Prolog
Nad rzeką Alster
Stara kobieta weszła ostrożnie na najniższy stopień
ruchomych schodów, ściskając wózek na zakupy. Dostała
to szkaradztwo z nadrukiem w róże w prezencie od
swojego syna, Erika, na osiemdziesiąte czwarte urodziny.
Z czasem musiała przyznać, chociaż niechętnie, że dla jej
zmęczonych kości ten nowomodny wynalazek był bardziej
praktyczny niż stary, zniszczony plecak, z którym tak długo
chodziła na zakupy.
Kiedy trzydzieści sekund później ruchome schody
wypluły ją na zalaną słońcem promendę Jungfernstieg,
mimowolnie odetchnęła z ulgą. Pod ziemią zawsze czuła
niepokój – jak wiele osób z jej pokolenia. Zbyt wiele nocy
spędziła w piwnicach i bunkrach, gdy na górze szalała
wojna powietrzna. Wychodząc z pogrążonego w półmroku
szybu metra, zmrużyła oczy. Jaki promienny zimowy dzień!
Flagi państw z całego świata łopotały na wietrze obok
przystani. Na środku jeziora Binnenalster, tam gdzie
zawsze wysoka fontanna wesoło strzelała w górę
strumieniami wody, stała olbrzymia, jasno oświetlona
choinka.
Wciągnęła w zmęczone płuca chłodne powietrze, które
wiatr przywiał z pobliskiego portu. Smakowało smołą
i solą.
„Hanzeatycki wiatr”, pomyślała. Od dawna nie była
w centrum. Podjęła spontaniczną decyzję, że napije się
kawy w Alsterpavillon. Na tarasie, jakby na przekór porze
roku, siedział tłumek otulonych w wełniane koce gości.
W czasach jej młodości nikomu nie przyszłoby do głowy,
żeby zimą pić kawę na dworze. Ale w tamtym okresie nie
było też mieszkań z centralnym ogrzewaniem i oknami
termicznymi. Nie wspominając już o grzejnikach na
tarasach restauracji.
Kelnerka była młoda, ładna i znudzona.
– Latte, cappuccino, espresso… – zaczęła wyliczać
pachnące kawą specjały.
Stara kobieta słuchała bez zainteresowania.
– Poproszę dzbanek kawy z filtrem – przerwała
kelnerce i zaczęła przyglądać się gościom.
Podobnie jak siedemdziesiąt lat temu, również i dziś
klientela stanowiła różnorodną mieszankę. Wtedy w tym
miejscu stał jeszcze wspaniały secesyjny budynek ze
stromym, dwuspadowym dachem. Jako młoda dziewczyna
spędzała tu dużo czasu. Alsterpavillon był jedną
z ostatnich kawiarni, która zatrudniała swingującą
orkiestrę. „Czarna muzyka” była znienawidzona przez
nazistów i przyniosła kafejce miano „żydowskiego
akwarium”. Stara kobieta dobrze pamiętała ten wieczór,
kiedy banda wyrostków z Hitlerjugend wtargnęła do
kawiarni. Szli jak burza, zrywając ze stołów lniane obrusy,
jeden za drugim, jeden za drugim. Wystarczyło im pięć
minut, żeby zamienić lokal w pobojowisko. Sparaliżowani
strachem goście i personel czekali, aż dokończą dzieło
zniszczenia, tylko saksofonista niewzruszony grał dalej. Ku
jej zdumieniu bojówkarze nie rzucili się z pięściami na
niepokornego muzyka, ograniczając się jedynie do
splunięcia przed nim na podłogę. Fakt, że nawet nie byli
pijani, czynił tę brutalną akcję jeszcze bardziej
przerażającą.
Dziś przed przeszkloną fasadą siedzieli biznesmeni
w poluzowanych krawatach. Młoda matka próbowała
uciszyć płaczące dziecko lodami truskawkowymi. Kilka
dziewczyn przysiadło na schodach przystani dla statków
parowych. Ostentacyjnie paliły papierosy, zachowując się
tak, jakby stojący obok chłopcy w ogóle nie istnieli. Dwie
leciwe damy piły małymi łyczkami herbatę.
„Moje rówieśniczki”, pomyślała stara kobieta, „tylko
bardziej eleganckie. Dużo bardziej…”. Spojrzała
z rozbawieniem na swoje znoszone srebrne tenisówki,
kupione na wyprzedaży. Nigdy nie przykładała wagi do
stylowych ubrań.
Naprzeciwko, plecami do niej, siedział przy stoliku
jakiś starszy pan – czy raczej stary człowiek. Zmarszczyła
czoło. Mgliście przypominał jej kogoś z czasów młodości.
Czyżby jakiś aktor? Mimowolnie próbowała ocenić jego
wiek. Był szczupły i trzymał się prosto, ale opaloną szyję
przecinały głębokie bruzdy. Wprawnym ruchem złożył
gazetę i odwrócił się, żeby dać znak kelnerce. Pomijając
wysokie zakola, nienagannie ostrzyżone włosy miał nadal
gęste. Nie tyle sam profil, co właśnie ten władczy gest
przeniknął ją do szpiku kości. Anna zadrżała.
– Niech mnie diabli! – szepnęła bezgłośnie. W jednej
chwili zapomniała o świątecznych prezentach, które miała
jeszcze kupić dla swojej wnuczki. Stary człowiek, który
siedział zaledwie trzy metry od niej, od kilkudziesięciu lat
był martwy.
Rozdział 1
Zimowa burza
Sobota, 13 grudnia 2008 roku
Siła wiatru 8, w porywach 9. Woda uderzała
z łoskotem w dach samochodu. Wycieraczki podjęły
kolejną beznadziejną próbę zrzucenia z przedniej szyby
mas wody, które już po chwili zbierały się w głębokie na
milimetr strumienie.
– Mamy nowy potop. Bóg mi świadkiem… – mruknął
Theo Matthies. Jego stary citroen po raz kolejny odmówił
posłuszeństwa w najmniej odpowiednim momencie,
dlatego po wizycie u klienta Theo musiał w strugach
deszczu osuszać świece zapłonowe. Świat na zewnątrz był
niewyraźny. Rozmazana akwarela w zieleni i szarościach,
ze skrzynką na listy jak lśniącym żółtym kleksem.
Ciężarówka, która roztropnie zatrzymała się na poboczu,
była jaskrawoczerwoną plamką w krajobrazie. Wbrew
zdrowemu rozsądkowi Theo jechał żółwim tempem
czteropasmową główną ulicą Kornweide. Bądź co bądź,
pocieszał się, zna tę trasę na pamięć, więc nic mu nie
grozi. Zostało mu już tylko kilkaset metrów, nie miał
ochoty zatrzymywać się i czekać, aż ulewa minie. Czarny
golf i jeansy kleiły mu się do ciała jak zimne, mokre
szmaty, a on marzył tylko o mocnej kawie.
Jeszcze kilka dni temu panował straszliwy ziąb. „Świat
wariuje”, pomyślał. „Taka ulewa zdarza się w Hamburgu
tylko wiosną i jesienią – a nie w środku grudnia”.
Zawsze czuł się nieswojo, kiedy burza nawiedzała
Wilhelmsburg, wyspę na Łabie, na której stał jego dom.
Wprawdzie mimo swoich trzydziestu czterech lat nie
pamiętał, żeby w tym czasie doszło tu do jakiejś większej
katastrofy, jednak liczne tablice na ścianach starszych
domów przypominały o zatrważąjąco wysokim poziomie
wody podczas Wielkiej Powodzi, która w lutym 1962 roku
bez litości przerwała groblę i zalała wyspę. Na
Wilhelmsburgu zginęło wtedy trzysta piętnaście osób,
a pewien nieznany jeszcze hanzeatycki senator Helmut
Schmidt miał okazję zademonstrować całemu krajowi
swoją determinację. Jako dziecko Theo zawsze stawał pod
mosiężnymi oznaczeniami i sprawdzał, czy jego głowa
sięga już ponad linię życia. Dzień, w którym po raz
pierwszy znalazł się powyżej wyrytej w mosiądzu
powierzchni wody, był jego wielkim dniem.
Odetchnął głęboko i pchnął drzwi samochodu, walcząc
z nawałnicą, która niczym stado wściekłych psów szarpała
mu szalik. Z trudem przedarł się pod osłonę trzcinowego
dachu, a potem do zbawczego wnętrza domu. Na wytartych
kamiennych płytkach w korytarzu utworzyły się kałuże.
Podmuch wiatru zgasił świeczki z urodzinowego tortu,
które płonęły po obu stronach uroczystego katafalku.
Theo szybko zamknął za sobą drzwi i spojrzał prosto
w parę czarnych jak burzowe niebo oczu. Nie znał nikogo,
kto patrzyłby z równie wielkim wyrzutem jak Lilly, mimo
iż dziewczynka miała dopiero dziewięć lat i wyglądała jak
laleczka z chińskiej porcelany.
