Nic, co Ŝyje, nie Ŝyje ani samo, ani dla siebie.
William Blake Księga Thel
Rozdział 1
Luty, rok 1818
Miała ochotę tańczyć. Stopami w jedwabnych pantofelkach, niewidocznych
spod białej, a moŜe błękitnej, nie – zielonej jedwabnej sukni, stukała w podłogę.
Wystukiwała rytm melodii, granej przez orkiestrę.
Niezliczone migotliwe świece w kryształowych kandelabrach zalewały złotym
blaskiem salę balową. Tancerze płynęli po parkiecie, wirując w takt nowego,
śmiałego walca – damy w kosztownych, pastelowych, połyskujących jedwabiach,
dŜentelmeni w statecznej czerni i bieli.
Nagle poczuła, Ŝe ktoś jej się przypatruje. Zerkając sponad malowanego
wachlarza, dostrzegła jedynie zarys wysokiej, imponującej sylwetki męŜczyzny,
nim wirujący tancerze znów ukryli go przed jej wzrokiem.
Jej serce zabiło szybciej. Ciałem wstrząsnął dreszcz. Wiedziała, po prostu
wiedziała, Ŝe idzie, by ją poprosić do następnego kadryla.
Z szeroko otwartymi oczami, z łomoczącym sercem czekała, aŜ wreszcie będzie
mogła spojrzeć w twarz tajemniczego męŜczyzny. Przeznaczonego jej bohatera...
Coś wyrwało Eden Farraday z błogiej zadumy. Ogarnął ją niepokój, a po
plecach przebiegł niemiły dreszcz.
Rzeczywistość przemocą wdzierała się w niechętne zmysły, niosąc ze sobą
niemilknące hałasy i zjadliwe wonie kolejnej czarnej, wilgotnej nocy w
tropikalnym lesie.
Zamiast kryształowych Ŝyrandoli – samotna, zardzewiała latarnia stojąca na
bambusowym stole obok hamaka, rozwieszonego pod lekką jak obłok moskitierą.
Zamiast dam i dŜentelmenów – blade ćmy tańczące wokół szkła latarni. A ponad
palmowym dachem leśnego domu na palach – ciemność, pulsująca głosami
niezliczonych Ŝywych istot.
Owady hałasowały wręcz ogłuszająco. Małpy wykłócały się o najwygodniejsze
gałęzie do spania. Tylko wrzaskliwe papugi przerwały na noc swoje sprzeczki.
Gdzieś w oddali jaguar ostrzegał rykiem rywala, który zapuścił się na jego
terytorium – wraz z nocą nadeszła godzina łowów dla tych wspaniałych bestii.
Echo dzikiego ryku przegoniło do reszty migotliwą wizję londyńskiego
splendoru, nie pozostawiając nic z wyjątkiem przedmiotu, który ją sprowadził –
nieaktualnego od roku, poŜółkłego i zmiętego egzemplarza „La Belle Assemblee",
przysłanego przez drogą kuzynkę Amelię aŜ z Anglii.
Eden wciąŜ była niespokojna, jakby instynkt ostrzegał ją przed
niebezpieczeństwem.
Rozejrzała się ostroŜnie dokoła. Powoli wyciągnęła dłoń do pistoletu, który
zawsze miała gdzieś blisko.
I nagle usłyszała. Słaby, ledwie słyszalny syk gdzieś nad głową. Stanowczo
zbyt blisko.
Uniosła głowę i spojrzała wprost w zimne, czarne oko ogromnej Ŝararaki.
Błyskając kłami, śmiercionośny wąŜ wysuwał rozdwojony język w jej kierunku.
Eden cofnęła się powoli, bojąc poruszyć się zbyt gwałtownie.
WąŜ poszukiwał gorącokrwistej zdobyczy. Zdawał się wyczuwać wibracje
gwałtownie bijącego serca dziewczyny. Zararaka często odwiedzała ludzkie
siedziby w tropikach. Ludzie pozostawiali okruchy, okruchy przyciągały myszy, a
za myszami podąŜały węŜe. Zararaka znana była z tego, Ŝe atakowała przy
najmniejszej prowokacji.
Jej ukąszenie oznaczało śmierć.
Zwinnie wślizgnęła się na podniszczone belki podtrzymujące dach ich
schronienia. Pewnie szukała tłustej myszy na przekąskę. W tej chwili owinęła się
wokół słupa, do którego przywiązano hamak Eden. Zwierzę przyglądało się
dziewczynie, jakby się zastanawiało, jak teŜ będzie smakować.
Ku zdumieniu Eden wąŜ wsunął się pod moskitierę. Jego jad mógł w pół
godziny zabić rosłego męŜczyznę. Eden widziała to juŜ kiedyś, i nie był to
przyjemny widok.
Kiedy zararaka wygięła łuskowatą szyję w złowróŜbne S, Eden wiedziała, Ŝe
ma ułamek sekundy, nim wściekły wąŜ wystrzeli w jej kierunku jak bicz i zatopi w
niej kły.
Odchyliła się w tył w hamaku, uniosła pistolet i wystrzeliła.
AŜ krzyknęła z obrzydzenia, gdy urwany łeb gada plasnął prosto na ukochany
magazyn o modzie.
– Do stu tysięcy... ! – zaczęła, ale pohamowała się i dokończyła juŜ bezgłośnie.
Wszak wyrafinowane londyńskie damy nie przeklinają na głos.
Ale czy ktoś mógł jej to mieć za złe?!
Ten przeklęty magazyn wędrował tu cały rok, do licha cięŜkiego, ostatni etap
podróŜy pokonując w sakwie umyślnego kuriera z Jamajki. Zręcznie
wyskoczywszy z hamaka, Eden skrzywiła się, patrząc na rozdziawioną, krwawą
paszczę węŜa, szpecącą eleganckie czasopismo. Przerzuciła długi, rudy warkocz
przez ramię, odgarnęła moskitierę i odsunęła się od szczątków zwierzęcia,
roztrzęsiona, bo ledwie uniknęła śmierci.
– Wszystko w porządku, moja droga? – zawołał nieobecnym tonem ojciec,
doktor Victor Farraday, z polowej pracowni po drugiej stronie obozu
przyrodniczego, ulokowanego w samym sercu wenezuelskiej zielonej i wilgotnej
delty Orinoko.
Zerknęła w stronę namiotu.
– Tak, ojcze! – odkrzyknęła. DrŜącą dłonią odłoŜyła pistolet. BoŜe, nie mogę
się doczekać, kiedy się stąd wyniesiemy, pomyślała.
Krzywiąc się, uniosła czasopismo jak tacę, trzymając na nim głowę węŜa, i ze
stoickim spokojem podeszła do drewnianej balustrady tarasu wychodzącego na
szeroką, czarną jak onyks rzekę. Bez ceremonii wrzuciła łeb w rzeczny nurt i
usłyszała, jak wpada do Orinoko z cichym pluskiem.
Pewnie coś go zaraz zje, pomyślała. To było prawo dŜungli – zjedz albo
zostaniesz zjedzony. Spoglądając nieufnie na rzekę, dostrzegła liczne pary oczu,
świecące czerwono w blasku latarni. Nagle coś duŜego zanurzyło się w wodzie,
pozostawiając na powierzchni niewielką zmarszczkę, połyskującą pod srebrnym
księŜycem.
Pokręciła głową. Krokodyle ludojady, jadowite węŜe, nietoperze wampiry – a
papa mówi, Ŝe to Londyn jest niebezpieczny. Cierpliwości, powiedziała sobie,
starając się trzymać w ryzach pragnienie powrotu do cywilizacji. JuŜ niedługo.
Wkrótce pojadą do domu, do Anglii, czy się to papie podoba, czy nie.
Z determinacją na twarzy spojrzała w stronę pracowni. Kiwnęła głową,
upewniając się w postanowieniu. Niepewność, którą ją dręczyła, była torturą.
Musiała poznać decyzję papy. Teraz. Oddarła te stronice magazynu, których nie
dało się juŜ uratować, i odłoŜyła na bok jako rozpałkę do ognia, po czym wyszła z
domu – budowli w miejscowym stylu, zwanej przez tubylców palafito. Wbiła
wzrok w namiot, gdzie mieściła się główna pracownia przyrodnicza.
Wokół polany płonął krąg pochodni, by odstraszać zwierzęta, ale na komary nie
było rady. Eden pacnęła jednego, przechodząc obok dołu na ognisko w samym
centrum obozu. Ciepło pozdrowiła trzech czarnych słuŜących. Ich białe uśmiechy
błysnęły w ciemnościach. Teraz, gdy zelŜał upał panujący za dnia, słudzy, odziani
w powiewne tropikalne szaty, gotowali dla siebie kolację.
Eden wymieniła z nimi kilka Ŝartobliwych uwag i z determinacją ruszyła dalej.
Spódnica bawełnianej dziennej sukni furkotała wokół jej nóg, a grube skórzane
buty tonęły w miękkiej ziemi przy kaŜdym kroku. Spojrzenie miała pewne siebie,
ale serce w jej piersi tłukło się niespokojnie w oczekiwaniu na werdykt.
Przed nią, w otwartym z jednej strony wojskowym namiocie, doktor Victor
Farraday i jego krzepki asystent, Australijczyk Connor O’Keefe, siedzieli głowa
przy głowie, pogrąŜeni w dyskusji, pochylając się nad zniszczoną mapą. Polowy
stół zasłany był okazami, które zebrali podczas dzisiejszej wędrówki, prowadzeni
przez szamana Waroa do miejsc, gdzie rosły lecznicze rośliny. W tej chwili jednak
nie pamiętali o swoich znaleziskach. Ich twarze, oświetlone pomarańczowym
blaskiem latarni, były napięte i powaŜne.
Nic dziwnego. Nie tylko jej drogocenne czasopismo dotarło tu z dalekiego
świata, dostarczone przez kuriera, który przeszmuglował pocztę i kilka
niezbędnych rzeczy przez blokadę hiszpańskiej floty wokół wybrzeŜa.
Przywiózł teŜ list, równie spóźniony jak czasopismo, od radcy prawnego
reprezentującego patrona papy w Anglii. List ten donosił, iŜ stary hrabia
Pernbrooke, znany filantrop, kilka miesięcy temu odszedł na wieczny spoczynek.
Dziedzic jego lordowskiej mości, piąty hrabia Pernbrooke był młody i całkiem
przystojny – jeśli moŜna wierzyć kronice towarzyskiej „La Belle Assemblee". Miał
teŜ reputację hazardzisty i rozpustnika. Młody hrabia budował sobie właśnie
wspaniały, nowy dom na wsi i jeśli o niego chodziło, wszyscy malarze i badacze,
muzycy, rzeźbiarze i naukowcy, których tak długo wspierał jego dziadek, mogli iść
do diabła. I właśnie to im zakomunikował za pośrednictwem swego radcy.
Krótko mówiąc, sławny doktor Farraday stracił fundusze na badania. Eden omal
nie zaczęła głośno wiwatować na tę wieść.
Ugryzła się jednak w język i pohamowała radość, jako Ŝe papa zbladł, słysząc
złe nowiny. Był bez reszty oddany pracy, jak kaŜdy geniusz. Och, ale przecieŜ na
pewno nie umrą z głodu, gdy wrócą do Anglii, pomyślała z wrodzoną trzeźwością,
która zwykle równowaŜyła marzycielską część jej natury.
Jej ojciec był lekarzem o najwyŜszych kwalifikacjach, a teraz na dokładkę
szanowanym autorem rozprawy naukowej. Doktor Farraday miał zapewnioną
prestiŜową posadę wykładowcy w Królewskiej WyŜszej Szkole Medycznej w
Londynie. A kiedy juŜ ją przyjmie – bo wszak nie ma innego wyjścia – to ona,
Eden, ani się obejrzy, jak będzie spacerować z kuzynką Amelią po Hyde Parku
wśród innych elegantek. Młodzi dandysi będą rozbijać modne faetony, oglądając
się za nimi.
MoŜe wreszcie będzie wiodła normalne Ŝycie?
Eden splotła dłonie za plecami i odchrząknęła grzecznie, by zwrócić na siebie
uwagę panów.
Dwaj naukowcy byli tak pogrąŜeni w dyskusji, Ŝe nie zauwaŜyli jej nadejścia.
Zamilkli natychmiast.
– No więc, chłopcy – zaczęła z zadziornym uśmiechem, starając się odrobiną
humoru rozładować napięcie, jakie odczuwali z powodu nagłej zmiany sytuacji. –
Kiedy wyjeŜdŜamy?
Niestety, Ŝart trafił w próŜnię. Panowie wymienili powaŜne spojrzenia. Connor
– choć poniewczasie – wstał w obecności damy, wiedząc, Ŝe Eden uwielbia te
drobne przejawy manier.
Connor O’Keefe był opalonym, jasnowłosym, potęŜnym Australijczykiem,
mierzącym ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, a w ramionach dwa razy
szerszym niŜ wojownicy zamieszkujący deltę Orinoko. Ten silny, małomówny
męŜczyzna specjalizował się w zoologii i okazywał niezwykłą wraŜliwość wobec
leśnych zwierząt. Zaskarbił tym sobie niegdyś sympatię Eden, ale ostatnio coraz
częściej zdarzało się, Ŝe jego przeciągłe, nieporuszone spojrzenia budziły w niej
niepokój.
– Wszystko w porządku? – zapytał, biorąc się pod boki i marszcząc z troską
brwi. – Dlaczego strzelałaś?
– Zararaka wpełzła do domu. Wybacz mi, Con. Gdybym nie zabiła twojej
gadziej przyjaciółki, ona zabiłaby mnie.
– Dobry BoŜe, nic ci się nie stało? – wykrzyknął ojciec, zdejmując z nosa
binokle i podrywając się z krzesła.
– Nic mi nie jest, papo – zapewniła. – Przyszłam poprosić Connora, Ŝeby
zechciał z łaski swojej zabrać to paskudztwo. Jego większa część wciąŜ wisi na
belce – powiedziała, krzywiąc się.
– Australijczyk skinął głową, po czym spojrzał na Farradaya.
– Zaraz wracam, Victorze.
– Tak, hm... Daj nam chwilę, chłopcze. Chciałbym zamienić słówko z moją
córką.
– Oczywiście. – Connor się zatrzymał, by lekko uścisnąć ramię Eden.
– Na pewno wszystko w porządku? – mruknął.
Skinęła głową, obejmując się rękami w pasie. Zmusiła się do uśmiechu, usiłując
zignorować ten subtelny, zaborczy gest. Jakoś nie potrafiła się przemóc i
wspomnieć papie o niepokoju, jaki budził w niej Connor. Profesor kochał go jak
syna, którego nigdy nie miał.
Poza tym nie byłoby mądrze robić z tego sprawy – doskonale wiedziała, Ŝe od
Connora zaleŜy ich przetrwanie. Zdobywał dla nich poŜywienie, budował
schronienia, odstraszał wrogich Indian i od czasu do czasu nazbyt śmiałego
jaguara.
Ale czasem, kiedy patrzyła w jego oczy, jak teraz, odnosiła wraŜenie, Ŝe
Connor rości sobie do niej prawo.
Spokojny, Ŝe teraz jest bezpieczna, skinął głową i odszedł w ciemność, by
spełnić jej prośbę. Jej nieufne spojrzenie powędrowało za nim.
– Usiądź, moja droga – polecił ojciec, wskazując puste krzesło swego asystenta.
Eden skonstatowała z roztargnieniem, Ŝe przydałoby się skrócić jego szpakowatą
brodę. – Mamy wiele do omówienia.
– Rzeczywiście. – Usiadła naprzeciw niego, z radością przyjmując na siebie
rolę koordynatorki odwrotu z dŜungli. Ostatecznie była oficjalną ochmistrzynią
ojca, odpowiedzialną za sprawne funkcjonowanie obozu.
– Spodziewam się, Ŝe z pomocą słuŜby spakowanie wszystkiego zajmie nam
około tygodnia. Będziemy musieli poczynić specjalne przygotowania, by twoje
botaniczne okazy nie ucierpiały w morskim powietrzu, ale jeśli uda nam się
wymyślić jakiś sposób, Ŝeby przedostać się przez cieśniny przy Trynidadzie, nie
powinniśmy czekać zbyt długo, nim pojawi się jakiś brytyjski statek, który będzie
mógł zabrać nas do domu...
