pod jednym niebem
Zima tego roku była łagodna,
poprzeplatana krótkimi okresami
słabych mrozów i nagłych odwilży,
podczas których ogrody i pola znów
ciemniały pod topniejącym śniegiem.
Dawniej, jak opowiadała babka
Izabelka (dwie były babki w rodzinie - i
obydwie siedziały teraz przy stole -
Izabelka, sam żywioł i prawda w
każdym słowie i spojrzeniu, i babka
Wysoczarska, nigdy nie nazywana
imieniem, jakby spreparowana z samych
refleksji i zahamowań), a więc dawniej,
mawiała babka Izabelka, były całkiem
inne, prawdziwe zimy, siarczyście
mroźne, jak Pan Bóg przykazał. Popatrz,
Karolinko, mówiła do córki, jak świat
się zmienił za mego życia. Czy dawniej
kobiety chodziłyby w grudniu w takich
cienkich pończochach?
- Pewnie dawniej nie było takich
cienkich pończoch - wtrąciła Sylwia, nie
podnosząc głowy znad talerza.
- A nie było - stropiła się nieco babka. -
Ale nawet gdyby były, to i tak nikt by nie
mógł w takich pończochach wytrzymać.
Zima była naprawdę łagodna, łudząca
wciąż nadzieją wczesnego
przedwiośnia. Sterty śniegu, zgarniętego
na brzegi alejki wiodącej od furtki do
drzwi werandy, obniżały się w oczach, a
na ich brzegach zaczynały nawet
wystawać z ziemi, czarnej,
rozpulchnionej wilgocią, zielone czubki
krokusów.
Karolina, siedząc wraz z Wiktorem u
szczytu stołu, rozsuniętego na całą
długość, żeby zmieścili się przy nim
wszyscy goście, widziała tę alejkę
poprzez otwarte szeroko ogromne drzwi
między werandą a pokojem, patrzyła
wciąż na nią, choć wiedziała, że nikt już
nią teraz nie nadejdzie - Agnieszka
miała przyjechać z Warszawy dopiero w
nocy, po przedstawieniu, a prócz niej
przy stole siedzieli już wszyscy, których
zaprosiła.
Doznawała tego dnia dziwnego uczucia
przerysowania, niezwykłej ostrości
wrażeń, które w dodatku odbierała w
takim natłoku, jakby całe jej życie
zgromadziło się nagle wokół niej i
pozwoliło oglądać się z przejmującej
bliskości. Nawet ta ścieżka, ujęta tego
dnia w dwa obrzeża topniejącego
śniegu, oświetlona uliczną latarnią i
blaskiem bijącym z pokoju, wydawała
jej się chwilami obramowana
puszystymi głowami piwonii,
rozkwitających w lecie czy też
pomarańczowym bogactwem nasturcji,
którą pokonywały dopiero pierwsze
przymrozki. Nigdy zapewne te kolory
nie wydawały jej się tak żywe i nigdy
nie widziała ludzi zbliżających się
ścieżką ku domowi tak wyraziście, jak
teraz, gdy nadchodzili nią z głębi lat.
Tylko Wiktor nie wszedł tędy po raz
pierwszy; frontowe wejście w tamtym,
złym czasie nie było dla tych, którzy
musieli się ukrywać. Może przedostał
się przez płot, choć obsadzony był
kolczastą wysoką ałyczą, pokrytą
jesienią gęsto złotymi soczystymi
śliwkami, z których Izabelka
Szymankowa robiła pyszne kompoty na
zimę, a może otworzył furtkę o zmroku i
od razu skierował się ku budynkowi, w
którym ojciec trzymał konia i bryczkę,
tak pomocne przy pełnieniu obowiązków
weterynarza. Koń - niezapomniany
Białek
- stał pod ścianą w mrocznym kącie
swojej małej stajni, i tam zobaczyła -
ukrytego za jego bokiem, nadaremnie
usiłującego obwiązać chustką zranione
ramię, chłopaka.
Wsunęła dłoń pod obrus i położyła ją na
kolanie Wiktora. Poczuł to od razu,
przechylił głowę i uśmiechnął się do
niej, a potem tak jak ona podniósł
obrus i położył rękę na jej dłoni. Nie
wydawali się sobie śmieszni, choć
cieszyło ich to, że mogli zrobić to
ukradkiem, bo może śmieszni wydaliby
się Krystianowi i jego żonie, a już na
pewno Markowi, a zwłaszcza Sylwii, o
tak!
zwłaszcza Sylwii, która skończyła już
czternaście lat, do czego nie
przyznawała się chętnie Agnieszka.