– Zepsułeś mi pogrzeb! – krzyknęło z oburzeniem
dziecko, wskazując na miniaturową różową trumnę,
w której spoczywała ułożona pieczołowicie lalka Barbie.
Plastikowe zwłoki zdobiły oberwane płatki sztucznych
kwiatów.
– Na co tym razem zmarła ta biedaczka? – Theo
bezskutecznie wycierał sobie włosy przemoczonym
szalikiem.
– Gorączka poporodowa – wyjaśniła Lilly, która miała
słabość do osobliwych przyczyn śmierci. Jeśli akurat nie
bawiła się swoją Barbie, zaczytywała się w starych
książkach medycznych Theo, które ten z powodów
sentymentalnych przechowywał w swoim biurze.
– Lilly, nie masz czasem ochoty pobawić się w coś
innego niż pogrzeb?
– A w co? Może w ślub?! – Lilly prychnęła z pogardą.
Theo zastanawiał się niekiedy, czy zakład pogrzebowy
jest na pewno odpowiednim miejscem dla małej
dziewczynki.
– Twoja córka wyrabia sobie kompletnie chore
spojrzenie na świat – powiedział kiedyś do May, która
pomagała mu przygotowywać ciała zmarłych.
– To raczej udawanie, że śmierć jest czymś
nieprzyzwoitym, wydaje się dziwne – odburknęła młoda
Azjatka. Theo musiał przyznać jej rację. Dlatego na
ostatnie urodziny Lilly wystrugał jej z drewna trumnę dla
Barbie. Prezent okazał się strzałem w dziesiątkę.
Prawie dwa lata temu panna Huber, która, odkąd tylko
sięgał pamięcią, pomagała jego ojcu, starannie złożyła
swój bladozielony fartuch operacyjny.
– Trzy tysiące zwłok to dość jak na jednego człowieka!
– powiedziała w swoim bawarskim dialekcie, którego nie
pozbyła się mimo pięćdziesięciu lat spędzonych
w hanzeatyckim mieście. Theo, który właśnie przejął
zakład po zmarłym ojcu, był przerażony.
– Nie martw się, chłopcze. Będzie dobrze! – Panna
Huber uśmiechnęła się szeroko i matczynym gestem
poklepała go po policzku.
Theo dobrze pamiętał pierwsze spotkanie z May.
Dzień po swoim szokującym oświadczeniu, że zamierza
odejść z pracy, panna Huber zjawiła się u niego
z filigranową, czarnowłosą dziewczyną, która trzymała
w ramionach śpiące dziecko – May.
– To dziewczę może zacząć jeszcze dziś – powiedziała
zadowolona z siebie panna Huber. Theo przyglądał się
kruchej osóbce pełen wątpliwości. Wyglądała jak
szesnastolatka – w najlepszym przypadku.
– Poza tym ma dyplom tanatopraktyka – dodała jeszcze
z triumfem w głosie panna Huber. Inaczej niż w Stanach
Zjednoczonych i Anglii, ten szczególny rodzaj pracownika
zakładu pogrzebowego był w Niemczech wyjątkowo
rzadki. Tanatopraktycy nie tylko zajmowali się
zewnętrznym przygotowaniem zwłok, lecz także szykowali
je do wystawienia w trumnie, a nawet, jeśli było to
konieczne, balsamowali.
– Egzamin zdałam w Londynie – dodała May
i spojrzała na niego wyzywająco.
I bez tego argumentu Theo nie byłby w stanie
sprzeciwić się skumulowanej determinacji obu kobiet. Na
szczęście. May okazała się wrodzonym talentem. I miała
serce do tej niewdzięcznej roboty. Radziła sobie
z najbardziej nawet krytycznymi przypadkami. Ludzie
zazwyczaj nie umierają tak ładnie i szybko jak na filmach.
Niektórzy bardzo się męczą i cierpią, zanim przejdą na
drugą stronę, a ich twarze wyglądają jak przerażające
maski, zastygłe w konwulsyjnym grymasie. Zręczne dłonie
małej Azjatki potrafiły sprawić, że grymas śmierci znikał
jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Rysy miękły,
łagodniały, a na twarzy gościł spokój, dzięki czemu
rodziny i przyjaciele zmarłych mogli się z nimi pożegnać
nad otwartą trumną. Był to rzadko praktykowany
w hanzeatyckim mieście rytuał, który zakład pogrzebowy
Matthies ze swej strony gorąco polecał pozostałym przy
życiu krewnym. May, z zasady szorstka w obejściu i często
ostra wobec żywych, dla zmarłych była zadziwiająco
delikatna.
– Jak można pozwolić zmarłym, by odeszli bez
pożegnania? – Także panna Huber po swojemu wyrażała
przekonanie, któremu hołdował ojciec Theo.
– Masz zadzwonić do jednego pana – łaskawie
poinformowała Theo Lilly. –
Jedenaściedwadzieściadwadzie-ściapięćpięćosiemosiem
– wyrecytowała. Miała fenomenalną pamięć.
– Lilly, ile razy muszę ci powtarzać, że masz zakaz
zbliżania się do mojego telefonu?
– Nieustannie. – Lilly była oszczędna w słowach.
Theo westchnął.
– A jak nazywa się ten mężczyzna?
– Nie zrozumiałam.
Potrząsając głową, Theo poszedł do swojego biura,
żeby zadzwonić do nieznajomego.
– Moje najszczersze wyrazy współczucia – powiedział
Theo dwie i pół godziny później do mężczyzny od telefonu.
Kolejny raz stwierdzał, że jego dawny i obecny zawód
były do siebie niekiedy bardzo podobne. Niezwykła
kariera od chirurga do przedsiębiorcy pogrzebowego.
Mężczyzna, z którym wcześniej rozmawiał przez telefon,
nazywał się Erik Florin. Jak się okazało, był to osobnik po
sześćdziesiątce z lekką nadwagą.
– Chodzi o moją matkę – powiedział, przyciskając
wilgotne dłonie do tęgich ud. Theo lustrował dyskretnie
swojego klienta: okrągłe policzki, pełne usta, błękitne jak
u noworodka oczy schowane za grubymi szkłami
okularów, posiwiałe na skroniach loczki. Mężczyzna
wyglądał jak smutny, podstarzały aniołek Rafaela.
Florin również przyglądał się z uwagą swojemu
rozmówcy. Inaczej wyobrażał sobie przedsiębiorcę
pogrzebowego. Był pewny, że będzie starszy,
z przerzedzonymi włosami i twarzą, na której odcisnął się
ciągły kontakt ze śmiercią i żałobą. Że będzie to ktoś, kto
mógłby nawet budzić grozę. Siedzący przed nim
młodzieńczy trzydziestokilkulatek zdecydowanie odbiegał
od tego wyobrażenia. Theo miał ciemne włosy, zaczesane
do góry, pociągłą twarz i wąski nos. Zewnętrzne kąciki
oczu położone były trochę wyżej niż wewnętrzne, co
nadawało jego spojrzeniu nutę melancholii. Lekko krzywe
zęby sprawiały, że jego uśmiech był jeszcze bardziej
uroczy.
„Przystojniaczek. Kobiety pewnie za nim szaleją”,
pomyślał z zazdrością Erik Florin, który mimo swoich
sześćdziesięciu lat z okładem wciąż nie przebolał tego, że
sam nigdy nie miał powodzenia u płci pięknej. Theo
Matthies był niewiele wyższy od mierzącego sto
siedemdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu Florina, ale
dzięki szczupłej budowie ciała wydawał się większy.
Ciemne dżinsy i (suchy już) golf też były dość
kontrowersyjne. W tym zestawie odzieżowym Florin
wziąłby go raczej za wykładowcę uniwersyteckiego,
gdyby spotkał go w jakiejś kawiarni.
Theo poczęstował swojego klienta filiżanką herbaty po
fryzyjsku. Był to rytuał, który – wraz z domem i całym jego
wyposażeniem – przejął po ojcu. Napój, z dodatkiem
śmietany i cukru kandyzowanego, był słodki, ciepły
i dawał pocieszenie. Erik Florin z wdzięcznością uchwycił
się filiżanki o grubych ściankach. Sam Theo nie znosił tej
lury. Był praktykującym wyznawcą kawy.
Erik Florin rozglądał się z ciekawością. Ogień płonął
w kominku, przed którym stały dwa ciężkie brązowe fotele
Chesterfield, dyskretnie pachnące starą skórą i tytoniem.
Ojciec Theo miał słabość do angielskich wnętrz. Ściany
w kolorze błękitu pruskiego były niemal w całości
zastawione regałami, w których zgromadzono setki
książek. Ku swemu zaskoczeniu, obok szacownego,
oprawionego w skórę wydania zbiorowego Encyclopædia
Britannica z 1923 roku Florin wypatrzył również stare
kroniki żeglarskie i medyczną literaturę fachową
z najnowszych czasów.
