mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Frost Jeaniene - Nocny książę 1 - Pierwszy dotyk ognia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Frost Jeaniene - Nocny książę 1 - Pierwszy dotyk ognia.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 432 osób, 254 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 341 stron)

Jeaniene Frost Pierwszy dotyk ognia. Tom 1 "Pierwszy dotyk ognia" to długo wyczekiwany pierwszy tom serii 'Nocny książę', autorstwa Jeaniene Frost, amerykańskiej mistrzyni urban fantasy. Nocny Książę to seria osadzona w dobrze znanym polskim czytelnikom świecie Nocnej Łowczyni, opowiadająca o Vladzie i nowej postaci - Leili. Kiedy tragiczny wypadek pokrył jej ciało bliznami i zniszczył jej marzenia, Leila nie wyobrażała sobie nawet, że najgorsze jeszcze ją czeka. Zyskała jednak przerażającą moc, która pozwala jej przewodzić elektryczność i w jednej chwili poznać najczarniejsze tajemnice każdej osoby, jakiej dotknie. Leila jest skazana na samotne życie... Lecz wtedy zostaje porwana przez nocne stwory i w potrzebie musi telepatycznie wezwać najbardziej niesławnego wampira na świecie... Vlad Tepesh zainspirował najwspanialszą wampiryczną legendę - ale pod żadnym pozorem nie należy nazywać go „Dracula". Zdolność panowania nad ogniem sprawia, że Vlad jest postrachem nawet wśród wampirów, lecz jego wrogowie znaleźli przeciw niemu nową broń: piękną śmiertelniczkę, której potęga równa jest jego własnej. Kiedy się spotykają, rozpala się między nimi namiętność, która może pochłonąć ich oboje. Będą musieli posunąć się do granic, by powstrzymać nieprzyjaciela, który zrobi wszystko, by strawiły ich płomienie.

Rozdział l Zaparkowałam rower przed restauracją i starłam pot znad górnej wargi. Jak na styczeń było nadzwyczaj ciepło, ale lepiej jest się pocić podczas zimy na Florydzie, niż mar­ znąć podczas mrozów na północy. Zwinęłam włosy w wę­ zeł. Kiedy uniosłam z karku długą, czarną grzywę, poczułam chłodniejszy powiew. Otarłam jeszcze czoło i weszłam do restauracji, nie zwracając uwagi na stoliki, lecz na klientów usadowionych przy barze. Od razu spostrzegłam, że większość z nich była zwykłego wzrostu, z kilkoma szczególnie wysokimi wyjątkami. Cho­ lera. Skoro tu Marty'ego nie było, będę musiała jechać do drugiego miejsca, w którym lubi przesiadywać, a zanosiło się na deszcz. Przeciskałam się między stolikami, starannie trzymając prawą rękę dociśniętą do uda, żeby nikogo przy­ padkiem nią nie potrącić. Miałam do wyboru albo zachować tego rodzaju środki ostrożności, albo nosić grubą rękawicę elektroizolacyjną, która z kolei budziła ciekawość wścibskich nieznajomych. Podeszłam do baru i uśmiechnęłam się do wykolczykowanego, wydziaranego mężczyzny, który prze­ sunął się, by zrobić mi miejsce. - Widziałeś Marty'ego? - spytałam go. Dean pokręcił gło­ wą. Łańcuchy łączące jego nozdrza z uszami zabrzęczały lekko:

- Jeszcze nie, ale dopiero co przyszedłem. - Raquel? - zawołałam. Barmanka się odwróciła, poka­ zując piękną, acz brodatą twarz, na którą ukradkiem lub otwarcie gapili się turyści. - To co zwykle, Frankie? - zapytała, sięgając po kieliszek na wino. Frankie nie było to moje prawdziwe imię, lecz tak mnie obecnie nazywano. - Nie tym razem. Szukam Marty'ego. - Jeszcze go tu nie było - stwierdziła. Raquel nie pytała, dlaczego pofatygowałam się osobiście, zamiast z tym samym pytaniem zadzwonić. Mimo że wszy­ scy cyrkowcy, którzy spędzali zimę w Gibsonton, udawali, że nie wiedzą o mojej sytuacji, żadne z nich poza Martym nie próbowało mnie nigdy dotykać i niezależnie od pogody nie oferowało mi, że mnie podwiezie, gdy widzieli mnie na rowerze. Westchnęłam. - Jeśli tu przyjdzie, powiedz mu, że go szukam, dobrze? - Mieliśmy zacząć trening dwie godziny temu. Poza sezo­ nem z rygorystycznego i zdyscyplinowanego partnera Marty zmieniał się w olewusa. Jeśli go szybko nie znajdę, nie uda mi się już przemówić mu do rozumu i spędzi całą noc, po­ pijając i snując historie o dawnych dobrych czasach cyrku. Raquel się uśmiechnęła, pokazując ładne białe zęby, które kontrastowały mocno z jej ciemną, szczeciniastą brodą. - Pewnie. Zaczęłam się zbierać do wyjścia, ale Dean postukał wi­ delcem w kufel z piwem, przyciągając moją uwagę: - Chcesz, żebym zadzwonił do Tropicany i zapytał, czy Marty tam jest?

