Moim rodzicom
Przeciwieństwem prawdy płytkiej jest fałsz,
przeciwieństwem prawdy głębokiej
może być inna głęboka prawda.
Albert Einstein
OD AUTORKI
Mój Monachos, co znaczy mnich, to przede wszystkim
książka o zbrodni i o miłości. Tło kulturowe tej
powieści uważam za bardzo ważne i dlatego sensacyjną,
całkowicie fikcyjną fabułę książki wplotłam w realia
współczesnej Grecji. Zależało mi bowiem, by perypetie
powieściowych postaci, podkreślam, także fikcyjnych,
zyskały przekonujący grecki klimat.
By maksymalnie uprawdopodobnić
fabułę Monachosa, opisałam wyłącznie miejsca
istniejące w rzeczywistości, choć nie obyło się bez
drobnych przekłamań.
W Republice Mnichów Świętej Góry Athos nie ma
klasztoru św. Sotirisa, tak samo jak w malowniczym
Vurvuru willi o wdzięcznej nazwie Rosa! Policja
portowa w mieścinie Uranopolis zyskała w książce
rangę policji miejskiej, ale przecież taki „awans” może
być dla wspomnianego posterunku jedynie kwestią
czasu.
Książka ma dwa cele. Pierwszy, literacki, oparty na
fikcyjnej fabule, to podzielenie się z czytelnikiem moimi
przemyśleniami o życiu. Drugi, ukryty w tle, to analiza
prawdziwych faktów związanych ze zjawiskiem, które
mnie fascynuje. Z istnieniem w samym sercu Europy
XXI wieku niezawisłego, Teokratycznego Państwa
Mnichów. Ze wszystkimi tego konsekwencjami…!
Wszystkim osobom, które przyczyniły się do
powstania i wydania tej książki, a w szczególności moim
greckim przyjaciołom, za wsparcie i merytoryczną
pomoc — dziękuję.
PROLOG
Był mimowolnym świadkiem ich śmierci. Znalazł się
tu przypadkowo i jednego był pewien: Nie powinien był
tego widzieć. Stał teraz na skraju przepaści i czuł, jak
ogarniają go mdłości. Widok na dole, na postrzępionym
skałami brzegu morza był potworny, ale rozpaczliwy
krzyk konających na tym pustkowiu spłoszył tylko kilka
mew. Zaraz potem zapanował błogi spokój. W dodatku
wszystko potoczyło się błyskawicznie. Pochylił się,
żeby poprawić sznurowadło, a gdy podniósł głowę,
było już po wszystkim. Jeszcze przed chwilą siedzieli
przy tym stole i rozmawiali…
„Mój Boże, Jezu Chryste! Co mam robić?!” —
rozpaczliwie szukał w myślach rozwiązania.
W końcu padł na kolana i zaniósł się bezgłośnym
szlochem.
W histerycznym zapamiętaniu zaczął szarpać wokół
siebie kępy trawy. Rzucał źdźbła w przepaść, szczękając
zębami jak w gorączce.
Wokoło rozchodził się słodki zapach pinii, a z nieba
lał się żar. Przyroda była obojętna na tragedię, w której
mimo woli uczestniczył.
Nagle zaciśnięta na źdźbłach trawy dłoń zapiekła.
Chłopak syknął z bólu i z pokrwawionej ręki wypuścił
coś błyszczącego. W promieniach słońca, w trawie,
zamigotał złoty krzyż na rozerwanym łańcuchu. Chwilę
trwało, zanim dotarło do niego, że biżuteria należała do
jednej z ofiar.
Zaraz potem znowu dopadły go dreszcze.
Zraniona ręka krwawiła, ale jego oczy jak magnes
przyciągał błyszczący w trawie przedmiot. Na złotym
krzyżu, wysadzanym czarnymi kamieniami, konał
realistycznie wyrzeźbiony Chrystus. Ten wzruszający
widok, nie wiadomo dlaczego, ukoił emocje. Przyszło
opamiętanie, a zaraz potem lęk. Jeszcze tylko rzut oka na
brzeg przepaści i refleksja.
Skoro nie potrafił im przeszkodzić i nie może już
w niczym pomóc… nie ma tu czego szukać.
Gdzieś w pobliżu mewa poderwała się do lotu.
Chłopak rozejrzał się niespokojnie wokoło, a potem
schował krzyż do kieszeni. Chustką do nosa owinął
zranioną rękę i czym prędzej oddalił się z miejsca,
gdzie przed chwilą skonało dwóch mężczyzn.
ROZDZIAŁ I
Wycieraczki nie nadążały ścierać wody spływającej
strumieniami po przedniej szybie. Wielkie krople waliły
w dach samochodu. Macedonia1witała Klarę deszczem.
Była Polką. Choć mieszkała w Grecji od wielu lat,
w czasie każdej podróży z wysp na kontynent odkrywała
uroki Hellady2 od nowa. Od nowa ulegała jej czarowi.
Porozmazywane kontury krajobrazów
przesuwających się za szybą stały się teraz wysokie
i przytłaczające. Uświadomiły jej, że wjechała do
wąwozu Tembi3. Przed pustym przy tej pogodzie
parkingiem przy Sanktuarium Aghia
Paraskiewi4 nacisnęła powoli na hamulec. Samochód
potoczył się jeszcze kilka metrów i posłusznie stanął.
Deszcz nagle ustał, ale Klara nie była pewna, czy chce
wysiąść. Ostatecznie uchyliła szybę samochodu i po
chwili do środka wtargnęła odurzająca woń ziemi
i igliwia. Upajała się przez chwilę ostrym, drażniącym
nozdrza zapachem oddychającej greckiej ziemi.
Macedonia pachniała inaczej niż wyspy Dodekanezu5.
Klara kochała te strony, ale bała się złych wspomnień
i chyba wolałaby nigdy tu nie wracać. Miała mieszane
uczucia i była wściekła na Tasosa. Nie dość, że
zatelefonował i niepotrzebnie uprzedził Jorgosa
o planach ściągnięcia jej na całe lato do Vurvuru6, to
jeszcze, poza ogólnikami, niczego się od niego nie
dowiedziała. Wtargnął w jej życie, zasiał niepokój
i zanim zdążyła go wypytać o szczegóły prowadzonego
śledztwa, zakończył rozmowę.
— Wszystkiego się dowiesz na miejscu, jak
przyjedziesz — burknął. — Nie będziemy tej sprawy
omawiać przez telefon. Jestem w firmie. Dzwonię ze
służbowego aparatu. Sama rozumiesz — uciął.
Oczywiście zaraz po tej rozmowie pokłócili się
z Jorgosem, choć Klara starała się tym razem wysłuchać
pretensji męża ze zrozumieniem i uległością właściwą
żonie Greka. Sytuacja ją przerosła, bo jak zwykle
przesadzał. Początkowo mówił wyłącznie o tym, że jest
nierozsądna i naraża swoje życie, zadając się
z kryminalistami. Potem były wyrzuty, że mimo obietnic
znowu zamierza współpracować z policją. Gdy padły
gorzkie słowa o ich nieplanowanych i nienarodzonych,
rzecz jasna przez nią, dzieciach, straciła cierpliwość.