- A więc właściwie... - Krystian
powiódł spojrzeniem po wszystkich
zebranych przy stole, ale głównie mówił
do rodziców - właściwie jest to nasza
wizyta pożegnalna. Wyjeżdżamy z kraju
na początku przyszłego miesiąca.
Nie widywali syna zbyt często, choć do
Warszawy (i z Warszawy) było tak
blisko, ale godzili się z tym jakoś, nie
manifestując przykrości. Teraz jednak
wyobrażenie oceanu czyniło tę jego,
przyszłą przecież dopiero, nieobecność
stokroć boleśniejszą.
- I nie znajdziesz już czasu - spytała
cicho Karolina - żeby wpaść choć na
krótko przed samym wyjazdem?
- Och, mamo - zniecierpliwił się
Krystian - wiesz, jak to jest. W takiej
sytuacji spada na człowieka tysiąc
spraw bardziej lub mniej ważnych, ale
wszystkie trzeba załatwić.
- Kasia ci pomoże.
- Ona ma dość zajęć z wyekwipowaniem
siebie i Marka.
- Tutaj? - roześmiał się Kamil; nie
rozumiał przedwyjazdowych kłopotów
brata.
- A tutaj! Tutaj! - dość opryskliwie
potwierdził Krystian. - Wszystkie
sprawunki muszą być załatwione w
kraju.
- Nie znam się na tym - mruknął Kamil.
Pochylił się nad swoją porcją karpia w
galarecie i zaczął starannie oddzielać
mięso od ości. Karolina niespokojnie
spojrzała ku niemu. Zawsze trwogą ją
przejmował choćby najlżejszy ton
uszczypliwości w słowach Krystiana,
kierowanych do młodszego brata. Ale
Kamil nie wyglądał na urażonego.
Manipulując wciąż sztućcami, powtórzył
nawet dość pogodnie: Nie znam się na
tym.
- Słusznie - wmieszał się do rozmowy
Rozciłowski, pierwszy mąż Agnieszki,
choć dawno z nią rozwiedziony,
zaproszony jednak przez byłych teściów
na rodzinną uroczystość. Był przed kilku
laty w Stanach i Krystian pochylił się ku
niemu, ciekaw jego zdania na temat,
który zdawał się najbardziej go
interesować. - Na początku każdego
przybysza z Polski przeraża to, że tak
mało można kupić za dolara. W bufetach
uniwersyteckich, które są przecież
tańsze od najtańszych restauracji,
befsztyk - co prawda dość potężny -
kosztuje dwa dolary. Od razu tracimy
nań apetyt, uzmysłowiwszy sobie, co
byśmy za te pieniądze kupili w Polsce.
Wszyscy roześmiali się, tylko ksiądz
Rudek pozostał poważny.
- Gdyby to przeliczyć na dachówki! -
westchnął.
Remontował dach na kaplicy i miał
nadzieję wszystkich parafian wciągnąć
w swoje kłopoty.
Ale Rozciłowski nie był z jego parafii,
ciągnął dalej:
- Mówiły mi panie z naszej ambasady, z
którymi miałem okazję się zetknąć, że
podczas urlopów lub służbowych
wyjazdów do kraju, zawsze załatwiają
tu wszystkie poważniejsze sprawunki.
- Słyszysz? - zwrócił się Krystian do
żony.
- No, ale w końcu liczy się przede
wszystkim fason! - powiedziała babka
Wysoczarska, bez przychylności patrząc
na wnuka. Zasięgał informacji na temat
Stanów u Rozciłowskiego, który tam był
przed kilku laty, zapominając, że ona
wróciła stamtąd zaledwie przed rokiem
po dłuższym pobycie u córki w Los
Angeles. Choć już prawie
osiemdziesięcioletnia, włożyła na ten
uroczysty rodzinny wieczór czarny
kostiumik z brokatu, rozjaśniony bluzką
ze złotej lamy o wyrafinowanie
skromnym koszulowym kroju. - Liczy się
przede wszystkim fason - powtórzyła.
