mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Franz Andreas - Komisarz Julia Durant 2 - Ósma ofiara

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Franz Andreas - Komisarz Julia Durant 2 - Ósma ofiara.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 316 stron)

Andreas Franz Ósma ofiara Z niemieckiego przełożyła Aldona Zaniewska

PROLOG Wpół do dziesiątej. W klasach było duszno, wszyscy spieszyli więc korytarzami i w dół na dziedziniec. Również Carla, mająca metr pięćdziesiąt pięć wzrostu dwunastolatka, o chłopięcej figurze i dziecięco naiwnym wyrazie twarzy, szaroniebieskich oczach oraz ciemnoblond włosach do ramion, schodziła po schodach, trzymając kanapkę, którą mama jej rano zapakowała. Czuła się nie najlepiej, miesiąc temu pierwszy raz miała okres, podczas którego dokuczały jej silne bóle podbrzusza i mdłości; przez dwa dni nie chodziła do szkoły. Na szczęście matka na czas ją uświadomiła, dzięki czemu ten pierwszy raz nie stał się przynajmniej drogą przez mękę, mimo to się bała. Dlaczego, nie umiałaby konkretnie odpowiedzieć. Może dlatego, że krew zawsze budziła w niej lęk, a może dlatego, że ból był tak silny, a może był to po prostu lęk przed nowym, nieznanym, czego mimo wszystkich objaśnień jeszcze nie całkiem rozumiała. Z opowieści matki wywnioskowała jedynie, że to pierwszy krok do stania się kobietą. A stawanie się kobietą oznaczało możliwość zajścia w ciążę, ostrożne obcowanie z chłopcami i mężczyznami i tak dalej... Była głodna, ale nie miała apetytu. Czuła lekkie, świdrujące mdłości i ciągnięcie w brzuchu, podejrzewała więc, że wkrótce znów nadejdzie ten moment. Przez chwilę trzymała kanapkę w ręce i patrzyła na nią; wokół niej panował gwar, rozmawiano, kłócono się, śmiano, część dzieciaków się ganiała, chłopcy i dziewczęta prawili sobie złośliwości, kilku nauczycieli bezskutecznie usiłowało nadzorować tę całą gromadkę, a słońce już teraz, rankiem, świeciło z niemiłosierną mocą z bezchmurnego, mlecznobłękitnego nieba. Stała, zastanawiając się, czy ma zjeść kanapkę, gdy z tyłu poczuła dotknięcie. Odwróciła się, jej najlepsza i jedyna przyjaciółka, trzynastoletnia Sylvia, uśmiechała się do niej szeroko. – Też nie jesteś głodna? – Nie, nie bardzo. Coś nieszczególnie się czuję. Brzuch mnie boli. – Znów będziesz miała okres? – zapytała Sylvia i położyła rękę na ramionach Carli. – Hmm, na to wygląda. Co za gówno. – Chodź, wszystko ma wady i zalety. Ja mam to gówno już od dwóch lat i nauczyłam się całkiem dobrze sobie z tym radzić. – Ciebie też zawsze tak boli? – Zdarza się. Mam całkiem dobre tabletki przeciwbólowe. Można po nich wytrzymać. W każdym razie od tego się nie umiera. – To wiem, mimo wszystko to jednak idiotyczne uczucie. Przeszły kawałek przez dziedziniec i usiadły na jednej z ławek stojących dookoła. Carla wzięła swoją kanapkę i wrzuciła do stojącego obok kosza. Mocno ścisnęła kolana, złożyła dłonie

i wbiła wzrok w ziemię. – Posłuchaj, Carla, mam pomysł. W sobotę u Mattiego jest mała impreza. Znasz Mattiego, prawda? – Słyszałam już to imię, ale... – To ten ciemnowłosy, stoi tam wysoko, przy balustradzie. Jest już w dziesiątej klasie i... no tak, zapytał mnie... – powiedziała ze śmiechem i wzruszyła ramionami – wyobraź sobie, akurat mnie, czy nie miałabym ochoty przyjść. – Zrobiła krótką przerwę, po czym ciągnęła: – Przy okazji prosił, żebym zapytała ciebie, czy ty też nie miałabyś ochoty... Carla spojrzała na nią zaskoczona. – Co, ja? – Tak, a dlaczego nie? – Mam dwanaście lat, gdybyś o tym zapomniała. – No i co? Ja mam trzynaście i idę. Mogę ci zdradzić tylko tyle: z tego, co do dziś słyszałam o imprezach u Mattiego, powinno być całkiem fajnie. – Co przez to rozumiesz? – Świetna muzyka i takie rzeczy. On te imprezy organizuje regularnie, gdy jego rodzice wyjeżdżają. I co, idziesz ze mną? – Nie wiem. Rodzice mi raczej nie pozwolą. – Czemu? Możesz im przecież powiedzieć, że idziesz tam ze mną i że nie zostaniemy dłużej niż do jedenastej, najwyżej do dwunastej. Twój ojciec albo moja matka mogą nas odebrać. Najważniejsze przecież, żeby starzy wiedzieli, gdzie jesteśmy. Wówczas nie będą się denerwować. A poza tym tam się nic złego nie dzieje. Wiem to od kilku dziewczyn, które tam chodzą. – Zobaczymy. – Patrz, dziś jest poniedziałek. Jeśli dziś albo jutro dostaniesz okresu, w sobotę będziesz się już czuła dość dobrze. Zastanów się. Fajnie by było, gdybyś ty... – Zobaczymy, co da się zrobić. Ale nie mogę niczego obiecać. – Dobra, zdzwonimy się dziś po południu albo jutro wieczorem. Wstały z ławki i wolnym krokiem wróciły do budynku szkoły. Po prostu włączyły się w strumień innych uczniów, którzy stopniowo rozchodzili się do poszczególnych klas. Następne

dwie godziny miały być piekłem. Matma. Jeśli w ogóle istniał przedmiot, którego Clara nienawidziła, to właśnie ten. Nie dlatego, że jej nie rozumiała, bądź co bądź należała do najlepszych uczennic w klasie, tylko dlatego, że po prostu nie mogła pojąć, po co ma się tego wszystkiego uczyć. Miała tylko jedno jedyne marzenie — zostać aktorką. I przejawiała w tym kierunku talent. Prawdopodobnie odziedziczyła go po matce, którą jeszcze przed paroma laty można było zobaczyć nie tylko jako modelkę w wielu czasopismach i magazynach, lecz także w telewizji w licznych spotach reklamowych. Teraz nieco mniej się angażowała, chciała wprowadzić w swoje życie trochę spokoju i bardziej zatroszczyć się o rodzinę. Ale już od maleńkości Carla wiedziała, że też chce pewnego dnia stanąć na scenie i przed kamerą. Sobota, 18.00 Razem z Sylvią Carla weszła do domu Mattiego, przestronnej willi znajdującej się niedaleko jej domu. Włożyła swoją najładniejszą ciemnoniebieską sukienkę, trochę się umalowała, by wyglądać na nieco starszą. Powiedziała rodzicom, że po imprezie pójdzie do Sylvii i tam też przenocuje. Nie powinni się więc o nią martwić. Oprócz Mattiego było tam jeszcze kilku chłopaków i kilka dziewczyn ze szkoły oraz parę osób, których nigdy przedtem nie widziała. Zauważyła, że była najmłodszą spośród obecnych, większość miała od piętnastu do dwudziestu lat. Niektórzy chyba byli nawet trochę starsi. Jedni pili piwo, inni mocniejsze trunki, niektórzy palili. Głośna muzyka dudniła z olbrzymich głośników. Jeśli ktoś chciał rozmawiać, trzeba było niemalże krzyczeć. Kilka razy czuła się dosłownie ścigana spojrzeniami, ale może jej się wydawało. Matti podszedł do niej na chwilę i zamienił z nią kilka słów. Nie czuła się szczególnie dobrze w tym otoczeniu: hałas, wiele obcych twarzy, wiszący w powietrzu ciężki, słodkawy zapach. A jednak była ciekawa, piła colę i obserwowała to, co dzieje się dookoła. O dwudziestej nadal siedziała na swoim krześle, nikt jak dotąd o nią się nie zatroszczył. Nawet Sylvia, jej najlepsza przyjaciółka, ponad pół godziny temu zniknęła w tłumie, ostatnio widziała ją, jak wchodziła po schodach na pierwsze piętro z jakimś chłopakiem, na pewno starszym od niej o pięć, sześć lat. Carla piła kolejną colę, gdy podeszła nieznajoma młoda kobieta i usiadła obok. Carla oceniła ją na jakieś dwadzieścia lat. Była wysoka, miała długie, ciemne włosy i równie ciemne, duże oczy, a na sobie czarną minisukienkę, która wyraźnie podkreślała jej liczne krągłości. Przez chwilę patrzyła wprost na Carlę, w końcu powiedziała do niej ciepłym, miękkim głosem: – Jeszcze nigdy cię nie widziałam. Jesteś tu dziś pierwszy raz? Carla skinęła głową. – No tak, za pierwszym razem jest jeszcze trochę... dziwnie, prawda? Ale człowiek się do tego przyzwyczaja. Nie wolałabyś się napić czegoś innego... niż ta cola? Zrobić ci jakiegoś drinka? – Jakiego? – zapytała Carla podejrzliwie.