Była tu również pokaźna kolekcja hanzeatyckich
rekwizytów. W wyściełanej aksamitem witrynie
tajemniczo połyskiwały przyrządy nautyczne: kompas,
sekstans, chronometr. W drugim rogu pokoju stał teleskop
kapitana portu, który Theo odziedziczył po swoim
pradziadku.
Gdy w 1926 roku stary kapitan Matthies przeszedł
w stan spoczynku, zaczął organizować morskie pogrzeby
dla emerytowanych marynarzy. Wśród nich było wielu
takich, którzy spędziwszy życie na morzu, chcieli tam
odnaleźć wieczny spokój. Dało to początek rodu
przedsiębiorców pogrzebowych w czwartym już
pokoleniu. Przez długi czas jednak wszystko wskazywało
na to, że tradycja ta umrze wraz z ojcem Theo.
Jako mały chłopiec Theo beztrosko bawił się
w chowanego między trumnami. Ten stan rzeczy zmienił
się raptownie wraz ze śmiercią jego matki. Zniknęła z dnia
na dzień. W trumnie leżał zimny woskowy manekin, który
nie miał nic wspólnego z jego mamą. Wydawało mu się, że
ktoś zabrał jego matkę, a zamiast niej zostawił to coś.
Szalał z rozpaczy, łkał i szlochał, to modlił się, to
złorzeczył niebu. Tak bardzo chciał odzyskać swoją mamę.
Dobrą i ciepłą. Żywą. Ojciec wziął na kolana swojego
ośmioletniego syna i kołysał go czule. Rozgniewany Theo
próbował się wyrwać.
– Dlaczego tak po prostu odeszła? No dlaczego?!
– To był wypadek – powiedział jego ojciec bezradnie.
– Takie rzeczy czasami się zdarzają.
Od tego momentu chłopiec nie lubił śmierci. Theo nie
chciał grzebać zmarłych, Theo chciał ratować ludzi.
Po studiach medycznych zaciekle walczył o każdego
pacjenta, który trafił na jego stół operacyjny. Aż do tamtej
nocy przed trzema laty, kiedy to jednocześnie stracił dwie
ukochane osoby. Theo musiał w końcu zaakceptować fakt,
że śmierć można jedynie trzymać na dystans, ale zwyciężyć
jej po prostu się nie da, i zrozumiał, że wybrał zawód
lekarza, kierując się błędną motywacją – bezsensowną
walką z nieuniknionym. Wtedy to postanowił, że zostanie
jednak przedsiębiorcą pogrzebowym. Że nie będzie unikał
śmierci. Z biegiem czasu niemal nabrał pewności, że
dokonał właściwego wyboru. Miał nadzieję, że jako
właściciel zakładu pogrzebowego zawrze kiedyś pokój ze
śmiercią. Czasami mu się to udawało. Ale równie często
nie.
I tak siedział dziś za dębowym biurkiem swojego ojca
– okoliczność, która nadal wprawiała go w zdumienie.
Blat stuletniego mebla pokryty był zieloną, poplamioną już
gdzieniegdzie skórą, w której Theo, w zależności od
nastroju, widział różne kształty. Nieregularny kontur dużej
czerwonawej plamy u góry z lewej strony biurka
przypominał mu dziś tańczącego hipopotama. Rodzinna
legenda głosiła, że tę plamę zrobił jego ojciec, gdy ciesząc
się z narodzin syna, przewrócił nieodłączną filiżankę
herbaty.
– Chciałbym, żeby zajął się pan pogrzebem.
Erik Florin podsunął mu wyświetchaną karteczkę,
która wyglądała tak, jakby nosił ją przy sobie od wielu
tygodni. Było na niej napisane: „Anna Florin, ur.
15.06.1925, zm. 11.12.2008”. Powyżej zaś wielkimi
literami: „Zakład Medycyny Sądowej”.
– Widzę, że przeprowadzono sekcję zwłok –
stwierdził Theo.
– Hm… Ciało zostało znaleziono w dość nietypowym
miejscu – wyjaśnił Florin.
Czwartek, 11 grudnia 2008 roku
Wczesnym rankiem jedenastego grudnia
sześćdziesięciopięcioletnia Heide Jensch wybrała się na
poranny obchód. Mimo nagłego spadku temperatury
w ostatnich dniach wskoczyła na swoją rozklekotaną
holenderkę. Carla i Cleo, dwa wilczarze irlandzkie, biegły
sprężystym kłusem u jej boku. Dla „Kirchdorfów”, jak
mówili o sobie mieszkańcy starej części Wilhelmsburga, ta
trójka stanowiła znajomy od lat widok. Na początku
nieufnie przyglądali się kudłatym olbrzymom, które stojąc
na tylnych łapach, bez trudu przewyższały dorosłego
mężczyznę. Jednak z biegiem czasu nawet dzieci zaczęły
jeździć na grzbietach tych łagodnych z natury zwierząt.
W ten zimowy poranek z psich pysków buchały kłęby
białej pary. Zimne jak lód powietrze nocą pokryło grubą
warstwą szronu ostatnie jagody i liście, które trzymały się
jeszcze gałązek krzewów. W porannym słońcu owoce
lśniły niczym różowe kryształki.
„Jak karbunkuły[1]”, pomyślała z zachwytem Heide.
Pod wpływem impulsu zdecydowała, że zrobi duży objazd
i pojedzie do swojego ulubionego miejsca przy latarni
morskiej. Właściwie latarenki. Szybko przejechała w dół
upstrzoną małymi domkami ulicą Kornweide, podczas gdy
z lewej strony piętrzyły się betonowe blokowiska
dzielnicy Kirchdorf Süd, cieszące się złą sławą wśród
starych mieszkańców wyspy. Na początku lat
siedemdziesiątych wzniesiono tu osiedle socjalne
pośrodku zielonej łąki. Heide, która pracowała wtedy jako
nauczycielka w pobliskiej szkole podstawowej przy
Stübenhofer Weg, z troską i niesmakiem obserwowała
prace gigantycznych dźwigów. Podczas jej pierwszych lat
pracy szkoła graniczyła jeszcze bezpośrednio
z gospodarstwem rolnym, z którego od czasu do czasu
uciekało parę świń, szarżując przez szkolny dziedziniec
wśród pisków przerażonych dzieci. Wprawdzie w zasięgu
wzroku nadal były łąki i wybiegi dla koni, ale szare
sylwetki wieżowców boleśnie zakłócały ten sielski
krajobraz.
Zamiast szerokiej Otto-Brenner-Strasse Heide wybrała
drogę przez stary Kirchdorf. Za czasów Hitlera
wzniesiono tu bliźniaki z muru pruskiego dla pracowników
przemysłu i portu w Wilhelmsburgu. Domy były
wprawdzie maleńkie, ale miały duże ogrody, w których
ludzie mogli uprawiać owoce i warzywa. Z czasem
niewiele zostało z pierwotnego muru pruskiego.
Mieszkańcy przebudowywali swoje domostwa
z mniejszym lub większym smakiem i po dawnych
standardowych szeregowcach nie było już śladu.
Czerwone i żółte klinkiery z lat osiemdziesiątych
sąsiadowały z oszalowaniami z płyt, które zdominowały
budownictwo lat siedemdziesiątych, a szyby witrażowe
występowały na przemian z oknami panoramicznymi.
Przeciąwszy główną drogę, Heide zostawiła za sobą
również tę enklawę. Przełączyła na najniższy z trzech
biegów i mijając cmentarz Finkenriek, pokonała łagodne
wzniesienie, prowadzące aż do grobli. Kryte trzciną
chłopskie chaty przycupnęły za murem z otoczaków, ziemi
i trawy. Na szczycie grobli spuściła psy ze smyczy. Na
mosiężnej tabliczce przyśrubowanej do ławki
wygrawerowano: „Szanuj groblę, chroni cię”. Ciesząc się,
że jej rower ma solidne gumowe opony, podskakiwała,
jadąc przez groblę, obok przystanku autobusowego, który
podczas zagrożenia powodziowego pełnił funkcję punktu
zbiorczego.
Trzy kilometry dalej ulica ostro zakręcała. Rozciągały
się tu budynki zielonej szkoły, do której Heide regularnie
wyjeżdżała na jednodniowe wycieczki ze swoimi
pierwszoklasistami. W uszach wciąż miała piski dzieciarni
budującej zamki z piasku nad brzegiem Łaby. Wtedy
nanoszony piasek miał jeszcze kolor brudnobrązowy. Dziś
znowu można było kąpać się w rzece.
Zdjęła rękawiczki, żeby zdrętwiałymi palcami
zatrzasnąć zapięcie roweru. Potem pobiegła co sił
w nogach w kierunku Bunthäuser Spitze, który był celem
jej wyprawy. Rzeka rozdzielała się tu na północną
i południową Łabę, które obmywały Wilhelmsburg. Na
krańcu cypla wznosiła się maleńka jak zabawka,
pomalowana czerwoną i zieloną farbą latarnia morska,
którą Hilde kochała od dziecka.
Carla i Cleo ryły nosami w zamarzniętych,
szeleszczących liściach pod żwyopłotem na skraju drogi.