- Moja mama jest zawsze ubrana
najmodniej na świecie - odezwała się
Sylwia. Wszystko potrafi wyszperać w
warszawskich sklepach za całkiem tanie
pieniądze. - Mówiła z pełnymi ustami,
wymachując widelcem, ale to nie raziło
Rozciłowskiego. Patrzył na córkę z
miłością, może dlatego, że - choć
podrzucona przez Agnieszkę dziadkom -
była jednak najwyraźniej dumna z matki.
- Nie znam się na tym - powtórzył znów
Kamil, właściwie bez związku, ale
jakby ze wzrastającą satysfakcją.
O czym oni mówią? myślała babka
Izabelka. Zdumiewało ją, że tyle rzeczy,
tyle w ogóle wszystkiego potrzebują
teraz ludzie. Ona przyszła do tego domu
w jednej sukienczynie, kiedy Karol po
śmierci matki najął ją do pielęgnowania
ojca i prowadzenia domowego
gospodarstwa. I wystarczyło, że trąciła
go piersią w wąskich drzwiach, że
otarła się o niego biodrem, a chłop
zgłupiał do tego stopnia, że prostą
dziewczynę uczynił panią
weterynarzową, choć mogła z nim żyć na
kocią łapę i wcale by go do tego nie
przymuszała.
Piotruś (ten ból w sercu, nie ustający po
tylu latach, na przypomnienie jego
imienia, wyrazu jego oczu) urodził się
dopiero w rok po ślubie, i wszyscy ją -
Izabelkę - za to w mieście szanowali.
Pani doktorowo, zwracali się do niej od
razu, choć może inne doktorowe wcale
nie były z tego zadowolone.
- Podać barszcz? - przechyliła się ku
Karolinie.
- Myślę, że chyba tak... - Karolina
powiodła wzrokiem po półmiskach z
resztkami zakąsek - powiem zaraz
Pawlisiowej, żeby go podgrzała.
- Ty siedź! - powstrzymała ją matka
unosząc się z miejsca. - To dziś twój
wieczór. A poza tym ja z Pawlisiową
najlepiej się rozumiem. Żebyś
wiedziała, jakie pyszne uszka zrobiła do
barszczu!
- Bo to Galicjanka - wyjaśnił ksiądz
Rudek. - A u tych z dawnej Galicji, jak
barszcz, to tylko z grzybowymi uszkami.
- Pawlisiowa była księżą gospodynią,
wypożyczoną Wysoczarskim na tę
rodzinną uroczystość. Świetna kucharka
i tego wieczoru dała popis swoich
umiejętności. Ksiądz, który podczas
kazania ostatniej niedzieli napomknął
aluzyjnie, że niektórzy parafianie żyją
ponad stan, podczas gdy ich zabytkowy
kościół wymaga wciąż kosztownych
remontów, nie krył jednak tego wieczoru
dumy ze swojej gospodyni. Sam lubił
dobrą kuchnię, a Wysoczarskim należało
się takie przyjęcie w okrągłą rocznicę
ich ślubu. Tylko jakoś dzisiejsza data...
dzisiejsza data nie zgadzała mu się z tą,
którą zapamiętał sprzed lat i zapisał w
parafialnych księgach... Dlaczego
obchodzili tę rocznicę w grudniu, skoro
polskie wojsko wkroczyło do miasta 22
stycznia i dopiero wtedy...
Był młodziutkim wikarym, kiedy objął
parafię w tym mieście po zasłużonym
proboszczu, zamęczonym w Dachau.
Wojna jeszcze trwała, ale tutaj już się
skończyła, front przesunął się na zachód,
ludzie wracali do swoich miejsc, choć
oczywiście nie wszyscy, nie wszyscy...
Starał się właśnie, zebrawszy trochę
informacji o losach mieszkańców tego
miasta, uporządkować parafialne księgi
- gdy stanęła przed nim młodziutka para.
Dziewczyna była w żałobie, tym
bardziej go więc zdziwiło, gdy poprosili
o spowiedź i ślub nazajutrz.
- Bez zapowiedzi? - zdumiał się. - I bez
dyspensy? To niemożliwe.
- Musi być możliwe - powiedział
chłopak. Jutro idę do wojska. - I na
front.
- Dostał pan powołanie?
- Nie, nie dostałem.
- Dlaczego więc... - zająknął się, ale
urwał, nie wiedział kogo ma przed sobą.
