mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Fleszarowa-Muskat Stanisława - Pod jednym dachem, pod jednym niebem

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Fleszarowa-Muskat Stanisława - Pod jednym dachem, pod jednym niebem.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 27 osób, 28 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 1048 stron)

Stanisława Fleszarowa-Muskat

Pod jednym dachem,

pod jednym niebem Zima tego roku była łagodna, poprzeplatana krótkimi okresami słabych mrozów i nagłych odwilży, podczas których ogrody i pola znów ciemniały pod topniejącym śniegiem. Dawniej, jak opowiadała babka Izabelka (dwie były babki w rodzinie - i obydwie siedziały teraz przy stole - Izabelka, sam żywioł i prawda w każdym słowie i spojrzeniu, i babka Wysoczarska, nigdy nie nazywana imieniem, jakby spreparowana z samych refleksji i zahamowań), a więc dawniej, mawiała babka Izabelka, były całkiem inne, prawdziwe zimy, siarczyście

mroźne, jak Pan Bóg przykazał. Popatrz, Karolinko, mówiła do córki, jak świat się zmienił za mego życia. Czy dawniej kobiety chodziłyby w grudniu w takich cienkich pończochach? - Pewnie dawniej nie było takich cienkich pończoch - wtrąciła Sylwia, nie podnosząc głowy znad talerza. - A nie było - stropiła się nieco babka. - Ale nawet gdyby były, to i tak nikt by nie mógł w takich pończochach wytrzymać. Zima była naprawdę łagodna, łudząca wciąż nadzieją wczesnego przedwiośnia. Sterty śniegu, zgarniętego na brzegi alejki wiodącej od furtki do drzwi werandy, obniżały się w oczach, a

na ich brzegach zaczynały nawet wystawać z ziemi, czarnej, rozpulchnionej wilgocią, zielone czubki krokusów. Karolina, siedząc wraz z Wiktorem u szczytu stołu, rozsuniętego na całą długość, żeby zmieścili się przy nim wszyscy goście, widziała tę alejkę poprzez otwarte szeroko ogromne drzwi między werandą a pokojem, patrzyła wciąż na nią, choć wiedziała, że nikt już nią teraz nie nadejdzie - Agnieszka miała przyjechać z Warszawy dopiero w nocy, po przedstawieniu, a prócz niej przy stole siedzieli już wszyscy, których zaprosiła. Doznawała tego dnia dziwnego uczucia

przerysowania, niezwykłej ostrości wrażeń, które w dodatku odbierała w takim natłoku, jakby całe jej życie zgromadziło się nagle wokół niej i pozwoliło oglądać się z przejmującej bliskości. Nawet ta ścieżka, ujęta tego dnia w dwa obrzeża topniejącego śniegu, oświetlona uliczną latarnią i blaskiem bijącym z pokoju, wydawała jej się chwilami obramowana puszystymi głowami piwonii, rozkwitających w lecie czy też pomarańczowym bogactwem nasturcji, którą pokonywały dopiero pierwsze przymrozki. Nigdy zapewne te kolory nie wydawały jej się tak żywe i nigdy nie widziała ludzi zbliżających się ścieżką ku domowi tak wyraziście, jak

teraz, gdy nadchodzili nią z głębi lat. Tylko Wiktor nie wszedł tędy po raz pierwszy; frontowe wejście w tamtym, złym czasie nie było dla tych, którzy musieli się ukrywać. Może przedostał się przez płot, choć obsadzony był kolczastą wysoką ałyczą, pokrytą jesienią gęsto złotymi soczystymi śliwkami, z których Izabelka Szymankowa robiła pyszne kompoty na zimę, a może otworzył furtkę o zmroku i od razu skierował się ku budynkowi, w którym ojciec trzymał konia i bryczkę, tak pomocne przy pełnieniu obowiązków weterynarza. Koń - niezapomniany Białek - stał pod ścianą w mrocznym kącie

swojej małej stajni, i tam zobaczyła - ukrytego za jego bokiem, nadaremnie usiłującego obwiązać chustką zranione ramię, chłopaka. Wsunęła dłoń pod obrus i położyła ją na kolanie Wiktora. Poczuł to od razu, przechylił głowę i uśmiechnął się do niej, a potem tak jak ona podniósł obrus i położył rękę na jej dłoni. Nie wydawali się sobie śmieszni, choć cieszyło ich to, że mogli zrobić to ukradkiem, bo może śmieszni wydaliby się Krystianowi i jego żonie, a już na pewno Markowi, a zwłaszcza Sylwii, o tak!

zwłaszcza Sylwii, która skończyła już czternaście lat, do czego nie przyznawała się chętnie Agnieszka. - A więc właściwie... - Krystian powiódł spojrzeniem po wszystkich zebranych przy stole, ale głównie mówił do rodziców - właściwie jest to nasza wizyta pożegnalna. Wyjeżdżamy z kraju na początku przyszłego miesiąca. Nie widywali syna zbyt często, choć do Warszawy (i z Warszawy) było tak blisko, ale godzili się z tym jakoś, nie manifestując przykrości. Teraz jednak wyobrażenie oceanu czyniło tę jego, przyszłą przecież dopiero, nieobecność stokroć boleśniejszą.