Wszędzie węszyły ekscytujące zapachy. Nagle Carla
podniosła swój olbrzymi łeb i wciągnęła w nozdrza zimne
powietrze, nie spuszczając z oczu latarni morskiej. Potem
cicho zaskomlała. Teraz również Cleo wynurzyła pysk
z listowia i jak urzeczona patrzyła w tym samym kierunku.
Hilde ogarnęło jakieś niemiłe uczucie. Przysłoniła ręką
oczy, chroniąc je przed promieniami stojącego jeszcze
nisko na niebie słońca, nie zauważyła jednak niczego
podejrzanego.
Mimo to, nie zastanawiając się długo, chwyciła oba
psy za ciężkie, skórzane obroże i dodając sobie otuchy siłą
emanującą z ich potężnych cielsk, przebiegła truchtem
ostatnie pięćdziesiąt metrów dzielące ją od latarni
morskiej. Wokół szerokiej na cztery metry podstawy
ciągnęła się ławka. Ręce Hilde rozjechały się na boki, gdy
Carla nagle podwinęła ogon i przestraszona zaczęła
oddalać się od latarni, podczas gdy Cleo szarpnęła ją
w przeciwnym kierunku. U stóp wieżyczki, tuż nad wodą,
która chlupotała wśród sitowia pod cienką warstwą kry,
leżała rozciągnięta na ziemi jakaś drobna postać
w wielkiej czapie z pomponem w kolorze zielonego
jabłuszka. Heide od razu rozpoznała to niezwykłe nakrycie
głowy. Często spotykała tę starą kobietę podczas swoich
spacerów na grobli. Promienie słońca nie były jeszcze
dość intensywne, żeby roztopić szron pokrywający grubą
wełnę, nieforemny puchowy płaszcz w turkusowym
kolorze, brwi i rzęsy. Gdy Heide dotknęła policzka
kobiety, kryształek lodu osunął się i potoczył do szeroko
otwartego oka, w którym już pozostał. Szybko cofnęła się
o krok.
Kiedy zgrabiałymi z zimna palcami wygrzebywała
komórkę z przepastnej kieszeni płaszcza, wilczarze
ustawiły się z godnością po obu stronach martwej kobiety.
„Jak dwa sfinksy”, pomyślała Heide i wybrała numer
alarmowy.
Poniedziałek, 8 grudnia 2008 roku
Stary mężczyzna opróżnił filiżankę kawy i postawił ją
energicznie na stole. Zwinął gazetę w rulon i podniósł się
z krzesła. Anna poczuła przypływ adrenaliny
w zesztywniałym pod wpływem szoku ciele. Na chybił
trafił wyciągnęła banknot z portmonetki „Hello Kitty”
i drżącymi palcami wsunęła go pod filiżankę. Portmonetkę
wybrała dla niej Kaczuszka, jej siedmioletnia prawnuczka.
Anna zawahała się chwilę i spojrzała na swój wózek
w kwiatki. Banany. Pasta do zębów. Czekoladowy Mikołaj
dla Kaczuszki. Nic ważnego. Mężczyzna położył gazetę na
stole i miał już kilka kroków przewagi. Wokół niej
siedzieli sędziwe elegantki, młode dziewczyny, panowie
w krawatach. Nikt nie domyślał się tego, że los wykonał
właśnie zuchwałą woltę.
Machnęła ręką na wózek i z czułością spojrzała na
swoje stopy. „To dużo lepsze niż wasze głupie czółenka!”,
pogratulowała sobie w duchu i ruszyła w pościg.
Sobota, 13 grudnia 2008 roku
Theo rzucił okiem na akt zgonu.
– Hipotermia – przeczytał na głos i rezygnując
z medycznej terminologii, spytał: – Zmarła
z wychłodzenia?
Erik Florin skinął głową.
– To strasznie, prawda? Jakaś spacerowiczka znalazła
ją na Bunthäuser Spitze. Musiała tam leżeć całą noc.
Poprawiał nerwowo okrągłe okulary, ale efekt był
tylko taki, że jeszcze bardziej się przekrzywiły.
– Jeszcze nigdy nie robiłem czegoś takiego – wyznał
po chwili milczenia. – To znaczy, mam na myśli, nie
zajmowałem się czyimś pogrzebem. Ile to właściwie
kosztuje? – Zawstydzony szybko zanurzył perkaty nos
w kubku.
Dopiero przejmując zakład ojca, Theo naprawdę
docenił jego zawód – to ciągłe balansowanie między żyłką
do interesów a współczuciem. Theo, który branżę
pogrzebową znał od dziecka, szybko nauczył się trafnie
klasyfikować mniej lub bardziej zatroskanych bliskich.
Byli wśród nich ludzie pogrążeni w głębokiej żałobie,
którzy dla swojego ukochanego zmarłego oddaliby ostatnią
koszulę, a może nawet więcej, starzy mężczyźni i kobiety,
których w przyjazny, acz zdecydowany sposób chronił
przed dramatycznym zadłużeniem się w banku, byle tylko
„kochany Heinz” czy „kochana Hilde” mieli godny
pogrzeb.
Szybko nauczył się odróżniać prawdziwych skąpców
od pragmatyków, którzy najpierw skrzętnie kalkulowali,
po czym dochodzili do wniosku, że nie ma sensu zostawiać
tyle mamony w ziemi, a później mieli pretensje do samych
siebie z powodu własnego sknerstwa. Dla każdego musiał
znaleźć właściwe słowa, gesty i najlepsze rozwiązanie.
– Jakie… Jakie w ogóle są możliwości? – zapytał Erik
Florin. Theo wyjaśnił, że w Niemczech, w odróżnieniu od
sąsiednich państw, kwestię pochówku zmarłych regulują
szalenie rygorystyczne przepisy. Inaczej niż przykładowo
w Holandii, Anglii czy Szwajcarii, prochów bliskich nie
wolno przechowywać na gzymsie kominka czy rozsypać
ich we własnym ogrodzie.
– W Niemczech obowiązuje zasada „trumna albo
urna”, a miejsce jednego i drugiego jest na cmentarzu – lub
w kilku innych, szczegółowo określonych miejscach –
wyjaśnił Theo. – Można na przykład urządzić swój
pochówek w specjalnych lasach, zwanych gajami
spoczynku. – Niektórzy rodowici Hanzeaci natomiast
życzyli sobie prawdziwie marynarskiego pogrzebu.
W takim przypadku przeznaczoną do szybkiego zniszczenia
urnę oddawano falom Bałtyku – w Niemczech jest to
jedyna legalna możliwość, by nie zostać pochowanym
w ziemi. Zgodnie ze starą rodzinną tradycją była to
również specjalność zakładu pogrzebowego Matthies.
Theo opowiadział też o ekscentrycznych żałobnikach,
którzy wywozili prochy swoich zmarłych za granicę, gdzie
uzyskany węgiel przekształcano w brylant. Było to bardzo
kosztowne przedsięwzięcie, na które, zgodnie z jego
wiedzą, nie pozwolił sobie jeszcze nikt z niezbyt
zamożnego Wilhelmsburga. Oczywiście dochodziły do
tego również koszty pochówku pozostałych prochów.
– Ludzie najczęściej decydują się na kremację –
powiedział Theo, patrząc życzliwie na klienta. –
W Hamburgu miejsca na cmentarzu są drogie,
kolumbarium[2] jest tańsze, nawet jeśli trzeba doliczyć
koszty krematorium.
Erik bezradnie przeglądał katolog z modelami trumien
i urn.
– Moja matka śmiałaby się, widząc, że robię tyle
hałasu o nic – powiedział w końcu z goryczą. –
Prawdopodobnie kazałaby się skremować, a potem
wrzucić prochy do jakiegoś anonimowego dołu. Ale ja…
ja chciałbym dla niej czegoś wyjątkowego. – Zawahał się.
– Była dość niekonwencjonalna.
– W takim razie chodźmy. Pokażę panu kilka modeli
specjalnych. – Otyły mężczyzna podniósł się z fotela,
sapiąc głośno, i poczłapał za Theo.
W magazynie trumien, mieszczącym się w dawnej
szopie, składowano najbardziej wzięte modele. Były tu
paradne egzemplarze w stylu baroku z Gelsenkirchen[3],
rzeźbione w dębie, z bogatymi mosiężnymi okuciami,
skromne modele z drzewa sosnowego, eleganckie, pokryte
czarnym lakierem trumny, w których z największą ochotą
zadomowiłby się niejeden wampir, i śnieżnobiałe,
wzruszająco małe trumienki dla dzieci. Niektóre modele
zaś zostały zaprojektowane wedle życzenia klienta
i z artyzmem pomalowane przez najlepszego przyjaciela
Theo, Larsa Hansena.
Florin rozglądał się niezdecydowany po magazynie.