- Nie dostałem powołania - powtórzył
chłopak - ale idę. I chcę, żeby ona -
wziął dziewczynę za rękę, a jej łzy
napłynęły do oczu - czekała na mnie jako
moja żona.
Chciał młodych o coś zapytać, ale nie
nabył jeszcze dostatecznej praktyki w
duszpasterskich sprawach, ogarnęło go
zawstydzenie, które miał nadzieję
zwalczyć w sobie, zadając to pytanie w
mroku konfesjonału.
Otworzył księgę i zapytał o nazwiska.
Kiedy dziewczyna wymieniła swoje,
zrozumiał dlaczego jest w żałobie.
Ojcem jej był weterynarz Szymanko,
który zginął ostatniego dnia pobytu
Niemców w tym mieście, chował go
przed kilkoma dniami na miejscowym
cmentarzu. Ludzie o tym wciąż mówili,
nie musiał o nic pytać. ”Karolina
Szymanko, zapisał, córka Karola i
Izabeli z domu Skrobek”.
- Wiktor Wysoczarski - powiedział
młody, gdy zwrócił ku niemu wzrok.
- Skąd? - spytał mimo woli, bo chłopak,
choć zbiedzony i wymizerowany, nie
pasował mu jakoś do tego miasteczka.
Nie odpowiedział na to pytanie,
wzruszył tylko ramionami.
- Właściwie... sam nie wiem.
- Jak można tego nie wiedzieć?
- Wędrowałem ostatnio.
- Od kiedy jest pan tutaj?
- Od października. Ale... nie
meldowany.
- Teraz też nie?
- Nie.
Nie zapytał dlaczego, choć wtedy w
pełni jeszcze tego nie rozumiał, a fakt, że
młody prosił o sakrament małżeństwa
przed dołączeniem do przybyłego zza
Wisły wojska, sprawę dodatkowo
zaciemniał. Dopiero później, gdy
zaprzyjaźnił się z Wysoczarskim, gdy
razem zbierali książki o drugiej wojnie,
wyjaśniające i porządkujące niejako
czyn zbrojny Polaków, zagmatwany
konspiracją podczas jego trwania,
dopiero wtedy zrozumiał to
”wędrowanie” młodego człowieka,
które z dopalającej się po powstaniu
Warszawy zawiodło go wraz z
wycofującymi się przez Żoliborz
oddziałami AK do Puszczy
Kampinoskiej, skąd Niemcy wypchnęli
je w mściwie precyzyjnej akacji
„Sternschnuppe” aż pod Żyrardów i
Jaktorów. Tu zadano im cios ostateczny,
Stanisława Fleszarowa-Muskat
Pod jednym dachem,
pod jednym niebem Zima tego roku była łagodna, poprzeplatana krótkimi okresami słabych mrozów i nagłych odwilży, podczas których ogrody i pola znów ciemniały pod topniejącym śniegiem. Dawniej, jak opowiadała babka Izabelka (dwie były babki w rodzinie - i obydwie siedziały teraz przy stole - Izabelka, sam żywioł i prawda w każdym słowie i spojrzeniu, i babka Wysoczarska, nigdy nie nazywana imieniem, jakby spreparowana z samych refleksji i zahamowań), a więc dawniej, mawiała babka Izabelka, były całkiem inne, prawdziwe zimy, siarczyście
mroźne, jak Pan Bóg przykazał. Popatrz, Karolinko, mówiła do córki, jak świat się zmienił za mego życia. Czy dawniej kobiety chodziłyby w grudniu w takich cienkich pończochach? - Pewnie dawniej nie było takich cienkich pończoch - wtrąciła Sylwia, nie podnosząc głowy znad talerza. - A nie było - stropiła się nieco babka. - Ale nawet gdyby były, to i tak nikt by nie mógł w takich pończochach wytrzymać. Zima była naprawdę łagodna, łudząca wciąż nadzieją wczesnego przedwiośnia. Sterty śniegu, zgarniętego na brzegi alejki wiodącej od furtki do drzwi werandy, obniżały się w oczach, a
na ich brzegach zaczynały nawet wystawać z ziemi, czarnej, rozpulchnionej wilgocią, zielone czubki krokusów. Karolina, siedząc wraz z Wiktorem u szczytu stołu, rozsuniętego na całą długość, żeby zmieścili się przy nim wszyscy goście, widziała tę alejkę poprzez otwarte szeroko ogromne drzwi między werandą a pokojem, patrzyła wciąż na nią, choć wiedziała, że nikt już nią teraz nie nadejdzie - Agnieszka miała przyjechać z Warszawy dopiero w nocy, po przedstawieniu, a prócz niej przy stole siedzieli już wszyscy, których zaprosiła. Doznawała tego dnia dziwnego uczucia