– Eden – przerwał jej ojciec łagodnie, ale tonem nieznoszącym dyskusji. –
Zostajemy.
Patrzyła na niego przez długą chwilę, aŜ w końcu zacisnęła powieki i zadrŜała.
– Och, nie!
– Droga Edie, rozumiem, Ŝe to poniekąd moŜe być dla ciebie szok, ale czynimy
tak wspaniałe postępy... Cukiereczku, przecieŜ lubisz to miejsce! Wiem, Ŝe tak jest.
Spójrz na wszystkie przygody, jakie przeŜyliśmy! Wspinanie się na korony drzew,
by badać ten nieskończony baldachim! Odnajdywanie ptaków i zwierząt całkowicie
nieznanych nauce! – Ujął jej dłoń pocieszycielskim gestem. – No juŜ, juŜ, moja
droga, nie patrz na mnie w ten sposób – zaprotestował, gdy otworzyła oczy i
spojrzała na niego zdruzgotana. – Pomyśl o lekarstwach, które przywieziemy
któregoś dnia, o istnieniach ludzkich, które ocalimy! Nie moŜemy teraz
zrezygnować. Po prostu nie moŜemy.
Eden z trudem wydobyła z siebie głos.
– Myślałam, Ŝe straciliśmy fundusze. Hrabia Pernbrooke...
– To łajdak! – oznajmił doktor Farraday. – Ale to niewaŜne. Ten młody łobuz
nie zahamuje naszych postępów. Prawda, będziemy musieli oszczędzać na papierze
i innym zaopatrzeniu, ale od Indian nauczyliśmy się, jak wyŜyć z ziemi. No i
przecieŜ jesteśmy Brytyjczykami, na Boga! Musimy i będziemy przeć do przodu.
– Przeć... do przodu.
– O tak, moja droga! Bo widzisz... – Pochylił się bliŜej, mimo statecznego
wieku podekscytowany jak mały chłopiec. – Mam pewien plan.
Och, nie!
– Plan?
Gorliwie pokiwał głową.
– Wybierzemy się jeszcze dalej, Edie. W głąb lądu! Jej oczy otworzyły się
szerzej.
– Nie myślisz chyba... ?
– Tak – szepnął, ledwie panując nad radością. – Do Amazonii! Eden rozchyliła
usta.
Profesor wziął jej przeraŜenie za podziw.
– Pomyśl tylko! To będzie nasza największa przygoda. Poznamy jeszcze
bardziej złoŜone środowisko niŜ dŜungla nad Orinoko! Delta była naszą matką i
naszą nauczycielką, to prawda. Ale Amazonia... Oto nasze przeznaczenie! –
Uścisnął jej dłoń, próbując zarazić ją entuzjazmem, ale wyszarpnęła palce i zerwała
się na równe nogi.
– Oszalałeś!
– Och, Edie...
– Wiedziałam! To w końcu nastąpiło, tak jak się tego zawsze obawiałam! Zbyt
długi pobyt w dziczy zmącił twoje zmysły, papo! BoŜe kochany, ja pewnie będę
następna! – PrzyłoŜyła dłoń do czoła, ale on tylko się roześmiał.
– Nie Ŝartuję, i nie zapuszczę się tam! Ktoś musi wreszcie tupnąć nogą! BądźŜe
rozsądny! Tam są łowcy głów, kanibale, a nie przyjaźni krajowcy jak Waroa... i
Bóg wie, co jeszcze!
– Nonsens, Connor nas obroni. Potrzebuję twojego wsparcia w tym
przedsięwzięciu, Edie. Wiesz, Ŝe nie poradzę sobie bez ciebie. Dopóki będziemy
trzymać się razem, będziesz całkowicie bezpieczna. Na Jowisza, kiedy podbijemy
Amazonię, wrócimy do Anglii i będę dawał wykłady o naszych podróŜach. Napiszę
kolejną ksiąŜkę, która będzie konkurować z opisem von Humboldta. JuŜ nigdy nie
będziemy musieli polegać na bogatych patronach.
Eden wzniosła ręce w górę. Frustracja odebrała jej słowa. Profesor zmarszczył
siwe brwi.
– CóŜ znowu?
Obiecała mamie, gdy ta leŜała na łoŜu śmierci, Ŝe zatroszczy się o papę. Ale
jakŜe mogła się z tego wywiązać, jeśli ten człowiek nie dbał o własne Ŝycie?
– Ojcze – rzekła stanowczo, zakładając ręce na piersi – masz pięćdziesiąt pięć
lat. Twój bohater von Humboldt był w kwiecie wieku, kiedy odbywał swą podróŜ,
a i on omal nie przypłacił jej Ŝyciem. – Gdy swoim logicznym wywodem
sprowokowała jedynie prychnięcie i cichy pomruk uraŜonej męskiej próŜności,
spróbowała innego podejścia. Usiadła, patrząc na ojca z powagą. – Czy
zapomniałeś, Ŝe za tą dŜunglą, w Wenezueli toczy się wojna?
– Oczywiście, Ŝe nie zapomniałem – burknął, pochmurniejąc na tę uwagę. – Nie
jestem jeszcze całkiem zdziecinniały. I co z tego?
– By dotrzeć do Amazonii, musielibyśmy przekroczyć równiny. Llanos to
główne pole bitwy między Ŝołnierzami hiszpańskiej korony i zbuntowanymi
kolonistami.
– Nie przesadzaj. WciąŜ mamy czas. Akurat teraz działania wojenne ustały.
Rebelianci z Angostury kontrolują tereny w głębi lądu, a Hiszpanie trzymają się
swoich okrętów na wybrzeŜu. W czym problem?
– W czym problem? – Omal się nie roześmiała. Nie wiedziała nawet, od czego
zacząć. – Przede wszystkim kaŜda ze stron myśli, Ŝe jesteś szpiegiem tej drugiej!
Hiszpanie podejrzewają cię o zmowę z rebeliantami, a koloniści myślą, Ŝe
pracujesz dla Hiszpanii.
– Gdyby naprawdę tak myśleli, zostałbym juŜ dawno wydalony z kraju. Do
licha, Edie, mówiłem juŜ tym przeklętym biurokratom z Caracas, Ŝe nauka jest
neutralna! Jestem tutaj dla dobra całego rodzaju ludzkiego.
– Uff! – Ukryła twarz w dłoniach, przez co jej odpowiedź zabrzmiała
niewyraźnie. – Jesteś tutaj, bo chowasz się przed światem.
– Coś ty powiedziała? – zapytał ostro.
Z westchnieniem opanowała swe rozdraŜnienie i opuściła dłonie na podołek.
– Nic, ojcze.
– Ja myślę. Lepiej uwaŜaj, co mówisz, dziewczyno – poradził, poprawiając się
na topornym drewnianym krześle i z godnością obciągając kamizelkę. –
Popuściłem ci smyczy, to prawda, ale wciąŜ jestem twoim ojcem.
– Tak – odparła ze spuszczoną głową. – Ale...
– Ale cóŜ, dziecko?
Przez chwilę przyglądała mu się badawczo.
– Obiecałeś mi zeszłego roku, Ŝe wrócimy do Anglii.
Wyglądało na to, Ŝe właśnie tego nie chciał usłyszeć.
Natychmiast spochmurniał i odwrócił wzrok, nagle niezwykle zajęty
botanicznymi znaleziskami.
– Anglia, Anglia, dlaczego wiecznie mówisz o tym nienawistnym miejscu?
Naprawdę uwaŜasz, Ŝe tamtejszy świat jest tak cudowny? Skąd moŜesz to
wiedzieć? Chroniłem cię tu przed nim. Gdybyś go lepiej pamiętała, dziękowałabyś
mi. To nie tylko piękne powozy i eleganckie bale, moja panno. Ten świat ma teŜ
ciemną stronę. – Spojrzał na nią znad oprawek binokli. – Choroby, zbrodnia,
moralna zgnilizna, bieda, korupcja. Tutaj tego nie ma.
– Ale nie ma teŜ z kim porozmawiać! – wykrzyknęła, czując, Ŝe lada chwila się
rozpłacze.
Z grymasem współczucia papa znów poprawił się na siedzisku.
– Nonsens, przecieŜ masz mnie! Jestem nadzwyczajnym kompanem do
rozmów... no i nie zapominaj o Connorze. CóŜ, moŜe i nie mówi zbyt wiele,
przyznaję, ale kiedy się juŜ odezwie, warto go posłuchać. No juŜ, juŜ, moja śliczna
– powiedział, klepiąc ją po dłoni z zatroskaną miną. – Zapewniam cię, Ŝe w Ŝadnej
z londyńskich bawialni nie usłyszysz tak inteligentnych konwersacji.
– Choć jeden, jedyny raz chciałabym posłuchać, o czym rozmawiają zwyczajni
ludzie – powiedziała ledwie dosłyszalnie.
– Zwyczajni? To tylko inne określenie na miernotę! – zadrwił. – Och, Edie, na
miłość boską, te londyńskie pannice, które tak podziwiasz, to najgłupsze,
najbardziej trywialne stworzenia pod słońcem, bez jednej myśli – w tych pustych
głowach prócz wstąŜek, czepków i pantofli. DlaczegóŜ tak bardzo chcesz się do
nich upodobnić?
Eden stłumiła jęk – zaczynał się wykład.
– Popatrz na zalety tutejszego Ŝycia! Ubierasz się, jak chcesz, mówisz, co
chcesz, robisz, co ci się podoba. Nie masz pojęcia, jak panny z towarzystwa są
nieustannie pilnowane przez przyzwoitki, których jedynym celem jest
kontrolowanie kaŜdego ich kroku. Oszalałabyś, gdybyś musiała znosić to choć
przez jeden dzień. Popatrz na wolność, jaką ci dałem... Na edukację!
Wolność? – pomyślała smutno Eden. Więc dlaczego czuję się jak więzień?
– Edukowałem cię bardziej jak syna niŜ jak córkę – ciągnął profesor,
zapuszczając się na wydeptane ścieŜki. Eden znała to juŜ niemal na pamięć. – Na
Jowisza, czy myślisz, Ŝe te twoje wspaniałe londyńskie damy potrafią wyliczyć
wszystkie znane gatunki z rodziny Aracaceae? Sporządzić wywar, który leczy
Ŝółtą febrę? Nastawić złamaną kość? Myślę, Ŝe nie – oznajmił dumnie. – Ty, moja
droga Eden, jesteś wyjątkowa!
– Nie chcę być wyjątkowa, papo – odparła Eden ze znuŜeniem. – Po prostu
chcę wrócić do cywilizacji. Chcę znaleźć swoje miejsce.
– AleŜ znasz swoje miejsce, kochana. Jest przy mnie!
Odwróciła oczy. Nagle poczuła się jak w pułapce. Doskonale rozumiał, o co jej
chodzi, udawał tylko, Ŝe jest inaczej.
– Czy nie byłam posłuszną córką? Czy nie stałam u twego boku w dobrych i
złych chwilach, czy nie troszczyłam się o ciebie, nie pomagałam w pracy, nie
robiłam wszystkiego, o co mnie prosiłeś?
– To prawda – przyznał zmieszany.
– Papo, w Anglii dwudziestopięcioletnia niezamęŜna kobieta uwaŜana jest za
starą pannę. Wiem, Ŝe nie masz głowy do takich spraw, aleja w zeszłym miesiącu
skończyłam dwadzieścia trzy lata! – Profesor miał juŜ rzucić jakąś drwinę, ale
Eden spuściła głowę. – Proszę, choć raz nie kpij ze mnie. Nie chodzi mi tylko o
bale i powozy. Miałam nadzieję, Ŝe znasz mnie lepiej.
– Więc o cóŜ chodzi, Edie, najdroŜsza? – zapytał łagodnie. – Co cię tak bardzo
dręczy?
Spojrzała w jego oczy, nagle zupełnie bezbronna.
– Nie pojmujesz? Ja... chcę sobie kogoś znaleźć. Papo.
– Kogo? – wykrzyknął niecierpliwie.
– Nie wiem jeszcze, kogo! Kogoś... kogoś do kochania. Profesor odchylił się na
krześle i spojrzał na nią osłupiały.
– Ach, więc o to cała ta awantura!
Znów spuściła głowę, czując, jak płoną jej policzki. Przyznała się do tęsknoty,
którą dotąd skrywała głęboko w sercu, i teraz miała ochotę zapaść się pod ziemię.
Papa z nagłym entuzjazmem klepnął się dłońmi po udach.
– CóŜ, śmiem twierdzić, Ŝe idealne rozwiązanie przez cały czas było tuŜ pod
naszym nosem!
Kiedy spojrzała na niego z nadzieją, niezbyt subtelnie kiwnął głową w
kierunku, w którym udał się Connor. Eden spurpurowiała.
– Och, papo, proszę, nie zaczynaj znowu! – szepnęła z ogniem w oczach.
– Dlaczego nie? Jeśli całe to zamieszanie sprowadza się do szukania męŜa, to
nie musisz szukać daleko. Jeśli przyszła pora, Ŝebyś wzięła sobie męŜczyznę, weź
Connora.
– Ojcze! – wykrzyknęła zgorszona.
– Ten człowiek cię ubóstwia, jeśli jeszcze nie zauwaŜyłaś. – Uśmiech dumy
pomieszanej z rozbawieniem wypłynął na jego wargi, jakby wciąŜ był
czterolatkiem uczącym się greckiego alfabetu. – Ma moje błogosławieństwo. I
wtedy moglibyśmy pozostać razem, tak jak teraz, kontynuując naszą pracę. To
niezwykle dogodna sytuacja. Więc? DlaczegóŜ nie? Czy ci się nie podoba?
Papa najwidoczniej zapomniał o incydencie w dŜungli, gdy miała szesnaście lat.
Opuściła głowę, nie mając najmniejszej ochoty mu o tym przypominać, bo i
sama wspominała to niechętnie.
– Connorowi na tobie zaleŜy, Eden. Nie ma co do tego wątpliwości. Sprawdził
się po stokroć. No i kawał chłopa z niego, wspaniały okaz męŜczyzny, czyŜ nie?
Nieustraszony, zaradny, najlepszy samiec ludzkiego gatunku. Silne, zdrowe drzewo
genealogiczne. Nieprzeciętne zdolności.
Bystry umysł. – Gdy ojciec wyliczał liczne zalety protegowanego, Eden uniosła
głowę, załoŜyła ręce na piersi i zmierzyła go karcącym spojrzeniem. – Oczywiście
nie mamy tu pastora, ale czymŜe jest kawałek papieru w takim miejscu? Ślubu
moŜe wam udzielić miejscowy szaman...
albo urządzimy świeckie zaślubiny, jak u Szkotów. Nie gorączkuj się tak,
dziewczyno. Nie ma w tym Ŝadnego wstydu. To naturalny bieg rzeczy, moja droga.
Wszystkie stworzenia kojarzą się w pary, gdy osiągną wiek odpowiedni do
rozmnaŜania.
– AleŜ ojcze! – wykrzyknęła Eden, zrywając się z miejsca. Była zaŜenowana
ponad wszelką miarę jego bezpośrednim, naukowym podejściem do tematu. – Czy
w twojej duszy nie ma ani krzty romantyzmu? Podtrzymanie gatunku moŜe
wystarczy Ŝabie, małpie czy... czy rybie, ale ja jestem, inteligentną, piękną... no,
powiedzmy dość atrakcyjną młodą damą. Chcę róŜ i... i poezji, nim przeminą moje
najlepsze lata! Chcę bombonierek i przejaŜdŜek po parku! Czy proszę o tak wiele?
Chcę, by starali się o mnie młodzi dandysi we frakach od krawców z Savile Row!
Chcę zalotów, papo, i zalotników... wystarczyłby nawet jeden. MoŜe i potrafię
wymienić wszystkie gatunki z rodziny Ardcaceae, ale to tylko dowodzi, jakim
dziwolągiem stałam się w tej dŜungli!
– Tak jak i Connor! Idealna para.
– Czy raczysz wreszcie być powaŜny? – Usiadła z powrotem, sapiąc ze złości. –
To się nie uda, ojcze. Zamierzam któregoś dnia wrócić do świata, a Connor ma o
cywilizacji jeszcze gorsze mniemanie niŜ ty. Wizyty u twoich znajomych z
Towarzystwa Kingstońskiego są dla niego torturą. Z nikim nie rozmawia. Siedzi
nadąsany w kącie i nawet nie próbuje udawać, Ŝe się dobrze bawi.