– Po prostu pozwól, że cię zaskoczę. Będzie ci smakować, gwarantuję. A poza tym z pewnością poczujesz się po nim trochę lepiej. – Nie czuję się źle... – Ach, daj spokój, każdy przecież widzi, że jesteś nieco skrępowana. Zaraz wracam. Podniosła się, podała Carli rękę i dodała: – A tak w ogóle mam na imię Anna, a ty? – Carla. – Ładne imię, naprawdę. Na razie. Niecałą minutę później Anna wróciła, w ręku miała szklankę, którą podała Carli. – To jest na pewno lepsze od coli. Wypij jednak duszkiem. – Dlaczego? – Trzeba się najpierw przyzwyczaić do tego smaku, i tyle. To jak lekarstwo. Ale przysięgam ci, to nic złego. Pij. Carla wzięła szklankę i opróżniła ją, tak jak poradziła Anna. Napój miał trochę gorzki smak i z początku piekł w żołądku. Ale już po kilku chwilach poczuła, jak rozchodzi się po jej ciele ciepło, znika napięcie, które odczuwała przez ostatnie dwie godziny. – No i jak? Lepiej? Carla uśmiechnęła się pierwszy raz tego wieczoru. – Trochę. – Chcesz jeszcze jednego? – Tak, dlaczego nie? – Chodź ze mną, to cię przedstawię innym. To całkiem mili ludzie. Anna przedstawiła ją wszystkim po kolei i Carla opróżniła drugą szklaneczkę. Młody mężczyzna w dżinsach, T-shircie i blezerze podszedł do niej i uśmiechnął się. – No, jak leci? – Całkiem dobrze, dlaczego pytasz?

– Tylko tak. Oglądałaś już dom? – Nie, a powinnam? – Mój brat, Matti, nie jest szczególnie dobrym gospodarzem. Ale musisz mu wybaczyć, jest jeszcze młody i niedoświadczony. Jeśli pozwolisz, zajmę się tobą. Zgoda? – W porządku. – Dobrze, chodźmy na górę. Na górze dzieje się więcej niż tu, na dole. Highlife, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. – Jak się nazywasz? – Nazywaj mnie Charles albo Charly. Ale tylko przyjaciele mówią do mnie Charly. – Okej, Charly. Na górze poszli do jednego z pokoi. Czterech chłopaków z czterema dziewczynami siedziało przy szklanym stoliku i patrzyło, jak Charly i Carla wchodzą. Jedyną osobą, którą Carla znała, była Sylvia, innych nigdy przedtem nie widziała. – Tutaj, usiądź. Mamy tu kameralne, ale ekscytujące spotkanko. Spodoba ci się. Charly spojrzał na mężczyznę stojącego po drugiej stronie stolika, dał mu znak. Mężczyzna podszedł do szafy, wyjął małą paczuszkę, położył ją na stole. Charly otworzył ją, wysypał białą zawartość na szklany blat i powiedział: – No, ludziska, teraz impreza się rozkręci. Niedziela, 11.00 Carla się obudziła. Kręciło jej się w głowie i było niedobrze, usiadła. Sylvia jeszcze spała, oddychała spokojnie i równo. Mdłości się nasiliły, Carla pobiegła do łazienki i zwymiotowała. Mdłości ustąpiły, próbowała sobie wszystko przypomnieć, ale chociaż bardzo się starała, miniona noc po prostu zniknęła z pamięci. Wróciła z powrotem do pokoju Sylvii, usiadła na łóżku i podparła głowę rękami. – Hej, co się z tobą dzieje? Carla lekko się obróciła i spojrzała w milczeniu na Sylvię. – Niedobrze ci?

– Okropnie. Co się stało wczoraj wieczorem? – Nic specjalnego, dlaczego pytasz? – Czuję się fatalnie. I nie mogę sobie niczego przypomnieć. – Poczekaj, mam coś na mdłości. Ja też za pierwszym razem tak się czułam. Wstała, przyniosła szklankę, poszła do łazienki i zaraz wróciła. – Masz, wypij to. Zaraz poczujesz się lepiej. Carla piła, nie pytając, co Sylvia jej dała. Mdłości ustąpiły prawie natychmiast. – I? – Już w porządku. Dzięki. – I nie możesz sobie nic przypomnieć? – Nie, zupełnie nic. – O kurczę! Ale ten i ów może sobie przypomnieć ciebie. – O czym mówisz? – Spałaś już z jakimś chłopakiem? – Żartujesz? Nigdy przedtem nawet... – No tak, może to i dobrze, że niczego nie pamiętasz – powiedziała Sylvia i położyła się z powrotem do łóżka. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Tylko tyle. – Przestań pieprzyć. Powiedz mi lepiej, co się stało. – Posłuchaj, Carla, bardzo mi przykro, ale... to się stało. Ostatniej nocy spałaś co najmniej z trzema chłopakami. Przynajmniej oni tak twierdzą. – Żartujesz. Ja i spanie z chłopakami! Chyba skonam ze śmiechu! – Zapytaj ich – powiedziała Sylvia dziwnie zimnym głosem. – Mam wymienić imiona? – To prawda? – zapytała Carla z szeroko otwartymi oczami.

– Przecież ci mówię. Ale pociesz się, też miałam radochę. To była rozpustna impreza, naprawdę. – Jak się moi rodzice dowiedzą... – Ach, nonsens, twoi rodzice niczego się nie dowiedzą. A zanim pójdziesz, dam ci coś jeszcze. Tutaj. – Sylvia otworzyła szufladę w szafce nocnej i dała Carli dwie małe torebeczki. – Dobrze schowaj, żeby nikt nie znalazł. To osłodzi ci dzień. – Co to jest? – Wysyp po prostu połowę zawartości na grzbiet dłoni i wciągnij nosem. Działa fenomenalnie. Mówię ci to z doświadczenia. – To nie narkotyki, czy może...? – Narkotyki! Bzdura! Heroina to narkotyk. Nie, to tutaj jest niegroźne. Ale dobre, a nawet piekielnie dobre. Carla wetknęła torebeczki do swojej dżinsowej torby, w której upchnęła już sukienkę i buty. Nałożyła białą bluzę, dżinsy i tenisówki, uczesała się jeszcze raz i wyszła. Po drodze do domu myślała tylko o tym, że nic nie pamięta z imprezy.