Mówili coraz głośniej, przekrzykiwali się
w zapamiętaniu, a potem, jak zwykle, godzili się —
w łóżku. Rozkosznie, długo i niespiesznie.
Rano Jorgos był wykończony, ale humor już mu
dopisywał.
Spakował swoje rzeczy błyskawicznie, jak przystało
na zawodowego marynarza. Szepnął jej do ucha
schrypniętym głosem, że chętnie powtórzyłby
wczorajszą kłótnię i że ma pomysły na nowe sposoby
pojednania. Przygarnął ją przy tym gwałtownie i tak
mocno, że poczuła przez koszule nocną jego twarde,
pięknie rzeźbione ciało.
W drzwiach zatrzymał się na chwilę.
— Kocham cię. Wiesz, że cię kocham. — Patrzył na
nią rozpalonym wzrokiem. — Proszę cię, bądź ostrożna
i nie daj się skrzywdzić.
Zanim wyszedł i zniknął jak zwykle na długie
miesiące, usłyszała kolejne wyznanie. Że już tęskni,
a wpatrzone w nią oczy faktycznie wyglądały na… co
najmniej stęsknione…
Teraz Klara siedziała w samochodzie, w drodze na
Półwysep Chalcydycki, i rozmyślała o Tasosie. Jego
zachowanie, a szczególnie niechęć do rozmowy na temat
śledztwa, które prowadził, a w którym i ona przecież
miała uczestniczyć, były zastanawiające.
„Skąd aż taka powściągliwość?” — trapiły ją różne
domysły.
Tasos był agentem Interpolu, z pochodzenia Grekiem.
Przeważnie prowadził głośne i trudne sprawy. Śledztwa
z jego udziałem zazwyczaj poprzedzały doniesienia
prasowe. Tymczasem w mediach panował spokój,
a Tasos przez telefon zdradził tylko półsłówkami, że
sprawa jest nietypowa i grozi poważnym skandalem.
„Cóż to z tajemnicza historia?” — zastanawiała się.
— „W dodatku czeka mnie wyprawa do Vurvuru”.
Kiedy usłyszała tę nazwę przez telefon, miała mętlik
głowie, a serce zatłukło się jej w piersiach jak oszalałe.
Dzieciństwo i dużą część życia Klara spędziła w Grecji,
właśnie w Vurvuru. Choć przywykła, żeby nie
angażować się emocjonalnie w zadania powierzane jej
przez agencję wywiadowczą, tym razem była
podekscytowana. Nurtowała ją ciekawość, z powodu
jakiej zagadki kryminalnej los rzuca ją w tamte strony.
To w Vurvuru bowiem Klara pokochała Grecję
i kulturę antyczną. Po ślubie, zgodnie z oczekiwaniami
męża Greka, miała szczere intencje realizować się
zawodowo jako hellenistka, ale życie chciało inaczej.
Uzyskane w Polsce kwalifikacje policyjnego
psychologa, znajomość miejscowych realiów i trzech
języków obcych, a nade wszystko skłonność do
ekstremalnych przeżyć, no i spotkanie Tasosa —
zaważyły na jej losach. Dla agenta Interpolu,
wychowanego i wykształconego w Anglii, po pierwszej
wspólnej sprawie stała się niezbędnym uzupełnieniem.
Choć mąż Klary, Jorgos, nie znosił Tasosa za wciąganie
żony do pracy w policji i narażanie jej na
niebezpieczeństwo — oficjalnie byli zaprzyjaźnieni. Ona
była z Tasosem na tyle blisko, że często powierzał jej
swoje sekrety. Teraz milczał jak zaklęty, ale dawał do
zrozumienia, że gra toczy się o wysoką stawkę. Klarę
zżerała ciekawość, a w tej chwili musiała w spokoju
pomyśleć i zrobić jakiś plan. Była zmęczona. Spojrzała
niechętnie na kierownicę i na tkwiące w stacyjce wozu
kluczyki.
Krótka decyzja i znalazła się przed samochodem.
Parking, na którym się zatrzymała, był duży i o tej
porze zupełnie pusty, dlatego zaparkowała samochód
tuż obok schodów prowadzących do podziemnego
przejścia, łączącego dwie strony drogi. Zbiegła teraz po
wyszczerbionych betonowych stopniach do tunelu.
Po drugiej stronie ulicy, wchodząc na wielki wiszący
most prowadzący do Sanktuarium Aghia Paraskiewi
minęła zdziwionych jej wieczorną wizytą handlarzy
dewocjonaliów.
Nagle zawróciła, pognała w kierunku najbliższego,
wciąż rozłożonego straganu i zaczęła z uwagą oglądać
wystawiony towar. Z drewnianego stołu i z betonowych
płyt pod nogami spoglądały na nią tandetne podobizny
świętych, których imion od lat z trudem się uczyła.
W kilku miejscach widać było przedstawioną
w prawosławnej konwencji Madonnę z Dzieciątkiem.
Ikon było mnóstwo i na większości straganów były
identyczne. Gdzieniegdzie, kusiły nabazgrane w różnych
językach reklamy — promocje widniejących obrazków
po pięć, cztery, a nawet, w przypływie biznesowej
determinacji, po trzy euro za sztukę.
„Egzemplarz do wyboru, czyli dowolny” —
proponowano rezolutnie.
— Może ta? Aghios Nikolaos — jakaś ręka wskazała
ikonę św. Mikołaja7.
Klara żachnęła się. Podniosła głowę i uświadomiła
sobie, że jest jedyną klientką. Sprzedawca przyglądał się
jej z uśmiechem, a Grecy wokół przysłuchiwali się
rozmowie.
Bezwiednie wyciągnęła rękę w kierunku Matki
Boskiej z Dzieciątkiem.
— Cudzoziemka! — wykrzyknął tryumfalnie
sprzedawca i uśmiechnął się szeroko, nie do niej, a do
kolegów.
— Tak? A to dlaczego? — zapytała zaczepnie.
— Cudzoziemcy kupują wyłącznie Madonnę. Poza
tym, ten twój akcent… — wyraźnie popisywał się przed
kolegami.
— Pięknie mówi po grecku, czego się czepiasz
dziewczyny — ktoś natychmiast stanął w jej obronie.
— A… a skąd jesteś? — zażywny staruszek już
zmierzał w jej kierunku.
Sytuacja przybierała niechciany przez Klarę obrót.
Żeby uniknąć odpowiedzi, zrobiła głupkowatą minę,
jakby nie dosłyszała pytania.
„Oho, zaczyna się — pomyślała spanikowana.
— Z ich wrodzoną ciekawością nie jest w stanie
konkurować nawet późna godzina. Trzeba się
natychmiast stąd wynosić”.
— Daj mi Madonnę z Dzieciątkiem — powiedziała
szybko do sprzedawcy. — Taką, jaką podarowałbyś
własnej… — zamilkła nagle. Nie wiedziała, jakiego
słowa użyć.
— Matce? — dokończył za nią.
— Komuś bliskiemu — dopowiedziała wymijająco.
Czuła przy tym, jak przez jej twarz przeszedł nerwowy
skurcz.
— Starszej kobiecie? — drążył temat, ale w końcu,
nie czekając na odpowiedź, wszedł na zaplecze straganu.
Po chwili wrócił.
— Może być taka? — podał jej ładną, ręcznie
malowaną ikonę w bordowo-złotych barwach.