– No cóŜ, Eden, jest nieśmiały.
– Wiem. I Ŝal mi go, ale nie chcę wychodzić za kogoś za mąŜ tylko dlatego, Ŝe
mi go Ŝal. – To ostatnie zdanie wyszeptała, by Connor ze swoim wyostrzonym
słuchem nie dosłyszał i nie poczuł się uraŜony.
– No, jak tam chcesz – skonkludował papa z westchnieniem. – Ale obawiam
się, Ŝe tak czy inaczej nic nie moŜemy zrobić w tej kwestii. Odebrano nam
wsparcie finansowe, nie stać nas na przejazd. PodróŜ jest zbyt droga.
– Czy nie moŜesz jej wykupić na kredyt?
– ZadłuŜyć się na coś, czego nawet nie chcę? Miałbym być równie
nieodpowiedzialny jak hrabia Pernbrooke?
– PrzecieŜ moŜemy spłacić dług, kiedy juŜ obejmiesz katedrę w Szkole
Medycznej.
– Nie! Nie przyjmę tej posady, Eden. Nigdy. – Wstał nagle i odwrócił się,
unikając jej osłupiałego spojrzenia. – Pewnie powinienem był powiedzieć ci to
wcześniej. Nie będę mógł spełnić obietnicy, którą wymogłaś na – mnie w zeszłym
roku. Nie wracamy do Anglii, a co do Londynu, wolałbym chyba jechać do piekła.
– Co? – szepnęła, blednąc.
– Przykro mi łamać dane ci słowo, córko, ale tylko ty mi pozostałaś i prędzej
mnie piekło pochłonie, niŜ naraŜę cię znów na pobyt w tym plugawym, cuchnącym
dole kloacznym, który zwie się Londyn i który zabił twoją matkę.
Wysoki i barczysty od stóp do głów odziany w czerń, lord Jack Knight zapalił
cygaretkę od pochodni trzymanej w dłoni, po czym pochylił się leniwym ruchem i
podpalił lont armaty.
Raz... dwa... trzy...
– Bum – mruknął z cygaretką zwisającą z warg, gdy grzmot wielkiego działa
rozległ się nad doliną. Kula, wypluta z Ŝelaznej lufy, pomknęła w noc niczym
ognista kometa odbijająca się w czarnej, gładkiej jak szkło powierzchni Orinoko.
Sfrunąwszy spod ciemnego nieba, gruchnęła w wielką skałę sterczącą pośrodku
nurtu – słynną Piedra Media słuŜącą za wskaźnik poziomu sezonowych powodzi –
a w tej chwili za poręczny cel artyleryjski.
Doskonałe trafienie.
Na ukwieconym tarasie za plecami Knighta rozległy się wiwaty. Kreolska
widownia witała nową armatę z takim samym serdecznym entuzjazmem, z jakim
podchodziła do kaŜdej dziedziny Ŝycia.
– Brawo, kapitanie!
– Świetna robota!
Jack nie zwracał na nich uwagi.
Prominentni obywatele Angostury pobudowali swe eleganckie, ozdobne wille
wzdłuŜ sprytnie usytuowanego łańcucha nadrzecznych wzgórz, tak więc z tarasu
domu Montoi bogaci Kreole, przywódcy rebelii, mogli jak na dłoni podziwiać
celność i moc dział, które dla nich sprowadził.
– Dał nam pan wspaniałe działa, milordzie!
– Powinny pomóc powstrzymać Hiszpanów, jeśli zapuszczą się w górę rzeki –
mruknął Jack. – Podobnie jak te cacka. – Pstryknął palcami na asystenta i wskazał
kilka tuzinów skrzyń zawierających świetne karabiny Bakera, które przywiózł wraz
z działami.
Wielka szkoda, Ŝe Bolivar nie uczestniczył w tym pokazie, ale wódz
rebeliantów przebywał poza miastem, próbując przekształcić dość Ŝałosną zgraję
niewykształconych wieśniaków w regularną armię.
BoŜe, dopomóŜ im, pomyślał Jack, bo po drugiej stronie stało piętnaście tysięcy
królewskich Ŝołnierzy, którzy czekali na swych okrętach na rozkaz ataku.
Hiszpański król Ferdynand, burbońska marionetka Habsburgów i pod kaŜdym
względem wielce niesympatyczny jegomość – świeŜo przywrócony na tron, po tym
gdy Wellington i jego chłopcy pobili Napoleona – postanowił zademonstrować
swoją niemal całkiem juŜ zapomnianą potęgę i wysłał największe w historii siły na
drugą stronę Atlantyku, by zdusiły wszelkie nadzieje kolonistów na niepodległość.
Jack miał swoje powody, by się zaangaŜować w tę wojnę. Więcej w nim było
cynika niŜ idealisty, ale nie potrafił tolerować gnębienia słabszych. A było jasne
jak na dłoni, Ŝe jeśli nikt nie pomoŜe tym nieszczęśnikom, dojdzie do krwawej
jatki.
– Proszę, sir. – Zaufany porucznik, Christopher Trahern, podał mu jeden z
dalekonośnych karabinów, juŜ naładowany.
Jack uniósł broń do ramienia i wziął na cel nietoperza wampira, lecącego
zygzakiem w górę i w dół nad smolistą rzeką.
– Jaki ma zasięg? – zapytał don Eduardo Montoya, właściciel willi i jeden z
głównych finansowych patronów rebelii.
– Dwieście jardów. A celność zaleŜy tylko od strzelca.
Trach!
Suchy trzask karabinu spłynął echem po zboczach wzgórz, gdy Jack zestrzelił
nietoperza krwiopijcę z nocnego nieba. Zadowolony oddał karabin Trahernowi.
– Proszę załadować dla pana Montoi.
– Tak jest, kapitanie.
Na dole, w dokach u stóp wzgórza, jego ludzie wciąŜ wyładowywali towary z
łodzi, w której Jack przybył do miasta niecałą godzinę wcześniej. Choć
zahartowani w ogniu bitew, nawet jego nieustraszeni marynarze okazywali pewną
nerwowość na myśl o wszystkich tych rozochoconych rebeliantach,
wypróbowujących nowe angielskie karabiny.
– Proszę dać spróbować i mnie! – wykrzyknął Carlos, syn Montoi, liczący sobie
ledwie dwadzieścia wiosen.
Wyrwawszy się trzem urodziwym miodkom, które przymilały się do niego,
przystojny młody hidalgo podszedł do kamiennej balustrady otaczającej taras.
Jack zmierzył chłopaka kpiącym spojrzeniem. JuŜ wcześniej ocenił tego
Casanovę jako niepoprawnego amatora młodych słuŜących. Choć oczywiście nie
mógł mu się dziwić. Do diaska, pomyślał, zerkając ukradkiem w stronę młodych
piękności. Południowoamerykańskie kobiety. Nawet słuŜące wyglądały jak Helena
Trojańska.
Jack zauwaŜył, Ŝe jedna z nich przygląda mu się z ostroŜnym
zainteresowaniem. Smakowite stworzenie o karmelowej skórze, z peleryną
czarnych, gładkich włosów, sięgających pasa.
Kiedy na dłuŜej utkwił w niej wzrok, jej czarne oczy otworzyły się szerzej.
Spuściła je, spłoszona, i uciekła do domu, udając, Ŝe wraca do obowiązków.
Jack westchnął cicho, wydął wargi i odwrócił oczy. No cóŜ. Przestraszyłem
kolejną, pomyślał.
Jego fatalna reputacja widać go wyprzedziła, jak zwykle.
Carlos chwycił naładowany karabin Bakera z rąk Traherna i przyłoŜył do
ramienia, by go wyczuć.
– Ach, zastrzelę stu Hiszpanów z tej ślicznotki!
Jack parsknął, biorąc się pod boki, gdy chłopak starannie mierzył do celu.
– Byłeś się pan sam nie zastrzelił.
Carlos nacisnął spust i trafił w cel.
– Ha! – Z zadziornym uśmiechem rzucił karabin Jackowi i godnym krokiem
wrócił do swego haremu, by dać się podziwiać.
Jack spojrzał za młodzikiem z ironicznym uśmiechem i odłoŜył karabin. On teŜ
w jego wieku uwaŜał się za niezwycięŜonego.
– Drobna rada – zwrócił się do don Eduarda. – Proszę trzymać tego bohatera z
dala od pola bitwy. Jest niedoświadczony i za bardzo spragniony sławy.
– Łatwiej powiedzieć, niŜ wykonać, przyjacielu. – Don Eduardo z kordialnym
śmiechem poklepał go po ramieniu. – Zapraszam do środka na kieliszeczek.
Weszli do luksusowej willi. Wysokie od podłogi do sufitu okna wychodziły na
taras. Cieniutkie zasłony wzdymały się od wietrzyku chłodzącego okazały salon.
Eleganckie meble i obrazy w złoconych ramach mogłyby równie dobrze zdobić
dom w Londynie, ParyŜu czy Madrycie, ale znajdowały się wiele kilometrów od
wszelkich ośrodków cywilizacji. Caracas, stolica i najbliŜsze miasto, było oddalone
o trzysta kilometrów. A Ŝe usytuowane było na wybrzeŜu, znów znalazło się we
władaniu hiszpańskiej korony. Rebelianci, dzierŜący kontrolę nad terenami w głębi
lądu, uczynili z gorącej, kolonialnej Angostury swą twierdzę.
Miasto odrobinę przypominało Jackowi Nowy Orlean – kolejne miejsce, w
którym na własną prośbę wpakował się w kłopoty. Poza niskimi wzgórzami,
morzem kwiatów i wiecznie zielonych dębów, porośniętych długimi brodami
mchu, rozciągały się nieskończone połacie płaskich terenów zalewowych, zwanych
llanos. Za nimi potęŜna Orinoko, wodny gościniec Wenezueli, wślizgiwała się
cicho w cienistą dŜunglę, by jeszcze dalej wylać swe wody do morza.
– Jak długo będzie pan płynął do Anglii, milordzie?
– Cztery do sześciu tygodni, zaleŜnie od wiatrów.
– Zapewne ucieszy pana wieść, Ŝe Bolivar zamierza wynagrodzić pana
tysiącem akrów Ŝyznych pastwisk w dowód wdzięczności, kiedy zwycięŜy. –
Montoya zerknął na niego przebiegle, niby to czytając etykietę na butelce porto w
migotliwym świetle cynowego kandelabru.
Jack spojrzał na niego, zdziwiony.
– To nie jest konieczne.
– Och, jesteśmy niezmiernie wdzięczni za pomoc, którą obiecał pan dla naszej
sprawy, milordzie. Niech pan spojrzy. – Napełniwszy kieliszki, Montoya wyciągnął
mapę, rozwinął ją na stole i pochylił się, by ją obejrzeć. Ruchem głowy wskazał
podpis Bolivara. – Libertador sam wyrysował tutaj granice pańskiej posiadłości.
Chcemy, by pan ją przyjął... w podarku.
– Niech popatrzę. – Jack zmruŜył oczy. Końcem sztyletu obrysował granice
ziemi, którą miał dostać z woli ich przywódcy. Jego usta wykrzywił cyniczny
uśmieszek.
Łapówka.
A więc jednak. Nie ufali mu. Czuł się trochę uraŜony, ale nie był zaskoczony.
Na chwilę przymknął oczy, by nie okazać uczuć, ale szybko przełknął zniewagę.
Nie potrzebował pieniędzy ani ziemi, ale jeśli to miało ich uspokoić, mógł udawać,
Ŝe połknął przynętę. W końcu Czarny Jack Knight nie robił niczego z dobroci
serca. Ponoć go nawet nie miał.
Poza tym gdyby jego śmiała intryga się powiodła i otworzyła kontynent dla
handlu, mógłby z tego czerpać niebagatelne zyski.
Przez wieki Hiszpania Ŝelazną ręką trzymała Amerykę Południową za gardło,
zazdrośnie strzegąc swoich bogatych kolonii z pomocą nienaruszalnych monopoli.
Gdyby Bolivar zdołał rozerwać okowy krępujące kontynent, ryzyko, jakie teraz
ponosił Jack, przychodząc mu z pomocą, opłaciłoby się tysiąckrotnie. Kompania
Handlowa Knighta byłaby wówczas jednym z pierwszych zagranicznych
przedsiębiorstw, które zawrą korzystne umowy handlowe ze świeŜo upieczonymi
niepodległymi narodami.
Niestety, koloniści nie mieli szans na zwycięstwo w tej walce, jeśli nie nadejdą
posiłki – i to niezwłocznie.
Rebelianci mieli mnóstwo srebra. Brakowało im ludzi. A Jack, mieszkający na
pobliskiej Jamajce, dokładnie wiedział, gdzie znaleźć ów deficytowy towar w
nadmiarze. Bohaterowie spod Waterloo przymierali głodem.
Po zwycięskiej wojnie z Napoleonem tysiące brytyjskich Ŝołnierzy wróciło do
domów, by przekonać się, Ŝe nie ma dla nich pracy i Ŝe nie są w stanie wyŜywić
swoich rodzin. W całej Anglii, Szkocji i Irlandii było mnóstwo wyćwiczonych,
zahartowanych w boju wojaków, z których wielu z pewnością chętnie walczyłoby
w Ameryce Południowej jako najemnicy, tym bardziej Ŝe sprawę Bolivara moŜna
było nazwać godną, jeśli ktoś przejmował się takimi kwestiami.
Istniał tylko jeden mały szkopuł. Parlament wydał właśnie dekret zakazujący
brytyjskim Ŝołnierzom przyłączania się do tej walki. Bo teŜ Anglicy walczący u
boku wenezuelskich rebeliantów, w wojnie mającej pozbawić Hiszpanię jej kolonii,
z pewnością wywołaliby niemałe oburzenie w Madrycie.
Dopiero co uwolniwszy naród od dwudziestoletniej wojny z Francją,
Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie miało najmniejszej ochoty wplątywać kraju
w kolejny zatarg z kontynentalnym sąsiadem – tym razem z Hiszpanią.
Ale jeśli Jack wiedział cokolwiek o Ŝołnierzach – a wiedział, mając wśród
gromadki braci bohatera wojennego – to zdawał sobie sprawę, Ŝe są praktycznymi
ludźmi. Lojalność wobec króla i ojczyzny miała swoje granice. MoŜna pozbawić
Ŝołnierza rąk i nóg i kulami roznieść jego towarzyszy na strzępy, ale nie moŜna
igrać z Ŝołądkami jego rodziny.
śaden szanujący się wojak, który pomógł pokonać Grandę Armee, nie będzie
stał z boku i patrzył, jak jego dzieci mrą z głodu, zwłaszcza Ŝe wystarczy chwycić
muszkiet i pałasz, by otrzymać doskonałą zapłatę w Ameryce Południowej.
Potrzeba było tylko kogoś mającego odpowiednie kontakty. Kogoś na tyle
odwaŜnego i dyskretnego, by zwerbować najemników bez zwracania na siebie
uwagi brytyjskiego rządu. I wreszcie kogoś mogącego połączyć obie
zainteresowane strony, czyli przeszmuglować na swoich statkach kilka tysięcy
Ŝołnierzy przez hiszpańską blokadę.
I tu właśnie wkraczał Jack. Nikt nie musiał wiedzieć, Ŝe sprawa obchodzi go
osobiście.
Uniósł głowę znad mapy, kiwnął głową na propozycję i wypił łyk porto. Na
twarzy Montoi odmalowała się ulga.
– A więc umowa stoi? Przywiezie nam pan ludzi?
Jack się roześmiał tak, jak zapewne roześmiałby się bezwzględny najemnik.
– Ludzi? – Trzasnął Montoyę po ramieniu z wilczym błyskiem w oczach. –
Niech pan przekaŜe Bolivarowi, Ŝe przywiozę wam diabły.
Rozdział 2
Następnego dnia papa i Connor wyruszyli wczesnym rankiem, by odwiedzić
osadę Waroa oddaloną o kilka kilometrów. Mieli nadzieję znaleźć indiańskiego
przewodnika, który zechciałby ich zaprowadzić do Amazonii.