W pewnej chwili jego wzrok padł na ustawione w rządku
na regale urny. Trumienny artysta także i tu puścił wodze
fantazji. Florin wpatrywał się z niedowierzaniem
w złocistożółte nenufary zdobiące jedną z urn. Na jej
wieku, niczym na tronie, siedział budzący sympatię żabi
król. Nieco zawstydzony podrapał zielony cętkowany
grzbiet bajkowego stworka.
– Czy coś takiego w ogóle jest dozwolone? – spytał,
nie kryjąc zdziwienia.
– Możliwe jest wszystko, pod warunkiem że nie
uwalnia toksycznych substancji – powiedział Theo
i uśmiechnął się zachęcająco. Niedawno złożono prochy
zagorzałego fana drużyny St. Pauli w urnie ozdobionej
godłem drużyny: czaszką na czarnym tle. „Czy dziadek był
dla Alaina
Prolog Nad rzeką Alster Stara kobieta weszła ostrożnie na najniższy stopień ruchomych schodów, ściskając wózek na zakupy. Dostała to szkaradztwo z nadrukiem w róże w prezencie od swojego syna, Erika, na osiemdziesiąte czwarte urodziny. Z czasem musiała przyznać, chociaż niechętnie, że dla jej zmęczonych kości ten nowomodny wynalazek był bardziej praktyczny niż stary, zniszczony plecak, z którym tak długo chodziła na zakupy. Kiedy trzydzieści sekund później ruchome schody wypluły ją na zalaną słońcem promendę Jungfernstieg, mimowolnie odetchnęła z ulgą. Pod ziemią zawsze czuła niepokój – jak wiele osób z jej pokolenia. Zbyt wiele nocy spędziła w piwnicach i bunkrach, gdy na górze szalała wojna powietrzna. Wychodząc z pogrążonego w półmroku szybu metra, zmrużyła oczy. Jaki promienny zimowy dzień! Flagi państw z całego świata łopotały na wietrze obok przystani. Na środku jeziora Binnenalster, tam gdzie zawsze wysoka fontanna wesoło strzelała w górę strumieniami wody, stała olbrzymia, jasno oświetlona choinka. Wciągnęła w zmęczone płuca chłodne powietrze, które wiatr przywiał z pobliskiego portu. Smakowało smołą i solą.
„Hanzeatycki wiatr”, pomyślała. Od dawna nie była w centrum. Podjęła spontaniczną decyzję, że napije się kawy w Alsterpavillon. Na tarasie, jakby na przekór porze roku, siedział tłumek otulonych w wełniane koce gości. W czasach jej młodości nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby zimą pić kawę na dworze. Ale w tamtym okresie nie było też mieszkań z centralnym ogrzewaniem i oknami termicznymi. Nie wspominając już o grzejnikach na tarasach restauracji. Kelnerka była młoda, ładna i znudzona. – Latte, cappuccino, espresso… – zaczęła wyliczać pachnące kawą specjały. Stara kobieta słuchała bez zainteresowania. – Poproszę dzbanek kawy z filtrem – przerwała kelnerce i zaczęła przyglądać się gościom. Podobnie jak siedemdziesiąt lat temu, również i dziś klientela stanowiła różnorodną mieszankę. Wtedy w tym miejscu stał jeszcze wspaniały secesyjny budynek ze stromym, dwuspadowym dachem. Jako młoda dziewczyna spędzała tu dużo czasu. Alsterpavillon był jedną z ostatnich kawiarni, która zatrudniała swingującą orkiestrę. „Czarna muzyka” była znienawidzona przez nazistów i przyniosła kafejce miano „żydowskiego akwarium”. Stara kobieta dobrze pamiętała ten wieczór, kiedy banda wyrostków z Hitlerjugend wtargnęła do kawiarni. Szli jak burza, zrywając ze stołów lniane obrusy, jeden za drugim, jeden za drugim. Wystarczyło im pięć minut, żeby zamienić lokal w pobojowisko. Sparaliżowani
strachem goście i personel czekali, aż dokończą dzieło zniszczenia, tylko saksofonista niewzruszony grał dalej. Ku jej zdumieniu bojówkarze nie rzucili się z pięściami na niepokornego muzyka, ograniczając się jedynie do splunięcia przed nim na podłogę. Fakt, że nawet nie byli pijani, czynił tę brutalną akcję jeszcze bardziej przerażającą. Dziś przed przeszkloną fasadą siedzieli biznesmeni w poluzowanych krawatach. Młoda matka próbowała uciszyć płaczące dziecko lodami truskawkowymi. Kilka dziewczyn przysiadło na schodach przystani dla statków parowych. Ostentacyjnie paliły papierosy, zachowując się tak, jakby stojący obok chłopcy w ogóle nie istnieli. Dwie leciwe damy piły małymi łyczkami herbatę. „Moje rówieśniczki”, pomyślała stara kobieta, „tylko bardziej eleganckie. Dużo bardziej…”. Spojrzała z rozbawieniem na swoje znoszone srebrne tenisówki, kupione na wyprzedaży. Nigdy nie przykładała wagi do stylowych ubrań. Naprzeciwko, plecami do niej, siedział przy stoliku jakiś starszy pan – czy raczej stary człowiek. Zmarszczyła czoło. Mgliście przypominał jej kogoś z czasów młodości. Czyżby jakiś aktor? Mimowolnie próbowała ocenić jego wiek. Był szczupły i trzymał się prosto, ale opaloną szyję przecinały głębokie bruzdy. Wprawnym ruchem złożył gazetę i odwrócił się, żeby dać znak kelnerce. Pomijając wysokie zakola, nienagannie ostrzyżone włosy miał nadal gęste. Nie tyle sam profil, co właśnie ten władczy gest
przeniknął ją do szpiku kości. Anna zadrżała. – Niech mnie diabli! – szepnęła bezgłośnie. W jednej chwili zapomniała o świątecznych prezentach, które miała jeszcze kupić dla swojej wnuczki. Stary człowiek, który siedział zaledwie trzy metry od niej, od kilkudziesięciu lat był martwy.
Rozdział 1 Zimowa burza Sobota, 13 grudnia 2008 roku Siła wiatru 8, w porywach 9. Woda uderzała z łoskotem w dach samochodu. Wycieraczki podjęły kolejną beznadziejną próbę zrzucenia z przedniej szyby mas wody, które już po chwili zbierały się w głębokie na milimetr strumienie. – Mamy nowy potop. Bóg mi świadkiem… – mruknął Theo Matthies. Jego stary citroen po raz kolejny odmówił posłuszeństwa w najmniej odpowiednim momencie, dlatego po wizycie u klienta Theo musiał w strugach deszczu osuszać świece zapłonowe. Świat na zewnątrz był niewyraźny. Rozmazana akwarela w zieleni i szarościach, ze skrzynką na listy jak lśniącym żółtym kleksem. Ciężarówka, która roztropnie zatrzymała się na poboczu, była jaskrawoczerwoną plamką w krajobrazie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi Theo jechał żółwim tempem czteropasmową główną ulicą Kornweide. Bądź co bądź, pocieszał się, zna tę trasę na pamięć, więc nic mu nie grozi. Zostało mu już tylko kilkaset metrów, nie miał ochoty zatrzymywać się i czekać, aż ulewa minie. Czarny golf i jeansy kleiły mu się do ciała jak zimne, mokre szmaty, a on marzył tylko o mocnej kawie. Jeszcze kilka dni temu panował straszliwy ziąb. „Świat
wariuje”, pomyślał. „Taka ulewa zdarza się w Hamburgu tylko wiosną i jesienią – a nie w środku grudnia”. Zawsze czuł się nieswojo, kiedy burza nawiedzała Wilhelmsburg, wyspę na Łabie, na której stał jego dom. Wprawdzie mimo swoich trzydziestu czterech lat nie pamiętał, żeby w tym czasie doszło tu do jakiejś większej katastrofy, jednak liczne tablice na ścianach starszych domów przypominały o zatrważąjąco wysokim poziomie wody podczas Wielkiej Powodzi, która w lutym 1962 roku bez litości przerwała groblę i zalała wyspę. Na Wilhelmsburgu zginęło wtedy trzysta piętnaście osób, a pewien nieznany jeszcze hanzeatycki senator Helmut Schmidt miał okazję zademonstrować całemu krajowi swoją determinację. Jako dziecko Theo zawsze stawał pod mosiężnymi oznaczeniami i sprawdzał, czy jego głowa sięga już ponad linię życia. Dzień, w którym po raz pierwszy znalazł się powyżej wyrytej w mosiądzu powierzchni wody, był jego wielkim dniem. Odetchnął głęboko i pchnął drzwi samochodu, walcząc z nawałnicą, która niczym stado wściekłych psów szarpała mu szalik. Z trudem przedarł się pod osłonę trzcinowego dachu, a potem do zbawczego wnętrza domu. Na wytartych kamiennych płytkach w korytarzu utworzyły się kałuże. Podmuch wiatru zgasił świeczki z urodzinowego tortu, które płonęły po obu stronach uroczystego katafalku. Theo szybko zamknął za sobą drzwi i spojrzał prosto w parę czarnych jak burzowe niebo oczu. Nie znał nikogo, kto patrzyłby z równie wielkim wyrzutem jak Lilly, mimo