DWA LATA PÓŹNIEJ Carla siedziała sama w pokoju, drzwi były otwarte. W telewizorze obraz leciał bez dźwięku, z wieży stereo dudniły monotonne rytmy techno. Promienie słońca ukośnie wpadały przez małe okno. W pokoju stała szafa, dwa fotele, stół i duże, miękkie łóżko. Od ponad roku żyła w tym domu, w tym pokoju, tu jadła i piła, i tu przyjmowała frajerów. Najczęściej byli to starsi mężczyźni, którzy przedtem zapisywali się u Marii umawiającej terminy. Następny klient powinien zjawić się za godzinę, tłusty facet, który często przychodził do Carli. Miał tyle kasy, że kilka razy w miesiącu bez trudu mógł sobie pozwolić na te pięćset marek, które kosztowała godzina. Nienawidziła tego typa, tak samo jak wszystkich innych, którzy wtykali w nią swoje lubieżne fiuty. Nienawidziła Marii, chociaż ta nigdy jej nic nie zrobiła, w przeciwieństwie do Ricka, wszędobylskiego nadzorcy, który ją regularnie bił i więcej niż raz zgwałcił. I nienawidziła tego przeklętego Charly’ego, brata Mattiego, który ją tu przywlókł. Nie podejrzewała wtedy, na tamtej imprezie, jaka bestia kryje się za tym uśmiechem, do jakiej jest zdolny brutalności. Wstała ciężko, zamknęła drzwi, podeszła do szafy, wyjęła strzykawkę, napełniła ją heroiną, którą, odkąd tu mieszkała, brała, przewiązała ramię gumą, wbiła igłę w dobrze widoczną żyłę i pozwoliła powoli płynąć truciźnie. Stopniowo ustawało drżenie, a oddech się uspokajał. Tłusty facet mógł przyjść. Przypaliła sobie papierosa, napełniła wódką do połowy szklankę i opróżniła ją jednym haustem. Grubas zjawił się punktualnie. Pot lał się strumieniami po jego nalanym, odpychającym pysku, cwane, świńskie oczka lubieżnie ślizgały się po siedzącym przed nim ciele, które wydawało się kruche. Położył pięćset marek na stoliku, powiedział, co Carla ma zrobić, i zrobiła to. On należał do tych, którzy chcieli to robić bez prezerwatywy, którym jest kompletnie wszystko jedno, jakie ponoszą ryzyko i co w tych okolicznościach mogą zrobić dziewczynie. Heroina i alkohol nie dopuszczały, by czuła ból, gdy wbijał w nią olbrzymiego, grubego fiuta. Heroina i alkohol sprawiały, że było jej obojętne, co się z nią dzieje. Czasem myślała o swoich rodzicach i bracie, ale oni prawdopodobnie już dawno przestali jej szukać i z pewnością myśleli, że nie żyje. Carla nie wiedziała nawet, w jakim była mieście. Ale z pewnością nie był to już Friedberg. Gdy tłuścioch skończył, ubrał się, powiedział „na razie” i zniknął. Nawet nie odprowadziła go wzrokiem. Zaraz potem przyszedł Rick, bez słowa wziął pieniądze, przeliczył i wetknął do kieszeni koszuli. – Masz jeszcze dość towaru? – zapytał zimno. – Nie, jeszcze tylko na jeden strzał. I wódka zaraz się skończy. – Okej, załatwię jedno i drugie. Masz dziś wieczorem jeszcze dwóch klientów, więc się odśwież. I otwórz wreszcie do cholery to okno, śmierdzi tu jak w... burdelu!

Zrzędliwie się zaśmiał i poszedł. Carla znów podkręciła głośniej muzykę, otworzyła okno, do środka wpłynęło ciepłe powietrze. Położyła się na łóżku, popatrzyła w sufit i nie myślała o niczym. Nie było już nic, o czym warto byłoby myśleć. Rick wrócił po godzinie, rzucił na stół pięć torebek z heroiną i postawił obok dwie butelki wódki. – Masz, schowaj to. Nikt nie może widzieć, że to bierzesz. Kiedyś musisz skończyć z tym gównem. Carla tylko skinęła głową zmęczona. Następny klient przyszedł o siódmej, nie chciał wiele, tylko posiedzieć, popatrzeć na nagą dziewczynę i sam się zaspokoić. Wyłącznie za to gotów był zapłacić sporo pieniędzy. Na dwudziestą pierwszą zapowiedział się ostatni frajer tego dnia. Również on przyszedł punktualnie. On też musiał zadzwonić jak wszyscy i jak wszyscy nowi również został dokładnie zlustrowany, zanim go wpuszczono. To był młody człowiek, bardzo młody, z krótko ostrzyżonymi, brązowymi włosami, wysoki, muskularny, w dżinsach, białym T-shircie, marynarce i tenisówkach. Carla dopiero teraz zauważyła, że już wszedł do pokoju. Przetarła oczy, z niedowierzaniem patrząc na stojącego przed nią mężczyznę. Minął rok czy dwa, gdy widziała go po raz ostatni. W tamtym czasie przestała być małą dziewczynką, ale nie stała się jeszcze kobietą. Wtedy uczyła się robić sobie zastrzyki i chlać; wypalała dziennie trzy, cztery paczki papierosów i nie wiedziała, co się dzieje na świecie. Życie jej obojętniało. I teraz nagle stoi tutaj Patrick, ten wielki, dobry Patrick. Podniosła się z fotela w zwolnionym tempie, podeszła do niego, bez słowa zarzuciła mu ręce na szyję i mocno się do niego przytuliła. – Patrick! Mój Boże, Patrick! Skąd się wziąłeś? I jak mnie znalazłeś? – Nigdy nie przestałem cię szukać, moja mała siostrzyczko. Nigdy. A teraz w końcu cię znalazłem i zabiorę do domu. Mama i tata myślą, że już nie żyjesz. Co się stało? – Nie wiem – powiedziała, potrząsając głową. – Naprawdę nie wiem. Niespodziewanie zaczęła płakać i położyła mu głowę na ramieniu. – Teraz cię stąd zabiorę. Rozumiesz? – powiedział poważnie. – Jak chcesz to zrobić? – zapytała bojaźliwie. – Oni tu pilnują. Nie wolno mi wyjść samej na ulicę, zawsze tylko w towarzystwie. Już raz chciałam uciec, ale mnie złapali i teraz... – Teraz się ubierzesz i po prostu wyjdziesz ze mną z tego domu. – Zabiją cię – wyszeptała. – Mam pistolet. Zobaczymy, kto jest szybszy. Nie dam się powstrzymać, skoro już tu dotarłem. Nie należysz do tego przeklętego burdelu, należysz do domu, do naszego ojca, do

naszej matki. Oszaleją z radości, gdy cię zobaczą. A potem życie się zacznie na nowo. A ja ci w tym pomogę. Tak strasznie mi ciebie brakowało. Byłaś i zawsze będziesz moją małą siostrzyczką. I nikt nie będzie więcej zadawał ci bólu. Przysięgam na moje życie. Carla wciągnęła na siebie dżinsy i T-shirt, włożyła tenisówki. Uchyliła drzwi, wyjrzała na słabo oświetlony korytarz, na którym nie było żywej duszy. Patrick wyjął pistolet z wewnętrznej kieszeni marynarki i włożył do prawej bocznej kieszeni. Ostrożnie i bezszelestnie szli po dywanie, dotarli do drzwi wejściowych. Patrick rozejrzał się dookoła, byli sami. Nacisnął klamkę, drzwi po cichutku ustąpiły. Carla wysunęła się na zewnątrz, Patrick za nią, drzwi łagodnie się za nimi zamknęły. Biegli przez ciemny tylny dziedziniec do niezamkniętego samochodu. Carla otworzyła drzwi od strony pasażera, Patrick obszedł samochód dookoła, już chciał wsiąść, gdy zatrzymał go głos z tyłu. – No, młodzieńcze, dokąd się tak spieszysz? I czego chcesz od mojej dziewczyny? Nie odwracając się, Patrick odpowiedział: – Twojej dziewczyny? Chyba umrę ze śmiechu! Carla jest moją siostrą, a nasi rodzice już zbyt długo jej nie widzieli. I właśnie dlatego pojadę z nią teraz do domu. – Nigdzie nie pojedziesz, mały. Ona już od dawna nie należy do twoich rodziców, nie należy nawet do siebie. Należy do mnie i do tej organizacji. Koniec, mały. Patrick chwycił rękojeść pistoletu, odwrócił się. Zobaczył tylko zarys tego drugiego, szybko wyjął broń z kieszeni, ale zanim zdążył nacisnąć spust, zobaczył dwa błyski i kule trafiły go w pierś i głowę. Upadł na plecy wpatrzony martwym wzrokiem w niebo. Krew sączyła się z jego ust i czoła. Rick podszedł do niego, spojrzał obojętnie na ciało i odwrócił głowę w stronę Carli, która wysiadła bez słowa i poszła z powrotem do domu. Nie rozpłakała się. Rick wyjął komórkę z kieszeni marynarki i wybrał numer. Niecałe pięć minut później pojawiło się dwóch mężczyzn, którzy zawinęli martwego Patricka w dywan, załadowali do bagażnika mercedesa i odjechali. Jechali jakąś godzinę i przywieźli go z powrotem do Friedbergu, gdzie zostawili zwłoki pod mostem na obrzeżach miasteczka. Carla żyła jeszcze pół roku, wstrzykiwała sobie heroinę, butelkami piła wódkę i pewnej chłodnej środy w maju zrobiła sobie zastrzyk, wypiła pół butelki wódki i zapadła w głęboki sen, z którego już się nie obudziła. Kilku mężczyzn następnej nocy wywiozło jej ciało do za dnia tętniącego życiem lasku pod Frankfurtem. Carla skończyła właśnie piętnaście lat.