Eden modliła się, by Waroa mieli więcej rozsądku niŜ jej genialny ojciec. MoŜe
nawet jego przyjaciel, szaman, namówi go do porzucenia tego szalonego projektu,
jako Ŝe większość plemion z tego regionu tak samo jak biali bała się dzikich
Yanomami, którzy Ŝyli w amazońskich lasach. Mówiono, Ŝe gotowali sobie zupę z
zabitych wrogów.
Im więcej o tym myślała, tym bardziej się obawiała, Ŝe profesor naprawdę
szuka własnej zguby, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. MoŜe w głębi duszy
pragnął śmierci, by jak najszybciej połączyć się z mamą. Martwiła się tą
makabryczną ewentualnością przez cały ranek, wykonując swoje zwykłe
obowiązki. Zarządziła śniadanie, wydała sługom instrukcje na cały dzień,
sprawdziła stan zapasów, spisała w dzienniku odczyty instrumentów – temperaturę
i ciśnienie atmosferyczne – pozostało jeszcze zanotować aktualną głębokość rzeki.
Ruszyła ścieŜką z powiązanych konopiami desek, prowadzącą z obozu do
małego, rozklekotanego pomostu. Po drodze znalazła pocieszenie w porannym
wietrzyku, który szeleścił uroczo w liściach palmowych i bujał girlandami bluszczu
i lian.
Zadarłszy głowę patrzyła, jak błękitne, złote i szkarłatne ary śmigają nad jej
głową, wzlatując na korony drzew niczym Ŝywe fajerwerki. Na wysokości trzech
pięter samica czepiaka przeskakiwała z gałęzi na gałąź z młodym przylepionym do
grzbietu. NiŜej, na ziemi, zgrabny aguti przekopywał glebę długimi pazurkami,
próbując wygrzebać sobie jakiś korzeń na śniadanie i z lubością węsząc między
roślinami. Eden obserwowała go przez chwilę, ubawiona, i ruszyła swoją drogą.
Wielka niebieska waŜka przecięła jej ścieŜkę w miejscu, gdzie chodnik z desek
okrąŜał potęŜne korzenie drzewa mahoniowego. ZbliŜywszy się do brzegu rzeki,
Eden przystanęła, by rozejrzeć się po okolicy, nim weszła na chwiejny pomost. Nie
miała ochoty zostać czyimś śniadaniem.
Droga okazała się bezpieczna i Eden podeszła do miejsca, gdzie uwiązano
dłubanki, bujające się w leniwym nurcie.
ZmruŜyła oczy i przyjrzała się palowi, słuŜącemu za znacznik, który Connor
wbił w muliste dno rzeki jakieś dziesięć stóp od brzegu. Dwadzieścia pięć stóp.
Nisko, nawet jak na porę suchą.
Ołówkiem zapisała odczyt w dzienniku.
Przestraszył ją nagły, niedaleki rozprysk wody. W następnej chwili się
uśmiechnęła. To jeden z tajemniczych, róŜowych delfinów zamieszkujących rzekę,
zaanonsował się w ten sposób. Magiczne stworzenie, niewidzialne w aqua negra.
Eden kucnęła, wpatrując się w ciemną płyciznę. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej,
gdy dostrzegła przebłysk koralowo-róŜowej płetwy ogona.
Indianie nazywali te zwierzęta buoto i wierzyli, Ŝe to czarodzieje pod postacią
delfinów, Ŝyjący w złotym podwodnym królestwie. Ilekroć w wiosce rodziło się
dziecko, którego matka nie miała męŜa, starszyzna oznajmiała, Ŝe to dzieło buoto,
który za sprawą czarów przemienił się w przystojnego młodego wojownika i
zakradł się do wioski, by znaleźć sobie Ŝonę. Buoto były znane ze swych
niechlubnych miłosnych praktyk w ludzkiej skórze. Szczęśliwie dla cnoty Eden,
róŜowy delfin zniknął równie nagle, jak się pojawił.
Wypełniwszy zadanie, wróciła do obozu, by zająć się resztą obowiązków.
Tymczasem w górze rzeki, w Angosturze, Jack odebrał ładunek rzadkich,
tropikalnych gatunków drewna od miejscowego handlarza i osobiście dopilnował
trudnej operacji przyczepiania barki wyładowanej kłodami drewna do szerokiej,
płaskodennej rzecznej łodzi, którą wynajął.
Gdy wszyscy członkowie dwudziestoosobowej załogi statku stawili się na
pokładzie, uścisnął dłoń don Eduarda.
– Bezpiecznej podróŜy, Knight. – Montoya podąŜył wzrokiem za spojrzeniem
Jacka na balkon gościnnego apartamentu, gdzie ciemnowłosa dziewczyna, owinięta
w prześcieradło, leniwie pomachała mu na poŜegnanie. Mimo wcześniejszego
przestrachu, który okazał się jedynie kokieterią, urodziwa słuŜąca z ochotą zgodziła
się cieszyć go swymi wdziękami.
Wszelkie wątpliwości rozwiało ostatecznie kilka sztuk złota, wsuniętych w jej
dłoń, gdy wieczorem przyniosła mu wodę do mycia.
Jack posłał jej całusa.
– MoŜe ją pan zabrać ze sobą, jeśli wola – powiedział gospodarz z dyskretnym
rozbawieniem. – Przynajmniej nie wpadnie w szpony mojego syna.
– BoŜe broń. – Jack zerknął na niego, ubawiony. – Kobieta na morzu? Nic,
tylko ból głowy. – To mówiąc, wskoczył na łódź; dziwaczną hybrydę parowca z
Ŝaglowcem, ale mocną i sprawną.
Don Eduardo podszedł do brzegu doku, gdy ludzie Jacka zrzucali cumy z
pachołków, i pomachał na poŜegnanie. Jack rozkazał stawiać Ŝagiel.
Gdy marynarze odbili od przystani i skierowali łódź w środek powolnego, ale
silnego nurtu rzeki, Jack skierował wzrok przed siebie, nie oglądając się więcej na
kobietę, której wdziękami rozkoszował się z taką lubością ostatniej nocy.
Taka juŜ dola Ŝeglarza. Cały szkopuł w tym, Ŝeby nigdy nie pozostawać w
jednym miejscu dość długo, by się związać. To właśnie lubił najbardziej.
Przez pierwszą godzinę podróŜy pilnował pilota, wynajętego do
przeprowadzenia ich po nieznanej rzece. Wiedział dość o morzu, by zdawać sobie
sprawę, Ŝe rozsądny człowiek musi traktować tak potęŜną rzekę jak Orinoko z
szacunkiem. W swoich podróŜach zawsze wolał polegać na miejscowych
przewodnikach. Gdy przekonał się, Ŝe śniady Metys prowadzi łódź gładko i
sprawnie, poszedł sprawdzić ładunek drewna. Wysiłki okupił drzazgą w dłoni. W
końcu, gdy pokonali juŜ sporą część drogi, uznał, Ŝe moŜe chwilę odpocząć.
Rozparł się na zniszczonym drewnianym krześle w ciasnej budce pilota, oparł
wysoko nogi skrzyŜowane w kostkach i – trzymając w ustach niezapaloną
cygaretkę – zabrał się do czytania pierwszej oficjalnej gazety wydawanej w
Angosturze, niedawno załoŜonej przez Bolivara. PodróŜ do ujścia miała potrwać
cały dzień.
Zrobiło się przedpołudnie, nim Eden skończyła katalogować najnowsze pozycje
wciąŜ powiększającego się zielnika ojca i zabezpieczyła świeŜo sprasowane i
wysuszone okazy przed wszechobecną wilgocią.
Mając wreszcie chwilę dla siebie, skwapliwie skorzystała z okazji, by wymknąć
się z obozu i wspiąć wysoko pod zielone sklepienia koron drzew.
JuŜ jako dziesięciolatka opanowała do perfekcji sztukę wspinania się na drzewa
z pomocą indiańskiego wynalazku, zwanego pętlą na stopy. Gdy wdrapała się na
wysokość czterech pięter, zatrzymała się na chwilę w zgięciu konaru potęŜnego
drzewa mahoniowego i zapatrzyła w dal.
Nawet ojciec nie lubił wspinać się tak wysoko, ale Eden to uwielbiała. Z tej
wysokości rozciągał się nieskończony widok, i – nie wiadomo dlaczego – tu, w
górze, łatwiej jej się myślało.
Wszystko wydawało się jaśniejsze i prostsze. Wszędzie wokół widziała
dŜunglę, szeroki horyzont, a na wschodzie błękitnawą mgiełkę morza,
przyzywającego ją z niezmierzonej dali. Gdy się jej przypatrywała, jej krew
zaczynało burzyć pragnienie działania, przygody, zrodzone z nadmiernej izolacji.
Tu, w tym dzikim raju, samotność szeptała jej do ucha coraz bardziej
niecierpliwie: „Czy juŜ zawsze będę sama?"
Jack nie wiedział, jak długo drzemał. Trahern obudził go, wołając po imieniu.
Miał dziwny ton.
Otworzył oczy, rozejrzał się i mógłby przysiąc, Ŝe cofnęli się w czasie o tysiąc
lat.
Pozostawili za sobą złote sawanny, błękitne niebo i otwarty horyzont i wpłynęli
w tajemniczy, wilgotny, szmaragdowy świat zielonego światła i cieni wyściełanych
mchem.
Szeroka na kilka kilometrów rzeka w swej delcie dzieliła się na setki wąskich
odnóg – skomplikowany labirynt naturalnych kanałów zwanych canos, z których
kaŜdy prowadził do morza.
Pilot prowadził łódź jedną z tych cichych arterii, przebijających dŜunglę. Bujna
roślinność tworzyła tunel nad wodną drogą. Pod zamkniętym sklepieniem panował
klimat cieplarni. Powietrze było gęste i wilgotne, bez śladu wiatru.
Łódź zapuszczała się coraz dalej w dziewiczy tropikalny las. Niemilknący
śpiew ptaków i głosy zwierząt jakimś cudem nie były w stanie naruszyć głębokiego
spokoju tego miejsca. Jack rozglądał się wokół, zadziwiony.
Nawet jego hałaśliwa załoga umilkła.
Niezliczone długonogie owady ślizgały się po wodzie, której powierzchnia
wyglądała jak oliwkowe szkło. Nagle ciszę rozerwał dobiegający gdzieś z wysoka
agresywny, gardłowy ryk. Marynarze niemal podskoczyli z przestrachu i zaczęli się
rozglądać niespokojnie wokół, gdy ryk zastąpiła seria urywanych wrzasków.
– A cóŜ to za czort, kapitanie? – mruknął Higgins, starszy marynarz, Ŝegnając
się pospiesznie.
– Wyjec – odparł cicho Jack, przypominając sobie czytane niegdyś opisy.
Rozglądając się po konarach za wielką małpą, zamiast niej dostrzegł wspaniałe
białe pióra harpii – ptaka o godnym wyglądzie mitycznego gryfa. Wskazał go
swoim ludziom. – Spójrzcie na to!
Zielone papugi, tukany o pomarańczowych dziobach i wrzaskliwe ary pierzchły
z drogi harpii, która zeskoczyła z gałęzi i śmignęła wzdłuŜ caño, szybując na
szeroko rozłoŜonych skrzydłach ze zdumiewającą szybkością. Jack popatrzył w dół
rzeki za wspaniałym ptakiem, który machnąwszy kilka razy bez wysiłku potęŜnymi
skrzydłami podfrunął w górę i na powrót skrył się w baldachimie drzew. Nagle
jasny błysk ściągnął jego uwagę na wodę.
– Co to było? – mruknął Trahern, stając obok Jacka i wpatrując się w wodę. –
Krokodyl?
– AleŜ przysiągłbym, Ŝe był... róŜowy?
Spojrzeli po sobie, skonsternowani, ale nagle stworzenie przepłynęło obok łodzi
i cała załoga zakrzyknęła, zdumiona, gdy okazało się róŜowym delfinem.
– Buoto – powiedział spokojnie miejscowy pilot, po czym wyciągnął rękę nad
kołem sterowym, wskazując coś palcem. – Mira aqui!
Na prawym brzegu rzeki siedział stwór, który mógłby być potomkiem
legendarnych, ziejących ogniem smoków.
– Matko święta – westchnął Higgins ze zdumieniem, gapiąc się na ogromną
bestię.
Krokodyl był dłuŜszy niŜ ich łódź. Jack z podziwem przyglądał się potworowi,
ale Trahern tylko nań zerknął i złapał leŜący pod ręką karabin Bakera.
– Nie – powstrzymał go Jack. Instynkt zwierzęcia zadziałał równie skutecznie.
Z przeraŜającą szybkością i mocą, od której aŜ im ciarki przeszły po plecach,
krokodyl rzucił się w wodę. Prawie nie było słychać plusku.
Trudno było uwierzyć, iŜ coś tak wielkiego mogło zniknąć tak szybko i
zupełnie, ale skórzasty grzbiet zwierza był doskonale dopasowany kolorem do
burooliwkowej toni rzeki. Marynarze spojrzeli na siebie, najwyraźniej wszystkich
nurtowało to samo pytanie.
Trahern odchrząknął.
– Czy te stworzenia... hm... atakują łodzie? – spytał pilota po hiszpańsku, trochę
nerwowo.
– Si, a veces.
– Czasami? Rozumiem. No to mnie uspokoiłeś – mruknął Trahern do Jacka,
który wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Powinien pan pozwolić mi go zastrzelić.
Trochę naburmuszony, poszedł szukać krokodyla po drugiej stronie łodzi.
Gdy porucznik się oddalił, Jack został sam przy relingu na tępym dziobie łodzi.
PogrąŜony w rzadkim u niego zachwycie przyglądał się dziwnemu, pięknemu i
przeraŜającemu światu, przepływającemu przed jego oczami. Na brzegach
przyciągały wzrok jaskrawe kwiaty passiflory. Nad jednym z nich pojawiła się
nagle, jak za sprawą czarów, błękitna iskra, i zawisła nad kielichem – maleńki cud
natury.
Przez mgnienie oka koliber pił słodki nektar z kwiatu, ale zniknął, gdy w oddali
rozległ się pomruk grzmotu. Wiatr poruszył grubymi liśćmi palm, wtórując
subtelnemu poruszeniu w głębi duszy Jacka. JakŜe pragnął czegoś, czego nie mógł
kupić za całe swoje złoto i czego nie mógł zdobyć, uŜywając całej swojej władzy...
Czegoś, w co juŜ dawno przestał wierzyć.
Ciepły wiatr przyniósł ze sobą błogosławieństwo łagodnego, srebrnego deszczu.
Jack odchylił głowę do tyłu i z radością powitał jego pieszczotę.
Wysoko, w koronach drzew, Eden zawsze wpadała na najlepsze pomysły. Dziś
nie było inaczej. Widok niezmierzonej dŜungli natchnął ją konceptem, który dawał
ostatnią szansę uratowania ojca przed nim samym. Rozwiązanie było proste.
MoŜe i nie mieli pieniędzy na podróŜ do Anglii dla całej trójki. Ale mogła
pojechać sama! Zabierze próbki najwaŜniejszych odkryć ojca. W Londynie spotka
się z nowym hrabią Pernbrooke'em, dziedzicem ich dawnego patrona, i osobiście
zaprezentuje mu cudowne medykamenty, które odkrył papa.
Gdyby zdołała przekonać hrabiego o tym, jak waŜne są prace ojca dla
wszystkich ludzi, moŜe jego hrabiowska mość uznałby za stosowne nadał wspierać
ojca finansowo. Ale nawet gdyby ten bezmyślny utracjusz odmówił, w Londynie
było wielu bogatych filantropów. PrzecieŜ na pewno, rozmyślała, biorąc pod uwagę
sławę ojca i znaczenie jego pracy, znajdzie kogoś, kto zechce finansować jego
badania.
Tym sposobem papa mógłby pozostać tutaj, w stosunkowo bezpiecznej dŜungli
nad Orinoko, zamiast szukać pewnej śmierci nad Amazonką. A co do niej, po
przyjeździe do Anglii mogła zamieszkać u cioci Emily i kuzynki Amelii, więc nie
musiała się obawiać Ŝadnych strasznych przyzwoitek. W sumie wydało jej się to
idealnym rozwiązaniem. Wszyscy na nim zyskają.
Oczywiście, znając papę, pewnie znajdzie w jej planie jakąś wadę, ale juŜ sam
pomysł podniósł ją na duchu. Na razie mogła tylko czekać na powrót papy, a potem
spytać go, co o tym wszystkim myśli. Zadowolona z siebie, zeszła na niŜszą gałąź i
zajęła się orchideami.