przerysowania, niezwykłej ostrości wrażeń, które w dodatku odbierała w takim natłoku, jakby całe jej życie zgromadziło się nagle wokół niej i pozwoliło oglądać się z przejmującej bliskości. Nawet ta ścieżka, ujęta tego dnia w dwa obrzeża topniejącego śniegu, oświetlona uliczną latarnią i blaskiem bijącym z pokoju, wydawała jej się chwilami obramowana puszystymi głowami piwonii, rozkwitających w lecie czy też pomarańczowym bogactwem nasturcji, którą pokonywały dopiero pierwsze przymrozki. Nigdy zapewne te kolory nie wydawały jej się tak żywe i nigdy nie widziała ludzi zbliżających się ścieżką ku domowi tak wyraziście, jak
teraz, gdy nadchodzili nią z głębi lat. Tylko Wiktor nie wszedł tędy po raz pierwszy; frontowe wejście w tamtym, złym czasie nie było dla tych, którzy musieli się ukrywać. Może przedostał się przez płot, choć obsadzony był kolczastą wysoką ałyczą, pokrytą jesienią gęsto złotymi soczystymi śliwkami, z których Izabelka Szymankowa robiła pyszne kompoty na zimę, a może otworzył furtkę o zmroku i od razu skierował się ku budynkowi, w którym ojciec trzymał konia i bryczkę, tak pomocne przy pełnieniu obowiązków weterynarza. Koń - niezapomniany Białek - stał pod ścianą w mrocznym kącie
swojej małej stajni, i tam zobaczyła - ukrytego za jego bokiem, nadaremnie usiłującego obwiązać chustką zranione ramię, chłopaka. Wsunęła dłoń pod obrus i położyła ją na kolanie Wiktora. Poczuł to od razu, przechylił głowę i uśmiechnął się do niej, a potem tak jak ona podniósł obrus i położył rękę na jej dłoni. Nie wydawali się sobie śmieszni, choć cieszyło ich to, że mogli zrobić to ukradkiem, bo może śmieszni wydaliby się Krystianowi i jego żonie, a już na pewno Markowi, a zwłaszcza Sylwii, o tak!
zwłaszcza Sylwii, która skończyła już czternaście lat, do czego nie przyznawała się chętnie Agnieszka. - A więc właściwie... - Krystian powiódł spojrzeniem po wszystkich zebranych przy stole, ale głównie mówił do rodziców - właściwie jest to nasza wizyta pożegnalna. Wyjeżdżamy z kraju na początku przyszłego miesiąca. Nie widywali syna zbyt często, choć do Warszawy (i z Warszawy) było tak blisko, ale godzili się z tym jakoś, nie manifestując przykrości. Teraz jednak wyobrażenie oceanu czyniło tę jego, przyszłą przecież dopiero, nieobecność stokroć boleśniejszą.
- I nie znajdziesz już czasu - spytała cicho Karolina - żeby wpaść choć na krótko przed samym wyjazdem? - Och, mamo - zniecierpliwił się Krystian - wiesz, jak to jest. W takiej sytuacji spada na człowieka tysiąc spraw bardziej lub mniej ważnych, ale wszystkie trzeba załatwić. - Kasia ci pomoże. - Ona ma dość zajęć z wyekwipowaniem siebie i Marka. - Tutaj? - roześmiał się Kamil; nie rozumiał przedwyjazdowych kłopotów brata.
- A tutaj! Tutaj! - dość opryskliwie potwierdził Krystian. - Wszystkie sprawunki muszą być załatwione w kraju. - Nie znam się na tym - mruknął Kamil. Pochylił się nad swoją porcją karpia w galarecie i zaczął starannie oddzielać mięso od ości. Karolina niespokojnie spojrzała ku niemu. Zawsze trwogą ją przejmował choćby najlżejszy ton uszczypliwości w słowach Krystiana, kierowanych do młodszego brata. Ale Kamil nie wyglądał na urażonego. Manipulując wciąż sztućcami, powtórzył nawet dość pogodnie: Nie znam się na tym.