Domyślił się trafnie, dokąd się wybieram, no ale Dean znał Marty'ego dłużej niż ja. - To tylko półtora kilometra, a ja muszę ćwiczyć nogi. - Jak dla mnie wyglądają dobrze - odparł Dean gardłowo, wpatrując się we wzmiankowane kończyny, a potem wodząc wzrokiem po całym moim ciele. Z powodu gorąca miałam na sobie tylko szorty i podkoszulek, więc widoki miał ra­ czej nieograniczone. Potem Dean pokręcił głową, jakby so­ bie przypominał, dlaczego taksowanie mnie to zły pomysł. - Na razie, Frankie - powiedział bardziej zdecydowanym tonem. Ścisnęło mnie w piersi z bólu, który był tyleż dobrze zna­ ny, co bezcelowy. Tak, Dean wiedział, czemu fantazjowanie o moich nogach - albo o jakiejkolwiek części mojej ana­ tomii - mijało się z celem, a ja już dawno pogodziłam się z tym, że są takie rzeczy, których nigdy mieć nie będę. Jed­ nak w przypływie słabości spojrzałam na parę, która siedzia­ ła przy pobliskim stoliku. Szeptali do siebie i trzymali się za ręce, splatając palce. Wydawali się niemal nieświadomi tego zwykłego gestu, ja jednak zwróciłam na niego uwagę, jakby oświetlał ich dłonie ogromny reflektor, a ból w moim sercu przekształcił się w coś, co niemal paliło. Oboje zerknęli na mnie - może wyczuli na sobie moje spojrzenie - ale szybko odwrócili wzrok. Albo nie zauwa­ żyli mojej blizny, która biegła od skroni do prawej ręki, albo nie wydała im się ona tak ciekawa jak inne atrakcje: tatuaże przypominające jaszczurcze łuski, które pokrywały całe cia­ ło Deana, broda Raquel, dwa i pół metra wzrostu J.D. czy wąziutka talia Katie, która miała w obwodzie trzydzieści pięć centymetrów, ale wydawała się jeszcze mniejsza w zestawie­ niu z krągłymi biodrami i bardzo obfitym biustem. Było 11

zresztą jeszcze dosyć wcześnie. Większość stałych bywalców Showtown USA przychodziła dopiero po dziewiątej. Para nadal się wpatrywała w grupkę przy barze, nie siląc się nawet na dyskrecję. Irytacja wywołana tym, że ludzie się gapią na moich przyjaciół, wybiła mnie z chwilowej melan­ cholii. Niektórzy turyści przyjeżdżali do Gibsonton podzi­ wiać resztki karnawałowych dekoracji zdobiące wiele ulic albo obejrzeć tresowanego niedźwiedzia, słonia czy inne egzotyczne zwierzę na jakimś trawniku, ale większość przy­ bywała pogapić się na „dziwadła". Miejscowi byli na to uod­ pornieni albo dla lepszych napiwków podkreślali swoje oso­ bliwe cechy, ale ja wciąż nie mogłam powstrzymać gniewu wywołanego przez częste przejawy grubiaństwa. Inny to nie znaczy gorszy i nieludzki, jednak wielu mieszkańców Gib­ sonton właśnie tak było postrzeganych przez przejezdnych. Niemniej nie miałam prawa pouczać ludzi za brak do­ brych manier, nie mówiąc już o tym, że Raquel nie byłaby za­ chwycona, gdybym zaczęła besztać jej klientów. Z zaciśnię­ tymi ustami skierowałam się do drzwi. Gdy nagle otworzyły się z impetem, zaskoczona, odskoczyłam do tyłu. Udało mi się zejść z drogi mężczyźnie, który wmaszerował do środ­ ka jak pan i władca, nie byłam jednak dość szybka i musnął ręką moje ramię. - Ała! - warknął w reakcji na kontakt i obrzucił mnie oskarżycielskim spojrzeniem. - Co u diabła? Nie wiedział o tym, ale dopisało mu szczęście. Gdyby nie to, że nauczyłam się poskramiać część kursujących we mnie prądów oraz że ledwie godzinę wcześniej spuściłam najgorsze z nich do piorunochronów, przeżyłby coś znacznie gorszego. - Naelektryzowałam się - skłamałam. - W tej okolicy tak się dzieje.

Jego twarzy zdradzała niedowierzanie, ale ja nie miałam nic w rękach, a mój strój też wiele by nie zamaskował. Jesz­ cze raz popatrzył na mnie wilkiem i odwrócił się plecami. - Którędy do Tampy? - zawołał ogólnie do wszystkich w barze. - Moja cholerna nawigacja tu nie działa. W tym rejonie nie było to nic niezwykłego, a ja znałam odpowiedź na jego pytanie, ale się nie odzywałam, nie chcia­ łam bowiem ryzykować, że podczas rozmowy znów się przy­ padkiem dotkniemy. Wyszłam z baru - i prosto na mnie wpadła jakaś zahu­ kana blondynka. Zaskowyczała, a ja w duszy zawyłam jej do wtóru z czystej frustracji. Tyle miesięcy zupełnie bez wypad­ ku, a teraz w niespełna pięć minut poraziłam dwie osoby. Przynajmniej Gbur zgarnął trochę mojego bonusowego na­ pięcia, więc ta kobieta pewnie rzeczywiście odczuła zetknię­ cie, jakbym była naelektryzowana, a nie jakby przysiadła na krześle elektrycznym. - Przepraszam - powiedziałam, wycofując się. - Moja wina - zaśmiała się i poklepała mnie przeprasza­ jąco. - Nie patrzyłam przed siebie... Nie słyszałam, co jeszcze mówiła. Przed moimi oczy­ ma rozgorzały obrazy w różnych odcieniach czerni, bieli i szarości. Byłam w łóżku z kochankiem. W pokoju słychać było tylko nasz ciężki oddech. Potem wyszeptałam, że w następny week­ end powiem mężowi, iż go zostawiam. Nie przez to jednak cała zastygłam w bezruchu, lecz przez obrazy, które zobaczyłam później, tym razem w pełni kolo­ rów, ale rozmazane, jakbym widziała je przez mgłę.