— Jak dla ciebie — taksował ją spojrzeniem — za
dwieście pięćdziesiąt euro.
„Sądząc po cenie, robię piorunujące wrażenie” —
pomyślała zgryźliwie Klara.
— Niech będzie. Dodaj jeszcze i to — wybrała trzy
cienkie świece i zapłaciła.
Zakończyła transakcję i nie czekając na kolejne
pytania, pośpiesznie skierowała się znowu na wiszący
most. W sanktuarium zapaliła świece i wbiła je
z namaszczeniem do piasku w świeczniku, a potem
usiadła w pobliżu templonu8. Lubiła przesiadywać
i rozmyślać w cerkwi, dlatego teraz poczuła się prawie
jak w domu. Usiłowała się nawet pomodlić, ale zupełnie
nie mogła zebrać myśli. Patrzyła więc w migocący
płomień świec i wspominała. Przez całą drogę miała
przed oczyma osobę, w intencji której płonęły teraz
świeczki. Klara rozpamiętywała bolesne zdarzenia,
które dzisiaj, kiedy po latach wracała do Vurvuru,
wolałaby wymazać z pamięci. Tasos nie miał pojęcia,
jak szokujące było dla Klary ulokowanie ich obojga, po
przyjedzie w te strony, w Villi Rosa. W jak kłopotliwej
postawiono ją sytuacji. Niepokój Klary budziło nie tylko
śledztwo, w którym miała uczestniczyć. W Vurvuru
czyhały na nią upiory przeszłości, o których, jak dotąd,
udawało się jej zapomnieć.
* * *
Dopiero późnym wieczorem minęła Saloniki, stolicę
greckiej Macedonii, i skierowała się na Półwysep
Chalcydycki9. Kiedy wjechała na środkowy „palec”
półwyspu, Sithonię10, było już całkiem ciemno. Droga
była niezbyt przyjemna, ale na szczęście dość krótka.
Klara mijała charakterystyczne dla tych obszarów tereny
bujnej zieleni. W światłach samochodu migały najpierw
drzewa sosnowe, których było tu mnóstwo, a potem gaje
oliwne. Kiedy dotarła wreszcie na wzgórze z panoramą
malowniczej osady Vurvuru, poświata księżyca otulała
miasteczko i okolicę. Nic nie było widać.
— Jaka szkoda — mruknęła do siebie.
Vurvuru najpiękniej wyglądało właśnie z tego
miejsca, kiedy patrzyło się na nie w dzień i z góry.
Położone w zatoce o turkusowej barwie wody, na wprost
dziewięciu wysepek otaczających największą, wyspę
Diaphoro, było rajem jej dzieciństwa.
Widok, który się stąd roztaczał za dnia, trudno było
zapomnieć. Pamiętała tę panoramę doskonale przez cały
ten czas, gdy jej tutaj nie było. To znaczy, przez całe
dorosłe życie.
Melina i Tasos czekali na nią na trawniku przed
domem. Tak jak się spodziewała.
Siedzieli przy niewielkim stole ogrodowym i głośnio
rozprawiali, wymachując rękoma. Na odgłos silnika
zamilkli. Odwrócili się w kierunku samochodu
i spokojnie czekali, aż zaparkuje.
Oświetlony pensjonat Villa Rosa, zatopiony
w kwitnących pnączach róż, wśród wysokich palm,
wydał się jej całkiem obcy. Po licznych przebudowach
i remontach prezentował się okazale, ale nie
przywoływał żadnych wspomnień.
Klara była rozczarowana. Przez całą drogę obawiała
się momentu, kiedy zobaczy ten dom, a teraz nic nie
czuła. Tasos wstał i z szeroko rozłożonymi rękoma
wyszedł jej na spotkanie.
— Τι κάνεiς Κλάρα? Είσαι καλά?11 — Objął ją i jak
piórko podniósł do góry.
— Καλά, καλά12, już wystarczy, bo mnie udusisz —
jęknęła. Najwyraźniej jestem ci bardzo potrzebna.
Od roku się nie odzywasz, a tu proszę, co za
wylewność — zrzędziła demonstracyjnie. — Tak, ja też
się za tobą stęskniłam. — Cmoknęła go w policzek.
— Kiedy przyjechałeś z Londynu?
— Jestem tu już jakiś czas. — Popatrzyli na siebie
porozumiewawczo.
— Aż tak kiepsko jest z tym śledztwem, że zaklęcia
i domniemania psychologiczne są niezbędne?
W odpowiedzi pokiwał głową i delikatnie pociągnął
ją w głąb ogrodu.
Na trawniku, pod parasolem przeciwsłonecznym,
siedziała przy stoliku Melina. Przyglądała się ich
powitaniu, nie ruszając się z miejsca. Jak zwykle paliła
papierosa. Teraz wstała, zgniotła w popielniczce
połówkę niedopalonej karelii13 i powoli kołysząc
biodrami, podeszła do Klary.
— Witaj, moja mała. — Patrzyła na nią roześmianymi
oczyma.
Zanim Klara zdążyła się odezwać, zatonęła
w przepastnych, silnych ramionach przyjaciółki swojej
matki.
Melina nic się nie zmieniła. Była duża, pulchna
i pachniała tak samo, jak przed laty. Perfumami Chanel 5
i papierosami. Nawet sukienkę miała identyczną —
czarną i prostą. Czerwona opaska, którą niedbale
przewiązała włosy, spadała jej końcami aż do ramion.
Odsłaniała piękną, opaloną twarz, z lekko garbatym
nosem i wiecznie roześmianymi oczyma.
Kolorowe przepaski we włosach i markowe torby
były nieodłącznym elementem jej image’u, wyróżniały
ją. Melina uzupełniała nimi swój strój, zawsze czarny,
a zamawiała je u najlepszych kreatorów mody. Najpierw
dobierała kolorowe dodatki ubioru, a potem stawała
w drzwiach swojej garderoby i mawiała przekornie:
„Już jestem gotowa, teraz tylko muszę się ubrać”.
Nosiła też piękną biżuterię. Wyłącznie białe złoto
i szlachetne kamienie. Klara podziwiała jej szyk i teraz
też przyłapała się na tym, że patrzy na nią z zachwytem
dziecka. Była zła, że Melina zdaje sobie z tego sprawę.
— Ano witaj, witaj — oswobodziła się wreszcie
z uścisków gospodyni. — Wyglądasz wspaniale, czyli
jak zwykle — Klara zaśmiała się nienaturalnie.
— Ty też, kurczaku, wyglądasz pięknie. — Melina
oglądała jej twarz z odległości kilku centymetrów.
— Słowiański anioł — mrugnęła do Tasosa. — Dla tych
niebieskich oczu i blond włosów niejeden Grek jest
w stanie oszaleć. Ten twój Jorgos pozwala ci na takie
eskapady? — Mówiąc to, obserwowała spod oka Tasosa.
— Jesteśmy partnerskim małżeństwem, Melino —
oburzyła się bez przekonania Klara.
— Grek i partnerski związek. Ha, ha, ha… akurat.
Czyżby w Grecji zaszły zmiany, o których nic nie
wiem? — Melina śmiała się głośno i chrapliwie.