PIĘĆ LAT PÓŹNIEJ Poniedziałek, 6.30 Julia Durant, nadkomisarz policji kryminalnej we Frankfurcie, obudziła się o wpół do siódmej. Jasne promienie słońca wpadały przez otwarte okno. Durant czuła się marnie, miała mdłości, bolała ją głowa, jaskrawe światło ją oślepiało. Znów nie zasłoniła okien, czyste chłodne powietrze wpadało do środka. Usiadła, mdłości przybrały na sile, trochę kręciło jej się w głowie. Na chwilę zamknęła oczy, myślała o poprzednim wieczorze, urodzinach koleżanki z wydziału oszustw, o swojej głupocie, przez którą znów wypiła za dużo i byle co. Wstała, ciężko poczłapała do łazienki, opróżniła pęcherz, szybko przemyła dłońmi twarz, obejrzała w lustrze głębokie cienie pod oczami – typowy znak, że w ostatnich tygodniach za mało spała. Zrobiła kilka głębokich wdechów, by zwalczyć mdłości, i poszła, w samych majtkach i koszulce na ramiączkach, do kuchni. Otworzyła lodówkę, wyjęła nienaruszony karton mleka, postawiła na stole, zdjęła płatki śniadaniowe z regału i wyciągnęła miseczkę z wiszącej szafki. Usiadła, wsypała płatki i wlała mleko do miseczki, posypała kilkoma łyżeczkami cukru. Jadła powoli, jej żołądek stopniowo się uspokajał. Po jedzeniu zaparzyła sobie filiżankę kawy. Przypaliła gauloise’a, głęboko się zaciągnęła i upiła łyk gorącej kawy. Tuż po siódmej wróciła do łazienki, umyła zęby, zrobiła lekki makijaż, aby trochę zatuszować cienie pod oczami, pociągnęła usta pomadką i przeczesała szczotką ciemne włosy. Jeszcze raz przyjrzała się sobie w lustrze, stwierdziła, że prawie nie różni się od siebie sprzed półgodziny, postanowiła sobie Bóg wie który już raz, że będzie więcej sypiać i przede wszystkim mniej palić i pić. W sypialni włożyła świeżą bieliznę, dżinsy i głęboko wyciętą beżową bluzkę oraz białe tenisówki, rzuciła ostatnie spojrzenie na kuchnię i salon, przerzuciła przez ramię torebkę i wyszła z mieszkania. Zamknęła za sobą drzwi i zeszła po schodach. Mimo wielokrotnych reklamacji w jej skrzynce na listy znów nie było gazety. Zaklęła pod nosem i poszła do samochodu. Chociaż na bezchmurnym niebie świeciło słońce, wiał świeży wiatr od gór i przeganiał smog wielkiego miasta, Julia Durant wolałaby zostać dziś w domu, naciągnąć na głowę kołdrę i po prostu spać, tylko spać. Jadąc w godzinie szczytu, myślała o minionych tygodniach i miesiącach, które, jeśli chodzi o jej pracę w wydziale zabójstw, były raczej dość monotonne. W ciągu ostatniego półrocza pracowała tylko przy sześciu zabójstwach, z których cztery zostały wyjaśnione już po kilku dniach, natomiast dwa sprawiały kłopot, bo ofiar nie udało się zidentyfikować. Ani na podstawie odcisków palców, ani odcisku zębów, przy żadnym z ciał nie było dowodu tożsamości. Zgodnie z raportem Instytutu Medycyny Sądowej ofiary miały około dwudziestu pięciu i trzydziestu pięciu lat i najprawdopodobniej nie były obywatelami Niemiec, raczej Europy Wschodniej. Wszystko wskazywało na to, że obracały się w kręgach przestępczości zorganizowanej, i tam też należało szukać zabójców, zwłaszcza że sposób, w jaki zostały zabite, nasuwał przypuszczenie, że zrobili to profesjonaliści. Praktycznie wykonano na nich wyrok, strzelając im w tył głowy. Na wyjaśnienie morderstwa popełnionego wewnątrz organizacji przestępczej prawie nie było szans, ponieważ z reguły podczas przesłuchań trafia się na mur

milczenia, a jedno słowo za dużo mogłoby oznaczać śmierć. Mimo to przed miesiącem ktoś anonimowo zadzwonił na policję i powiedział, że pewien Winzlow, ceniony na świecie znawca sztuki i dyrektor muzeum, zlecił dwa morderstwa, a w jednym z jego domów znajdują się narkotyki i broń. Podał ponadto inicjały zamordowanych: I.T. i N.B. Po dokładnym przeszukaniu rozmaitych domów, mieszkań i pomieszczeń roboczych rzeczywiście znaleziono broń i narkotyki. Później aresztowano Winzlowa, ale po dwudziestu czterech godzinach trzeba go było wypuścić, bo dom, w którym znaleziono broń i narkotyki, został wynajęty i nie można było udowodnić Winzlowowi bezpośredniego udziału w przestępstwie, podobnie zresztą jak najemcy. Ale w najbliższych dniach miało się odbyć przesłuchanie Winzlowa w obecności jego adwokata, prokuratora i sędziego. Julia Durant potrzebowała pół godziny, by dotrzeć do komendy. Zostawiła samochód na dziedzińcu, weszła po schodach i ruszyła długim korytarzem, a jej kroki odbijały się echem od ścian. Gdy weszła do swego biura, nadkomisarz Berger siedział już za swoim biurkiem, a przed nim leżały rozłożone akta. Podniósł wzrok, gdy drzwi się otworzyły, i wymamrotał „dzień dobry”. Przywitała się, zawiesiła torebkę na wieszaku, wyjęła paczkę papierosów, zapaliła jednego i usiadła. – Działo się coś interesującego w weekend? – zapytała, wypuszczając dym. – Co pani rozumie przez pojęcie „interesującego”? – Ach, proszę o tym zapomnieć. Co dziś jest do roboty? – Pisanina. Mamy opracować jeszcze kilka akt. Wiem, wiem, że akurat to nie jest pani ulubione zajęcie, ale kiedyś przecież trzeba dopełnić formalności. Przykro mi. – Zrobił krótką przerwę i dodał: – Ach, zanim zapomnę, nasz anonimowy telefoniczny informator w sprawie Winzlowa dzwonił jeszcze raz i powiedział, że obydwaj niezidentyfikowani nieboszczycy byli członkami rosyjskiej mafii. – Nazwiska? – Nie, znów tylko inicjały. Mówi, że sam nie zna pełnych nazwisk. Tak, kto w to uwierzy! I podkreślił jeszcze raz, że to Winzlow zlecił ich zamordowanie. A poza tym Winzlow kazał zlikwidować jeszcze dwóch mężczyzn. Zanim zdążyłem naszego informatora o cokolwiek jeszcze zapytać, odłożył słuchawkę. – Z tym dalej nie ruszymy. Dlatego możemy tę sprawę prawdopodobnie od razu odłożyć do niewyjaśnionych. A ten Winzlow jest chyba nie do ruszenia, prawda? – Na to wygląda. – Berger wzruszył ramionami i odchylił na oparcie krzesła. Wziął z biurka filiżankę z kawą, która zdążyła już ostygnąć, upił łyk i popatrzył na Julię. Pomyślała, że Berger się zestarzał i wygląda na zmęczonego. Ale prawdopodobnie był taki już wtedy, ponad dwa lata temu, gdy we Frankfurcie zaszlachtowano w potworny sposób kilka dziewcząt. Gdy morderca został ujęty, Berger chciał sprzedać dom, przejść na emeryturę i wraz z córką wynieść się na Florydę. Ale jakoś nie udała mu się ta ucieczka, najwyraźniej nie potrafił się wypiąć na Frankfurt, miasto, gdzie są pochowani jego żona i syn. Wciąż jeszcze co najmniej dwa razy