Znajdowałam się w gęsto porosłym, bagnistym terenie. Z przerażeniem patrzyłam, jak dłonie męża zaciskają się na mojej szyi. Szyja eksplodowała mi bólem i przestałam go wi­ dzieć wyraźnie. Bezskutecznie drapałam i szarpałam jego dło­ nie, odziane w rękawiczki. Ściskał coraz mocniej i mówił mi, jak się dowiedział o moim romansie oraz jak dokładnie po­ zbędzie się moich zwłok. Ból narastał, aż całe moje ciało sta­ nęło w ogniu. Potem na szczęście ustał i poczułam się, jakbym odpływała. Mój zabójca stał w miejscu, wciąż zaciskał dłonie na mojej szyi i nie zdawał sobie sprawy, że patrzę teraz na niego spoza własnego ciała. W końcu puścił. Potem podszedł do zaparkowanego samochodu, otworzył klapę i wyjął kilka przedmiotów, jak gdyby się zastanawiał, od czego zacząć... - Frankie! Zamrugałam, wracając do własnej świadomości, a w miej­ sce mglistych obrazów pojawiło się znajome, idealnie wyraź­ ne wnętrze baru. Dean stał między mną a kobietą, która nie­ chcący uaktywniła moje zdolności, dotknąwszy mojej prawej ręki. Dean nie popełnił tego samego błędu, lecz znajdował się tak blisko, że musiałam spojrzeć mu przez ramię, żeby ją zno­ wu zobaczyć. Trzymała się za rękę, jakby ją bolała, i z oczy­ ma szeroko otwartymi z przejęcia paplała coś do mężczyzny, który - jak się dowiedziałam - był jej mężem. Tego same­ go mężczyzny, który dziś w nocy ją zamorduje, jeśli go nie powstrzymam. - Ja nic nie zrobiłam! - powtarzała w kółko. - Po prostu zaczęła krzyczeć... Mąż złapał ją za ramię: - Chrzanić te straszydła, Jackie, gdzie indziej zapytamy o drogę.

- Zatrzymaj ich - powiedziałam do Deana bez tchu, bo wciąż czułam skutki fantomowych palców na swoim gardle. - On ją zabije. Jeśli jak dotąd była w barze chociaż jedna osoba, która pilnowała swoich spraw, to ta wypowiedź skupiła na mnie uwagę wszystkich jeszcze skuteczniej, niż gdybym zaczęła strzelać. Jackie wbiła we mnie zaskoczony wzrok, ale jej mąż zmrużył oczy podejrzliwie. Zaczął przepychać się z nią przez niewielki tłumek, który się wokół nas zebrał. Dean stanął im na drodze, blokując przejście. - Jeszcze nie wyjdziecie - oznajmił spokojnie. Mąż się zatrzymał i zmierzył Deana wzrokiem. Nawet gdyby wyraz twarzy Deana sam z siebie nie budził należnego respektu, to zielone, tatuowane łuski pokrywające jego skórę poruszyły się sugestywnie, podkreślając wielkie muskuły. - Daj spokój - wymamrotał mąż. - Nie chcę żadnych kłopotów... - Zajrzyjcie mu do bagażnika - przerwałam silniejszym głosem. - Znajdziecie rękawice robocze, gafer i worki foliowe. Klienci baru stojący w pobliżu zaczęli przypatrywać się mężowi. Zaśmiał się nerwowo: - Nie muszę wysłuchiwać tego pieprzenia... - Ma też siekierę, łopatę, latarki, utleniacz, linę, kombi­ nerki i książkę o mikrośladach - znowu weszłam mu w sło­ wo. - Dowiedziałeś się, że ona chce cię zostawić, i nie mogłeś się z tym pogodzić. Zamierzałeś ją więc udusić, wyrwać jej zęby i odciąć opuszki palców, tak żeby nawet jeśli znaleziono by jej ciało, nie dałoby się jej zidentyfikować. Osłupiał. Jackie zaczęła się trząść, a z jej oczu trysnęły łzy. - Phil... to prawda? - Nie! - zagrzmiał. - Stuknięta sucz łże!

Wtedy popełnił olbrzymi błąd - obrócił się i złapał mnie za ramiona. Dean rzucił się, by go odciągnąć, ale ja byłam szybsza. Przeżyłam wszystko, co zamierzał zrobić Jackie, na własnej skórze, i to wspomnienie sprawiło, że byłam bezli­ tosna. Położyłam prawą dłoń na jego ramieniu i spuściłam niechciane prądy, które miałam w sobie. W mojej głowie wybuchła kolejna seria obrazów, bez­ barwnych ze starości, lecz to nie dlatego go dotknęłam. Po­ ciemniało mi przed oczyma i poczułam, jak prąd przepływa ze mnie do Phila, nim Dean zdążył go oderwać. Phil upadł na podłogę, a ja, mrugnąwszy kilka razy, z satysfakcją zoba­ czyłam, że wciąż targają nim spazmy. Kilkoro spośród tury­ stów zaczęło krzyczeć. Jackie łkała. Żal mi jej było, ale kilka łez w obecnej chwili stanowiło los o wiele lepszy niż to, co Phil dla niej zgotował. - Co się stało? - jeden z nieznajomych gapiów zapytał kategorycznie. - Złapał ją, więc poraziła go paralizatorem - Dean odparł burkliwie. Nie miałam paralizatora, ale nie było tego widać, bo J.D. stanął przede mną i zasłonił mnie swoją olbrzymią, dwu- ipółmetrową sylwetką. Jackie doszła do siebie i drżącymi rękoma wyjęła Philowi z kieszeni kluczyki do samochodu. Nie zauważył tego chyba, bo był zajęty niekontrolowanymi drgawkami oraz szczaniem po sobie. Kiedy szła na parking, nikt jej nie zatrzymywał, lecz Dean ruszył za nią, rzuciwszy mi posępne spojrzenie. Chwilę później Jackie zaczęła krzyczeć i kilkoro ludzi wy­ szło na zewnątrz. Niektórzy przed wyjściem rzucili pienią­ dze na stoły, inni nie. Jackie prawdopodobnie zobaczyła, że wskazałam, co będzie w bagażniku, bezbłędnie.

Raquel podeszła do mnie i potarła brodę ze znużeniem: - Teraz ci się dostanie, Frankie. Myślałam, że chodzi jej o to, iż będę musiała wyrównać koszty uciekających pośpiesznie turystów. To była moja wina, że nie popłacili rachunków, nie mogłam więc mieć tego Raquel za złe, ale warto byłoby pokryć te wydatki, aby uratować kobiecie życie. Dopiero później, kiedy Jackie ze szlochem tłumaczyła policji, co się stało, uświadomiłam sobie w pełni, co Raquel miała na myśli. Wówczas było już za późno.