Podkasała odrobinę długą bawełnianą suknię i usadowiła się okrakiem na
grubym, omszałym konarze, zwisającym łukiem nad rzeką. Jej stopy w wysokich
butach dyndały w powietrzu, wysoko nad wodą. Po chwili badania pochłonęły ją
całkowicie.
Choć tak bardzo chciała powrócić do cywilizacji, była na tyle uczciwa, by
przyznać, Ŝe jej Ŝycia w delcie Orinoko nie moŜna było nazwać nieprzyjemnym.
Takie dni jak ten dawały jej satysfakcję. Spokój, jaki ogarniał ją w koronach drzew,
i dziś przyniósł jej ukojenie.
W ciągu następnej godziny nie tylko dokonała odkrycia, które, była pewna,
wprawi ojca w zdumienie, ale teŜ zyskała sobie przyjaciela w postaci małej,
Gaelen Foley Kusicielski pocałunek
Nic, co Ŝyje, nie Ŝyje ani samo, ani dla siebie. William Blake Księga Thel
Rozdział 1 Luty, rok 1818 Miała ochotę tańczyć. Stopami w jedwabnych pantofelkach, niewidocznych spod białej, a moŜe błękitnej, nie – zielonej jedwabnej sukni, stukała w podłogę. Wystukiwała rytm melodii, granej przez orkiestrę. Niezliczone migotliwe świece w kryształowych kandelabrach zalewały złotym blaskiem salę balową. Tancerze płynęli po parkiecie, wirując w takt nowego, śmiałego walca – damy w kosztownych, pastelowych, połyskujących jedwabiach, dŜentelmeni w statecznej czerni i bieli. Nagle poczuła, Ŝe ktoś jej się przypatruje. Zerkając sponad malowanego wachlarza, dostrzegła jedynie zarys wysokiej, imponującej sylwetki męŜczyzny, nim wirujący tancerze znów ukryli go przed jej wzrokiem. Jej serce zabiło szybciej. Ciałem wstrząsnął dreszcz. Wiedziała, po prostu wiedziała, Ŝe idzie, by ją poprosić do następnego kadryla. Z szeroko otwartymi oczami, z łomoczącym sercem czekała, aŜ wreszcie będzie mogła spojrzeć w twarz tajemniczego męŜczyzny. Przeznaczonego jej bohatera... Coś wyrwało Eden Farraday z błogiej zadumy. Ogarnął ją niepokój, a po plecach przebiegł niemiły dreszcz. Rzeczywistość przemocą wdzierała się w niechętne zmysły, niosąc ze sobą niemilknące hałasy i zjadliwe wonie kolejnej czarnej, wilgotnej nocy w tropikalnym lesie. Zamiast kryształowych Ŝyrandoli – samotna, zardzewiała latarnia stojąca na bambusowym stole obok hamaka, rozwieszonego pod lekką jak obłok moskitierą. Zamiast dam i dŜentelmenów – blade ćmy tańczące wokół szkła latarni. A ponad palmowym dachem leśnego domu na palach – ciemność, pulsująca głosami niezliczonych Ŝywych istot. Owady hałasowały wręcz ogłuszająco. Małpy wykłócały się o najwygodniejsze gałęzie do spania. Tylko wrzaskliwe papugi przerwały na noc swoje sprzeczki. Gdzieś w oddali jaguar ostrzegał rykiem rywala, który zapuścił się na jego terytorium – wraz z nocą nadeszła godzina łowów dla tych wspaniałych bestii. Echo dzikiego ryku przegoniło do reszty migotliwą wizję londyńskiego splendoru, nie pozostawiając nic z wyjątkiem przedmiotu, który ją sprowadził – nieaktualnego od roku, poŜółkłego i zmiętego egzemplarza „La Belle Assemblee", przysłanego przez drogą kuzynkę Amelię aŜ z Anglii.
Eden wciąŜ była niespokojna, jakby instynkt ostrzegał ją przed niebezpieczeństwem. Rozejrzała się ostroŜnie dokoła. Powoli wyciągnęła dłoń do pistoletu, który zawsze miała gdzieś blisko. I nagle usłyszała. Słaby, ledwie słyszalny syk gdzieś nad głową. Stanowczo zbyt blisko. Uniosła głowę i spojrzała wprost w zimne, czarne oko ogromnej Ŝararaki. Błyskając kłami, śmiercionośny wąŜ wysuwał rozdwojony język w jej kierunku. Eden cofnęła się powoli, bojąc poruszyć się zbyt gwałtownie. WąŜ poszukiwał gorącokrwistej zdobyczy. Zdawał się wyczuwać wibracje gwałtownie bijącego serca dziewczyny. Zararaka często odwiedzała ludzkie siedziby w tropikach. Ludzie pozostawiali okruchy, okruchy przyciągały myszy, a za myszami podąŜały węŜe. Zararaka znana była z tego, Ŝe atakowała przy najmniejszej prowokacji. Jej ukąszenie oznaczało śmierć. Zwinnie wślizgnęła się na podniszczone belki podtrzymujące dach ich schronienia. Pewnie szukała tłustej myszy na przekąskę. W tej chwili owinęła się wokół słupa, do którego przywiązano hamak Eden. Zwierzę przyglądało się dziewczynie, jakby się zastanawiało, jak teŜ będzie smakować. Ku zdumieniu Eden wąŜ wsunął się pod moskitierę. Jego jad mógł w pół godziny zabić rosłego męŜczyznę. Eden widziała to juŜ kiedyś, i nie był to przyjemny widok. Kiedy zararaka wygięła łuskowatą szyję w złowróŜbne S, Eden wiedziała, Ŝe ma ułamek sekundy, nim wściekły wąŜ wystrzeli w jej kierunku jak bicz i zatopi w niej kły. Odchyliła się w tył w hamaku, uniosła pistolet i wystrzeliła. AŜ krzyknęła z obrzydzenia, gdy urwany łeb gada plasnął prosto na ukochany magazyn o modzie. – Do stu tysięcy... ! – zaczęła, ale pohamowała się i dokończyła juŜ bezgłośnie. Wszak wyrafinowane londyńskie damy nie przeklinają na głos. Ale czy ktoś mógł jej to mieć za złe?! Ten przeklęty magazyn wędrował tu cały rok, do licha cięŜkiego, ostatni etap podróŜy pokonując w sakwie umyślnego kuriera z Jamajki. Zręcznie wyskoczywszy z hamaka, Eden skrzywiła się, patrząc na rozdziawioną, krwawą paszczę węŜa, szpecącą eleganckie czasopismo. Przerzuciła długi, rudy warkocz przez ramię, odgarnęła moskitierę i odsunęła się od szczątków zwierzęcia,
roztrzęsiona, bo ledwie uniknęła śmierci. – Wszystko w porządku, moja droga? – zawołał nieobecnym tonem ojciec, doktor Victor Farraday, z polowej pracowni po drugiej stronie obozu przyrodniczego, ulokowanego w samym sercu wenezuelskiej zielonej i wilgotnej delty Orinoko. Zerknęła w stronę namiotu. – Tak, ojcze! – odkrzyknęła. DrŜącą dłonią odłoŜyła pistolet. BoŜe, nie mogę się doczekać, kiedy się stąd wyniesiemy, pomyślała. Krzywiąc się, uniosła czasopismo jak tacę, trzymając na nim głowę węŜa, i ze stoickim spokojem podeszła do drewnianej balustrady tarasu wychodzącego na szeroką, czarną jak onyks rzekę. Bez ceremonii wrzuciła łeb w rzeczny nurt i usłyszała, jak wpada do Orinoko z cichym pluskiem. Pewnie coś go zaraz zje, pomyślała. To było prawo dŜungli – zjedz albo zostaniesz zjedzony. Spoglądając nieufnie na rzekę, dostrzegła liczne pary oczu, świecące czerwono w blasku latarni. Nagle coś duŜego zanurzyło się w wodzie, pozostawiając na powierzchni niewielką zmarszczkę, połyskującą pod srebrnym księŜycem. Pokręciła głową. Krokodyle ludojady, jadowite węŜe, nietoperze wampiry – a papa mówi, Ŝe to Londyn jest niebezpieczny. Cierpliwości, powiedziała sobie, starając się trzymać w ryzach pragnienie powrotu do cywilizacji. JuŜ niedługo. Wkrótce pojadą do domu, do Anglii, czy się to papie podoba, czy nie. Z determinacją na twarzy spojrzała w stronę pracowni. Kiwnęła głową, upewniając się w postanowieniu. Niepewność, którą ją dręczyła, była torturą. Musiała poznać decyzję papy. Teraz. Oddarła te stronice magazynu, których nie dało się juŜ uratować, i odłoŜyła na bok jako rozpałkę do ognia, po czym wyszła z domu – budowli w miejscowym stylu, zwanej przez tubylców palafito. Wbiła wzrok w namiot, gdzie mieściła się główna pracownia przyrodnicza. Wokół polany płonął krąg pochodni, by odstraszać zwierzęta, ale na komary nie było rady. Eden pacnęła jednego, przechodząc obok dołu na ognisko w samym centrum obozu. Ciepło pozdrowiła trzech czarnych słuŜących. Ich białe uśmiechy błysnęły w ciemnościach. Teraz, gdy zelŜał upał panujący za dnia, słudzy, odziani w powiewne tropikalne szaty, gotowali dla siebie kolację. Eden wymieniła z nimi kilka Ŝartobliwych uwag i z determinacją ruszyła dalej. Spódnica bawełnianej dziennej sukni furkotała wokół jej nóg, a grube skórzane buty tonęły w miękkiej ziemi przy kaŜdym kroku. Spojrzenie miała pewne siebie, ale serce w jej piersi tłukło się niespokojnie w oczekiwaniu na werdykt.
Przed nią, w otwartym z jednej strony wojskowym namiocie, doktor Victor Farraday i jego krzepki asystent, Australijczyk Connor O’Keefe, siedzieli głowa przy głowie, pogrąŜeni w dyskusji, pochylając się nad zniszczoną mapą. Polowy stół zasłany był okazami, które zebrali podczas dzisiejszej wędrówki, prowadzeni przez szamana Waroa do miejsc, gdzie rosły lecznicze rośliny. W tej chwili jednak nie pamiętali o swoich znaleziskach. Ich twarze, oświetlone pomarańczowym blaskiem latarni, były napięte i powaŜne. Nic dziwnego. Nie tylko jej drogocenne czasopismo dotarło tu z dalekiego świata, dostarczone przez kuriera, który przeszmuglował pocztę i kilka niezbędnych rzeczy przez blokadę hiszpańskiej floty wokół wybrzeŜa. Przywiózł teŜ list, równie spóźniony jak czasopismo, od radcy prawnego reprezentującego patrona papy w Anglii. List ten donosił, iŜ stary hrabia Pernbrooke, znany filantrop, kilka miesięcy temu odszedł na wieczny spoczynek. Dziedzic jego lordowskiej mości, piąty hrabia Pernbrooke był młody i całkiem przystojny – jeśli moŜna wierzyć kronice towarzyskiej „La Belle Assemblee". Miał teŜ reputację hazardzisty i rozpustnika. Młody hrabia budował sobie właśnie wspaniały, nowy dom na wsi i jeśli o niego chodziło, wszyscy malarze i badacze, muzycy, rzeźbiarze i naukowcy, których tak długo wspierał jego dziadek, mogli iść do diabła. I właśnie to im zakomunikował za pośrednictwem swego radcy. Krótko mówiąc, sławny doktor Farraday stracił fundusze na badania. Eden omal nie zaczęła głośno wiwatować na tę wieść. Ugryzła się jednak w język i pohamowała radość, jako Ŝe papa zbladł, słysząc złe nowiny. Był bez reszty oddany pracy, jak kaŜdy geniusz. Och, ale przecieŜ na pewno nie umrą z głodu, gdy wrócą do Anglii, pomyślała z wrodzoną trzeźwością, która zwykle równowaŜyła marzycielską część jej natury. Jej ojciec był lekarzem o najwyŜszych kwalifikacjach, a teraz na dokładkę szanowanym autorem rozprawy naukowej. Doktor Farraday miał zapewnioną prestiŜową posadę wykładowcy w Królewskiej WyŜszej Szkole Medycznej w Londynie. A kiedy juŜ ją przyjmie – bo wszak nie ma innego wyjścia – to ona, Eden, ani się obejrzy, jak będzie spacerować z kuzynką Amelią po Hyde Parku wśród innych elegantek. Młodzi dandysi będą rozbijać modne faetony, oglądając się za nimi. MoŜe wreszcie będzie wiodła normalne Ŝycie? Eden splotła dłonie za plecami i odchrząknęła grzecznie, by zwrócić na siebie uwagę panów. Dwaj naukowcy byli tak pogrąŜeni w dyskusji, Ŝe nie zauwaŜyli jej nadejścia.
Zamilkli natychmiast. – No więc, chłopcy – zaczęła z zadziornym uśmiechem, starając się odrobiną humoru rozładować napięcie, jakie odczuwali z powodu nagłej zmiany sytuacji. – Kiedy wyjeŜdŜamy? Niestety, Ŝart trafił w próŜnię. Panowie wymienili powaŜne spojrzenia. Connor – choć poniewczasie – wstał w obecności damy, wiedząc, Ŝe Eden uwielbia te drobne przejawy manier. Connor O’Keefe był opalonym, jasnowłosym, potęŜnym Australijczykiem, mierzącym ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, a w ramionach dwa razy szerszym niŜ wojownicy zamieszkujący deltę Orinoko. Ten silny, małomówny męŜczyzna specjalizował się w zoologii i okazywał niezwykłą wraŜliwość wobec leśnych zwierząt. Zaskarbił tym sobie niegdyś sympatię Eden, ale ostatnio coraz częściej zdarzało się, Ŝe jego przeciągłe, nieporuszone spojrzenia budziły w niej niepokój. – Wszystko w porządku? – zapytał, biorąc się pod boki i marszcząc z troską brwi. – Dlaczego strzelałaś? – Zararaka wpełzła do domu. Wybacz mi, Con. Gdybym nie zabiła twojej gadziej przyjaciółki, ona zabiłaby mnie. – Dobry BoŜe, nic ci się nie stało? – wykrzyknął ojciec, zdejmując z nosa binokle i podrywając się z krzesła. – Nic mi nie jest, papo – zapewniła. – Przyszłam poprosić Connora, Ŝeby zechciał z łaski swojej zabrać to paskudztwo. Jego większa część wciąŜ wisi na belce – powiedziała, krzywiąc się. – Australijczyk skinął głową, po czym spojrzał na Farradaya. – Zaraz wracam, Victorze. – Tak, hm... Daj nam chwilę, chłopcze. Chciałbym zamienić słówko z moją córką. – Oczywiście. – Connor się zatrzymał, by lekko uścisnąć ramię Eden. – Na pewno wszystko w porządku? – mruknął. Skinęła głową, obejmując się rękami w pasie. Zmusiła się do uśmiechu, usiłując zignorować ten subtelny, zaborczy gest. Jakoś nie potrafiła się przemóc i wspomnieć papie o niepokoju, jaki budził w niej Connor. Profesor kochał go jak syna, którego nigdy nie miał. Poza tym nie byłoby mądrze robić z tego sprawy – doskonale wiedziała, Ŝe od Connora zaleŜy ich przetrwanie. Zdobywał dla nich poŜywienie, budował schronienia, odstraszał wrogich Indian i od czasu do czasu nazbyt śmiałego
jaguara. Ale czasem, kiedy patrzyła w jego oczy, jak teraz, odnosiła wraŜenie, Ŝe Connor rości sobie do niej prawo. Spokojny, Ŝe teraz jest bezpieczna, skinął głową i odszedł w ciemność, by spełnić jej prośbę. Jej nieufne spojrzenie powędrowało za nim. – Usiądź, moja droga – polecił ojciec, wskazując puste krzesło swego asystenta. Eden skonstatowała z roztargnieniem, Ŝe przydałoby się skrócić jego szpakowatą brodę. – Mamy wiele do omówienia. – Rzeczywiście. – Usiadła naprzeciw niego, z radością przyjmując na siebie rolę koordynatorki odwrotu z dŜungli. Ostatecznie była oficjalną ochmistrzynią ojca, odpowiedzialną za sprawne funkcjonowanie obozu. – Spodziewam się, Ŝe z pomocą słuŜby spakowanie wszystkiego zajmie nam około tygodnia. Będziemy musieli poczynić specjalne przygotowania, by twoje botaniczne okazy nie ucierpiały w morskim powietrzu, ale jeśli uda nam się wymyślić jakiś sposób, Ŝeby przedostać się przez cieśniny przy Trynidadzie, nie powinniśmy czekać zbyt długo, nim pojawi się jakiś brytyjski statek, który będzie mógł zabrać nas do domu... – Eden – przerwał jej ojciec łagodnie, ale tonem nieznoszącym dyskusji. – Zostajemy. Patrzyła na niego przez długą chwilę, aŜ w końcu zacisnęła powieki i zadrŜała. – Och, nie! – Droga Edie, rozumiem, Ŝe to poniekąd moŜe być dla ciebie szok, ale czynimy tak wspaniałe postępy... Cukiereczku, przecieŜ lubisz to miejsce! Wiem, Ŝe tak jest. Spójrz na wszystkie przygody, jakie przeŜyliśmy! Wspinanie się na korony drzew, by badać ten nieskończony baldachim! Odnajdywanie ptaków i zwierząt całkowicie nieznanych nauce! – Ujął jej dłoń pocieszycielskim gestem. – No juŜ, juŜ, moja droga, nie patrz na mnie w ten sposób – zaprotestował, gdy otworzyła oczy i spojrzała na niego zdruzgotana. – Pomyśl o lekarstwach, które przywieziemy któregoś dnia, o istnieniach ludzkich, które ocalimy! Nie moŜemy teraz zrezygnować. Po prostu nie moŜemy. Eden z trudem wydobyła z siebie głos. – Myślałam, Ŝe straciliśmy fundusze. Hrabia Pernbrooke... – To łajdak! – oznajmił doktor Farraday. – Ale to niewaŜne. Ten młody łobuz nie zahamuje naszych postępów. Prawda, będziemy musieli oszczędzać na papierze i innym zaopatrzeniu, ale od Indian nauczyliśmy się, jak wyŜyć z ziemi. No i przecieŜ jesteśmy Brytyjczykami, na Boga! Musimy i będziemy przeć do przodu.