w tygodniu chodził na cmentarz, stawiał na grobie świeże kwiaty i dopiero jechał do domu. Wieczory zazwyczaj spędzał samotnie w za dużym dla niego domu. Jego córka celująco zdała maturę i teraz uczęszczała do szkoły policyjnej, aby prawdopodobnie pewnego dnia pójść w ślady swojego ojca. Berger się roztył, miał nalaną twarz i Julia nie pierwszy raz zastanawiała się, czy nadkomisarz przypadkiem nie nadużywa alkoholu. Ale nie zamierzała wtykać nosa w prywatne życie przełożonego, z tym musi poradzić sobie sam. – Okej – powiedziała Durant i wstała – to zabiorę się do tej ekscytującej roboty. Wzięła stertę akt i zaczęła przeglądać pierwszą teczkę. Nienawidziła tej papierkowej roboty, tej pisaniny, chętnie zostawiłaby ją innym. Ale dopóki we Frankfurcie panuje spokój, musiała te nudne rzeczy załatwiać sama. Wszedł komisarz Hellmer, chwilę później komisarz Kullmer, który miał rozzłoszczoną minę. – Kiepski weekend? – spytała z odrobiną złośliwości. – Co to panią obchodzi? Ważne, że pani miała udany weekend. Zwalił się na krzesło i założył nogę na nogę. – Trzeba to załatwić – powiedziała i wskazała akta. – No, super! – rzucił Kullmer i przewrócił oczami. – Zasrane zajęcie! – Też tak uważam – odrzekła – ale samo się to nie zrobi. A jeśli wszyscy czworo się pospieszymy, będziemy mieli to... gów... wkrótce za sobą. Jak to szło, tak ładnie – chwyćmy byka za rogi. – Głowa mnie boli – powiedział Hellmer i przymknął oczy. – Ma ktoś aspirynę? – Poczekaj, chyba mam jeszcze jakąś w torebce – powiedziała i wstała. Hellmer był jedyną osobą w wydziale, z którą była na ty i którą lubiła, nawet jeśli nie za wiele o nim wiedziała, oprócz tego, że niecałe dwa lata temu z powodu kochanki rozpadło się jego małżeństwo. Ale stracił wówczas nie tylko żonę i trójkę dzieci, lecz także kochankę. Teraz mieszkał sam w małym dwupokojowym mieszkaniu, a z pieniędzy, które zarabiał, po odjęciu alimentów zostawało tyle, że starczało tylko na czynsz i bardzo skromne życie. Czasem sprawiał naprawdę przygnębiające wrażenie, jego spojrzenie było wówczas pozbawione wyrazu i takie jakieś tępe. Przykro było na niego patrzeć. Wszystko wskazywało na to, że życie straciło dla niego sens. Był przy tym stosunkowo młody, miał trzydzieści pięć lat, ale czasem wydawało się jej, że patrzy w oczy starego człowieka. – Masz, to ostatnia – powiedziała i podała Hellmerowi aspirynę. – Dziękuję. – Nalał sobie szklankę wody i popił tabletkę. Akurat chciał usiąść, gdy zadzwonił telefon. Berger odebrał, przez chwilę słuchał, potem powiedział:

– Okej, już kogoś wysyłam. Zanotował adres i odłożył słuchawkę. – Taaa, sądzę, że uwolnili się państwo od tej zasranej roboty. Mamy nieboszczkę. Wygląda na to, że została uduszona. Jedźcie tam, jest w Bornheim. – Wręczył Julii kartkę z adresem. – Zaraz zawiadomię kryminalistyków. Poniedziałek, 9.30 Przed starym pięciokondygnacyjnym budynkiem zaparkowały dwa radiowozy. Jeden z urzędników zaprowadził Julię Durant, Hellmera i Kullmera na drugie piętro. Na klatce schodowej poczuli nieprzyjemny zapach zjełczałego, przypalonego tłuszczu, stopnie trzeszczały przy każdym kroku, a szyby w oknach były zamazane. Trzech funkcjonariuszy było już na miejscu zbrodni. Mieszkanie było brudne i niesprzątnięte, na podłodze leżały porozrzucane gazety, do tego puste butelki po piwie i wódce. Sofa i fotel pamiętały lepsze czasy, telewizor grał, a z pokoju obok dobiegały krzyki dziecka. Denatka leżała na plecach, z głową odwróconą w bok i szeroko otwartymi oczami. Była naga, miała rozrzucone nogi. Jej długie, jasne włosy były tłuste i potargane. Już na pierwszy rzut oka widać było, że śmierć nastąpiła w wyniku uduszenia. Na szyi widniały grube pręgi i wybroczyny. – Kto ją znalazł? – zapytała Durant jednego z policjantów. – Kobieta mieszkająca piętro wyżej zadzwoniła do nas i powiedziała, że dziś w nocy słyszała niezwykły hałas, ale potem o tym nie myślała, bo tu często bywało głośno. No tak, a potem słyszała jednak kilka krzyków, które wydały jej się jednak dziwne, i dziś rano zadzwoniła tu do drzwi, ale nikt jej nie otworzył. Słyszała tylko płacz dziecka i pomyślała, że chyba coś jest nie tak. A potem nas zawiadomiła. Weszliśmy i znaleźliśmy ją. – Wskazał na zmarłą. – Drzwi były zamknięte? – Nie, tylko na klamkę. – Dotykaliście czegoś? – Nie. – Dobrze. – Przygryzła wargę i uklękła przed ofiarą, która wyglądała na nie więcej niż dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery lata. – Ci od śladów się ucieszą, gdy zobaczą ten bajzel. Jak ktoś może żyć wśród tylu śmieci? – Wstała i poszła do pokoju, gdzie w łóżeczku leżało dziecko. Miało szeroko otwarte oczy, a na sobie tylko pieluchę, w pomieszczeniu było zimno. Maluch sprawiał wrażenie karłowatego, niedożywionego.