Rozdział 2 Marty patrzył w milczeniu, jak odbijam się na trampo­ linie z większą siłą, niż trzeba. Miał metr dwadzieścia pięć wzrostu, więc ledwie dorastał do krawędzi trampoliny, lecz jego baki, zmarszczki i krzepka, umięśniona sylwetka do­ wodziły, że nie jest dzieckiem. Odwróciłam wzrok od niego i skoncentrowałam się na własnym ciele, nie zwracając pra­ wie uwagi na krajobraz, który wznosił się lub opadał w miarę skakania. Kiedy osiągnęłam wystarczającą wysokość, przyci­ snęłam kolana do klatki piersiowej, zwijając się w klasyczną „kulkę", po czym szybko skręciłam biodra, nim dotknęłam stopami elastycznej powierzchni i znów się wybiłam. „Za luźno w kulce!" Niemal słyszałam okrzyk mojego dawnego trenera. „W ten sposób stracisz cały punkt, Leila! Z tak niskimi wynikami nigdy nie trafisz do drużyny". Odepchnęłam te wspomnienia i skupiłam się na następ­ nym ruchu - salcie z półobrotem, tak zwanym „baranie". Ten element wykonałam jeszcze niezdarniej niż poprzedni, a przy lądowaniu stopa kompromitująco uciekła mi w tył. „Kolejny punkt" - pomyślałam odruchowo, ale przebrnęłam przez ostatnią serię salt i obrotów. Żaden przyzwoity sędzia nie przyznałby mi za nie wysokich not, ale wyglądały impo­ nująco, więc widzowie cyrku je uwielbiali.

Tym razem, zamiast lądować na trampolinie, w ostatniej chwil zmieniłam kierunek i przywaliłam stopami w ramiona Marty'ego. Prędkość oraz moja masa powinny były powalić go na kolana i połamać parę kości, ale Marty stał prosto jak struna. Schwycił mnie za kostki, ustabilizował wystarczają­ co mocno, żebym mogła w pełni wyprostować swoje metr sześćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu i wyciągnąć ra­ miona nad głową triumfalnie. - I tłum szaleje - powiedział Marty ironicznie, kiedy się kłaniałam. Puścił moje kostki i zeskoczyłam. - Obecnie mniej tych tłumów. Ludzie mają inne rzeczy do roboty, niż chodzić do wędrownych cyrków. Zaburczał pod nosem: - Gdyby wszystko było po myśli Stana, zaradzilibyśmy temu, wykorzystując twoją świeżą sławę. Skrzywiłam się na myśl o tym, jaki nasz szef był zachwy­ cony sytuacją z Jackie sprzed dwóch tygodni. Dziś przynaj­ mniej nie mieliśmy tłumu przy płocie. Już taki mój los, że siostra Jackie okazała się dziennikarką, która rozdmuchała historię o moim „przeczuciu" we wszystkich mediach, do jakich miała dostęp. Phil utrzymywał, że jest niewinny, a do­ wodów na to, iż chciał zamordować swoją żonę, było za mało. Jednak fakt, że wiedziałam, iż Jackie zamierza go zostawić, oraz że bezbłędnie opisałam zawartość jego bagażnika, wy­ starczyło, by przyciągnąć ciekawskich. Gdyby nie moja nie­ szczęsna skłonność do rażenia prądem wszystkich, których dotknę, zarobiłabym okrągłą sumkę czytaniem z dłoni. Jed­ nak w obecnej sytuacji nie mogłam się doczekać, aż moje piętnaście minut sławy przeminie. - Ludzie muszą zapomnieć, co potrafię. Wiesz dlaczego. Marty popatrzył na mnie niemal ze smutkiem.

- Tak, dziecko. Wiem. Potem poklepał mnie po ramieniu, nie wzdragając się w ze­ tknięciu z prądem. Był już przyzwyczajony, a poza tym Marty nie był śmiertelnikiem, więc na niego działało to inaczej. - Wejdź do środka, to ci zrobię shake'a - powiedział i jeszcze raz mnie poklepał po ojcowsku. Odwróciłam się, żeby nie widział, jak się krzywię. Marty był bardzo dumny ze swoich zmiksowanych mieszanin, więc piłam je co najmniej raz w tygodniu, w smaku były one jed­ nak ohydne. Gdyby nie to, że zauważyłam, iż faktycznie ko­ rzystnie wpływają na moje zdrowie, wylewałabym je ukrad­ kiem do kwiatków w doniczkach, zamiast je pić. - Ehm, za chwilkę. Muszę jeszcze popracować nad tą ostatnią serią salt. Prychnął, dając mi do zrozumienia, że nie umiem kła­ mać, ale się nie kłócił. Chwilę później usłyszałam trzask za­ mykanych drzwi od przyczepy. Po jego wyjściu skoncentrowałam się z powrotem na tre­ nowaniu mojej części pokazu. Występy Marty'ego polegały na tym, że uciekał z kilku eksplozji, tak by mnie złapać pod­ czas określonych wyskoków oraz manewrów na trapezie, ale ponieważ nie był człowiekiem, nie musiał ćwiczyć tyle co ja. I dobrze, bo wydalibyśmy majątek na rekwizyty oraz pod­ pałki, że nie wspomnę już o tym, jak by na tym wyszedł nasz trawnik. Wynajmowaliśmy grunt, na którym stała przyczepa, więc gdybyśmy do zdemolowali, musielibyśmy za to zapłacić. Jako dziecko nie marzyłam o karierze w cyrku, dzieciń­ stwo były to jednak czasy, zanim zaczęłam palić każde urzą­ dzenie elektryczne, jakiego dotknęłam, a co dopiero kopać ludzi prądem w codziennych kontaktach. Miałam szczęście, że ze swoją przypadłością w ogóle mam jakąś pracę. Jedyny