— Jednym słowem, potrafiłaś go przekonać. Masz na to
jakiś patent?
— Mam. To znany patent. — Klara uśmiechnęła się do
swoich myśli. „Najstarszy patent na świecie”.
— Umieszczę cię w pokoju na poddaszu —
spoważniała nagle Melina. — Dużo w nim zmieniłam —
dodała prędko. — Nawet książki profesora przeniosłam
na dół, do pokoju Nikosa.
— Gabinet ojca z widokiem na lagunę
i Athos14 będzie mój? — zapytała w odpowiedzi Klara.
Podeszła i wreszcie pocałowała ją w policzek.
— Powinnam była wrócić tu wcześniej. Kocham ten
dom, to miejsce i kocham ciebie — powiedziała nie
patrząc na Melinę.
W odpowiedzi gospodyni ogarnęła ją spojrzeniem
pełnym ciepła.
— Umówcie się na jutro. Klara powinna odpocząć.
To była długa podróż — powiedziała nie do niej, a do
Tasosa. Dotknęła potem jej ramienia jakby zamierzała
jeszcze coś powiedzieć, ale nic nie dodała.
— Wiesz gdzie jest klucz. Jeśli jesteś głodna, zajrzyj
do kuchni — poradziła zanim zniknęła za oszklonymi
drzwiami willi.
ROZDZIAŁ II
Pierwszy poranek w Villi Rosa Klara spędziła
w samotności, na balkonie swojego apartamentu. Koło
południa przyszła do niej Teodora. Przyniosła elliniko
kafe15 z wodą i z lodem. Na widok przysłanej przez
Melinę niańki Klara rozpłakała się jak dziecko.
Starowinka wdrapała się zasapana na poddasze. Stanęła
przed nią mała, krucha i zgarbiona. Tylko oczy
emanujące poczuciem humoru błyszczały jej jak
dawniej.
— Jeszcze żyję, nie musisz mnie opłakiwać —
ofuknęła ją. — Jeśli chcesz mi powiedzieć, że dobrze
wyglądam — przymrużyła jedno oko, a twarz jeszcze
bardziej jej się pomarszczyła — daruj sobie. W moim
wieku wygląd jest bez znaczenia. Jakaś ty chuda, musimy
cię odkarmić — zaczęła obmacywać Klarę jak
hodowlanego kurczaka.
„Nie daj Boże” — pomyślała Klara, dumna z efektów
swojej ostatniej diety. Podeszła do walizki i wyciągnęła
kupioną przed Sanktuarium Aghia Paraskiewi ikonę.
— Kupiłam ją dla ciebie — skłamała bez zająknienia
i podała staruszce obraz.
Sama nie potrafiła zrozumieć, jak mogła kupić taki
niedorzeczny prezent dla tryskającej seksem Meliny.
Zupełnie błędnie wyobraziła sobie przyjaciółkę
rodziców po dziesięciu latach jako stateczną panią
w średnim wieku. Tymczasem Melina była wciąż piękna.
Nie zmieniła się ani jej twarz, ani sylwetka. Wciąż
balansowała na granicy solidnej nadwagi, zachowując
figurę, którą pożerał wzrokiem każdy mężczyzna.
Kipiała seksem. To niewiarygodne, ale Klara na własne
oczy widziała, jakim wygłodniałym spojrzeniem
taksował ją wczoraj o dwadzieścia lat młodszy Tasos.
Mężczyźni w jej towarzystwie dostawali małpiego
rozumu. Pewnie i teraz, na ulicy, oglądali się, żeby
musnąć spojrzeniem jej pośladki, biust i aksamitną
skórę dekoltu.
Patrząc na niedoszły prezent dla niej
w powykręcanych reumatyzmem rękach Teodory, Klara
poczuła się jak skończona idiotka.
— To zbyt drogie, Klaruniu — wzruszona staruszka
wzbraniała się przyjąć ikonę.
— Jest dla ciebie, nianiu. Nie ma tutaj nikogo innego,
komu chciałabym ją podarować — tłumaczyła staruszce
zgodnie z prawdą, odprowadzając ją do drzwi.
Kiedy została sama, znowu wyszła na balkon.
Ogarnęła wzrokiem lagunę i natychmiast pomyślała
o ojcu. Błękitne niebo przenikające się na horyzoncie
z granatowoturkusową wodą i widok zatoki
z dziewięcioma wysepkami okalającymi okazałą
Diaporo kojarzyły się jej zawsze z Vurvuru i z nim.
Dopadły ją wspomnienia z dzieciństwa, kiedy godzinami
przesiadywała w kucki na tym balkonie. On pracował
w gabinecie, a ona czekała, aż się odezwie. Uwielbiała
go i podziwiała, tak jak wszyscy. Przynajmniej kilka
miesięcy w roku, kiedy matka wyjeżdżała na artystyczne
tournée, Klara spędzała w Grecji, w Villi Rosa u boku
ojca, wybitnego archeologa — teoretycznie. Naprawdę
mieszkała tu sama, pod opieką niańki albo jego greckiej
asystentki, Meliny. Czekała na nieliczne chwile, kiedy
opuszczał wykopaliska w Olynthos16 i wracał do
Vurvuru. Prawdę mówiąc, wydawało się, iż z trudem
akceptował, że się wciąż koło niego kręci, a Klara
wolałaby być jakąś tysiącletnią skorupą, żeby zasłużyć
na jego uwagę, a nie małą, chudą dziewczynką.
W dodatku wszyscy stąpali na palcach, kiedy pracował
i tłumaczyli jej, że pan profesor jest kompletnie
pochłonięty pracą. Że nic poza nauką dla niego nie
istnieje i że powinna być z niego dumna. Chyba była.
Nawet po latach łatwiej jej było wyobrazić sobie, że był
dziwakiem, a nie po prostu złym ojcem.
Bywało też lepiej. Najczęściej, gdy chorowała,
poświęcał jej więcej czasu i wymyślał dla niej bajki.
Dzieci w Polsce oglądały w telewizji Kubusia Puchatka,
a Klara wysłuchiwała opowieści o cyklopach
i centaurach. Mitologię znała od A do Z, zanim nauczyła
się pisać i czytać. Klasztory na półwyspie Athos były
pałacami pięknej Heleny, a ojciec obiecywał jej, że
kiedy dorośnie, pojadą tam razem. Teraz Klara wie, że
kłamał. Żadnej obietnicy nie dotrzymał, a zanim
skończyła osiemnaście lat, nagle zmarł. Pozostawił
naukę i archeologię polską w nieutulonym żalu.
Na niczym innym i tak mu chyba nie zależało. Długo tak
myślała, jednak przed jego śmiercią przeżyła szok
i wszystko w jej życiu się zmieniło.
— Zamierzasz fruwać czy będziesz skakać? —
usłyszała za plecami.
— W Anglii wchodzi się bez pukania? —
odpowiedziała pytaniem i zeszła z barierki balkonu.
— Pukałem, i to nie raz — tłumaczył się Tasos.
— No to trzeba było mi dać szansę na zaproszenie cię
do środka. Teraz będziesz musiał poczekać, aż się
ubiorę.
— Jak dla mnie niekoniecznie — zażartował.
— Zapomnij. Jorgos by mnie zabił. Rozumiesz? —
najeżyła się Klara.