- Słusznie - wmieszał się do rozmowy Rozciłowski, pierwszy mąż Agnieszki, choć dawno z nią rozwiedziony, zaproszony jednak przez byłych teściów na rodzinną uroczystość. Był przed kilku laty w Stanach i Krystian pochylił się ku niemu, ciekaw jego zdania na temat, który zdawał się najbardziej go interesować. - Na początku każdego przybysza z Polski przeraża to, że tak mało można kupić za dolara. W bufetach uniwersyteckich, które są przecież tańsze od najtańszych restauracji, befsztyk - co prawda dość potężny - kosztuje dwa dolary. Od razu tracimy nań apetyt, uzmysłowiwszy sobie, co byśmy za te pieniądze kupili w Polsce.
Wszyscy roześmiali się, tylko ksiądz Rudek pozostał poważny. - Gdyby to przeliczyć na dachówki! - westchnął. Remontował dach na kaplicy i miał nadzieję wszystkich parafian wciągnąć w swoje kłopoty. Ale Rozciłowski nie był z jego parafii, ciągnął dalej: - Mówiły mi panie z naszej ambasady, z którymi miałem okazję się zetknąć, że podczas urlopów lub służbowych wyjazdów do kraju, zawsze załatwiają tu wszystkie poważniejsze sprawunki.
- Słyszysz? - zwrócił się Krystian do żony. - No, ale w końcu liczy się przede wszystkim fason! - powiedziała babka Wysoczarska, bez przychylności patrząc na wnuka. Zasięgał informacji na temat Stanów u Rozciłowskiego, który tam był przed kilku laty, zapominając, że ona wróciła stamtąd zaledwie przed rokiem po dłuższym pobycie u córki w Los Angeles. Choć już prawie osiemdziesięcioletnia, włożyła na ten uroczysty rodzinny wieczór czarny kostiumik z brokatu, rozjaśniony bluzką ze złotej lamy o wyrafinowanie skromnym koszulowym kroju. - Liczy się przede wszystkim fason - powtórzyła.
- Moja mama jest zawsze ubrana najmodniej na świecie - odezwała się Sylwia. Wszystko potrafi wyszperać w warszawskich sklepach za całkiem tanie pieniądze. - Mówiła z pełnymi ustami, wymachując widelcem, ale to nie raziło Rozciłowskiego. Patrzył na córkę z miłością, może dlatego, że - choć podrzucona przez Agnieszkę dziadkom - była jednak najwyraźniej dumna z matki. - Nie znam się na tym - powtórzył znów Kamil, właściwie bez związku, ale jakby ze wzrastającą satysfakcją. O czym oni mówią? myślała babka Izabelka. Zdumiewało ją, że tyle rzeczy, tyle w ogóle wszystkiego potrzebują teraz ludzie. Ona przyszła do tego domu
w jednej sukienczynie, kiedy Karol po śmierci matki najął ją do pielęgnowania ojca i prowadzenia domowego gospodarstwa. I wystarczyło, że trąciła go piersią w wąskich drzwiach, że otarła się o niego biodrem, a chłop zgłupiał do tego stopnia, że prostą dziewczynę uczynił panią weterynarzową, choć mogła z nim żyć na kocią łapę i wcale by go do tego nie przymuszała. Piotruś (ten ból w sercu, nie ustający po tylu latach, na przypomnienie jego imienia, wyrazu jego oczu) urodził się dopiero w rok po ślubie, i wszyscy ją - Izabelkę - za to w mieście szanowali.
Pani doktorowo, zwracali się do niej od razu, choć może inne doktorowe wcale nie były z tego zadowolone. - Podać barszcz? - przechyliła się ku Karolinie. - Myślę, że chyba tak... - Karolina powiodła wzrokiem po półmiskach z resztkami zakąsek - powiem zaraz Pawlisiowej, żeby go podgrzała. - Ty siedź! - powstrzymała ją matka unosząc się z miejsca. - To dziś twój wieczór. A poza tym ja z Pawlisiową najlepiej się rozumiem. Żebyś wiedziała, jakie pyszne uszka zrobiła do barszczu!