– Przeć... do przodu. – O tak, moja droga! Bo widzisz... – Pochylił się bliŜej, mimo statecznego wieku podekscytowany jak mały chłopiec. – Mam pewien plan. Och, nie! – Plan? Gorliwie pokiwał głową. – Wybierzemy się jeszcze dalej, Edie. W głąb lądu! Jej oczy otworzyły się szerzej. – Nie myślisz chyba... ? – Tak – szepnął, ledwie panując nad radością. – Do Amazonii! Eden rozchyliła usta. Profesor wziął jej przeraŜenie za podziw. – Pomyśl tylko! To będzie nasza największa przygoda. Poznamy jeszcze bardziej złoŜone środowisko niŜ dŜungla nad Orinoko! Delta była naszą matką i naszą nauczycielką, to prawda. Ale Amazonia... Oto nasze przeznaczenie! – Uścisnął jej dłoń, próbując zarazić ją entuzjazmem, ale wyszarpnęła palce i zerwała się na równe nogi. – Oszalałeś! – Och, Edie... – Wiedziałam! To w końcu nastąpiło, tak jak się tego zawsze obawiałam! Zbyt długi pobyt w dziczy zmącił twoje zmysły, papo! BoŜe kochany, ja pewnie będę następna! – PrzyłoŜyła dłoń do czoła, ale on tylko się roześmiał. – Nie Ŝartuję, i nie zapuszczę się tam! Ktoś musi wreszcie tupnąć nogą! BądźŜe rozsądny! Tam są łowcy głów, kanibale, a nie przyjaźni krajowcy jak Waroa... i Bóg wie, co jeszcze! – Nonsens, Connor nas obroni. Potrzebuję twojego wsparcia w tym przedsięwzięciu, Edie. Wiesz, Ŝe nie poradzę sobie bez ciebie. Dopóki będziemy trzymać się razem, będziesz całkowicie bezpieczna. Na Jowisza, kiedy podbijemy Amazonię, wrócimy do Anglii i będę dawał wykłady o naszych podróŜach. Napiszę kolejną ksiąŜkę, która będzie konkurować z opisem von Humboldta. JuŜ nigdy nie będziemy musieli polegać na bogatych patronach. Eden wzniosła ręce w górę. Frustracja odebrała jej słowa. Profesor zmarszczył siwe brwi. – CóŜ znowu? Obiecała mamie, gdy ta leŜała na łoŜu śmierci, Ŝe zatroszczy się o papę. Ale jakŜe mogła się z tego wywiązać, jeśli ten człowiek nie dbał o własne Ŝycie?
– Ojcze – rzekła stanowczo, zakładając ręce na piersi – masz pięćdziesiąt pięć lat. Twój bohater von Humboldt był w kwiecie wieku, kiedy odbywał swą podróŜ, a i on omal nie przypłacił jej Ŝyciem. – Gdy swoim logicznym wywodem sprowokowała jedynie prychnięcie i cichy pomruk uraŜonej męskiej próŜności, spróbowała innego podejścia. Usiadła, patrząc na ojca z powagą. – Czy zapomniałeś, Ŝe za tą dŜunglą, w Wenezueli toczy się wojna? – Oczywiście, Ŝe nie zapomniałem – burknął, pochmurniejąc na tę uwagę. – Nie jestem jeszcze całkiem zdziecinniały. I co z tego? – By dotrzeć do Amazonii, musielibyśmy przekroczyć równiny. Llanos to główne pole bitwy między Ŝołnierzami hiszpańskiej korony i zbuntowanymi kolonistami. – Nie przesadzaj. WciąŜ mamy czas. Akurat teraz działania wojenne ustały. Rebelianci z Angostury kontrolują tereny w głębi lądu, a Hiszpanie trzymają się swoich okrętów na wybrzeŜu. W czym problem? – W czym problem? – Omal się nie roześmiała. Nie wiedziała nawet, od czego zacząć. – Przede wszystkim kaŜda ze stron myśli, Ŝe jesteś szpiegiem tej drugiej! Hiszpanie podejrzewają cię o zmowę z rebeliantami, a koloniści myślą, Ŝe pracujesz dla Hiszpanii. – Gdyby naprawdę tak myśleli, zostałbym juŜ dawno wydalony z kraju. Do licha, Edie, mówiłem juŜ tym przeklętym biurokratom z Caracas, Ŝe nauka jest neutralna! Jestem tutaj dla dobra całego rodzaju ludzkiego. – Uff! – Ukryła twarz w dłoniach, przez co jej odpowiedź zabrzmiała niewyraźnie. – Jesteś tutaj, bo chowasz się przed światem. – Coś ty powiedziała? – zapytał ostro. Z westchnieniem opanowała swe rozdraŜnienie i opuściła dłonie na podołek. – Nic, ojcze. – Ja myślę. Lepiej uwaŜaj, co mówisz, dziewczyno – poradził, poprawiając się na topornym drewnianym krześle i z godnością obciągając kamizelkę. – Popuściłem ci smyczy, to prawda, ale wciąŜ jestem twoim ojcem. – Tak – odparła ze spuszczoną głową. – Ale... – Ale cóŜ, dziecko? Przez chwilę przyglądała mu się badawczo. – Obiecałeś mi zeszłego roku, Ŝe wrócimy do Anglii. Wyglądało na to, Ŝe właśnie tego nie chciał usłyszeć. Natychmiast spochmurniał i odwrócił wzrok, nagle niezwykle zajęty botanicznymi znaleziskami.
– Anglia, Anglia, dlaczego wiecznie mówisz o tym nienawistnym miejscu? Naprawdę uwaŜasz, Ŝe tamtejszy świat jest tak cudowny? Skąd moŜesz to wiedzieć? Chroniłem cię tu przed nim. Gdybyś go lepiej pamiętała, dziękowałabyś mi. To nie tylko piękne powozy i eleganckie bale, moja panno. Ten świat ma teŜ ciemną stronę. – Spojrzał na nią znad oprawek binokli. – Choroby, zbrodnia, moralna zgnilizna, bieda, korupcja. Tutaj tego nie ma. – Ale nie ma teŜ z kim porozmawiać! – wykrzyknęła, czując, Ŝe lada chwila się rozpłacze. Z grymasem współczucia papa znów poprawił się na siedzisku. – Nonsens, przecieŜ masz mnie! Jestem nadzwyczajnym kompanem do rozmów... no i nie zapominaj o Connorze. CóŜ, moŜe i nie mówi zbyt wiele, przyznaję, ale kiedy się juŜ odezwie, warto go posłuchać. No juŜ, juŜ, moja śliczna – powiedział, klepiąc ją po dłoni z zatroskaną miną. – Zapewniam cię, Ŝe w Ŝadnej z londyńskich bawialni nie usłyszysz tak inteligentnych konwersacji. – Choć jeden, jedyny raz chciałabym posłuchać, o czym rozmawiają zwyczajni ludzie – powiedziała ledwie dosłyszalnie. – Zwyczajni? To tylko inne określenie na miernotę! – zadrwił. – Och, Edie, na miłość boską, te londyńskie pannice, które tak podziwiasz, to najgłupsze, najbardziej trywialne stworzenia pod słońcem, bez jednej myśli – w tych pustych głowach prócz wstąŜek, czepków i pantofli. DlaczegóŜ tak bardzo chcesz się do nich upodobnić? Eden stłumiła jęk – zaczynał się wykład. – Popatrz na zalety tutejszego Ŝycia! Ubierasz się, jak chcesz, mówisz, co chcesz, robisz, co ci się podoba. Nie masz pojęcia, jak panny z towarzystwa są nieustannie pilnowane przez przyzwoitki, których jedynym celem jest kontrolowanie kaŜdego ich kroku. Oszalałabyś, gdybyś musiała znosić to choć przez jeden dzień. Popatrz na wolność, jaką ci dałem... Na edukację! Wolność? – pomyślała smutno Eden. Więc dlaczego czuję się jak więzień? – Edukowałem cię bardziej jak syna niŜ jak córkę – ciągnął profesor, zapuszczając się na wydeptane ścieŜki. Eden znała to juŜ niemal na pamięć. – Na Jowisza, czy myślisz, Ŝe te twoje wspaniałe londyńskie damy potrafią wyliczyć wszystkie znane gatunki z rodziny Aracaceae? Sporządzić wywar, który leczy Ŝółtą febrę? Nastawić złamaną kość? Myślę, Ŝe nie – oznajmił dumnie. – Ty, moja droga Eden, jesteś wyjątkowa! – Nie chcę być wyjątkowa, papo – odparła Eden ze znuŜeniem. – Po prostu chcę wrócić do cywilizacji. Chcę znaleźć swoje miejsce.
– AleŜ znasz swoje miejsce, kochana. Jest przy mnie! Odwróciła oczy. Nagle poczuła się jak w pułapce. Doskonale rozumiał, o co jej chodzi, udawał tylko, Ŝe jest inaczej. – Czy nie byłam posłuszną córką? Czy nie stałam u twego boku w dobrych i złych chwilach, czy nie troszczyłam się o ciebie, nie pomagałam w pracy, nie robiłam wszystkiego, o co mnie prosiłeś? – To prawda – przyznał zmieszany. – Papo, w Anglii dwudziestopięcioletnia niezamęŜna kobieta uwaŜana jest za starą pannę. Wiem, Ŝe nie masz głowy do takich spraw, aleja w zeszłym miesiącu skończyłam dwadzieścia trzy lata! – Profesor miał juŜ rzucić jakąś drwinę, ale Eden spuściła głowę. – Proszę, choć raz nie kpij ze mnie. Nie chodzi mi tylko o bale i powozy. Miałam nadzieję, Ŝe znasz mnie lepiej. – Więc o cóŜ chodzi, Edie, najdroŜsza? – zapytał łagodnie. – Co cię tak bardzo dręczy? Spojrzała w jego oczy, nagle zupełnie bezbronna. – Nie pojmujesz? Ja... chcę sobie kogoś znaleźć. Papo. – Kogo? – wykrzyknął niecierpliwie. – Nie wiem jeszcze, kogo! Kogoś... kogoś do kochania. Profesor odchylił się na krześle i spojrzał na nią osłupiały. – Ach, więc o to cała ta awantura! Znów spuściła głowę, czując, jak płoną jej policzki. Przyznała się do tęsknoty, którą dotąd skrywała głęboko w sercu, i teraz miała ochotę zapaść się pod ziemię. Papa z nagłym entuzjazmem klepnął się dłońmi po udach. – CóŜ, śmiem twierdzić, Ŝe idealne rozwiązanie przez cały czas było tuŜ pod naszym nosem! Kiedy spojrzała na niego z nadzieją, niezbyt subtelnie kiwnął głową w kierunku, w którym udał się Connor. Eden spurpurowiała. – Och, papo, proszę, nie zaczynaj znowu! – szepnęła z ogniem w oczach. – Dlaczego nie? Jeśli całe to zamieszanie sprowadza się do szukania męŜa, to nie musisz szukać daleko. Jeśli przyszła pora, Ŝebyś wzięła sobie męŜczyznę, weź Connora. – Ojcze! – wykrzyknęła zgorszona. – Ten człowiek cię ubóstwia, jeśli jeszcze nie zauwaŜyłaś. – Uśmiech dumy pomieszanej z rozbawieniem wypłynął na jego wargi, jakby wciąŜ był czterolatkiem uczącym się greckiego alfabetu. – Ma moje błogosławieństwo. I wtedy moglibyśmy pozostać razem, tak jak teraz, kontynuując naszą pracę. To
niezwykle dogodna sytuacja. Więc? DlaczegóŜ nie? Czy ci się nie podoba? Papa najwidoczniej zapomniał o incydencie w dŜungli, gdy miała szesnaście lat. Opuściła głowę, nie mając najmniejszej ochoty mu o tym przypominać, bo i sama wspominała to niechętnie. – Connorowi na tobie zaleŜy, Eden. Nie ma co do tego wątpliwości. Sprawdził się po stokroć. No i kawał chłopa z niego, wspaniały okaz męŜczyzny, czyŜ nie? Nieustraszony, zaradny, najlepszy samiec ludzkiego gatunku. Silne, zdrowe drzewo genealogiczne. Nieprzeciętne zdolności. Bystry umysł. – Gdy ojciec wyliczał liczne zalety protegowanego, Eden uniosła głowę, załoŜyła ręce na piersi i zmierzyła go karcącym spojrzeniem. – Oczywiście nie mamy tu pastora, ale czymŜe jest kawałek papieru w takim miejscu? Ślubu moŜe wam udzielić miejscowy szaman... albo urządzimy świeckie zaślubiny, jak u Szkotów. Nie gorączkuj się tak, dziewczyno. Nie ma w tym Ŝadnego wstydu. To naturalny bieg rzeczy, moja droga. Wszystkie stworzenia kojarzą się w pary, gdy osiągną wiek odpowiedni do rozmnaŜania. – AleŜ ojcze! – wykrzyknęła Eden, zrywając się z miejsca. Była zaŜenowana ponad wszelką miarę jego bezpośrednim, naukowym podejściem do tematu. – Czy w twojej duszy nie ma ani krzty romantyzmu? Podtrzymanie gatunku moŜe wystarczy Ŝabie, małpie czy... czy rybie, ale ja jestem, inteligentną, piękną... no, powiedzmy dość atrakcyjną młodą damą. Chcę róŜ i... i poezji, nim przeminą moje najlepsze lata! Chcę bombonierek i przejaŜdŜek po parku! Czy proszę o tak wiele? Chcę, by starali się o mnie młodzi dandysi we frakach od krawców z Savile Row! Chcę zalotów, papo, i zalotników... wystarczyłby nawet jeden. MoŜe i potrafię wymienić wszystkie gatunki z rodziny Ardcaceae, ale to tylko dowodzi, jakim dziwolągiem stałam się w tej dŜungli! – Tak jak i Connor! Idealna para. – Czy raczysz wreszcie być powaŜny? – Usiadła z powrotem, sapiąc ze złości. – To się nie uda, ojcze. Zamierzam któregoś dnia wrócić do świata, a Connor ma o cywilizacji jeszcze gorsze mniemanie niŜ ty. Wizyty u twoich znajomych z Towarzystwa Kingstońskiego są dla niego torturą. Z nikim nie rozmawia. Siedzi nadąsany w kącie i nawet nie próbuje udawać, Ŝe się dobrze bawi. – No cóŜ, Eden, jest nieśmiały. – Wiem. I Ŝal mi go, ale nie chcę wychodzić za kogoś za mąŜ tylko dlatego, Ŝe mi go Ŝal. – To ostatnie zdanie wyszeptała, by Connor ze swoim wyostrzonym słuchem nie dosłyszał i nie poczuł się uraŜony.