— Nie rozumiem. A za co?
— W tym kraju przebywanie w negliżu z mężczyzną
tak przystojnym jak ty to prawie fizyczna zdrada.
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Szara Godzina s.c. Projekt okładki i stron tytułowych Anna Damasiewicz Redakcja Elżbieta Spadzińska-Żak Zdjęcia na okładce © Ryan Jorgensen|Depositphotos.com © Robert Lerich|Depositphotos.com Redakcja techniczna, skład i łamanie, opracowanie wersji elektronicznej Grzegorz Bociek Korekta Zespół Niniejsza powieść to fikcja literacka. Jakiekolwiek podobieństwo do wydarzeń lub postaci autentycznych jest zupełnie przypadkowe. Wydanie I, Katowice 2014 Wydawnictwo Szara Godzina s.c. biuro@szaragodzina.pl www.szaragodzina.pl Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o. ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12 dystrybucja@dictum.pl www.dictum.pl
© Szara Godzina s.c., 2014 ISBN 978-83-64312-12-0
Moim rodzicom Przeciwieństwem prawdy płytkiej jest fałsz, przeciwieństwem prawdy głębokiej może być inna głęboka prawda. Albert Einstein
OD AUTORKI Mój Monachos, co znaczy mnich, to przede wszystkim książka o zbrodni i o miłości. Tło kulturowe tej powieści uważam za bardzo ważne i dlatego sensacyjną, całkowicie fikcyjną fabułę książki wplotłam w realia współczesnej Grecji. Zależało mi bowiem, by perypetie powieściowych postaci, podkreślam, także fikcyjnych, zyskały przekonujący grecki klimat. By maksymalnie uprawdopodobnić fabułę Monachosa, opisałam wyłącznie miejsca istniejące w rzeczywistości, choć nie obyło się bez drobnych przekłamań. W Republice Mnichów Świętej Góry Athos nie ma klasztoru św. Sotirisa, tak samo jak w malowniczym Vurvuru willi o wdzięcznej nazwie Rosa! Policja portowa w mieścinie Uranopolis zyskała w książce rangę policji miejskiej, ale przecież taki „awans” może być dla wspomnianego posterunku jedynie kwestią czasu. Książka ma dwa cele. Pierwszy, literacki, oparty na fikcyjnej fabule, to podzielenie się z czytelnikiem moimi przemyśleniami o życiu. Drugi, ukryty w tle, to analiza prawdziwych faktów związanych ze zjawiskiem, które mnie fascynuje. Z istnieniem w samym sercu Europy XXI wieku niezawisłego, Teokratycznego Państwa Mnichów. Ze wszystkimi tego konsekwencjami…!
Wszystkim osobom, które przyczyniły się do powstania i wydania tej książki, a w szczególności moim greckim przyjaciołom, za wsparcie i merytoryczną pomoc — dziękuję.
PROLOG Był mimowolnym świadkiem ich śmierci. Znalazł się tu przypadkowo i jednego był pewien: Nie powinien był tego widzieć. Stał teraz na skraju przepaści i czuł, jak ogarniają go mdłości. Widok na dole, na postrzępionym skałami brzegu morza był potworny, ale rozpaczliwy krzyk konających na tym pustkowiu spłoszył tylko kilka mew. Zaraz potem zapanował błogi spokój. W dodatku wszystko potoczyło się błyskawicznie. Pochylił się, żeby poprawić sznurowadło, a gdy podniósł głowę, było już po wszystkim. Jeszcze przed chwilą siedzieli przy tym stole i rozmawiali… „Mój Boże, Jezu Chryste! Co mam robić?!” — rozpaczliwie szukał w myślach rozwiązania. W końcu padł na kolana i zaniósł się bezgłośnym szlochem. W histerycznym zapamiętaniu zaczął szarpać wokół siebie kępy trawy. Rzucał źdźbła w przepaść, szczękając zębami jak w gorączce. Wokoło rozchodził się słodki zapach pinii, a z nieba lał się żar. Przyroda była obojętna na tragedię, w której mimo woli uczestniczył. Nagle zaciśnięta na źdźbłach trawy dłoń zapiekła. Chłopak syknął z bólu i z pokrwawionej ręki wypuścił coś błyszczącego. W promieniach słońca, w trawie, zamigotał złoty krzyż na rozerwanym łańcuchu. Chwilę
trwało, zanim dotarło do niego, że biżuteria należała do jednej z ofiar. Zaraz potem znowu dopadły go dreszcze. Zraniona ręka krwawiła, ale jego oczy jak magnes przyciągał błyszczący w trawie przedmiot. Na złotym krzyżu, wysadzanym czarnymi kamieniami, konał realistycznie wyrzeźbiony Chrystus. Ten wzruszający widok, nie wiadomo dlaczego, ukoił emocje. Przyszło opamiętanie, a zaraz potem lęk. Jeszcze tylko rzut oka na brzeg przepaści i refleksja. Skoro nie potrafił im przeszkodzić i nie może już w niczym pomóc… nie ma tu czego szukać. Gdzieś w pobliżu mewa poderwała się do lotu. Chłopak rozejrzał się niespokojnie wokoło, a potem schował krzyż do kieszeni. Chustką do nosa owinął zranioną rękę i czym prędzej oddalił się z miejsca, gdzie przed chwilą skonało dwóch mężczyzn.