– Niech przyjedzie karetka i zabierze dziecko do szpitala. Wygląda na bardzo zaniedbane. Wyszła z pokoju dziecięcego. – To zajmiemy się teraz personaliami i sąsiadami – powiedziała. – Jak nazywa się denatka? – Verona Tietgen, urodzona dwudziestego trzeciego kwietnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku. – Długo tu mieszka? – Nie mam pojęcia. – Dobrze, zapytamy sąsiadów. Durant, Hellmer i Kullmer zadawali rutynowe pytania: czy ktoś z domu znał zmarłą bliżej, z kim się spotykała, czy miała stałego partnera, czy pracowała. Już po półgodzinie wiedzieli, że Verona Tietgen mieszkała tu ponad rok, że dziecko ma mniej więcej pięć miesięcy i że jej znajomości z mężczyznami nie trwały długo, ciągle pojawiali się nowi. Był jednak jeden mężczyzna, który spotykał się z nią regularnie i którego widziano w tym domu również ostatniej nocy. Julia nie sądziła, by trudno było znaleźć tego mężczyznę, bądź co bądź potencjalnego sprawcę. Na podstawie pobieżnej oceny zabita była alkoholiczką, prawdopodobnie uzależnioną też od narkotyków. Przynajmniej leżące dookoła strzykawki na to by wskazywały. Verona Tietgen została, tak sądziła nadkomisarz, przypuszczalnie zabita przez jednego z swoich licznych znajomych, który mógł być pijany lub naćpany. Kryminalistycy zaczęli pracę, przyjechał również lekarz i zbadał ciało. – Śmierć nastąpiła mniej więcej przed pięcioma, sześcioma godzinami – powiedział. – Wszystko wskazuje na to, że była pod wpływem narkotyków i alkoholu. W każdym razie ma mnóstwo śladów po ukłuciach na rękach i nogach. I tuż przed śmiercią odbyła stosunek. Więcej w tym momencie nie mogę powiedzieć. Szczegóły poznacie po autopsji. – W porządku – powiedziała Durant. Karetka zdążyła już zabrać dziecko, a pierwsze przesłuchania sąsiadów się skończyły. Około jedenastej nadkomisarz i jej koledzy opuścili miejsce zbrodni, zabezpieczanie śladów zajmie jeszcze chwilę, później mieszkanie zostanie zapieczętowane. Jechali z powrotem do komendy, gdzie złożyli pierwsze, krótkie sprawozdanie. Jeszcze w ciągu dnia zajmą się znajomymi Verony Tietgen i prawdopodobnie już wieczorem zdołają ustalić sprawcę. Rutynowy przypadek, nic ponadto. Berger przysłuchiwał się raportowi, skinął tylko głową i zapalił papierosa. Nic nie powiedział, tylko bez słowa wręczył Durant jakiś list. Zmarszczyła czoło. – Co to jest? – Nie mam pojęcia, proszę przeczytać, jest adresowany do pani.

Otworzyła kopertę, wyjęła kartkę. I ujrzałem: gdy Baranek otworzył pierwszą z siedmiu pieczęci, usłyszałem pierwsze z czterech Zwierząt mówiące jakby głosem gromu: „Przyjdź!”. I ujrzałem: oto biały koń, a siedzący na nim miał łuk. I dano mu wieniec, i wyruszył jako zwycięzca, by [jeszcze] zwyciężać[1] . Żadnego podpisu, nic oprócz tych złowrogich linijek. – Co to ma znaczyć? – zapytała i podała list Bergerowi. Przeczytał, zmarszczył czoło, potem przeczytali też Hellmer i Kullmer. – Wariat – krótko ocenił Kullmer. – A co pan sądzi? – Może, a może nie. W każdym razie to osobliwy list. Hellmer tylko skinął głową. – Osobliwy i mimo wszystko szalony. Powiedziałbym, że jego miejsce jest w koszu na śmieci. Durant znów wzięła list, przeczytała go raz jeszcze. Pokręciła głową. Intuicja, która rzadko ją opuszczała w potrzebie, podpowiadała, że ten list ma znaczenie. Nie mogła tylko jeszcze powiedzieć jakie. I dlaczego był zaadresowany do niej? – Nie, zachowam go. Nie pytajcie mnie dlaczego, ale coś się za tym kryje. – Błogosławieni ci, którzy uwierzyli – lakonicznie wypowiedział swoje zdanie Kullmer i przypalił sobie papierosa. – Baranek otwiera pierwszą z siedmiu pieczęci! Co za nonsens! To brzmi jak jakaś bzdura z Szekspira albo z Goethego, albo... – Cytat z Biblii – lakonicznie odparła Durant. – Z Biblii? – zapytał Hellmer. – Jak na to wpadłaś? – Mój ojciec był pastorem. Trochę znam Biblię. O ile sobie dobrze przypominam, ten cytat pochodzi z Objawienia św. Jana, to znaczy Apokalipsy. Sprawdzę później w domu, czy znajdę go w swoim egzemplarzu. – Ma pani Biblię? – zapytał Kullmer, szczerząc zęby w szyderczym uśmiechu. – Taaak, mogą się przecież zdarzyć ludzie, którzy od czasu do czasu zajmują się czymś przyzwoitym – zripostowała. – Bzdura. Jeśli to naprawdę pochodzi z Biblii, to mamy tu chyba do czynienia

z fanatykiem religijnym. Być może z takim, który został wybrany, by ratować zły świat. – Jeśli pan tak myśli. Ale w tej chwili mamy ważniejsze rzeczy na głowie. Pracujemy nad pewnym morderstwem. Zabierajmy się zatem do roboty. – Spojrzała na zegarek, dochodziła dwunasta. Była głodna. – Przyniosę sobie teraz kiełbaskę z curry, potem zobaczymy, czy ci od zabezpieczania śladów mają coś użytecznego. Hellmer podniósł się ze swojego krzesła. – Idę z tobą. Też coś bym zjadł. Durant i Hellmer razem opuścili biuro, przecięli Mainzer Landstrasse i weszli do małego baru szybkiej obsługi w pobliżu komendy. Oboje zjedli po kiełbasce z curry i wypili po małym piwie, zapłacili i wrócili o wpół do pierwszej. Berger był w biurze sam, Kullmer jeszcze raz pojechał na miejsce zbrodni. – I co, kryminalistycy już dzwonili? – zapytała. – Nie, ale może ich pani przecież sama spytać. Zapaliła papierosa, podniosła słuchawkę, wybrała numer. Przed nią leżał notatnik. Powiedziała „tak” i „to pomoże nam ruszyć z miejsca” oraz „dziękuję” i odłożyła słuchawkę. Zapisała sobie kilka nazwisk. – Myślę, że wkrótce będziemy mieli tego faceta. Znaleźli liczne odciski palców i trzy należą do typków, którzy byli już karani. Helmut Maier za posiadanie narkotyków i handel nimi, Georg Zickler za sutenerstwo i znęcanie się nad nieletnią oraz Karl-Heinz Schenk za usiłowanie zabójstwa i handel narkotykami. Zakładam, że jeden z tych trzech zabił tę młodą kobietę. Zdusiła niedopalonego papierosa w popielniczce, wzięła torebkę i powiedziała: – Ściągniemy zdjęcia tych trzech i pokażemy mieszkańcom domu. Berger pokiwał głową. Wiedział, że ta sprawa zostanie szybko wyjaśniona. Gdy Durant i Hellmer zamknęli za sobą drzwi, otworzył dolną szufladę swojego biurka, wyjął kilka teczek z aktami i wyciągnął na wpół opróżnioną butelkę winiaku. Odkręcił, wziął potężny łyk, zamknął butelkę i odstawił z powrotem do skrytki. Poniedziałek, 16.30 Julia Durant i jej koledzy pokazali mieszkańcom domu zdjęcia podejrzanych. Zawsze wskazywano na zdjęcie przedstawiające Karla-Heinza Schenka. – Ten był tu też wczoraj wieczorem – powiedziała sąsiadka. – Spotkałam go na klatce