– No, jak tam chcesz – skonkludował papa z westchnieniem. – Ale obawiam się, Ŝe tak czy inaczej nic nie moŜemy zrobić w tej kwestii. Odebrano nam wsparcie finansowe, nie stać nas na przejazd. PodróŜ jest zbyt droga. – Czy nie moŜesz jej wykupić na kredyt? – ZadłuŜyć się na coś, czego nawet nie chcę? Miałbym być równie nieodpowiedzialny jak hrabia Pernbrooke? – PrzecieŜ moŜemy spłacić dług, kiedy juŜ obejmiesz katedrę w Szkole Medycznej. – Nie! Nie przyjmę tej posady, Eden. Nigdy. – Wstał nagle i odwrócił się, unikając jej osłupiałego spojrzenia. – Pewnie powinienem był powiedzieć ci to wcześniej. Nie będę mógł spełnić obietnicy, którą wymogłaś na – mnie w zeszłym roku. Nie wracamy do Anglii, a co do Londynu, wolałbym chyba jechać do piekła. – Co? – szepnęła, blednąc. – Przykro mi łamać dane ci słowo, córko, ale tylko ty mi pozostałaś i prędzej mnie piekło pochłonie, niŜ naraŜę cię znów na pobyt w tym plugawym, cuchnącym dole kloacznym, który zwie się Londyn i który zabił twoją matkę. Wysoki i barczysty od stóp do głów odziany w czerń, lord Jack Knight zapalił cygaretkę od pochodni trzymanej w dłoni, po czym pochylił się leniwym ruchem i podpalił lont armaty. Raz... dwa... trzy... – Bum – mruknął z cygaretką zwisającą z warg, gdy grzmot wielkiego działa rozległ się nad doliną. Kula, wypluta z Ŝelaznej lufy, pomknęła w noc niczym ognista kometa odbijająca się w czarnej, gładkiej jak szkło powierzchni Orinoko. Sfrunąwszy spod ciemnego nieba, gruchnęła w wielką skałę sterczącą pośrodku nurtu – słynną Piedra Media słuŜącą za wskaźnik poziomu sezonowych powodzi – a w tej chwili za poręczny cel artyleryjski. Doskonałe trafienie. Na ukwieconym tarasie za plecami Knighta rozległy się wiwaty. Kreolska widownia witała nową armatę z takim samym serdecznym entuzjazmem, z jakim podchodziła do kaŜdej dziedziny Ŝycia. – Brawo, kapitanie! – Świetna robota! Jack nie zwracał na nich uwagi. Prominentni obywatele Angostury pobudowali swe eleganckie, ozdobne wille wzdłuŜ sprytnie usytuowanego łańcucha nadrzecznych wzgórz, tak więc z tarasu
domu Montoi bogaci Kreole, przywódcy rebelii, mogli jak na dłoni podziwiać celność i moc dział, które dla nich sprowadził. – Dał nam pan wspaniałe działa, milordzie! – Powinny pomóc powstrzymać Hiszpanów, jeśli zapuszczą się w górę rzeki – mruknął Jack. – Podobnie jak te cacka. – Pstryknął palcami na asystenta i wskazał kilka tuzinów skrzyń zawierających świetne karabiny Bakera, które przywiózł wraz z działami. Wielka szkoda, Ŝe Bolivar nie uczestniczył w tym pokazie, ale wódz rebeliantów przebywał poza miastem, próbując przekształcić dość Ŝałosną zgraję niewykształconych wieśniaków w regularną armię. BoŜe, dopomóŜ im, pomyślał Jack, bo po drugiej stronie stało piętnaście tysięcy królewskich Ŝołnierzy, którzy czekali na swych okrętach na rozkaz ataku. Hiszpański król Ferdynand, burbońska marionetka Habsburgów i pod kaŜdym względem wielce niesympatyczny jegomość – świeŜo przywrócony na tron, po tym gdy Wellington i jego chłopcy pobili Napoleona – postanowił zademonstrować swoją niemal całkiem juŜ zapomnianą potęgę i wysłał największe w historii siły na drugą stronę Atlantyku, by zdusiły wszelkie nadzieje kolonistów na niepodległość. Jack miał swoje powody, by się zaangaŜować w tę wojnę. Więcej w nim było cynika niŜ idealisty, ale nie potrafił tolerować gnębienia słabszych. A było jasne jak na dłoni, Ŝe jeśli nikt nie pomoŜe tym nieszczęśnikom, dojdzie do krwawej jatki. – Proszę, sir. – Zaufany porucznik, Christopher Trahern, podał mu jeden z dalekonośnych karabinów, juŜ naładowany. Jack uniósł broń do ramienia i wziął na cel nietoperza wampira, lecącego zygzakiem w górę i w dół nad smolistą rzeką. – Jaki ma zasięg? – zapytał don Eduardo Montoya, właściciel willi i jeden z głównych finansowych patronów rebelii. – Dwieście jardów. A celność zaleŜy tylko od strzelca. Trach! Suchy trzask karabinu spłynął echem po zboczach wzgórz, gdy Jack zestrzelił nietoperza krwiopijcę z nocnego nieba. Zadowolony oddał karabin Trahernowi. – Proszę załadować dla pana Montoi. – Tak jest, kapitanie. Na dole, w dokach u stóp wzgórza, jego ludzie wciąŜ wyładowywali towary z łodzi, w której Jack przybył do miasta niecałą godzinę wcześniej. Choć zahartowani w ogniu bitew, nawet jego nieustraszeni marynarze okazywali pewną
nerwowość na myśl o wszystkich tych rozochoconych rebeliantach, wypróbowujących nowe angielskie karabiny. – Proszę dać spróbować i mnie! – wykrzyknął Carlos, syn Montoi, liczący sobie ledwie dwadzieścia wiosen. Wyrwawszy się trzem urodziwym miodkom, które przymilały się do niego, przystojny młody hidalgo podszedł do kamiennej balustrady otaczającej taras. Jack zmierzył chłopaka kpiącym spojrzeniem. JuŜ wcześniej ocenił tego Casanovę jako niepoprawnego amatora młodych słuŜących. Choć oczywiście nie mógł mu się dziwić. Do diaska, pomyślał, zerkając ukradkiem w stronę młodych piękności. Południowoamerykańskie kobiety. Nawet słuŜące wyglądały jak Helena Trojańska. Jack zauwaŜył, Ŝe jedna z nich przygląda mu się z ostroŜnym zainteresowaniem. Smakowite stworzenie o karmelowej skórze, z peleryną czarnych, gładkich włosów, sięgających pasa. Kiedy na dłuŜej utkwił w niej wzrok, jej czarne oczy otworzyły się szerzej. Spuściła je, spłoszona, i uciekła do domu, udając, Ŝe wraca do obowiązków. Jack westchnął cicho, wydął wargi i odwrócił oczy. No cóŜ. Przestraszyłem kolejną, pomyślał. Jego fatalna reputacja widać go wyprzedziła, jak zwykle. Carlos chwycił naładowany karabin Bakera z rąk Traherna i przyłoŜył do ramienia, by go wyczuć. – Ach, zastrzelę stu Hiszpanów z tej ślicznotki! Jack parsknął, biorąc się pod boki, gdy chłopak starannie mierzył do celu. – Byłeś się pan sam nie zastrzelił. Carlos nacisnął spust i trafił w cel. – Ha! – Z zadziornym uśmiechem rzucił karabin Jackowi i godnym krokiem wrócił do swego haremu, by dać się podziwiać. Jack spojrzał za młodzikiem z ironicznym uśmiechem i odłoŜył karabin. On teŜ w jego wieku uwaŜał się za niezwycięŜonego. – Drobna rada – zwrócił się do don Eduarda. – Proszę trzymać tego bohatera z dala od pola bitwy. Jest niedoświadczony i za bardzo spragniony sławy. – Łatwiej powiedzieć, niŜ wykonać, przyjacielu. – Don Eduardo z kordialnym śmiechem poklepał go po ramieniu. – Zapraszam do środka na kieliszeczek. Weszli do luksusowej willi. Wysokie od podłogi do sufitu okna wychodziły na taras. Cieniutkie zasłony wzdymały się od wietrzyku chłodzącego okazały salon. Eleganckie meble i obrazy w złoconych ramach mogłyby równie dobrze zdobić
dom w Londynie, ParyŜu czy Madrycie, ale znajdowały się wiele kilometrów od wszelkich ośrodków cywilizacji. Caracas, stolica i najbliŜsze miasto, było oddalone o trzysta kilometrów. A Ŝe usytuowane było na wybrzeŜu, znów znalazło się we władaniu hiszpańskiej korony. Rebelianci, dzierŜący kontrolę nad terenami w głębi lądu, uczynili z gorącej, kolonialnej Angostury swą twierdzę. Miasto odrobinę przypominało Jackowi Nowy Orlean – kolejne miejsce, w którym na własną prośbę wpakował się w kłopoty. Poza niskimi wzgórzami, morzem kwiatów i wiecznie zielonych dębów, porośniętych długimi brodami mchu, rozciągały się nieskończone połacie płaskich terenów zalewowych, zwanych llanos. Za nimi potęŜna Orinoko, wodny gościniec Wenezueli, wślizgiwała się cicho w cienistą dŜunglę, by jeszcze dalej wylać swe wody do morza. – Jak długo będzie pan płynął do Anglii, milordzie? – Cztery do sześciu tygodni, zaleŜnie od wiatrów. – Zapewne ucieszy pana wieść, Ŝe Bolivar zamierza wynagrodzić pana tysiącem akrów Ŝyznych pastwisk w dowód wdzięczności, kiedy zwycięŜy. – Montoya zerknął na niego przebiegle, niby to czytając etykietę na butelce porto w migotliwym świetle cynowego kandelabru. Jack spojrzał na niego, zdziwiony. – To nie jest konieczne. – Och, jesteśmy niezmiernie wdzięczni za pomoc, którą obiecał pan dla naszej sprawy, milordzie. Niech pan spojrzy. – Napełniwszy kieliszki, Montoya wyciągnął mapę, rozwinął ją na stole i pochylił się, by ją obejrzeć. Ruchem głowy wskazał podpis Bolivara. – Libertador sam wyrysował tutaj granice pańskiej posiadłości. Chcemy, by pan ją przyjął... w podarku. – Niech popatrzę. – Jack zmruŜył oczy. Końcem sztyletu obrysował granice ziemi, którą miał dostać z woli ich przywódcy. Jego usta wykrzywił cyniczny uśmieszek. Łapówka. A więc jednak. Nie ufali mu. Czuł się trochę uraŜony, ale nie był zaskoczony. Na chwilę przymknął oczy, by nie okazać uczuć, ale szybko przełknął zniewagę. Nie potrzebował pieniędzy ani ziemi, ale jeśli to miało ich uspokoić, mógł udawać, Ŝe połknął przynętę. W końcu Czarny Jack Knight nie robił niczego z dobroci serca. Ponoć go nawet nie miał. Poza tym gdyby jego śmiała intryga się powiodła i otworzyła kontynent dla handlu, mógłby z tego czerpać niebagatelne zyski. Przez wieki Hiszpania Ŝelazną ręką trzymała Amerykę Południową za gardło,
zazdrośnie strzegąc swoich bogatych kolonii z pomocą nienaruszalnych monopoli. Gdyby Bolivar zdołał rozerwać okowy krępujące kontynent, ryzyko, jakie teraz ponosił Jack, przychodząc mu z pomocą, opłaciłoby się tysiąckrotnie. Kompania Handlowa Knighta byłaby wówczas jednym z pierwszych zagranicznych przedsiębiorstw, które zawrą korzystne umowy handlowe ze świeŜo upieczonymi niepodległymi narodami. Niestety, koloniści nie mieli szans na zwycięstwo w tej walce, jeśli nie nadejdą posiłki – i to niezwłocznie. Rebelianci mieli mnóstwo srebra. Brakowało im ludzi. A Jack, mieszkający na pobliskiej Jamajce, dokładnie wiedział, gdzie znaleźć ów deficytowy towar w nadmiarze. Bohaterowie spod Waterloo przymierali głodem. Po zwycięskiej wojnie z Napoleonem tysiące brytyjskich Ŝołnierzy wróciło do domów, by przekonać się, Ŝe nie ma dla nich pracy i Ŝe nie są w stanie wyŜywić swoich rodzin. W całej Anglii, Szkocji i Irlandii było mnóstwo wyćwiczonych, zahartowanych w boju wojaków, z których wielu z pewnością chętnie walczyłoby w Ameryce Południowej jako najemnicy, tym bardziej Ŝe sprawę Bolivara moŜna było nazwać godną, jeśli ktoś przejmował się takimi kwestiami. Istniał tylko jeden mały szkopuł. Parlament wydał właśnie dekret zakazujący brytyjskim Ŝołnierzom przyłączania się do tej walki. Bo teŜ Anglicy walczący u boku wenezuelskich rebeliantów, w wojnie mającej pozbawić Hiszpanię jej kolonii, z pewnością wywołaliby niemałe oburzenie w Madrycie. Dopiero co uwolniwszy naród od dwudziestoletniej wojny z Francją, Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie miało najmniejszej ochoty wplątywać kraju w kolejny zatarg z kontynentalnym sąsiadem – tym razem z Hiszpanią. Ale jeśli Jack wiedział cokolwiek o Ŝołnierzach – a wiedział, mając wśród gromadki braci bohatera wojennego – to zdawał sobie sprawę, Ŝe są praktycznymi ludźmi. Lojalność wobec króla i ojczyzny miała swoje granice. MoŜna pozbawić Ŝołnierza rąk i nóg i kulami roznieść jego towarzyszy na strzępy, ale nie moŜna igrać z Ŝołądkami jego rodziny. śaden szanujący się wojak, który pomógł pokonać Grandę Armee, nie będzie stał z boku i patrzył, jak jego dzieci mrą z głodu, zwłaszcza Ŝe wystarczy chwycić muszkiet i pałasz, by otrzymać doskonałą zapłatę w Ameryce Południowej. Potrzeba było tylko kogoś mającego odpowiednie kontakty. Kogoś na tyle odwaŜnego i dyskretnego, by zwerbować najemników bez zwracania na siebie uwagi brytyjskiego rządu. I wreszcie kogoś mogącego połączyć obie zainteresowane strony, czyli przeszmuglować na swoich statkach kilka tysięcy
Ŝołnierzy przez hiszpańską blokadę. I tu właśnie wkraczał Jack. Nikt nie musiał wiedzieć, Ŝe sprawa obchodzi go osobiście. Uniósł głowę znad mapy, kiwnął głową na propozycję i wypił łyk porto. Na twarzy Montoi odmalowała się ulga. – A więc umowa stoi? Przywiezie nam pan ludzi? Jack się roześmiał tak, jak zapewne roześmiałby się bezwzględny najemnik. – Ludzi? – Trzasnął Montoyę po ramieniu z wilczym błyskiem w oczach. – Niech pan przekaŜe Bolivarowi, Ŝe przywiozę wam diabły.