ROZDZIAŁ I Wycieraczki nie nadążały ścierać wody spływającej strumieniami po przedniej szybie. Wielkie krople waliły w dach samochodu. Macedonia1witała Klarę deszczem. Była Polką. Choć mieszkała w Grecji od wielu lat, w czasie każdej podróży z wysp na kontynent odkrywała uroki Hellady2 od nowa. Od nowa ulegała jej czarowi. Porozmazywane kontury krajobrazów przesuwających się za szybą stały się teraz wysokie i przytłaczające. Uświadomiły jej, że wjechała do wąwozu Tembi3. Przed pustym przy tej pogodzie parkingiem przy Sanktuarium Aghia Paraskiewi4 nacisnęła powoli na hamulec. Samochód potoczył się jeszcze kilka metrów i posłusznie stanął. Deszcz nagle ustał, ale Klara nie była pewna, czy chce wysiąść. Ostatecznie uchyliła szybę samochodu i po chwili do środka wtargnęła odurzająca woń ziemi i igliwia. Upajała się przez chwilę ostrym, drażniącym nozdrza zapachem oddychającej greckiej ziemi. Macedonia pachniała inaczej niż wyspy Dodekanezu5. Klara kochała te strony, ale bała się złych wspomnień i chyba wolałaby nigdy tu nie wracać. Miała mieszane uczucia i była wściekła na Tasosa. Nie dość, że
zatelefonował i niepotrzebnie uprzedził Jorgosa o planach ściągnięcia jej na całe lato do Vurvuru6, to jeszcze, poza ogólnikami, niczego się od niego nie dowiedziała. Wtargnął w jej życie, zasiał niepokój i zanim zdążyła go wypytać o szczegóły prowadzonego śledztwa, zakończył rozmowę. — Wszystkiego się dowiesz na miejscu, jak przyjedziesz — burknął. — Nie będziemy tej sprawy omawiać przez telefon. Jestem w firmie. Dzwonię ze służbowego aparatu. Sama rozumiesz — uciął. Oczywiście zaraz po tej rozmowie pokłócili się z Jorgosem, choć Klara starała się tym razem wysłuchać pretensji męża ze zrozumieniem i uległością właściwą żonie Greka. Sytuacja ją przerosła, bo jak zwykle przesadzał. Początkowo mówił wyłącznie o tym, że jest nierozsądna i naraża swoje życie, zadając się z kryminalistami. Potem były wyrzuty, że mimo obietnic znowu zamierza współpracować z policją. Gdy padły gorzkie słowa o ich nieplanowanych i nienarodzonych, rzecz jasna przez nią, dzieciach, straciła cierpliwość. Mówili coraz głośniej, przekrzykiwali się w zapamiętaniu, a potem, jak zwykle, godzili się — w łóżku. Rozkosznie, długo i niespiesznie. Rano Jorgos był wykończony, ale humor już mu dopisywał. Spakował swoje rzeczy błyskawicznie, jak przystało na zawodowego marynarza. Szepnął jej do ucha schrypniętym głosem, że chętnie powtórzyłby
wczorajszą kłótnię i że ma pomysły na nowe sposoby pojednania. Przygarnął ją przy tym gwałtownie i tak mocno, że poczuła przez koszule nocną jego twarde, pięknie rzeźbione ciało. W drzwiach zatrzymał się na chwilę. — Kocham cię. Wiesz, że cię kocham. — Patrzył na nią rozpalonym wzrokiem. — Proszę cię, bądź ostrożna i nie daj się skrzywdzić. Zanim wyszedł i zniknął jak zwykle na długie miesiące, usłyszała kolejne wyznanie. Że już tęskni, a wpatrzone w nią oczy faktycznie wyglądały na… co najmniej stęsknione… Teraz Klara siedziała w samochodzie, w drodze na Półwysep Chalcydycki, i rozmyślała o Tasosie. Jego zachowanie, a szczególnie niechęć do rozmowy na temat śledztwa, które prowadził, a w którym i ona przecież miała uczestniczyć, były zastanawiające. „Skąd aż taka powściągliwość?” — trapiły ją różne domysły. Tasos był agentem Interpolu, z pochodzenia Grekiem. Przeważnie prowadził głośne i trudne sprawy. Śledztwa z jego udziałem zazwyczaj poprzedzały doniesienia prasowe. Tymczasem w mediach panował spokój, a Tasos przez telefon zdradził tylko półsłówkami, że sprawa jest nietypowa i grozi poważnym skandalem. „Cóż to z tajemnicza historia?” — zastanawiała się. — „W dodatku czeka mnie wyprawa do Vurvuru”. Kiedy usłyszała tę nazwę przez telefon, miała mętlik
głowie, a serce zatłukło się jej w piersiach jak oszalałe. Dzieciństwo i dużą część życia Klara spędziła w Grecji, właśnie w Vurvuru. Choć przywykła, żeby nie angażować się emocjonalnie w zadania powierzane jej przez agencję wywiadowczą, tym razem była podekscytowana. Nurtowała ją ciekawość, z powodu jakiej zagadki kryminalnej los rzuca ją w tamte strony. To w Vurvuru bowiem Klara pokochała Grecję i kulturę antyczną. Po ślubie, zgodnie z oczekiwaniami męża Greka, miała szczere intencje realizować się zawodowo jako hellenistka, ale życie chciało inaczej. Uzyskane w Polsce kwalifikacje policyjnego psychologa, znajomość miejscowych realiów i trzech języków obcych, a nade wszystko skłonność do ekstremalnych przeżyć, no i spotkanie Tasosa — zaważyły na jej losach. Dla agenta Interpolu, wychowanego i wykształconego w Anglii, po pierwszej wspólnej sprawie stała się niezbędnym uzupełnieniem. Choć mąż Klary, Jorgos, nie znosił Tasosa za wciąganie żony do pracy w policji i narażanie jej na niebezpieczeństwo — oficjalnie byli zaprzyjaźnieni. Ona była z Tasosem na tyle blisko, że często powierzał jej swoje sekrety. Teraz milczał jak zaklęty, ale dawał do zrozumienia, że gra toczy się o wysoką stawkę. Klarę zżerała ciekawość, a w tej chwili musiała w spokoju pomyśleć i zrobić jakiś plan. Była zmęczona. Spojrzała niechętnie na kierownicę i na tkwiące w stacyjce wozu kluczyki.
Krótka decyzja i znalazła się przed samochodem. Parking, na którym się zatrzymała, był duży i o tej porze zupełnie pusty, dlatego zaparkowała samochód tuż obok schodów prowadzących do podziemnego przejścia, łączącego dwie strony drogi. Zbiegła teraz po wyszczerbionych betonowych stopniach do tunelu. Po drugiej stronie ulicy, wchodząc na wielki wiszący most prowadzący do Sanktuarium Aghia Paraskiewi minęła zdziwionych jej wieczorną wizytą handlarzy dewocjonaliów. Nagle zawróciła, pognała w kierunku najbliższego, wciąż rozłożonego straganu i zaczęła z uwagą oglądać wystawiony towar. Z drewnianego stołu i z betonowych płyt pod nogami spoglądały na nią tandetne podobizny świętych, których imion od lat z trudem się uczyła. W kilku miejscach widać było przedstawioną w prawosławnej konwencji Madonnę z Dzieciątkiem. Ikon było mnóstwo i na większości straganów były identyczne. Gdzieniegdzie, kusiły nabazgrane w różnych językach reklamy — promocje widniejących obrazków po pięć, cztery, a nawet, w przypływie biznesowej determinacji, po trzy euro za sztukę. „Egzemplarz do wyboru, czyli dowolny” — proponowano rezolutnie. — Może ta? Aghios Nikolaos — jakaś ręka wskazała ikonę św. Mikołaja7. Klara żachnęła się. Podniosła głowę i uświadomiła sobie, że jest jedyną klientką. Sprzedawca przyglądał się
jej z uśmiechem, a Grecy wokół przysłuchiwali się rozmowie. Bezwiednie wyciągnęła rękę w kierunku Matki Boskiej z Dzieciątkiem. — Cudzoziemka! — wykrzyknął tryumfalnie sprzedawca i uśmiechnął się szeroko, nie do niej, a do kolegów. — Tak? A to dlaczego? — zapytała zaczepnie. — Cudzoziemcy kupują wyłącznie Madonnę. Poza tym, ten twój akcent… — wyraźnie popisywał się przed kolegami. — Pięknie mówi po grecku, czego się czepiasz dziewczyny — ktoś natychmiast stanął w jej obronie. — A… a skąd jesteś? — zażywny staruszek już zmierzał w jej kierunku. Sytuacja przybierała niechciany przez Klarę obrót. Żeby uniknąć odpowiedzi, zrobiła głupkowatą minę, jakby nie dosłyszała pytania. „Oho, zaczyna się — pomyślała spanikowana. — Z ich wrodzoną ciekawością nie jest w stanie konkurować nawet późna godzina. Trzeba się natychmiast stąd wynosić”. — Daj mi Madonnę z Dzieciątkiem — powiedziała szybko do sprzedawcy. — Taką, jaką podarowałbyś własnej… — zamilkła nagle. Nie wiedziała, jakiego słowa użyć. — Matce? — dokończył za nią. — Komuś bliskiemu — dopowiedziała wymijająco.