inny fach, w którym bym się sprawdziła, to świnka doświad­ czalna w rządowych eksperymentach, o czym przypomina­ łam ojcu, ilekroć biadolił nad profesją, jaką obrałam. Skakałam gładko i miarowo, tworząc rytm, który pozwa­ lał mi wypchnąć ze świadomości inne troski. „Koncentracja to klucz do sukcesu" - mawiał mój dawny trener, i miał ra­ cję. Wkrótce już prawie nie zwracałam uwagi na kolaż płotu, podwórka i dachu, który ukazywał się moim oczom podczas każdego skoku. W końcu zlały się one w nierozróżnialną feerię kolorów. Wtedy wykonałam serię salt i obrotów, lądując na roz­ stawionych stopach oraz ugiętych kolanach, aby zamortyzować wstrząs. Trampolina zadrżała, ale ja stałam sztywno, bez tego zabójczego dla not kroku wstecz. Potem uniosłam ramiona i skłoniłam się głęboko, co stanowiło ostatni element układu. - Brawo - odezwał się drwiący głos. Wyprostowałam się z nagłym napięciem. Kiedy zaczyna­ łam ukłon, byłam sama, jednak w te parę sekund przy ro­ gach trampoliny znalazło się czterech mężczyzn. Mieli na sobie t-shirty oraz dżinsy i wyglądali jak normal­ ni turyści, ale tylko Marty potrafił ruszać się tak szybko, co oznaczało, że ci mężczyźni nie byli ludźmi. Choćbym nawet nie wiedziała, że należy nieufnie podchodzić do odmien­ nych gatunków, zimny uśmiech na twarzy członka kwartetu z kasztanowatymi włosami jasno wskazywał, że nie przyszli zapytać o drogę. Próbowałam opanować swoje galopujące obecnie serce. Przy odrobinie szczęścia te stwory pomyślą, że to z wysiłku, choć zapewne zdradzała mnie woń strachu. - To prywatna posesja - odezwałam się. - Musisz być Fantastyczną Frankie - stwierdził ten wyso­ ki i kasztanowłosy, nie zwracając uwagi na moje słowa. Mój pseudonim sceniczny wypowiedział złowieszczo.

- A kto pyta? - odparłam, zastanawiając się, gdzie u dia­ bła jest Marty. Na pewno usłyszał tych facetów, nawet jeśli nie wyczuł, że znalazła się tu grupa nieludzi. Kiedy zadawałam pytanie, byłam na trampolinie, ale mo­ ment później znalazłam się na ziemi w miażdżącym uści­ sku kasztanowłosego nieznajomego. Stęknął z bólu, kiedy dotknął mojej skóry i wniknął w niego prąd, ale elektrycz­ ność go nie obezwładniła, podobnie jak było w przypadku Marty'ego. Wzmocnił tylko uścisk. - Jakżeś to, kurwa, zrobiła? - zapytał kategorycznie. Jego oczy z niebieskich stały się intensywnie, nieziemsko zielone. Nie odpowiedziałam. Jak tylko dotknęłam jego ciała pra­ wą ręką, mój umysł zalały szarawe obrazy. Tak samo jak nie mogłam zapobiec przepływowi prądów, nie mogłam też zam sprawą tego jednego, jedynego dotknięcia nie zobaczyć jego najgorszych grzechów. Krew. Tyle krwi... Poprzez przesycone paniką wspomnienie o morderstwie na jakiejś innej osobie usłyszałam, jak przeklina mnie za krzyk, a potem poczułam ostry ból i wszystko pociemniało. *** Znajdowałam się w pomieszczeniu, które wyglądało na pokój hotelowy, i patrzyłam na swoich porywaczy. Ręce mia­ łam grzecznie na kolanach, jakbym składała zamówienie w restauracji u kelnerów. „Jeśli kiedyś spotkasz wampira, nie wpadaj w panikę, bo będziesz pachnieć jak zdobycz" - ostrze­ gał mnie Marty. Po tym, jak zobaczyłam lśniące na zielono oczy napastników, wiedziałam, czym są. Dlatego nie traci­ łam energii na kłamstwa, kiedy spytali, jak to jest, że robię za

elektrycznego węgorza i potrafię pobierać informacje przez dotyk. Gdybym skłamała, wykorzystaliby po prostu moc swoich spojrzeń, by mnie zmusić do powiedzenia im prawdy - albo do czegokolwiek innego, na co mieliby ochotę - a ja nie chciałam dawać im nad sobą jeszcze większej kontroli. Nie próbowałam też uciekać, chociaż mnie nie związali. Większość ludzi nie wiedziała o istnieniu wampirów, a co do­ piero o tym, co potrafią, ale moje zdolności sprawiły, że znałam o nich prawdę na długo przed tym, nim spotkałam Marty'ego. Moje niechciane talenty powodowały, że byłam świadoma ca­ łej masy spraw, o których wolałabym nie wiedzieć. Na przykład tego, że porywacze mieli szczery zamiar mnie zabić - to akurat mieściło się na samym szczycie listy rzeczy, o których w obecnej chwili wolałabym nie wiedzieć. Kiedy zmuszona byłam ponownie dotknąć kasztanowłose- go wampira, zobaczyłam własną śmierć. Wizja ta budziła we mnie irracjonalną chęć, by zacisnąć sobie dłonie na szyi i co­ fać się z krzykiem. Nie zrobiłam tego. Powinnam pewnie być wdzięczna, że moje nieproszone zdolności sprawiły, iż doświadczyłam tylu okropnych zgonów - na własną egzekucję mogłam spoglą­ dać ze swoistą makabryczną ulgą. Rozerwanie gardła będzie bolało - wiedziałam o tym, bo przeżyłam to wiele razy za pośrednictwem innych ludzi. Niemniej można umrzeć go­ rzej. Poza tym nic nie było ustalone raz na zawsze. Dojrza­ łam przebłysk swojej możliwej przyszłości, ale przecież mor­ derstwu na Jackie udało mi się zapobiec. Może znajdę też sposób, by uniknąć morderstwa na mnie samej. - Czyli, jeśli dobrze rozumiem - powiedział Kasztanowy, przeciągając sylaby - kiedy miałaś trzynaście lat, dotknęłaś li­ nii energetycznej, która spadła na ziemię. Prawie zginęłaś, ale