schodowej, to było koło jedenastej, po Tematach dnia. Akurat wchodził na górę, gdy byłam jeszcze z psem na dworze. Kiedy wracałam, mniej więcej pół godziny później, w mieszkaniu było dosyć głośno. – Głośno? Jak bardzo? – Muzyka, dziecko wrzeszczało, ale to im obojgu najwyraźniej nie przeszkadzało, bo bardzo głośno rozmawiali, a przede wszystkim się śmiali. – Śmiali? – Tak, śmiali się. Skąd mam wiedzieć, co robili. Ale wreszcie ten hałas się skończył... – A potem, późno w nocy, znów zaczęli – mówiła inna sąsiadka, ta, która zaalarmowała policję. – W środku nocy zrobiło się naprawdę głośno. – I dlaczego nic pani nie zrobiła? Dlaczego pani nie interweniowała albo od razu nie wezwała policji? Zmęczona starsza pani pokręciła tylko głową. – Nie, nie, tak łatwo to tutaj nie ma. Proszę spojrzeć, mieszkam sama, a to są młodzi ludzie. Nie mam ochoty ani siły, żeby złością walczyć z czymś takim. Nie każdej nocy tak się działo. – Ale to się zdarzało często, tak? – No tak, od czasu do czasu. Ale ostatniej nocy było wyjątkowo głośno. A później jeszcze te krzyki, jednak... – Wzruszyła ramionami i wbiła wzrok w ziemię. – Przykro mi, nie mogłam wiedzieć, co się tam na dole stało. – Nie, nie mogła pani wiedzieć – powiedziała Julia. – Mimo to serdecznie dziękuję za pomoc. – Mam nadzieję, że wkrótce znajdziecie tego łobuza. Takie świnie na resztę życia trzeba zamykać w więzieniu. Zabić młodą matkę! – Myślę, że go znajdziemy – powiedziała nadkomisarz. Wróciła do samochodu. Również tym razem stało się to, co się często zdarzało: ktoś widział lub słyszał coś podejrzanego, ale lęk był silniejszy. Zupełnie niedawno w metrze pełnym ludzi tuż po dwudziestej młoda kobieta została pobita i zgwałcona przez czterech wyrostków, a nikt z pasażerów nie próbował interweniować. Nie samo przestępstwo doprowadzało ją do szału, tylko lęk i brak reakcji ze strony innych ludzi. Z samochodu zleciła rozesłanie zdjęć trzech podejrzanych do wszystkich komisariatów w okolicach Frankfurtu. Potem pojechała z Hellmerem pod adres, gdzie był zameldowany Karl-Heinz Schenk. Mieszkał na drugim piętrze nierzucającego się w oczy wielorodzinnego domu.

Julia Durant zadzwoniła, otworzył drzwi. Miał na sobie designerskie dżinsy, drogie włoskie buty i jedwabną koszulę. Na szyi miał gruby złoty łańcuch, a na lewym przegubie dostrzegła roleksa. Podsunęła mu pod nos legitymację służbową. – Pan Schenk? – Tak? – zapytał, mrużąc oczy. – Możemy wejść? – O co chodzi? – Tylko kilka pytań, to wszystko. Odsunął się, robiąc przejście i pozwalając Durant i Hellmerowi wejść. Schenk usiadł na sofie, wziął szklankę piwa i wypił jednym haustem. Żadnych śladów nerwowości. – Zna pan Veronę Tietgen? – Być może – powiedział, sprawiając wrażenie znudzonego. – Zna pan czy nie? – Czego ode mnie chcecie? – Pani Tietgen padła ostatniej nocy ofiarą morderstwa. – I co ja mam z tym wspólnego? – Cóż, po prostu znaleźliśmy wszędzie w jej mieszkaniu pańskie odciski palców, a poza tym wczoraj późnym wieczorem widziano, jak wchodził pan do domu, w którym mieszkała pani Tietgen. Schenk uśmiechnął się szyderczo i dolał sobie piwa. – I co dalej? To wszystko? – Nie. Nikt nie widział, jak pan opuszcza dom. Przynajmniej zanim pani Tietgen została zabita. – No i czego to ma dowieść? – Czy odbył pan wczorajszej nocy stosunek płciowy z panią Tietgen? – Kurwa, o co chodzi? Chce mnie pani przepytywać o moje życie seksualne?

– Odbył pan czy nie? – Tak, cholera jasna, spaliśmy ze sobą. – I kiedy opuścił pan ten dom? – Nie mam pojęcia, nie patrzyłem na zegarek. – Ale też się kłóciliście. – Kto tak powiedział? – Nieważne. Trudno było nie usłyszeć. O co poszło? – Nie mam pojęcia. Nieważne. – Drogi panie Schenk, w tym wypadku wszystko jest ważne. Zatem o co poszło? O narkotyki? Schenk rzucił krótkie spojrzenie na Durant, potem na Hellmera, który notował. – Chciałbym porozmawiać z moim adwokatem. – Och, już potrzebuje pan adwokata? Zatem coś jednak jest na rzeczy. – Może mnie pani... Bez adwokata nie powiem już ani słowa. – Okej, może pan porozmawiać ze swoim adwokatem, ale na komendzie. Jest pan bowiem tymczasowo aresztowany. Z powodu podejrzenia o zabójstwo Verony Tietgen dziś we wczesnych godzinach rannych. – O kurwa, ja jej nie udusiłem! Nadkomisarz szyderczo się do niego uśmiechnęła, w milczeniu patrzyła, jak Schenk blednie. – Nie przypominam sobie, bym powiedziała panu, jak została zabita pani Tietgen. Tak, myślę, że do tego wrócimy. Jeśli mogłabym prosić – Hellmer wyjął z kieszeni marynarki kajdanki — proszę wstać, odwrócić się. Ręce na plecy. Schenk powoli wstał, Hellmer założył mu kajdanki. Pojechali do komendy, adwokat Schenka został powiadomiony i przyjechał pół godziny później. Naradził się krótko ze swoim klientem w pokoju przesłuchań, zanim ten został przesłuchany przez Durant i Hellmera. Około godziny dziewiętnastej oświadczył, że nie powie już ani słowa na temat tej sprawy. – Czy pani Tietgen w jakikolwiek sposób wywierała na pana presję?

– Chyba, chyba nie. – Czy dostawała od pana narkotyki albo ich żądała? – Chyba, chyba też nie. – Jak pan sobie życzy, marnuje pan własny czas. Jeszcze tylko jedno pytanie – czy zabił pan Veronę Tietgen dziś we wczesnych godzinach rannych? – Chyba, chyba też nie. – Dobrze, zostanie pan teraz odprowadzony do swojej celi. Ale jedno powinien pan wiedzieć – jest pan w więzieniu nie jedną nogą, lecz już jedną i pół. Poszlaki wskazują jednoznacznie na pana. Zobaczymy się rano. Dobranoc. Umundurowany funkcjonariusz założył mu kajdanki i wyprowadził go z pokoju. W drzwiach Schenk się jeszcze raz odwrócił. – A jeśli to ja, co się wtedy ze mną stanie? – Nie wiem, o tym w końcu decyduje sąd. Wie pan przecież, że możliwe jest wszystko, od obrony własnej, przez nieumyślne zabójstwo po morderstwo z premedytacją. – Tak, jasne, to była obrona własna. Wycyckała mnie. – Co pan przez to rozumie? – Dobranoc. Julia Durant podejrzewała, że Verona Tietgen prawdopodobnie musiała umrzeć, ponieważ żądała od Schenka coraz więcej pieniędzy na narkotyki, być może wywierała na niego presję. Czym go szantażowała, w tym momencie można było tylko spekulować. Teraz też nie interesowało to Durant. Wiedziała, że Schenk ją zabił i że wkrótce złoży obszerne zeznania. Około dwudziestej Julia pojechała do domu, przejrzała pocztę, napuściła wody do wanny, zrobiła sobie kanapkę z salami i wypiła butelkę piwa. Włączyła telewizor, po kąpieli usiadła w bieliźnie w fotelu, wyjęła anonim z torebki i przeczytała go po raz trzeci. Wyjęła z regału na książki Biblię, otworzyła Apokalipsę świętego Jana, szybko przejrzała kilka stron, aż natrafiła na wersy z listu. Nie wiedziała, dlaczego ktoś wysłał ten list, ale przede wszystkim nie wiedziała, dlaczego był zaadresowany właśnie do niej. Być może to przypadek, ale ona przestała już wierzyć w przypadki. Niewykluczone, że ten list był tylko początkiem jakiejś gry, ale jakiej? Nijak nie mogła się domyślić. O dziesiątej wyłączyła telewizor i poszła do łóżka. Tym razem zaciągnęła zasłony i uchyliła okno. Szybko zasnęła.