Czuła przy tym, jak przez jej twarz przeszedł nerwowy skurcz. — Starszej kobiecie? — drążył temat, ale w końcu, nie czekając na odpowiedź, wszedł na zaplecze straganu. Po chwili wrócił. — Może być taka? — podał jej ładną, ręcznie malowaną ikonę w bordowo-złotych barwach. — Jak dla ciebie — taksował ją spojrzeniem — za dwieście pięćdziesiąt euro. „Sądząc po cenie, robię piorunujące wrażenie” — pomyślała zgryźliwie Klara. — Niech będzie. Dodaj jeszcze i to — wybrała trzy cienkie świece i zapłaciła. Zakończyła transakcję i nie czekając na kolejne pytania, pośpiesznie skierowała się znowu na wiszący most. W sanktuarium zapaliła świece i wbiła je z namaszczeniem do piasku w świeczniku, a potem usiadła w pobliżu templonu8. Lubiła przesiadywać i rozmyślać w cerkwi, dlatego teraz poczuła się prawie jak w domu. Usiłowała się nawet pomodlić, ale zupełnie nie mogła zebrać myśli. Patrzyła więc w migocący płomień świec i wspominała. Przez całą drogę miała przed oczyma osobę, w intencji której płonęły teraz świeczki. Klara rozpamiętywała bolesne zdarzenia, które dzisiaj, kiedy po latach wracała do Vurvuru, wolałaby wymazać z pamięci. Tasos nie miał pojęcia, jak szokujące było dla Klary ulokowanie ich obojga, po przyjedzie w te strony, w Villi Rosa. W jak kłopotliwej
postawiono ją sytuacji. Niepokój Klary budziło nie tylko śledztwo, w którym miała uczestniczyć. W Vurvuru czyhały na nią upiory przeszłości, o których, jak dotąd, udawało się jej zapomnieć. * * * Dopiero późnym wieczorem minęła Saloniki, stolicę greckiej Macedonii, i skierowała się na Półwysep Chalcydycki9. Kiedy wjechała na środkowy „palec” półwyspu, Sithonię10, było już całkiem ciemno. Droga była niezbyt przyjemna, ale na szczęście dość krótka. Klara mijała charakterystyczne dla tych obszarów tereny bujnej zieleni. W światłach samochodu migały najpierw drzewa sosnowe, których było tu mnóstwo, a potem gaje oliwne. Kiedy dotarła wreszcie na wzgórze z panoramą malowniczej osady Vurvuru, poświata księżyca otulała miasteczko i okolicę. Nic nie było widać. — Jaka szkoda — mruknęła do siebie. Vurvuru najpiękniej wyglądało właśnie z tego miejsca, kiedy patrzyło się na nie w dzień i z góry. Położone w zatoce o turkusowej barwie wody, na wprost dziewięciu wysepek otaczających największą, wyspę Diaphoro, było rajem jej dzieciństwa. Widok, który się stąd roztaczał za dnia, trudno było zapomnieć. Pamiętała tę panoramę doskonale przez cały ten czas, gdy jej tutaj nie było. To znaczy, przez całe dorosłe życie. Melina i Tasos czekali na nią na trawniku przed
domem. Tak jak się spodziewała. Siedzieli przy niewielkim stole ogrodowym i głośnio rozprawiali, wymachując rękoma. Na odgłos silnika zamilkli. Odwrócili się w kierunku samochodu i spokojnie czekali, aż zaparkuje. Oświetlony pensjonat Villa Rosa, zatopiony w kwitnących pnączach róż, wśród wysokich palm, wydał się jej całkiem obcy. Po licznych przebudowach i remontach prezentował się okazale, ale nie przywoływał żadnych wspomnień. Klara była rozczarowana. Przez całą drogę obawiała się momentu, kiedy zobaczy ten dom, a teraz nic nie czuła. Tasos wstał i z szeroko rozłożonymi rękoma wyszedł jej na spotkanie. — Τι κάνεiς Κλάρα? Είσαι καλά?11 — Objął ją i jak piórko podniósł do góry. — Καλά, καλά12, już wystarczy, bo mnie udusisz — jęknęła. Najwyraźniej jestem ci bardzo potrzebna. Od roku się nie odzywasz, a tu proszę, co za wylewność — zrzędziła demonstracyjnie. — Tak, ja też się za tobą stęskniłam. — Cmoknęła go w policzek. — Kiedy przyjechałeś z Londynu? — Jestem tu już jakiś czas. — Popatrzyli na siebie porozumiewawczo. — Aż tak kiepsko jest z tym śledztwem, że zaklęcia i domniemania psychologiczne są niezbędne? W odpowiedzi pokiwał głową i delikatnie pociągnął
ją w głąb ogrodu. Na trawniku, pod parasolem przeciwsłonecznym, siedziała przy stoliku Melina. Przyglądała się ich powitaniu, nie ruszając się z miejsca. Jak zwykle paliła papierosa. Teraz wstała, zgniotła w popielniczce połówkę niedopalonej karelii13 i powoli kołysząc biodrami, podeszła do Klary. — Witaj, moja mała. — Patrzyła na nią roześmianymi oczyma. Zanim Klara zdążyła się odezwać, zatonęła w przepastnych, silnych ramionach przyjaciółki swojej matki. Melina nic się nie zmieniła. Była duża, pulchna i pachniała tak samo, jak przed laty. Perfumami Chanel 5 i papierosami. Nawet sukienkę miała identyczną — czarną i prostą. Czerwona opaska, którą niedbale przewiązała włosy, spadała jej końcami aż do ramion. Odsłaniała piękną, opaloną twarz, z lekko garbatym nosem i wiecznie roześmianymi oczyma. Kolorowe przepaski we włosach i markowe torby były nieodłącznym elementem jej image’u, wyróżniały ją. Melina uzupełniała nimi swój strój, zawsze czarny, a zamawiała je u najlepszych kreatorów mody. Najpierw dobierała kolorowe dodatki ubioru, a potem stawała w drzwiach swojej garderoby i mawiała przekornie: „Już jestem gotowa, teraz tylko muszę się ubrać”. Nosiła też piękną biżuterię. Wyłącznie białe złoto i szlachetne kamienie. Klara podziwiała jej szyk i teraz
też przyłapała się na tym, że patrzy na nią z zachwytem dziecka. Była zła, że Melina zdaje sobie z tego sprawę. — Ano witaj, witaj — oswobodziła się wreszcie z uścisków gospodyni. — Wyglądasz wspaniale, czyli jak zwykle — Klara zaśmiała się nienaturalnie. — Ty też, kurczaku, wyglądasz pięknie. — Melina oglądała jej twarz z odległości kilku centymetrów. — Słowiański anioł — mrugnęła do Tasosa. — Dla tych niebieskich oczu i blond włosów niejeden Grek jest w stanie oszaleć. Ten twój Jorgos pozwala ci na takie eskapady? — Mówiąc to, obserwowała spod oka Tasosa. — Jesteśmy partnerskim małżeństwem, Melino — oburzyła się bez przekonania Klara. — Grek i partnerski związek. Ha, ha, ha… akurat. Czyżby w Grecji zaszły zmiany, o których nic nie wiem? — Melina śmiała się głośno i chrapliwie. — Jednym słowem, potrafiłaś go przekonać. Masz na to jakiś patent? — Mam. To znany patent. — Klara uśmiechnęła się do swoich myśli. „Najstarszy patent na świecie”. — Umieszczę cię w pokoju na poddaszu — spoważniała nagle Melina. — Dużo w nim zmieniłam — dodała prędko. — Nawet książki profesora przeniosłam na dół, do pokoju Nikosa. — Gabinet ojca z widokiem na lagunę i Athos14 będzie mój? — zapytała w odpowiedzi Klara. Podeszła i wreszcie pocałowała ją w policzek. — Powinnam była wrócić tu wcześniej. Kocham ten