później twoje ciało zaczęło wydzielać napięcie, a prawa ręka wykrywać psychiczne impresje zawarte w tym, czego dotykasz? Wydarzyło się więcej, ale nie chciałam się tym dzielić, a jego i tak nie obchodziłyby te szczegóły. - Elektryczności sam zaznałeś - wzruszyłam ramiona­ mi. - Co do reszty, owszem, jeśli czegoś dotykam, pobie­ ram z tego czegoś impresje. - „Czy chcę, czy nie" - dodałam w myślach. Uśmiechnął się, błądząc wzrokiem po cienkiej, nierównej bliźnie, która stanowiła widoczną pamiątkę tego, jak otarłam się o śmierć. - Co widziałaś, kiedy mnie dotknęłaś? - Z przeszłości czy przyszłości? - zapytałam, krzywiąc się na wspomnienie o jednym i drugim. Kasztanowy popatrzył na swoich kolesi z zainteresowaniem. - Z obu. Jakżebym chciała skłamać! Nie potrzebowałam jednak zdolności psychometrycznych, by się domyślić, że jeśli będą wątpić w moje słowa, długo nie pożyję. - Lubisz jeść dzieci. - Słowa sprawiły, że w gardle stanęła mi żółć. Przełknęłam i ciągnęłam: - I zamierzasz wypić mnie na śmierć, jeśli nie okażę się użyteczna. Uśmiechnął się szerzej, pokazując końcówki kłów. Nie zaprzeczył żadnemu z zarzutów. Gdyby nie to, że widziałam podobne groźne, zębate uśmieszki oczyma ludzi, z którymi nawiązałam psychiczną łączność, chyba bym się teraz posi- kała z przerażenia. Ale zblazowana część mnie po prostu na­ zwała rzecz po imieniu - on był zły. A chociaż chciałabym, aby było inaczej, zło nie było mi obce. - Jeśli jej umiejętności są autentyczne, jak słyszeliśmy, mogą dać nam przewagę, której szukamy - wymamrotał jego ciemnowłosy towarzysz.

- Myślę, że masz rację - wycedził Kasztanowłosy. Nie chciałam umrzeć, ale do pewnych rzeczy się nie po­ sunę, choćby miało mnie to kosztować życie. - Jeśli każecie mi pomóc w porwaniu dzieci, to równie dobrze możecie się od razu zabierać za moją szyję. Kasztanowłosy się roześmiał: - Z tym akurat sam sobie poradzę - zapewnił, a mnie za­ kotłowało się w żołądku ze wstrętu. - Od ciebie chcę czegoś bardziej... skomplikowanego. Jeśli przyniosę ci przedmioty, a ty ich dotkniesz, będziesz umiała mi coś powiedzieć o ich właścicielu? Na przykład co robi, gdzie jest, a w szczególno­ ści gdzie będzie? Nie chciałam w żaden sposób pomagać tej odrażającej, morderczej bandzie, ale perspektywy miałam smętne. Jeśli odmówię, zahipnotyzują mnie i zrobię to tak czy owak albo będą mnie torturować, aż się zgodzę, albo też zadławię się na śmierć własną krwią, bo będę im zbędna. Być może tu tkwiła moja szansa, by odmienić los, jaki mi szykowali. „A niby czemu chcesz go odmienić?" - wyszeptał mrocz­ ny, wewnętrzny głos. „Nie masz dość tego, że ciągle toniesz w cudzych grzechach? Czy nie jest tak, że tylko śmierć cię wyzwoli?" Zerknęłam na swoje nadgarstki. Odznaczały się na nich blade blizny, które nie miały nic wspólnego z poraże­ niem prądem. Posłuchałam niegdyś tego pełnego rozpaczy wewnętrznego głosu i skłamałabym, gdybym twierdziła, że w głębi serca mnie on już nie kusi. Potem pomyślałam o Martym, o tym, że kiedy ostatnio rozmawiałam z tatą, nie powiedziałam mu, że go kocham, o tym, że nie kontaktowa­ łam się z siostrą od wielu miesięcy, a wreszcie o tym, że nie chciałam dawać tym draniom satysfakcji z zabicia mnie.

Podniosłam głowę i spojrzałam przywódcy w oczy: - Moje zdolności są powiązane z moimi emocjami. Jeśli będziecie mnie dręczyć fizycznie lub psychicznie, to więcej szczęścia wam dopisze, jeżeli zadzwonicie do wróżki, by za­ pytać o to, co chcecie wiedzieć. Oznacza to zero morderstw w czasie, kiedy pozyskuję dla was informacje, oraz absolutne zero dotykania mnie. To ostatnie dodałam z powodu pożądliwych spojrzeń, ja­ kimi obrzucał mnie rozczochrany brunet. Moje ciasne body i bokserki za wiele nie ukrywały, był to jednak mój strój do ćwiczeń. Gdybym wiedziała, że zostanę dziś porwana, ubra­ łabym się bardziej konserwatywnie. - I nie myślcie sobie, że mnie zahipnotyzujecie i zapo­ mnę cokolwiek z tego, co zrobicie - nadmieniłam, macha­ jąc prawą ręką. - Impresje psychiczne, prawda? Dotknę was albo jakiegoś przedmiotu w pobliżu i się dowiem, a wtedy wasza żywa kryształowa kula się zepsuje. Były to same bzdury. Mogli robić, co chcieli, a ja i tak pobierałabym impresje z wszystkiego, czego dotknę prawą ręką. Mówiłam jednak najbardziej przekonującym tonem, na jaki było mnie stać, modląc się w duchu, żebym raz w ży­ ciu okazała się dobrym łgarzem. Kasztanowłosy błysnął kłami w kolejnym przerażającym uśmiechu: - Damy radę, pod warunkiem że dostarczysz nam to, co obiecujesz. Uśmiechnęłam się bez śladu humoru: - Och, dostarczę, bez obaw. Potem zerknęłam na znajdujące się za nim gniazdko. „A stać mnie na więcej".