Poniedziałek, 22.00 Szedł powoli z garażu do jasno oświetlonego domu. Otworzył drzwi, wszedł do długiego przestronnego holu, postawił teczkę na podłodze, zdjął marynarkę i powiesił na wieszaku w garderobie. Poluzował krawat, rozpiął kołnierzyk koszuli, wziął teczkę i poszedł do salonu. Anna, gosposia, wyszła mu z kuchni naprzeciw, wierna dusza, na której zawsze mógł polegać. Odkąd jego żonę zwolniono z oddziału psychiatrycznego i całe dnie spędzała teraz głównie na siedzeniu w fotelu i gapieniu się w pustkę, Anna musiała przejąć jeszcze jedno dodatkowe zadanie: zwracać uwagę, aby jego żona nie zrobiła czegoś nieprzemyślanego, nie próbowała jeszcze raz ze sobą skończyć. Już prawie pięć lat upłynęło, odkąd połknęła pięćdziesiąt tabletek rohypnolu i popiła połową butelki koniaku, i tylko Annie zawdzięcza, że została na czas odwieziona do szpitala, gdzie zrobiono jej płukanie żołądka. Potem spędziła jeszcze dwa tygodnie w stanie przypominającym śpiączkę, z którego w końcu stopniowo się wybudziła. Ale nie była już tą kobietą z minionych lat, radosną i pełną werwy, jej oczy nie błyszczały już dawnym blaskiem, na jej twarzy nie pojawiał się żaden grymas. Nawet jeśli jej ciało jeszcze żyło, choć na razie jakby zastygło w katatonii, wewnątrz umarła. Jej dusza skończyła z tym światem, z tym dla niej tak potwornym, niesprawiedliwym i nieludzkim światem. Miała czterdzieści sześć lat, była średniego wzrostu, szczupła, jej ciemnoblond włosy łagodnymi falami opadały prawie na ramiona, okalały wyrazistą twarz bez skazy, o dużych, lazurowych oczach, pełnych, zmysłowych wargach, lekko wystających kościach policzkowych i prostym, wąskim nosie. Twarz ta dwadzieścia lat wcześniej uśmiechała się promiennie z okładek licznych magazynów. Aż do czasu drugiej ciąży, kiedy zrezygnowała z kariery na rzecz rodziny. Ale mówiła, że nigdy tego nie żałowała, bo dopiero dzięki dzieciom znalazła prawdziwy sens życia. I była dobrą matką, próbowała dać dzieciom to, czego potrzebowały, rzadko je ganiła, ani razu nie podniosła na nie ręki. Byli idealną rodziną – do czasu. Osiem lat wcześniej coś się stało, coś złowieszczego zburzyło tę harmonię, wtargnęło powoli, po cichutku, niezauważone. A gdy to dostrzegli, było za późno. Najpierw Carla zmieniała się coraz bardziej, aż w końcu po prostu zniknęła. Gdzie, nikt nie wiedział. Szukali jej, włączyła się policja, ale nie było żadnej wskazówki, gdzie Carla może przebywać. A im więcej czasu mijało, tym bardziej byli przekonani, że Carla nie żyje. Tylko jedna osoba nie chciała wierzyć w śmierć Carli – Patrick, jej brat. Uwielbiał siostrę i ze wszystkich sił starał się ją odnaleźć albo przynajmniej dowiedzieć się, czy żyje. Nawet gdy policja i rodzice zaniechali poszukiwań, on był przekonany, że pewnego dnia ją znajdzie. I rzeczywiście ją znalazł, ale ktoś nie chciał, by zabrał siostrę do domu. Jego ciało znaleziono na skraju drogi z Friedbergu, dwie kule z magnum .375 przebiły jego pierś i głowę. Matka Patricka po tej wiadomości się załamała, najpierw przez wiele dni nie chciała jeść, tylko bez przerwy płakała – to było tak bezsensowne, tak irracjonalne, że akurat jej syn musiał umrzeć. Że w tak ohydny sposób został zabrany z tego świata. Dla niej absurdem było słuchanie, że Patrick był zamieszany w handel narkotykami. Nie wiedziała, że znalazł swoją siostrę Carlę i że to było przyczyną jego śmierci. Również ojciec Patricka wiedział o prawdziwych przyczynach jego śmierci tyle, co policja. Ale dla policji było jasne, dlaczego Patrick został zamordowany – przy jego zwłokach znaleziono dwadzieścia gramów fałszowanej heroiny, kilka

torebek kokainy i cztery tysiące marek. Ale jego ojciec nie uwierzył w tę niewiarygodną teorię, nie mówiąc już o matce Patricka. Patrick dilerem – nigdy! Musiał istnieć inny powód zamordowania niespełna dwudziestoletniego Patricka. Gdy matka Patricka dziesiątego dnia po jego śmierci nadal nie jadła i nie piła, na polecenie lekarza została skierowana do kliniki, gdzie odżywiano ją przez rurkę. Po trzech tygodniach wydawało się, że jej stan się poprawia, ale gdy wróciła do domu, wpadła w pogłębiającą się depresję, zaczęła pić i spędzać dnie na siedzeniu w fotelu przed kominkiem i patrzeniu przed siebie albo oglądaniu godzinami zdjęć swoich dzieci, czemu towarzyszył płacz. Najpierw straciła Carlę. Dlaczego, co ją zabrało, kto? Nie znała odpowiedzi na te pytania. A teraz jeszcze Patrick. Ale w najgłębszych warstwach jej wnętrza tliła się jeszcze maleńka iskierka nadziei, że przynajmniej Carla pewnego dnia powróci. Aż do tego ranka, kiedy spacerujący ludzie znaleźli ją w lasku w pobliżu Frankfurtu. Nagie zwłoki były w stosunkowo dobrym stanie, śmierć nastąpiła niecały dzień wcześniej, jak jednoznacznie wynikało z autopsji. Jej ciało usiane było niezliczonymi śladami po igle. Obdukcja wykazała również, że Carla umarła nie tylko w wyniku przedawkowania heroiny, ale też wskutek ostrego zatrucia alkoholem, zawartość alkoholu w jej krwi w momencie śmierci zgodnie z oceną specjalistów medycyny sądowej wynosiła prawie 5,3 promila – to absolutnie pewny koktajl śmierci. Ponadto znaleziono kilka śladów spermy, zarówno w okolicach pochwy, jak i odbytu, do tego przewlekłe zapalenie wątroby, dwa wrzody żołądka, przy czym akurat nastąpiła perforacja jednego z nich, przede wszystkim jednak dziewczyna była nosicielem wirusa HIV. Gdzie go mogła złapać, nikt nie umiał powiedzieć. Czy od zakażonej strzykawki, czy poprzez stosunek płciowy bez prezerwatywy... Tak wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi. Dlaczego zniknęła z dnia na dzień? Gdzie była? Co robiła, by zdobyć pieniądze na prochy? Kiedy wpadła w nałóg? I dlaczego umarła? Na to ostatnie pytanie jeden z policjantów z wydziału narkotyków odpowiedział lakonicznie, że wygląda to niemalże tak, jak gdyby odebrała sobie życie. Kto pije tyle wódki naraz i wstrzykuje sobie do tego śmiertelną dawkę prawie czystej heroiny? Matka Carli nie płakała, gdy dowiedziała się o śmierci córki. W domu była z nią tylko Anna, gosposia. Gdy przekazano jej tę wiadomość, poszła na górę do łazienki, zamknęła się, popiła pięćdziesiąt tabletek rohypnolu połową butelki koniaku i czekała, aż jej życie wreszcie się skończy. Ale Anna znalazła ją na czas, zaalarmowała pogotowie, które ją natychmiast odwiozło do szpitala, gdzie zrobiono płukanie żołądka. Po kilku dniach została skierowana na oddział zamknięty szpitala Świętego Walentego, kliniki psychiatrycznej w Rheingau, gdzie z przerwami spędziła ponad dwa lata, podczas których lekarze próbowali terapią i tabletkami uczynić jej życie trochę znośniejszym. Ale mimo tabletek i terapii obraz jej dzieci stawał przed nią jak żywy, nie mogła zapomnieć, wciąż cierpiała z powodu śmierci dwójki swoich dzieci. A policja nic nie zrobiła. Jej mąż nie był w stanie wytrzymać w dawnym domu, przeprowadzili się więc z małego Friedbergu do oddalonego o czterdzieści kilometrów Frankfurtu, kupili sobie willę w Lerchesbergu, skąd, zwłaszcza wieczorem, rozpościerał się wspaniały widok na Frankfurt. Od trzech lat żona znów była w domu. W salonie paliło się tylko światło lampy obok kominka. On poruszał się prawie bezszelestnie, po puszystym, miękkim dywanie podszedł do