dom, to miejsce i kocham ciebie — powiedziała nie patrząc na Melinę. W odpowiedzi gospodyni ogarnęła ją spojrzeniem pełnym ciepła. — Umówcie się na jutro. Klara powinna odpocząć. To była długa podróż — powiedziała nie do niej, a do Tasosa. Dotknęła potem jej ramienia jakby zamierzała jeszcze coś powiedzieć, ale nic nie dodała. — Wiesz gdzie jest klucz. Jeśli jesteś głodna, zajrzyj do kuchni — poradziła zanim zniknęła za oszklonymi drzwiami willi. ROZDZIAŁ II Pierwszy poranek w Villi Rosa Klara spędziła w samotności, na balkonie swojego apartamentu. Koło południa przyszła do niej Teodora. Przyniosła elliniko kafe15 z wodą i z lodem. Na widok przysłanej przez Melinę niańki Klara rozpłakała się jak dziecko. Starowinka wdrapała się zasapana na poddasze. Stanęła przed nią mała, krucha i zgarbiona. Tylko oczy emanujące poczuciem humoru błyszczały jej jak dawniej. — Jeszcze żyję, nie musisz mnie opłakiwać — ofuknęła ją. — Jeśli chcesz mi powiedzieć, że dobrze wyglądam — przymrużyła jedno oko, a twarz jeszcze bardziej jej się pomarszczyła — daruj sobie. W moim wieku wygląd jest bez znaczenia. Jakaś ty chuda, musimy
cię odkarmić — zaczęła obmacywać Klarę jak hodowlanego kurczaka. „Nie daj Boże” — pomyślała Klara, dumna z efektów swojej ostatniej diety. Podeszła do walizki i wyciągnęła kupioną przed Sanktuarium Aghia Paraskiewi ikonę. — Kupiłam ją dla ciebie — skłamała bez zająknienia i podała staruszce obraz. Sama nie potrafiła zrozumieć, jak mogła kupić taki niedorzeczny prezent dla tryskającej seksem Meliny. Zupełnie błędnie wyobraziła sobie przyjaciółkę rodziców po dziesięciu latach jako stateczną panią w średnim wieku. Tymczasem Melina była wciąż piękna. Nie zmieniła się ani jej twarz, ani sylwetka. Wciąż balansowała na granicy solidnej nadwagi, zachowując figurę, którą pożerał wzrokiem każdy mężczyzna. Kipiała seksem. To niewiarygodne, ale Klara na własne oczy widziała, jakim wygłodniałym spojrzeniem taksował ją wczoraj o dwadzieścia lat młodszy Tasos. Mężczyźni w jej towarzystwie dostawali małpiego rozumu. Pewnie i teraz, na ulicy, oglądali się, żeby musnąć spojrzeniem jej pośladki, biust i aksamitną skórę dekoltu. Patrząc na niedoszły prezent dla niej w powykręcanych reumatyzmem rękach Teodory, Klara poczuła się jak skończona idiotka. — To zbyt drogie, Klaruniu — wzruszona staruszka wzbraniała się przyjąć ikonę. — Jest dla ciebie, nianiu. Nie ma tutaj nikogo innego,
komu chciałabym ją podarować — tłumaczyła staruszce zgodnie z prawdą, odprowadzając ją do drzwi. Kiedy została sama, znowu wyszła na balkon. Ogarnęła wzrokiem lagunę i natychmiast pomyślała o ojcu. Błękitne niebo przenikające się na horyzoncie z granatowoturkusową wodą i widok zatoki z dziewięcioma wysepkami okalającymi okazałą Diaporo kojarzyły się jej zawsze z Vurvuru i z nim. Dopadły ją wspomnienia z dzieciństwa, kiedy godzinami przesiadywała w kucki na tym balkonie. On pracował w gabinecie, a ona czekała, aż się odezwie. Uwielbiała go i podziwiała, tak jak wszyscy. Przynajmniej kilka miesięcy w roku, kiedy matka wyjeżdżała na artystyczne tournée, Klara spędzała w Grecji, w Villi Rosa u boku ojca, wybitnego archeologa — teoretycznie. Naprawdę mieszkała tu sama, pod opieką niańki albo jego greckiej asystentki, Meliny. Czekała na nieliczne chwile, kiedy opuszczał wykopaliska w Olynthos16 i wracał do Vurvuru. Prawdę mówiąc, wydawało się, iż z trudem akceptował, że się wciąż koło niego kręci, a Klara wolałaby być jakąś tysiącletnią skorupą, żeby zasłużyć na jego uwagę, a nie małą, chudą dziewczynką. W dodatku wszyscy stąpali na palcach, kiedy pracował i tłumaczyli jej, że pan profesor jest kompletnie pochłonięty pracą. Że nic poza nauką dla niego nie istnieje i że powinna być z niego dumna. Chyba była. Nawet po latach łatwiej jej było wyobrazić sobie, że był dziwakiem, a nie po prostu złym ojcem.
Bywało też lepiej. Najczęściej, gdy chorowała, poświęcał jej więcej czasu i wymyślał dla niej bajki. Dzieci w Polsce oglądały w telewizji Kubusia Puchatka, a Klara wysłuchiwała opowieści o cyklopach i centaurach. Mitologię znała od A do Z, zanim nauczyła się pisać i czytać. Klasztory na półwyspie Athos były pałacami pięknej Heleny, a ojciec obiecywał jej, że kiedy dorośnie, pojadą tam razem. Teraz Klara wie, że kłamał. Żadnej obietnicy nie dotrzymał, a zanim skończyła osiemnaście lat, nagle zmarł. Pozostawił naukę i archeologię polską w nieutulonym żalu. Na niczym innym i tak mu chyba nie zależało. Długo tak myślała, jednak przed jego śmiercią przeżyła szok i wszystko w jej życiu się zmieniło. — Zamierzasz fruwać czy będziesz skakać? — usłyszała za plecami. — W Anglii wchodzi się bez pukania? — odpowiedziała pytaniem i zeszła z barierki balkonu. — Pukałem, i to nie raz — tłumaczył się Tasos. — No to trzeba było mi dać szansę na zaproszenie cię do środka. Teraz będziesz musiał poczekać, aż się ubiorę. — Jak dla mnie niekoniecznie — zażartował. — Zapomnij. Jorgos by mnie zabił. Rozumiesz? — najeżyła się Klara. — Nie rozumiem. A za co? — W tym kraju przebywanie w negliżu z mężczyzną tak przystojnym jak ty to prawie fizyczna zdrada.