- Bo to Galicjanka - wyjaśnił ksiądz Rudek. - A u tych z dawnej Galicji, jak barszcz, to tylko z grzybowymi uszkami. - Pawlisiowa była księżą gospodynią, wypożyczoną Wysoczarskim na tę rodzinną uroczystość. Świetna kucharka i tego wieczoru dała popis swoich umiejętności. Ksiądz, który podczas kazania ostatniej niedzieli napomknął aluzyjnie, że niektórzy parafianie żyją ponad stan, podczas gdy ich zabytkowy kościół wymaga wciąż kosztownych remontów, nie krył jednak tego wieczoru dumy ze swojej gospodyni. Sam lubił dobrą kuchnię, a Wysoczarskim należało się takie przyjęcie w okrągłą rocznicę ich ślubu. Tylko jakoś dzisiejsza data...
dzisiejsza data nie zgadzała mu się z tą, którą zapamiętał sprzed lat i zapisał w parafialnych księgach... Dlaczego obchodzili tę rocznicę w grudniu, skoro polskie wojsko wkroczyło do miasta 22 stycznia i dopiero wtedy... Był młodziutkim wikarym, kiedy objął parafię w tym mieście po zasłużonym proboszczu, zamęczonym w Dachau. Wojna jeszcze trwała, ale tutaj już się skończyła, front przesunął się na zachód, ludzie wracali do swoich miejsc, choć oczywiście nie wszyscy, nie wszyscy... Starał się właśnie, zebrawszy trochę informacji o losach mieszkańców tego miasta, uporządkować parafialne księgi
- gdy stanęła przed nim młodziutka para. Dziewczyna była w żałobie, tym bardziej go więc zdziwiło, gdy poprosili o spowiedź i ślub nazajutrz. - Bez zapowiedzi? - zdumiał się. - I bez dyspensy? To niemożliwe. - Musi być możliwe - powiedział chłopak. Jutro idę do wojska. - I na front. - Dostał pan powołanie? - Nie, nie dostałem. - Dlaczego więc... - zająknął się, ale urwał, nie wiedział kogo ma przed sobą.
- Nie dostałem powołania - powtórzył chłopak - ale idę. I chcę, żeby ona - wziął dziewczynę za rękę, a jej łzy napłynęły do oczu - czekała na mnie jako moja żona. Chciał młodych o coś zapytać, ale nie nabył jeszcze dostatecznej praktyki w duszpasterskich sprawach, ogarnęło go zawstydzenie, które miał nadzieję zwalczyć w sobie, zadając to pytanie w mroku konfesjonału. Otworzył księgę i zapytał o nazwiska. Kiedy dziewczyna wymieniła swoje, zrozumiał dlaczego jest w żałobie.
Ojcem jej był weterynarz Szymanko, który zginął ostatniego dnia pobytu Niemców w tym mieście, chował go przed kilkoma dniami na miejscowym cmentarzu. Ludzie o tym wciąż mówili, nie musiał o nic pytać. ”Karolina Szymanko, zapisał, córka Karola i Izabeli z domu Skrobek”. - Wiktor Wysoczarski - powiedział młody, gdy zwrócił ku niemu wzrok. - Skąd? - spytał mimo woli, bo chłopak, choć zbiedzony i wymizerowany, nie pasował mu jakoś do tego miasteczka. Nie odpowiedział na to pytanie, wzruszył tylko ramionami.
- Właściwie... sam nie wiem. - Jak można tego nie wiedzieć? - Wędrowałem ostatnio. - Od kiedy jest pan tutaj? - Od października. Ale... nie meldowany. - Teraz też nie? - Nie. Nie zapytał dlaczego, choć wtedy w pełni jeszcze tego nie rozumiał, a fakt, że młody prosił o sakrament małżeństwa przed dołączeniem do przybyłego zza
Wisły wojska, sprawę dodatkowo zaciemniał. Dopiero później, gdy zaprzyjaźnił się z Wysoczarskim, gdy razem zbierali książki o drugiej wojnie, wyjaśniające i porządkujące niejako czyn zbrojny Polaków, zagmatwany konspiracją podczas jego trwania, dopiero wtedy zrozumiał to ”wędrowanie” młodego człowieka, które z dopalającej się po powstaniu Warszawy zawiodło go wraz z wycofującymi się przez Żoliborz oddziałami AK do Puszczy Kampinoskiej, skąd Niemcy wypchnęli je w mściwie precyzyjnej akacji „Sternschnuppe” aż pod Żyrardów i Jaktorów. Tu zadano im cios ostateczny,