- I nie znajdziesz już czasu - spytała cicho Karolina - żeby wpaść choć na krótko przed samym wyjazdem? - Och, mamo - zniecierpliwił się Krystian - wiesz, jak to jest. W takiej sytuacji spada na człowieka tysiąc spraw bardziej lub mniej ważnych, ale wszystkie trzeba załatwić. - Kasia ci pomoże. - Ona ma dość zajęć z wyekwipowaniem siebie i Marka. - Tutaj? - roześmiał się Kamil; nie rozumiał przedwyjazdowych kłopotów brata.

- A tutaj! Tutaj! - dość opryskliwie potwierdził Krystian. - Wszystkie sprawunki muszą być załatwione w kraju. - Nie znam się na tym - mruknął Kamil. Pochylił się nad swoją porcją karpia w galarecie i zaczął starannie oddzielać mięso od ości. Karolina niespokojnie spojrzała ku niemu. Zawsze trwogą ją przejmował choćby najlżejszy ton uszczypliwości w słowach Krystiana, kierowanych do młodszego brata. Ale Kamil nie wyglądał na urażonego. Manipulując wciąż sztućcami, powtórzył nawet dość pogodnie: Nie znam się na tym.

- Słusznie - wmieszał się do rozmowy Rozciłowski, pierwszy mąż Agnieszki, choć dawno z nią rozwiedziony, zaproszony jednak przez byłych teściów na rodzinną uroczystość. Był przed kilku laty w Stanach i Krystian pochylił się ku niemu, ciekaw jego zdania na temat, który zdawał się najbardziej go interesować. - Na początku każdego przybysza z Polski przeraża to, że tak mało można kupić za dolara. W bufetach uniwersyteckich, które są przecież tańsze od najtańszych restauracji, befsztyk - co prawda dość potężny - kosztuje dwa dolary. Od razu tracimy nań apetyt, uzmysłowiwszy sobie, co byśmy za te pieniądze kupili w Polsce.

Wszyscy roześmiali się, tylko ksiądz Rudek pozostał poważny. - Gdyby to przeliczyć na dachówki! - westchnął. Remontował dach na kaplicy i miał nadzieję wszystkich parafian wciągnąć w swoje kłopoty. Ale Rozciłowski nie był z jego parafii, ciągnął dalej: - Mówiły mi panie z naszej ambasady, z którymi miałem okazję się zetknąć, że podczas urlopów lub służbowych wyjazdów do kraju, zawsze załatwiają tu wszystkie poważniejsze sprawunki.

- Słyszysz? - zwrócił się Krystian do żony. - No, ale w końcu liczy się przede wszystkim fason! - powiedziała babka Wysoczarska, bez przychylności patrząc na wnuka. Zasięgał informacji na temat Stanów u Rozciłowskiego, który tam był przed kilku laty, zapominając, że ona wróciła stamtąd zaledwie przed rokiem po dłuższym pobycie u córki w Los Angeles. Choć już prawie osiemdziesięcioletnia, włożyła na ten uroczysty rodzinny wieczór czarny kostiumik z brokatu, rozjaśniony bluzką ze złotej lamy o wyrafinowanie skromnym koszulowym kroju. - Liczy się przede wszystkim fason - powtórzyła.

- Moja mama jest zawsze ubrana najmodniej na świecie - odezwała się Sylwia. Wszystko potrafi wyszperać w warszawskich sklepach za całkiem tanie pieniądze. - Mówiła z pełnymi ustami, wymachując widelcem, ale to nie raziło Rozciłowskiego. Patrzył na córkę z miłością, może dlatego, że - choć podrzucona przez Agnieszkę dziadkom - była jednak najwyraźniej dumna z matki. - Nie znam się na tym - powtórzył znów Kamil, właściwie bez związku, ale jakby ze wzrastającą satysfakcją. O czym oni mówią? myślała babka Izabelka. Zdumiewało ją, że tyle rzeczy, tyle w ogóle wszystkiego potrzebują teraz ludzie. Ona przyszła do tego domu

w jednej sukienczynie, kiedy Karol po śmierci matki najął ją do pielęgnowania ojca i prowadzenia domowego gospodarstwa. I wystarczyło, że trąciła go piersią w wąskich drzwiach, że otarła się o niego biodrem, a chłop zgłupiał do tego stopnia, że prostą dziewczynę uczynił panią weterynarzową, choć mogła z nim żyć na kocią łapę i wcale by go do tego nie przymuszała. Piotruś (ten ból w sercu, nie ustający po tylu latach, na przypomnienie jego imienia, wyrazu jego oczu) urodził się dopiero w rok po ślubie, i wszyscy ją - Izabelkę - za to w mieście szanowali.