Rozdział 3 Kasztanowłosy nazywał się Jackal, czyli „szakal" - tak przynajmniej zwracali się do niego koledzy. Ich imiona wyda­ wały się tak samo zmyślone, więc w myślach nazywałam ich Zbok, Psychol i Drgawa, bo ten ostatni nie umiał usiedzieć na miejscu. Zbok i Drgawa przeszło godzinę temu poszli po rzeczy, których miałam dotknąć. W tym czasie siedziałam na brzeżku wyleżałego hotelowego materaca i słuchałam, jak Jac­ kal rozmawia przez telefon w nieznanym mi języku. Zaczyna­ ło mi być zimno w samym trykocie, ale się nie przykryłam. Wszystkie instynkty podpowiadały mi, bym się nie ruszała i nie zwracała na siebie uwagi - jak gdyby miało to znaczenie. Zgromadzone w tym pokoju drapieżniki były świadome każ­ dego mojego ruchu, nawet jeśli nie patrzyły w moją stronę. Kiedy Zbok i Drgawa wrócili, popatrzyłam na torbę po­ dróżną, którą przynieśli, z mieszaniną lęku i optymizmu. Jej zawartość spowoduje, że przez głowę przetoczy mi się jeszcze więcej makabrycznych obrazów, ale też zapewni mi przetrwanie. - Poukładaj przedmioty w rzędzie na łóżku - poleci­ łam Drgawie, ignorując zaskoczone spojrzenie, jakim mnie obrzucił. Jeśli będę się zachowywać jak pożałowania god­ na panienka w opałach, tak też będą się do mnie odnosić.

Jeśli jednak będę odgrywać rolę kluczowego narzędzia w ich poszukiwaniu osoby, do której miały doprowadzić te przed­ mioty, zwiększałam swoje szanse na przeżycie. Taką przynajmniej miałam nadzieję. - Zrób to - powiedział Jackal, krzyżując ramiona. Czu­ łam na sobie wręcz namacalny ciężar jego spojrzenia, ale odetchnęłam głęboko kilka razy i starałam się nie zwracać na niego uwagi. Kiedy zobaczyłam, co Drgawa wyjął z torby, przyszło mi to z łatwością. Zwęglony kawałek materiału; częściowo stopiony zega­ rek; pierścionek; coś, co wyglądało jak pasek, oraz nóż z cha­ rakterystycznym srebrnym połyskiem. Ten ostatni przedmiot sprawił, że serce zabiło mi szybciej. Miałam nadzieję, że pozostali uznają to za przejaw zdener­ wowania, a nie za to, czym to w istocie było - podekscytowa­ nie. Jeśli chodzi o wampiry, w filmach pokazywali całkowitą nieprawdę. Drewniane kołki nie zrobią im krzywdy, podob­ nie jak światło słońca, krzyże czy woda święcona. Ale serce przebite srebrem oznaczało koniec pieśni, a ja miałam teraz srebrny nóż w zasięgu ręki. „Jeszcze nie" - przestrzegłam się. Poczekam, aż będą prze­ konani, iż jestem zupełnie bezradna, i bez mrugnięcia zostawią srebrny nóż gdzieś, skąd będzie łatwo można go wziąć. Albo aż dwaj z nich znowu wyjdą. Wszystko jedno, co nastąpi szybciej. - Dobra, Frankie - powiedział Jackal. Popatrzyłam na niego, a on skinął głową w stronę przedmiotów. - Rób swoje. Nastawiłam się psychicznie i podniosłam zwęglony materiał. Wszędzie dym. Przecinały go dwa promienie światła, któ­ re padały na mnie, gdy chowałem się za wózkiem widłowym.

Zalało mnie przerażenie, bo uzmysłowiłem sobie, że mnie zauważono. Kiedy próbowałem uciekać, zatrzymano mnie w miejscu szorstkimi rękoma. Na początku dym był tak gęsty, że nie widziałem nic poza jaśniejącymi oczami, skupionymi na mnie jak lasery. Potem ujrzałem ciemne włosy okalające szczupłą twarz, pokrytą lek­ kim zarostem na brodzie i wokół ust. Usta te rozciągnęły się w uśmiechu, który nie był okrutny, jak się spodziewałem, lecz raczej zaskakująco radosny. - Razielu - ciemnowłosy nieznajomy powiedział karcąco - nie trzeba było. Zdarzało mi się słyszeć, jak rodzice surowiej besztali swe dzieci, a jednak zalał mnie strach. - Proszę - jęknąłem. - Proszę? - Nieznajomy się zaśmiał, ukazując białe zęby oraz dwa wyraźne górne kły. - Jakież to banalne. Potem mnie puścił, odwrócił się i pomachał na pożegna­ nie po przyjacielsku. Ogarnęła mnie ulga, aż kolana zaczęły mi drżeć, ale to mnie nie powstrzymało. Rzuciłem się w stronę drzwi od magazynu. Wtedy pokryły mnie płomienie, które powstały z niczego. Wspinały się po moich nogach krętymi, bezlitosnymi wstę­ gami, i zacząłem krzyczeć w nagłej udręce. Próbowałem biec szybciej, ale wtedy języki ognia wspinały się jeszcze wyżej. Następnie rzuciłem się na podłogę i zacząłem tarzać. Wszyst­ kie moje zakończenia nerwowe wyły w męce, ale ogień wciąż nie gasł. Wręcz przeciwnie - narastał, pokrywając mnie bez­ względnymi, głodnymi falami, aż w końcu napłynęła i po­ chłonęła mnie hucząca ciemność. Ostatnim, co widziałem,