iż dziewczynka miała dopiero dziewięć lat i wyglądała jak laleczka z chińskiej porcelany. – Zepsułeś mi pogrzeb! – krzyknęło z oburzeniem dziecko, wskazując na miniaturową różową trumnę, w której spoczywała ułożona pieczołowicie lalka Barbie. Plastikowe zwłoki zdobiły oberwane płatki sztucznych kwiatów. – Na co tym razem zmarła ta biedaczka? – Theo bezskutecznie wycierał sobie włosy przemoczonym szalikiem. – Gorączka poporodowa – wyjaśniła Lilly, która miała słabość do osobliwych przyczyn śmierci. Jeśli akurat nie bawiła się swoją Barbie, zaczytywała się w starych książkach medycznych Theo, które ten z powodów sentymentalnych przechowywał w swoim biurze. – Lilly, nie masz czasem ochoty pobawić się w coś innego niż pogrzeb? – A w co? Może w ślub?! – Lilly prychnęła z pogardą. Theo zastanawiał się niekiedy, czy zakład pogrzebowy jest na pewno odpowiednim miejscem dla małej dziewczynki. – Twoja córka wyrabia sobie kompletnie chore spojrzenie na świat – powiedział kiedyś do May, która pomagała mu przygotowywać ciała zmarłych. – To raczej udawanie, że śmierć jest czymś nieprzyzwoitym, wydaje się dziwne – odburknęła młoda Azjatka. Theo musiał przyznać jej rację. Dlatego na ostatnie urodziny Lilly wystrugał jej z drewna trumnę dla
Barbie. Prezent okazał się strzałem w dziesiątkę. Prawie dwa lata temu panna Huber, która, odkąd tylko sięgał pamięcią, pomagała jego ojcu, starannie złożyła swój bladozielony fartuch operacyjny. – Trzy tysiące zwłok to dość jak na jednego człowieka! – powiedziała w swoim bawarskim dialekcie, którego nie pozbyła się mimo pięćdziesięciu lat spędzonych w hanzeatyckim mieście. Theo, który właśnie przejął zakład po zmarłym ojcu, był przerażony. – Nie martw się, chłopcze. Będzie dobrze! – Panna Huber uśmiechnęła się szeroko i matczynym gestem poklepała go po policzku. Theo dobrze pamiętał pierwsze spotkanie z May. Dzień po swoim szokującym oświadczeniu, że zamierza odejść z pracy, panna Huber zjawiła się u niego z filigranową, czarnowłosą dziewczyną, która trzymała w ramionach śpiące dziecko – May. – To dziewczę może zacząć jeszcze dziś – powiedziała zadowolona z siebie panna Huber. Theo przyglądał się kruchej osóbce pełen wątpliwości. Wyglądała jak szesnastolatka – w najlepszym przypadku. – Poza tym ma dyplom tanatopraktyka – dodała jeszcze z triumfem w głosie panna Huber. Inaczej niż w Stanach Zjednoczonych i Anglii, ten szczególny rodzaj pracownika zakładu pogrzebowego był w Niemczech wyjątkowo rzadki. Tanatopraktycy nie tylko zajmowali się zewnętrznym przygotowaniem zwłok, lecz także szykowali je do wystawienia w trumnie, a nawet, jeśli było to
konieczne, balsamowali. – Egzamin zdałam w Londynie – dodała May i spojrzała na niego wyzywająco. I bez tego argumentu Theo nie byłby w stanie sprzeciwić się skumulowanej determinacji obu kobiet. Na szczęście. May okazała się wrodzonym talentem. I miała serce do tej niewdzięcznej roboty. Radziła sobie z najbardziej nawet krytycznymi przypadkami. Ludzie zazwyczaj nie umierają tak ładnie i szybko jak na filmach. Niektórzy bardzo się męczą i cierpią, zanim przejdą na drugą stronę, a ich twarze wyglądają jak przerażające maski, zastygłe w konwulsyjnym grymasie. Zręczne dłonie małej Azjatki potrafiły sprawić, że grymas śmierci znikał jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Rysy miękły, łagodniały, a na twarzy gościł spokój, dzięki czemu rodziny i przyjaciele zmarłych mogli się z nimi pożegnać nad otwartą trumną. Był to rzadko praktykowany w hanzeatyckim mieście rytuał, który zakład pogrzebowy Matthies ze swej strony gorąco polecał pozostałym przy życiu krewnym. May, z zasady szorstka w obejściu i często ostra wobec żywych, dla zmarłych była zadziwiająco delikatna. – Jak można pozwolić zmarłym, by odeszli bez pożegnania? – Także panna Huber po swojemu wyrażała przekonanie, któremu hołdował ojciec Theo. – Masz zadzwonić do jednego pana – łaskawie poinformowała Theo Lilly. – Jedenaściedwadzieściadwadzie-ściapięćpięćosiemosiem
– wyrecytowała. Miała fenomenalną pamięć. – Lilly, ile razy muszę ci powtarzać, że masz zakaz zbliżania się do mojego telefonu? – Nieustannie. – Lilly była oszczędna w słowach. Theo westchnął. – A jak nazywa się ten mężczyzna? – Nie zrozumiałam. Potrząsając głową, Theo poszedł do swojego biura, żeby zadzwonić do nieznajomego. – Moje najszczersze wyrazy współczucia – powiedział Theo dwie i pół godziny później do mężczyzny od telefonu. Kolejny raz stwierdzał, że jego dawny i obecny zawód były do siebie niekiedy bardzo podobne. Niezwykła kariera od chirurga do przedsiębiorcy pogrzebowego. Mężczyzna, z którym wcześniej rozmawiał przez telefon, nazywał się Erik Florin. Jak się okazało, był to osobnik po sześćdziesiątce z lekką nadwagą. – Chodzi o moją matkę – powiedział, przyciskając wilgotne dłonie do tęgich ud. Theo lustrował dyskretnie swojego klienta: okrągłe policzki, pełne usta, błękitne jak u noworodka oczy schowane za grubymi szkłami okularów, posiwiałe na skroniach loczki. Mężczyzna wyglądał jak smutny, podstarzały aniołek Rafaela. Florin również przyglądał się z uwagą swojemu rozmówcy. Inaczej wyobrażał sobie przedsiębiorcę pogrzebowego. Był pewny, że będzie starszy, z przerzedzonymi włosami i twarzą, na której odcisnął się ciągły kontakt ze śmiercią i żałobą. Że będzie to ktoś, kto
mógłby nawet budzić grozę. Siedzący przed nim młodzieńczy trzydziestokilkulatek zdecydowanie odbiegał od tego wyobrażenia. Theo miał ciemne włosy, zaczesane do góry, pociągłą twarz i wąski nos. Zewnętrzne kąciki oczu położone były trochę wyżej niż wewnętrzne, co nadawało jego spojrzeniu nutę melancholii. Lekko krzywe zęby sprawiały, że jego uśmiech był jeszcze bardziej uroczy. „Przystojniaczek. Kobiety pewnie za nim szaleją”, pomyślał z zazdrością Erik Florin, który mimo swoich sześćdziesięciu lat z okładem wciąż nie przebolał tego, że sam nigdy nie miał powodzenia u płci pięknej. Theo Matthies był niewiele wyższy od mierzącego sto siedemdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu Florina, ale dzięki szczupłej budowie ciała wydawał się większy. Ciemne dżinsy i (suchy już) golf też były dość kontrowersyjne. W tym zestawie odzieżowym Florin wziąłby go raczej za wykładowcę uniwersyteckiego, gdyby spotkał go w jakiejś kawiarni. Theo poczęstował swojego klienta filiżanką herbaty po fryzyjsku. Był to rytuał, który – wraz z domem i całym jego wyposażeniem – przejął po ojcu. Napój, z dodatkiem śmietany i cukru kandyzowanego, był słodki, ciepły i dawał pocieszenie. Erik Florin z wdzięcznością uchwycił się filiżanki o grubych ściankach. Sam Theo nie znosił tej lury. Był praktykującym wyznawcą kawy. Erik Florin rozglądał się z ciekawością. Ogień płonął w kominku, przed którym stały dwa ciężkie brązowe fotele