Rozdział 2 Następnego dnia papa i Connor wyruszyli wczesnym rankiem, by odwiedzić osadę Waroa oddaloną o kilka kilometrów. Mieli nadzieję znaleźć indiańskiego przewodnika, który zechciałby ich zaprowadzić do Amazonii. Eden modliła się, by Waroa mieli więcej rozsądku niŜ jej genialny ojciec. MoŜe nawet jego przyjaciel, szaman, namówi go do porzucenia tego szalonego projektu, jako Ŝe większość plemion z tego regionu tak samo jak biali bała się dzikich Yanomami, którzy Ŝyli w amazońskich lasach. Mówiono, Ŝe gotowali sobie zupę z zabitych wrogów. Im więcej o tym myślała, tym bardziej się obawiała, Ŝe profesor naprawdę szuka własnej zguby, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. MoŜe w głębi duszy pragnął śmierci, by jak najszybciej połączyć się z mamą. Martwiła się tą makabryczną ewentualnością przez cały ranek, wykonując swoje zwykłe obowiązki. Zarządziła śniadanie, wydała sługom instrukcje na cały dzień, sprawdziła stan zapasów, spisała w dzienniku odczyty instrumentów – temperaturę i ciśnienie atmosferyczne – pozostało jeszcze zanotować aktualną głębokość rzeki. Ruszyła ścieŜką z powiązanych konopiami desek, prowadzącą z obozu do małego, rozklekotanego pomostu. Po drodze znalazła pocieszenie w porannym wietrzyku, który szeleścił uroczo w liściach palmowych i bujał girlandami bluszczu i lian. Zadarłszy głowę patrzyła, jak błękitne, złote i szkarłatne ary śmigają nad jej głową, wzlatując na korony drzew niczym Ŝywe fajerwerki. Na wysokości trzech pięter samica czepiaka przeskakiwała z gałęzi na gałąź z młodym przylepionym do grzbietu. NiŜej, na ziemi, zgrabny aguti przekopywał glebę długimi pazurkami, próbując wygrzebać sobie jakiś korzeń na śniadanie i z lubością węsząc między roślinami. Eden obserwowała go przez chwilę, ubawiona, i ruszyła swoją drogą. Wielka niebieska waŜka przecięła jej ścieŜkę w miejscu, gdzie chodnik z desek okrąŜał potęŜne korzenie drzewa mahoniowego. ZbliŜywszy się do brzegu rzeki, Eden przystanęła, by rozejrzeć się po okolicy, nim weszła na chwiejny pomost. Nie miała ochoty zostać czyimś śniadaniem. Droga okazała się bezpieczna i Eden podeszła do miejsca, gdzie uwiązano dłubanki, bujające się w leniwym nurcie. ZmruŜyła oczy i przyjrzała się palowi, słuŜącemu za znacznik, który Connor wbił w muliste dno rzeki jakieś dziesięć stóp od brzegu. Dwadzieścia pięć stóp.
Nisko, nawet jak na porę suchą. Ołówkiem zapisała odczyt w dzienniku. Przestraszył ją nagły, niedaleki rozprysk wody. W następnej chwili się uśmiechnęła. To jeden z tajemniczych, róŜowych delfinów zamieszkujących rzekę, zaanonsował się w ten sposób. Magiczne stworzenie, niewidzialne w aqua negra. Eden kucnęła, wpatrując się w ciemną płyciznę. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy dostrzegła przebłysk koralowo-róŜowej płetwy ogona. Indianie nazywali te zwierzęta buoto i wierzyli, Ŝe to czarodzieje pod postacią delfinów, Ŝyjący w złotym podwodnym królestwie. Ilekroć w wiosce rodziło się dziecko, którego matka nie miała męŜa, starszyzna oznajmiała, Ŝe to dzieło buoto, który za sprawą czarów przemienił się w przystojnego młodego wojownika i zakradł się do wioski, by znaleźć sobie Ŝonę. Buoto były znane ze swych niechlubnych miłosnych praktyk w ludzkiej skórze. Szczęśliwie dla cnoty Eden, róŜowy delfin zniknął równie nagle, jak się pojawił. Wypełniwszy zadanie, wróciła do obozu, by zająć się resztą obowiązków. Tymczasem w górze rzeki, w Angosturze, Jack odebrał ładunek rzadkich, tropikalnych gatunków drewna od miejscowego handlarza i osobiście dopilnował trudnej operacji przyczepiania barki wyładowanej kłodami drewna do szerokiej, płaskodennej rzecznej łodzi, którą wynajął. Gdy wszyscy członkowie dwudziestoosobowej załogi statku stawili się na pokładzie, uścisnął dłoń don Eduarda. – Bezpiecznej podróŜy, Knight. – Montoya podąŜył wzrokiem za spojrzeniem Jacka na balkon gościnnego apartamentu, gdzie ciemnowłosa dziewczyna, owinięta w prześcieradło, leniwie pomachała mu na poŜegnanie. Mimo wcześniejszego przestrachu, który okazał się jedynie kokieterią, urodziwa słuŜąca z ochotą zgodziła się cieszyć go swymi wdziękami. Wszelkie wątpliwości rozwiało ostatecznie kilka sztuk złota, wsuniętych w jej dłoń, gdy wieczorem przyniosła mu wodę do mycia. Jack posłał jej całusa. – MoŜe ją pan zabrać ze sobą, jeśli wola – powiedział gospodarz z dyskretnym rozbawieniem. – Przynajmniej nie wpadnie w szpony mojego syna. – BoŜe broń. – Jack zerknął na niego, ubawiony. – Kobieta na morzu? Nic, tylko ból głowy. – To mówiąc, wskoczył na łódź; dziwaczną hybrydę parowca z Ŝaglowcem, ale mocną i sprawną. Don Eduardo podszedł do brzegu doku, gdy ludzie Jacka zrzucali cumy z
pachołków, i pomachał na poŜegnanie. Jack rozkazał stawiać Ŝagiel. Gdy marynarze odbili od przystani i skierowali łódź w środek powolnego, ale silnego nurtu rzeki, Jack skierował wzrok przed siebie, nie oglądając się więcej na kobietę, której wdziękami rozkoszował się z taką lubością ostatniej nocy. Taka juŜ dola Ŝeglarza. Cały szkopuł w tym, Ŝeby nigdy nie pozostawać w jednym miejscu dość długo, by się związać. To właśnie lubił najbardziej. Przez pierwszą godzinę podróŜy pilnował pilota, wynajętego do przeprowadzenia ich po nieznanej rzece. Wiedział dość o morzu, by zdawać sobie sprawę, Ŝe rozsądny człowiek musi traktować tak potęŜną rzekę jak Orinoko z szacunkiem. W swoich podróŜach zawsze wolał polegać na miejscowych przewodnikach. Gdy przekonał się, Ŝe śniady Metys prowadzi łódź gładko i sprawnie, poszedł sprawdzić ładunek drewna. Wysiłki okupił drzazgą w dłoni. W końcu, gdy pokonali juŜ sporą część drogi, uznał, Ŝe moŜe chwilę odpocząć. Rozparł się na zniszczonym drewnianym krześle w ciasnej budce pilota, oparł wysoko nogi skrzyŜowane w kostkach i – trzymając w ustach niezapaloną cygaretkę – zabrał się do czytania pierwszej oficjalnej gazety wydawanej w Angosturze, niedawno załoŜonej przez Bolivara. PodróŜ do ujścia miała potrwać cały dzień. Zrobiło się przedpołudnie, nim Eden skończyła katalogować najnowsze pozycje wciąŜ powiększającego się zielnika ojca i zabezpieczyła świeŜo sprasowane i wysuszone okazy przed wszechobecną wilgocią. Mając wreszcie chwilę dla siebie, skwapliwie skorzystała z okazji, by wymknąć się z obozu i wspiąć wysoko pod zielone sklepienia koron drzew. JuŜ jako dziesięciolatka opanowała do perfekcji sztukę wspinania się na drzewa z pomocą indiańskiego wynalazku, zwanego pętlą na stopy. Gdy wdrapała się na wysokość czterech pięter, zatrzymała się na chwilę w zgięciu konaru potęŜnego drzewa mahoniowego i zapatrzyła w dal. Nawet ojciec nie lubił wspinać się tak wysoko, ale Eden to uwielbiała. Z tej wysokości rozciągał się nieskończony widok, i – nie wiadomo dlaczego – tu, w górze, łatwiej jej się myślało. Wszystko wydawało się jaśniejsze i prostsze. Wszędzie wokół widziała dŜunglę, szeroki horyzont, a na wschodzie błękitnawą mgiełkę morza, przyzywającego ją z niezmierzonej dali. Gdy się jej przypatrywała, jej krew zaczynało burzyć pragnienie działania, przygody, zrodzone z nadmiernej izolacji. Tu, w tym dzikim raju, samotność szeptała jej do ucha coraz bardziej
niecierpliwie: „Czy juŜ zawsze będę sama?" Jack nie wiedział, jak długo drzemał. Trahern obudził go, wołając po imieniu. Miał dziwny ton. Otworzył oczy, rozejrzał się i mógłby przysiąc, Ŝe cofnęli się w czasie o tysiąc lat. Pozostawili za sobą złote sawanny, błękitne niebo i otwarty horyzont i wpłynęli w tajemniczy, wilgotny, szmaragdowy świat zielonego światła i cieni wyściełanych mchem. Szeroka na kilka kilometrów rzeka w swej delcie dzieliła się na setki wąskich odnóg – skomplikowany labirynt naturalnych kanałów zwanych canos, z których kaŜdy prowadził do morza. Pilot prowadził łódź jedną z tych cichych arterii, przebijających dŜunglę. Bujna roślinność tworzyła tunel nad wodną drogą. Pod zamkniętym sklepieniem panował klimat cieplarni. Powietrze było gęste i wilgotne, bez śladu wiatru. Łódź zapuszczała się coraz dalej w dziewiczy tropikalny las. Niemilknący śpiew ptaków i głosy zwierząt jakimś cudem nie były w stanie naruszyć głębokiego spokoju tego miejsca. Jack rozglądał się wokół, zadziwiony. Nawet jego hałaśliwa załoga umilkła. Niezliczone długonogie owady ślizgały się po wodzie, której powierzchnia wyglądała jak oliwkowe szkło. Nagle ciszę rozerwał dobiegający gdzieś z wysoka agresywny, gardłowy ryk. Marynarze niemal podskoczyli z przestrachu i zaczęli się rozglądać niespokojnie wokół, gdy ryk zastąpiła seria urywanych wrzasków. – A cóŜ to za czort, kapitanie? – mruknął Higgins, starszy marynarz, Ŝegnając się pospiesznie. – Wyjec – odparł cicho Jack, przypominając sobie czytane niegdyś opisy. Rozglądając się po konarach za wielką małpą, zamiast niej dostrzegł wspaniałe białe pióra harpii – ptaka o godnym wyglądzie mitycznego gryfa. Wskazał go swoim ludziom. – Spójrzcie na to! Zielone papugi, tukany o pomarańczowych dziobach i wrzaskliwe ary pierzchły z drogi harpii, która zeskoczyła z gałęzi i śmignęła wzdłuŜ caño, szybując na szeroko rozłoŜonych skrzydłach ze zdumiewającą szybkością. Jack popatrzył w dół rzeki za wspaniałym ptakiem, który machnąwszy kilka razy bez wysiłku potęŜnymi skrzydłami podfrunął w górę i na powrót skrył się w baldachimie drzew. Nagle jasny błysk ściągnął jego uwagę na wodę. – Co to było? – mruknął Trahern, stając obok Jacka i wpatrując się w wodę. –
Krokodyl? – AleŜ przysiągłbym, Ŝe był... róŜowy? Spojrzeli po sobie, skonsternowani, ale nagle stworzenie przepłynęło obok łodzi i cała załoga zakrzyknęła, zdumiona, gdy okazało się róŜowym delfinem. – Buoto – powiedział spokojnie miejscowy pilot, po czym wyciągnął rękę nad kołem sterowym, wskazując coś palcem. – Mira aqui! Na prawym brzegu rzeki siedział stwór, który mógłby być potomkiem legendarnych, ziejących ogniem smoków. – Matko święta – westchnął Higgins ze zdumieniem, gapiąc się na ogromną bestię. Krokodyl był dłuŜszy niŜ ich łódź. Jack z podziwem przyglądał się potworowi, ale Trahern tylko nań zerknął i złapał leŜący pod ręką karabin Bakera. – Nie – powstrzymał go Jack. Instynkt zwierzęcia zadziałał równie skutecznie. Z przeraŜającą szybkością i mocą, od której aŜ im ciarki przeszły po plecach, krokodyl rzucił się w wodę. Prawie nie było słychać plusku. Trudno było uwierzyć, iŜ coś tak wielkiego mogło zniknąć tak szybko i zupełnie, ale skórzasty grzbiet zwierza był doskonale dopasowany kolorem do burooliwkowej toni rzeki. Marynarze spojrzeli na siebie, najwyraźniej wszystkich nurtowało to samo pytanie. Trahern odchrząknął. – Czy te stworzenia... hm... atakują łodzie? – spytał pilota po hiszpańsku, trochę nerwowo. – Si, a veces. – Czasami? Rozumiem. No to mnie uspokoiłeś – mruknął Trahern do Jacka, który wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Powinien pan pozwolić mi go zastrzelić. Trochę naburmuszony, poszedł szukać krokodyla po drugiej stronie łodzi. Gdy porucznik się oddalił, Jack został sam przy relingu na tępym dziobie łodzi. PogrąŜony w rzadkim u niego zachwycie przyglądał się dziwnemu, pięknemu i przeraŜającemu światu, przepływającemu przed jego oczami. Na brzegach przyciągały wzrok jaskrawe kwiaty passiflory. Nad jednym z nich pojawiła się nagle, jak za sprawą czarów, błękitna iskra, i zawisła nad kielichem – maleńki cud natury. Przez mgnienie oka koliber pił słodki nektar z kwiatu, ale zniknął, gdy w oddali rozległ się pomruk grzmotu. Wiatr poruszył grubymi liśćmi palm, wtórując subtelnemu poruszeniu w głębi duszy Jacka. JakŜe pragnął czegoś, czego nie mógł kupić za całe swoje złoto i czego nie mógł zdobyć, uŜywając całej swojej władzy...
Czegoś, w co juŜ dawno przestał wierzyć. Ciepły wiatr przyniósł ze sobą błogosławieństwo łagodnego, srebrnego deszczu. Jack odchylił głowę do tyłu i z radością powitał jego pieszczotę. Wysoko, w koronach drzew, Eden zawsze wpadała na najlepsze pomysły. Dziś nie było inaczej. Widok niezmierzonej dŜungli natchnął ją konceptem, który dawał ostatnią szansę uratowania ojca przed nim samym. Rozwiązanie było proste. MoŜe i nie mieli pieniędzy na podróŜ do Anglii dla całej trójki. Ale mogła pojechać sama! Zabierze próbki najwaŜniejszych odkryć ojca. W Londynie spotka się z nowym hrabią Pernbrooke'em, dziedzicem ich dawnego patrona, i osobiście zaprezentuje mu cudowne medykamenty, które odkrył papa. Gdyby zdołała przekonać hrabiego o tym, jak waŜne są prace ojca dla wszystkich ludzi, moŜe jego hrabiowska mość uznałby za stosowne nadał wspierać ojca finansowo. Ale nawet gdyby ten bezmyślny utracjusz odmówił, w Londynie było wielu bogatych filantropów. PrzecieŜ na pewno, rozmyślała, biorąc pod uwagę sławę ojca i znaczenie jego pracy, znajdzie kogoś, kto zechce finansować jego badania. Tym sposobem papa mógłby pozostać tutaj, w stosunkowo bezpiecznej dŜungli nad Orinoko, zamiast szukać pewnej śmierci nad Amazonką. A co do niej, po przyjeździe do Anglii mogła zamieszkać u cioci Emily i kuzynki Amelii, więc nie musiała się obawiać Ŝadnych strasznych przyzwoitek. W sumie wydało jej się to idealnym rozwiązaniem. Wszyscy na nim zyskają. Oczywiście, znając papę, pewnie znajdzie w jej planie jakąś wadę, ale juŜ sam pomysł podniósł ją na duchu. Na razie mogła tylko czekać na powrót papy, a potem spytać go, co o tym wszystkim myśli. Zadowolona z siebie, zeszła na niŜszą gałąź i zajęła się orchideami. Podkasała odrobinę długą bawełnianą suknię i usadowiła się okrakiem na grubym, omszałym konarze, zwisającym łukiem nad rzeką. Jej stopy w wysokich butach dyndały w powietrzu, wysoko nad wodą. Po chwili badania pochłonęły ją całkowicie. Choć tak bardzo chciała powrócić do cywilizacji, była na tyle uczciwa, by przyznać, Ŝe jej Ŝycia w delcie Orinoko nie moŜna było nazwać nieprzyjemnym. Takie dni jak ten dawały jej satysfakcję. Spokój, jaki ogarniał ją w koronach drzew, i dziś przyniósł jej ukojenie. W ciągu następnej godziny nie tylko dokonała odkrycia, które, była pewna, wprawi ojca w zdumienie, ale teŜ zyskała sobie przyjaciela w postaci małej,