unosząc się nad własnym martwym ciałem, był ciemnowłosy wampir. Wciąż się oddalał. Jego ręce rozświetlały płomienie, które w jakiś sposób nie paliły jego skóry. Zamrugałam z niedowierzaniem. Kiedy otworzyłam oczy, znajdowałam się znów w pokoju hotelowym, zwinięta w pozycję embrionalną - jak Raziel, kiedy konał. Musiałam instynktownie naśladować jego zachowanie, przeżywając wspomnienie tych fantomowych płomieni. - No i? - Z ulgą usłyszałam wymagający głos Jackala, po­ nieważ osadzał mnie on w rzeczywistości, a nie w koszma­ rze, który byłam zmuszona przeżyć. - Co widziałaś? Usiadłam na łóżku i rzuciłam w niego zwęglonym kawał­ kiem tkaniny. - Widziałam, jak jakiś wampir, który ewidentnie potrafi kontrolować ogień, smaży na chrupko kogoś imieniem Ra­ ziel - odparłam, wciąż próbując otrząsnąć się z efektów tej okropnej śmierci. Cała czwórka wymieniła spojrzenia - jed­ noznacznie zachwycone spojrzenia. - Bingo! - zakrzyknął Psychol, triumfalnie unosząc w górę zaciśniętą pięść. Z ich zadowolonej reakcji wnosiłam, że albo nie przepa­ dali za Razielem, albo już wcześniej wiedzieli, co się z nim stało, a to był test. - Upewnijmy się na sto procent - rzekł Jackal i przestał się uśmiechać. - Frankie, dotknij teraz pierścienia. Podniosłam go z napięciem i ponurym wyczekiwaniem, ale przed oczyma stanęły mi urywki obrazów, które widzia­ łam już wcześniej. Nadal były tak ohydne, że zachciało mi się wymiotować, ale oprócz tego, że utrzymane były w sza­ rawych barwach przeszłości, wydawały się słabsze - jak

gdybym oglądała film, a nie doświadczała ich osobiście. Po­ kręciłam głową, by sobie w niej rozjaśnić, i odłożyłam pier­ ścień koło Jackala. - Chyba się pomyliliście. Z tego odbieram tylko impresje związane z tobą, a one nie mówią mi nic nowego. Jego piwne oczy na moment zajaśniały szmaragdowo. Po­ tem wydał z siebie okrzyk, który sprawił, że zadrżałam: - To nie fuks, do kurwy nędzy, ona jest autentyczna! Bałam się wszystkiego, co dzieciobójcę-sadystę wprawia­ ło w ekscytację, ale starałam się tego nie okazać. „Nie popa­ daj w panikę" - mawiał Marty. „Zdobycz wpada w panikę, a potem zdobycz się je". - Następny? - zapytałam, siląc się na względne opanowa­ nie. Przestali sobie gratulować i popatrzyli na mnie: - No - powiedział Jackal i przysunął do mnie nóż. Jego podniecenie było niemal namacalne. - Tym razem jednak skoncentruj się na podpalaczu. Spróbuj zobaczyć, gdzie gnój jest, a nie tylko to, co się stało, kiedy zaszlachtował Neddy'ego. Stąd wiedziałam, że za sprawą noża przeżyję morderstwo kolejnej osoby. Nie dlatego jednak zawahałam się, sięgając po przedmiot. - Na podpalaczu? - powtórzyłam. - To jego mam znaleźć za pośrednictwem tych przedmiotów? Niewiele brakowało, a dodałabym „Poszaleliście?" ale tego zrobiłam, bo nawet jeśli oni postradali zmysły, to ja głu­ pia nie byłam. - Umiesz, prawda? - zapytał Jackal bez śladu po wcze­ śniejszej wesołości na twarzy. Pewnie, że umiałam, tylko że nie chciałam. Wątpiłam, aby podpalacz był ich przyjacielem. Jackal pogardliwym tonem nazwał go gnojem, poza tym chcieli, bym go znalazła, co na

kilometr jechało niecnymi zamiarami. Skoro się nie lubili, każdy, kto ma rozum w głowie, unikałby przebywania choćby na tym samym kontynencie jak taki stwór. Tymczasem Jac- kal i pozostali najwyraźniej próbują go pojmać. Wolałabym wyprzeć wspomnienie czarującego uśmiechu podpalacza tuż przed tym, jak spalił on Raziela, zmieniając go w stertę roz­ żarzonych szczątków. Jeśli jednak odmówię szukania go, nie pożyję na tyle długo, by się przejmować zapominaniem. Jakkolwiek by patrzeć, byłam między młotem a kowa­ dłem. Czy raczej - gwoli ścisłości - między kłem a ostrym narzędziem. Sięgnęłam po srebrny nóż. To jedno dotknięcie spowo­ dowało, że moją świadomość zaatakowały szarawe obra­ zy śmierci Neddy'ego, jak gdyby to wszystko przytrafiało się właśnie mnie. Nie zdziwiłam się, że to podpalacz zabił Neddy'ego - użył noża po tym, jak go trochę podpiekł. Nie zaskoczyło mnie też, że zrobił to z tą samą zdystansowa­ ną serdecznością, którą okazał podczas egzekucji Raziela. Przedarłam się przez palący ból, jaki odczuwałam; przez wrażenie, że unoszę się w stan, który czeka ludzi po śmierci, cokolwiek to jest, i skoncentrowałam się na podpalaczu, sta­ rając się zobaczyć go teraz, a nie tylko wtedy. To było trudniejsze. W wysoce emocjonalnych sytuacjach każdy pozostawia fragment swojej esencji na przedmiotach, ale podpalacz nie emocjonował się zabójstwem Neddy'ego, więc na nożu pozostawił po sobie tylko odrobinę. Jednak czy był zdystansowany, czy nie, nic ludzi nie wiąże bardziej niż śmierć. Gdy drzwi do zaświatów się uchylają, esencje w jakiś sposób stapiają się i mocniej odciskują. Kiedy więc przedar­ łam się przez kipiel pozostałości po furii i strachu Neddy'ego, wyczułam charakterystyczną esencję podpalacza. Była ona