Pani doktorowo, zwracali się do niej od razu, choć może inne doktorowe wcale nie były z tego zadowolone. - Podać barszcz? - przechyliła się ku Karolinie. - Myślę, że chyba tak... - Karolina powiodła wzrokiem po półmiskach z resztkami zakąsek - powiem zaraz Pawlisiowej, żeby go podgrzała. - Ty siedź! - powstrzymała ją matka unosząc się z miejsca. - To dziś twój wieczór. A poza tym ja z Pawlisiową najlepiej się rozumiem. Żebyś wiedziała, jakie pyszne uszka zrobiła do barszczu!

- Bo to Galicjanka - wyjaśnił ksiądz Rudek. - A u tych z dawnej Galicji, jak barszcz, to tylko z grzybowymi uszkami. - Pawlisiowa była księżą gospodynią, wypożyczoną Wysoczarskim na tę rodzinną uroczystość. Świetna kucharka i tego wieczoru dała popis swoich umiejętności. Ksiądz, który podczas kazania ostatniej niedzieli napomknął aluzyjnie, że niektórzy parafianie żyją ponad stan, podczas gdy ich zabytkowy kościół wymaga wciąż kosztownych remontów, nie krył jednak tego wieczoru dumy ze swojej gospodyni. Sam lubił dobrą kuchnię, a Wysoczarskim należało się takie przyjęcie w okrągłą rocznicę ich ślubu. Tylko jakoś dzisiejsza data...

dzisiejsza data nie zgadzała mu się z tą, którą zapamiętał sprzed lat i zapisał w parafialnych księgach... Dlaczego obchodzili tę rocznicę w grudniu, skoro polskie wojsko wkroczyło do miasta 22 stycznia i dopiero wtedy... Był młodziutkim wikarym, kiedy objął parafię w tym mieście po zasłużonym proboszczu, zamęczonym w Dachau. Wojna jeszcze trwała, ale tutaj już się skończyła, front przesunął się na zachód, ludzie wracali do swoich miejsc, choć oczywiście nie wszyscy, nie wszyscy... Starał się właśnie, zebrawszy trochę informacji o losach mieszkańców tego miasta, uporządkować parafialne księgi

- gdy stanęła przed nim młodziutka para. Dziewczyna była w żałobie, tym bardziej go więc zdziwiło, gdy poprosili o spowiedź i ślub nazajutrz. - Bez zapowiedzi? - zdumiał się. - I bez dyspensy? To niemożliwe. - Musi być możliwe - powiedział chłopak. Jutro idę do wojska. - I na front. - Dostał pan powołanie? - Nie, nie dostałem. - Dlaczego więc... - zająknął się, ale urwał, nie wiedział kogo ma przed sobą.

- Nie dostałem powołania - powtórzył chłopak - ale idę. I chcę, żeby ona - wziął dziewczynę za rękę, a jej łzy napłynęły do oczu - czekała na mnie jako moja żona. Chciał młodych o coś zapytać, ale nie nabył jeszcze dostatecznej praktyki w duszpasterskich sprawach, ogarnęło go zawstydzenie, które miał nadzieję zwalczyć w sobie, zadając to pytanie w mroku konfesjonału. Otworzył księgę i zapytał o nazwiska. Kiedy dziewczyna wymieniła swoje, zrozumiał dlaczego jest w żałobie.

Ojcem jej był weterynarz Szymanko, który zginął ostatniego dnia pobytu Niemców w tym mieście, chował go przed kilkoma dniami na miejscowym cmentarzu. Ludzie o tym wciąż mówili, nie musiał o nic pytać. ”Karolina Szymanko, zapisał, córka Karola i Izabeli z domu Skrobek”. - Wiktor Wysoczarski - powiedział młody, gdy zwrócił ku niemu wzrok. - Skąd? - spytał mimo woli, bo chłopak, choć zbiedzony i wymizerowany, nie pasował mu jakoś do tego miasteczka. Nie odpowiedział na to pytanie, wzruszył tylko ramionami.

- Właściwie... sam nie wiem. - Jak można tego nie wiedzieć? - Wędrowałem ostatnio. - Od kiedy jest pan tutaj? - Od października. Ale... nie meldowany. - Teraz też nie? - Nie. Nie zapytał dlaczego, choć wtedy w pełni jeszcze tego nie rozumiał, a fakt, że młody prosił o sakrament małżeństwa przed dołączeniem do przybyłego zza

Wisły wojska, sprawę dodatkowo zaciemniał. Dopiero później, gdy zaprzyjaźnił się z Wysoczarskim, gdy razem zbierali książki o drugiej wojnie, wyjaśniające i porządkujące niejako czyn zbrojny Polaków, zagmatwany konspiracją podczas jego trwania, dopiero wtedy zrozumiał to ”wędrowanie” młodego człowieka, które z dopalającej się po powstaniu Warszawy zawiodło go wraz z wycofującymi się przez Żoliborz oddziałami AK do Puszczy Kampinoskiej, skąd Niemcy wypchnęli je w mściwie precyzyjnej akacji „Sternschnuppe” aż pod Żyrardów i Jaktorów. Tu zadano im cios ostateczny,