Chesterfield, dyskretnie pachnące starą skórą i tytoniem. Ojciec Theo miał słabość do angielskich wnętrz. Ściany w kolorze błękitu pruskiego były niemal w całości zastawione regałami, w których zgromadzono setki książek. Ku swemu zaskoczeniu, obok szacownego, oprawionego w skórę wydania zbiorowego Encyclopædia Britannica z 1923 roku Florin wypatrzył również stare kroniki żeglarskie i medyczną literaturę fachową z najnowszych czasów. Była tu również pokaźna kolekcja hanzeatyckich rekwizytów. W wyściełanej aksamitem witrynie tajemniczo połyskiwały przyrządy nautyczne: kompas, sekstans, chronometr. W drugim rogu pokoju stał teleskop kapitana portu, który Theo odziedziczył po swoim pradziadku. Gdy w 1926 roku stary kapitan Matthies przeszedł w stan spoczynku, zaczął organizować morskie pogrzeby dla emerytowanych marynarzy. Wśród nich było wielu takich, którzy spędziwszy życie na morzu, chcieli tam odnaleźć wieczny spokój. Dało to początek rodu przedsiębiorców pogrzebowych w czwartym już pokoleniu. Przez długi czas jednak wszystko wskazywało na to, że tradycja ta umrze wraz z ojcem Theo. Jako mały chłopiec Theo beztrosko bawił się w chowanego między trumnami. Ten stan rzeczy zmienił się raptownie wraz ze śmiercią jego matki. Zniknęła z dnia na dzień. W trumnie leżał zimny woskowy manekin, który nie miał nic wspólnego z jego mamą. Wydawało mu się, że
ktoś zabrał jego matkę, a zamiast niej zostawił to coś. Szalał z rozpaczy, łkał i szlochał, to modlił się, to złorzeczył niebu. Tak bardzo chciał odzyskać swoją mamę. Dobrą i ciepłą. Żywą. Ojciec wziął na kolana swojego ośmioletniego syna i kołysał go czule. Rozgniewany Theo próbował się wyrwać. – Dlaczego tak po prostu odeszła? No dlaczego?! – To był wypadek – powiedział jego ojciec bezradnie. – Takie rzeczy czasami się zdarzają. Od tego momentu chłopiec nie lubił śmierci. Theo nie chciał grzebać zmarłych, Theo chciał ratować ludzi. Po studiach medycznych zaciekle walczył o każdego pacjenta, który trafił na jego stół operacyjny. Aż do tamtej nocy przed trzema laty, kiedy to jednocześnie stracił dwie ukochane osoby. Theo musiał w końcu zaakceptować fakt, że śmierć można jedynie trzymać na dystans, ale zwyciężyć jej po prostu się nie da, i zrozumiał, że wybrał zawód lekarza, kierując się błędną motywacją – bezsensowną walką z nieuniknionym. Wtedy to postanowił, że zostanie jednak przedsiębiorcą pogrzebowym. Że nie będzie unikał śmierci. Z biegiem czasu niemal nabrał pewności, że dokonał właściwego wyboru. Miał nadzieję, że jako właściciel zakładu pogrzebowego zawrze kiedyś pokój ze śmiercią. Czasami mu się to udawało. Ale równie często nie. I tak siedział dziś za dębowym biurkiem swojego ojca – okoliczność, która nadal wprawiała go w zdumienie. Blat stuletniego mebla pokryty był zieloną, poplamioną już
gdzieniegdzie skórą, w której Theo, w zależności od nastroju, widział różne kształty. Nieregularny kontur dużej czerwonawej plamy u góry z lewej strony biurka przypominał mu dziś tańczącego hipopotama. Rodzinna legenda głosiła, że tę plamę zrobił jego ojciec, gdy ciesząc się z narodzin syna, przewrócił nieodłączną filiżankę herbaty. – Chciałbym, żeby zajął się pan pogrzebem. Erik Florin podsunął mu wyświetchaną karteczkę, która wyglądała tak, jakby nosił ją przy sobie od wielu tygodni. Było na niej napisane: „Anna Florin, ur. 15.06.1925, zm. 11.12.2008”. Powyżej zaś wielkimi literami: „Zakład Medycyny Sądowej”. – Widzę, że przeprowadzono sekcję zwłok – stwierdził Theo. – Hm… Ciało zostało znaleziono w dość nietypowym miejscu – wyjaśnił Florin. Czwartek, 11 grudnia 2008 roku Wczesnym rankiem jedenastego grudnia sześćdziesięciopięcioletnia Heide Jensch wybrała się na poranny obchód. Mimo nagłego spadku temperatury w ostatnich dniach wskoczyła na swoją rozklekotaną holenderkę. Carla i Cleo, dwa wilczarze irlandzkie, biegły sprężystym kłusem u jej boku. Dla „Kirchdorfów”, jak mówili o sobie mieszkańcy starej części Wilhelmsburga, ta trójka stanowiła znajomy od lat widok. Na początku nieufnie przyglądali się kudłatym olbrzymom, które stojąc na tylnych łapach, bez trudu przewyższały dorosłego
mężczyznę. Jednak z biegiem czasu nawet dzieci zaczęły jeździć na grzbietach tych łagodnych z natury zwierząt. W ten zimowy poranek z psich pysków buchały kłęby białej pary. Zimne jak lód powietrze nocą pokryło grubą warstwą szronu ostatnie jagody i liście, które trzymały się jeszcze gałązek krzewów. W porannym słońcu owoce lśniły niczym różowe kryształki. „Jak karbunkuły[1]”, pomyślała z zachwytem Heide. Pod wpływem impulsu zdecydowała, że zrobi duży objazd i pojedzie do swojego ulubionego miejsca przy latarni morskiej. Właściwie latarenki. Szybko przejechała w dół upstrzoną małymi domkami ulicą Kornweide, podczas gdy z lewej strony piętrzyły się betonowe blokowiska dzielnicy Kirchdorf Süd, cieszące się złą sławą wśród starych mieszkańców wyspy. Na początku lat siedemdziesiątych wzniesiono tu osiedle socjalne pośrodku zielonej łąki. Heide, która pracowała wtedy jako nauczycielka w pobliskiej szkole podstawowej przy Stübenhofer Weg, z troską i niesmakiem obserwowała prace gigantycznych dźwigów. Podczas jej pierwszych lat pracy szkoła graniczyła jeszcze bezpośrednio z gospodarstwem rolnym, z którego od czasu do czasu uciekało parę świń, szarżując przez szkolny dziedziniec wśród pisków przerażonych dzieci. Wprawdzie w zasięgu wzroku nadal były łąki i wybiegi dla koni, ale szare sylwetki wieżowców boleśnie zakłócały ten sielski krajobraz. Zamiast szerokiej Otto-Brenner-Strasse Heide wybrała
drogę przez stary Kirchdorf. Za czasów Hitlera wzniesiono tu bliźniaki z muru pruskiego dla pracowników przemysłu i portu w Wilhelmsburgu. Domy były wprawdzie maleńkie, ale miały duże ogrody, w których ludzie mogli uprawiać owoce i warzywa. Z czasem niewiele zostało z pierwotnego muru pruskiego. Mieszkańcy przebudowywali swoje domostwa z mniejszym lub większym smakiem i po dawnych standardowych szeregowcach nie było już śladu. Czerwone i żółte klinkiery z lat osiemdziesiątych sąsiadowały z oszalowaniami z płyt, które zdominowały budownictwo lat siedemdziesiątych, a szyby witrażowe występowały na przemian z oknami panoramicznymi. Przeciąwszy główną drogę, Heide zostawiła za sobą również tę enklawę. Przełączyła na najniższy z trzech biegów i mijając cmentarz Finkenriek, pokonała łagodne wzniesienie, prowadzące aż do grobli. Kryte trzciną chłopskie chaty przycupnęły za murem z otoczaków, ziemi i trawy. Na szczycie grobli spuściła psy ze smyczy. Na mosiężnej tabliczce przyśrubowanej do ławki wygrawerowano: „Szanuj groblę, chroni cię”. Ciesząc się, że jej rower ma solidne gumowe opony, podskakiwała, jadąc przez groblę, obok przystanku autobusowego, który podczas zagrożenia powodziowego pełnił funkcję punktu zbiorczego. Trzy kilometry dalej ulica ostro zakręcała. Rozciągały się tu budynki zielonej szkoły, do której Heide regularnie wyjeżdżała na jednodniowe wycieczki ze swoimi
pierwszoklasistami. W uszach wciąż miała piski dzieciarni budującej zamki z piasku nad brzegiem Łaby. Wtedy nanoszony piasek miał jeszcze kolor brudnobrązowy. Dziś znowu można było kąpać się w rzece. Zdjęła rękawiczki, żeby zdrętwiałymi palcami zatrzasnąć zapięcie roweru. Potem pobiegła co sił w nogach w kierunku Bunthäuser Spitze, który był celem jej wyprawy. Rzeka rozdzielała się tu na północną i południową Łabę, które obmywały Wilhelmsburg. Na krańcu cypla wznosiła się maleńka jak zabawka, pomalowana czerwoną i zieloną farbą latarnia morska, którą Hilde kochała od dziecka. Carla i Cleo ryły nosami w zamarzniętych, szeleszczących liściach pod żwyopłotem na skraju drogi. Wszędzie węszyły ekscytujące zapachy. Nagle Carla podniosła swój olbrzymi łeb i wciągnęła w nozdrza zimne powietrze, nie spuszczając z oczu latarni morskiej. Potem cicho zaskomlała. Teraz również Cleo wynurzyła pysk z listowia i jak urzeczona patrzyła w tym samym kierunku. Hilde ogarnęło jakieś niemiłe uczucie. Przysłoniła ręką oczy, chroniąc je przed promieniami stojącego jeszcze nisko na niebie słońca, nie zauważyła jednak niczego podejrzanego. Mimo to, nie zastanawiając się długo, chwyciła oba psy za ciężkie, skórzane obroże i dodając sobie otuchy siłą emanującą z ich potężnych cielsk, przebiegła truchtem ostatnie pięćdziesiąt metrów dzielące ją od latarni morskiej. Wokół szerokiej na cztery metry podstawy
