. Tym razem drzwi były otwarte na oścież. Zmusiła się, żeby zajrzeć do środka. Rebecca leżała bezładnie na podłodze. Jaxon poznała, że to matka, po jasnych włosach, które niczym aureola rozsypały się wokół zmiażdżonej głowy. Cała reszta była zbyt pogruchotana i tonęła w krwi, tak że nie sposób było niczego rozróżnić. Jaxon nie potrafiła oderwać oczu od tego widoku. Gardło jej się ścisnęło, zaczęła się dławić. Nie mogła złapać oddechu. Usłyszała jakiś dźwięk. Tak naprawdę tylko cień dźwięku, ale to wystarczyło, żeby lata treningu zrobiły swoje. Uskoczyła w bok i okręciła się na pięcie, stając twarzą w twarz z ojczymem. Ręce i przedramiona miał mokre od krwi, koszulę obryzganą i poplamioną. Twarz miał pogodną, w oczach ciepłe zaproszenie. Uśmiechał się. - Już ich nie ma, kochanie. Nie będziemy musieli więcej słuchać ich marudzenia. - Wyciągnął do niej rękę, najwyraźniej spodziewając się, że ją przyjmie. Jaxon ostrożnie zrobiła krok w tył. Nie chciała, żeby Tyler się zaniepokoił. Sprawiał wrażenie, jakby nie zdawał sobie sprawy, że jest cały we krwi. - Powinnam być w szkole, wujku Tylerze. - Jej głos brzmiał nienaturalnie nawet w jej uszach. Grymas gniewu przemknął mu przez twarz.

- Nie nazwałaś mnie „wujkiem Tylerem", odkąd skończyłaś osiem lat. Gdzie się podział „tatuś"? To twoja matka cię przeciwko mnie nastawiła, prawda? - Ruszył w jej kierunku. Jaxon stała bardzo cicho, nieruchoma, z wyrazem absolutnej niewinności na twarzy. - Nikt nigdy nie mógłby mnie nastawić przeciwko tobie. To niemożliwe. I przecież wiesz, że mama nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Widać było, jak Tyler się rozluźnia. Był już na tyle blisko, że mógł jej dotknąć. Na to nie mogła pozwolić. Jej potworna samodyscyplina nie sięgała tak daleko, by pozwolić, żeby dotknął jej rękami umazanymi krwią najbliższych. Zaatakowała bez ostrzeżenia, waląc go pięścią prosto w gardło i z całej siły kopiąc w kolano. A potem natychmiast odwróciła się i rzuciła do biegu. Ani razu się nie obejrzała. Nie miała dość odwagi. Tylera nauczono, by reagował bez względu na zranienia, a ona była przecież w porównaniu z nim taka mała. Jej ciosy mogły go ogłuszyć, ale na pewno nie unieszkodliwić. Przy odrobinie szczęścia może udało jej się złamać mu rzepkę, wątpiła w to jednak. Przebiegła przez dom i wybiegła na zewnątrz. Rebecca lubiła bezpieczeństwo, jakie zapewniało jej życie w bazie marynarki, i teraz Jaxon była jej za to wdzięczna. Krzycząc co sił w płucach, rzuciła się pędem do domu Russella Andrewsa po przeciwnej stronie ulicy. Na spotkanie wybiegła jej zaniepokojona Berenice, żona Russella. - Co się stało, kochanie? Coś sobie zrobiłaś? Dołączył do nich Russell. Objął szczupłe plecy Jaxon ramieniem. - Twoja matka jest chora? Lepiej znał Jaxon. Zawsze była opanowanym dzieckiem, uważał, że potrafiłaby zachować spokój nawet pod ostrzałem. Gdyby Rebecca była chora, Jaxon zadzwoniłaby po pogotowie. Tymczasem buzię miała tak bladą, że wyglądała jak duch. W jej oczach czaił się horror, na twarzy widać było przerażenie. Russell zerknął na dom po przeciwnej stronie - pogrążony w ciszy,