ciągnęła się ławka. Ręce Hilde rozjechały się na boki, gdy Carla nagle podwinęła ogon i przestraszona zaczęła oddalać się od latarni, podczas gdy Cleo szarpnęła ją w przeciwnym kierunku. U stóp wieżyczki, tuż nad wodą, która chlupotała wśród sitowia pod cienką warstwą kry, leżała rozciągnięta na ziemi jakaś drobna postać w wielkiej czapie z pomponem w kolorze zielonego jabłuszka. Heide od razu rozpoznała to niezwykłe nakrycie głowy. Często spotykała tę starą kobietę podczas swoich spacerów na grobli. Promienie słońca nie były jeszcze dość intensywne, żeby roztopić szron pokrywający grubą wełnę, nieforemny puchowy płaszcz w turkusowym kolorze, brwi i rzęsy. Gdy Heide dotknęła policzka kobiety, kryształek lodu osunął się i potoczył do szeroko otwartego oka, w którym już pozostał. Szybko cofnęła się o krok. Kiedy zgrabiałymi z zimna palcami wygrzebywała komórkę z przepastnej kieszeni płaszcza, wilczarze ustawiły się z godnością po obu stronach martwej kobiety. „Jak dwa sfinksy”, pomyślała Heide i wybrała numer alarmowy. Poniedziałek, 8 grudnia 2008 roku Stary mężczyzna opróżnił filiżankę kawy i postawił ją energicznie na stole. Zwinął gazetę w rulon i podniósł się z krzesła. Anna poczuła przypływ adrenaliny w zesztywniałym pod wpływem szoku ciele. Na chybił trafił wyciągnęła banknot z portmonetki „Hello Kitty” i drżącymi palcami wsunęła go pod filiżankę. Portmonetkę
wybrała dla niej Kaczuszka, jej siedmioletnia prawnuczka. Anna zawahała się chwilę i spojrzała na swój wózek w kwiatki. Banany. Pasta do zębów. Czekoladowy Mikołaj dla Kaczuszki. Nic ważnego. Mężczyzna położył gazetę na stole i miał już kilka kroków przewagi. Wokół niej siedzieli sędziwe elegantki, młode dziewczyny, panowie w krawatach. Nikt nie domyślał się tego, że los wykonał właśnie zuchwałą woltę. Machnęła ręką na wózek i z czułością spojrzała na swoje stopy. „To dużo lepsze niż wasze głupie czółenka!”, pogratulowała sobie w duchu i ruszyła w pościg. Sobota, 13 grudnia 2008 roku Theo rzucił okiem na akt zgonu. – Hipotermia – przeczytał na głos i rezygnując z medycznej terminologii, spytał: – Zmarła z wychłodzenia? Erik Florin skinął głową. – To strasznie, prawda? Jakaś spacerowiczka znalazła ją na Bunthäuser Spitze. Musiała tam leżeć całą noc. Poprawiał nerwowo okrągłe okulary, ale efekt był tylko taki, że jeszcze bardziej się przekrzywiły. – Jeszcze nigdy nie robiłem czegoś takiego – wyznał po chwili milczenia. – To znaczy, mam na myśli, nie zajmowałem się czyimś pogrzebem. Ile to właściwie kosztuje? – Zawstydzony szybko zanurzył perkaty nos w kubku. Dopiero przejmując zakład ojca, Theo naprawdę docenił jego zawód – to ciągłe balansowanie między żyłką
do interesów a współczuciem. Theo, który branżę pogrzebową znał od dziecka, szybko nauczył się trafnie klasyfikować mniej lub bardziej zatroskanych bliskich. Byli wśród nich ludzie pogrążeni w głębokiej żałobie, którzy dla swojego ukochanego zmarłego oddaliby ostatnią koszulę, a może nawet więcej, starzy mężczyźni i kobiety, których w przyjazny, acz zdecydowany sposób chronił przed dramatycznym zadłużeniem się w banku, byle tylko „kochany Heinz” czy „kochana Hilde” mieli godny pogrzeb. Szybko nauczył się odróżniać prawdziwych skąpców od pragmatyków, którzy najpierw skrzętnie kalkulowali, po czym dochodzili do wniosku, że nie ma sensu zostawiać tyle mamony w ziemi, a później mieli pretensje do samych siebie z powodu własnego sknerstwa. Dla każdego musiał znaleźć właściwe słowa, gesty i najlepsze rozwiązanie. – Jakie… Jakie w ogóle są możliwości? – zapytał Erik Florin. Theo wyjaśnił, że w Niemczech, w odróżnieniu od sąsiednich państw, kwestię pochówku zmarłych regulują szalenie rygorystyczne przepisy. Inaczej niż przykładowo w Holandii, Anglii czy Szwajcarii, prochów bliskich nie wolno przechowywać na gzymsie kominka czy rozsypać ich we własnym ogrodzie. – W Niemczech obowiązuje zasada „trumna albo urna”, a miejsce jednego i drugiego jest na cmentarzu – lub w kilku innych, szczegółowo określonych miejscach – wyjaśnił Theo. – Można na przykład urządzić swój pochówek w specjalnych lasach, zwanych gajami
spoczynku. – Niektórzy rodowici Hanzeaci natomiast życzyli sobie prawdziwie marynarskiego pogrzebu. W takim przypadku przeznaczoną do szybkiego zniszczenia urnę oddawano falom Bałtyku – w Niemczech jest to jedyna legalna możliwość, by nie zostać pochowanym w ziemi. Zgodnie ze starą rodzinną tradycją była to również specjalność zakładu pogrzebowego Matthies. Theo opowiadział też o ekscentrycznych żałobnikach, którzy wywozili prochy swoich zmarłych za granicę, gdzie uzyskany węgiel przekształcano w brylant. Było to bardzo kosztowne przedsięwzięcie, na które, zgodnie z jego wiedzą, nie pozwolił sobie jeszcze nikt z niezbyt zamożnego Wilhelmsburga. Oczywiście dochodziły do tego również koszty pochówku pozostałych prochów. – Ludzie najczęściej decydują się na kremację – powiedział Theo, patrząc życzliwie na klienta. – W Hamburgu miejsca na cmentarzu są drogie, kolumbarium[2] jest tańsze, nawet jeśli trzeba doliczyć koszty krematorium. Erik bezradnie przeglądał katolog z modelami trumien i urn. – Moja matka śmiałaby się, widząc, że robię tyle hałasu o nic – powiedział w końcu z goryczą. – Prawdopodobnie kazałaby się skremować, a potem wrzucić prochy do jakiegoś anonimowego dołu. Ale ja… ja chciałbym dla niej czegoś wyjątkowego. – Zawahał się. – Była dość niekonwencjonalna. – W takim razie chodźmy. Pokażę panu kilka modeli
specjalnych. – Otyły mężczyzna podniósł się z fotela, sapiąc głośno, i poczłapał za Theo. W magazynie trumien, mieszczącym się w dawnej szopie, składowano najbardziej wzięte modele. Były tu paradne egzemplarze w stylu baroku z Gelsenkirchen[3], rzeźbione w dębie, z bogatymi mosiężnymi okuciami, skromne modele z drzewa sosnowego, eleganckie, pokryte czarnym lakierem trumny, w których z największą ochotą zadomowiłby się niejeden wampir, i śnieżnobiałe, wzruszająco małe trumienki dla dzieci. Niektóre modele zaś zostały zaprojektowane wedle życzenia klienta i z artyzmem pomalowane przez najlepszego przyjaciela Theo, Larsa Hansena. Florin rozglądał się niezdecydowany po magazynie. W pewnej chwili jego wzrok padł na ustawione w rządku na regale urny. Trumienny artysta także i tu puścił wodze fantazji. Florin wpatrywał się z niedowierzaniem w złocistożółte nenufary zdobiące jedną z urn. Na jej wieku, niczym na tronie, siedział budzący sympatię żabi król. Nieco zawstydzony podrapał zielony cętkowany grzbiet bajkowego stworka. – Czy coś takiego w ogóle jest dozwolone? – spytał, nie kryjąc zdziwienia. – Możliwe jest wszystko, pod warunkiem że nie uwalnia toksycznych substancji – powiedział Theo i uśmiechnął się zachęcająco. Niedawno złożono prochy zagorzałego fana drużyny St. Pauli w urnie ozdobionej godłem drużyny: czaszką na czarnym tle. „Czy dziadek był