mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Gałczyńska-Szurek Bożena - Monachos

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Gałczyńska-Szurek Bożena - Monachos.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 350 stron)

Wszystkie​ prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Szara Godzina s.c. Projekt​ okładki i stron tytułowych Anna​ Damasiewicz Redakcja Elżbieta​ Spadzińska-Żak Zdjęcia​ na okładce © Ryan​ Jorgensen|Depositphotos.com © Robert​ Lerich|Depositphotos.com Redakcja​ techniczna, skład i łamanie, opracowanie wersji elektronicznej Grzegorz​ Bociek Korekta Zespół Niniejsza​ powieść to fikcja literacka. Jakiekolwiek podobieństwo do wydarzeń lub postaci autentycznych jest zupełnie przypadkowe. Wydanie​ I, Katowice 2014 Wydawnictwo​ Szara Godzina s.c. biuro@szaragodzina.pl www.szaragodzina.pl Dystrybucja​ wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o. ul.​ Kabaretowa 21, 01​-942 Warszawa tel.​ 22-663​-98​-13, fax 22-663​-98​-12 dystrybucja@dictum.pl www.dictum.pl

© Szara​ Godzina s.c., 2014 ISBN​ 978-83-64312-12-0

Moim​ rodzicom Przeciwieństwem​ prawdy płytkiej jest fałsz, przeciwieństwem​ prawdy głębokiej może​ być inna głęboka prawda. Albert​ Einstein

OD AUTORKI Mój​ Monachos, co​ znaczy mnich, to przede wszystkim książka o zbrodni i o miłości. Tło kulturowe tej powieści uważam za bardzo ważne i dlatego sensacyjną, całkowicie fikcyjną fabułę książki wplotłam w realia współczesnej Grecji. Zależało mi bowiem, by perypetie powieściowych postaci, podkreślam, także fikcyjnych, zyskały przekonujący grecki klimat. By​ maksymalnie uprawdopodobnić fabułę Monachosa, opisałam​ wyłącznie miejsca istniejące w rzeczywistości, choć nie obyło się bez drobnych przekłamań. W Republice​ Mnichów Świętej Góry Athos nie ma klasztoru św. Sotirisa, tak samo jak w malowniczym Vurvuru willi o wdzięcznej nazwie Rosa! Policja portowa w mieścinie Uranopolis zyskała w książce rangę policji miejskiej, ale przecież taki „awans” może być dla wspomnianego posterunku jedynie kwestią czasu. Książka​ ma dwa cele. Pierwszy, literacki, oparty na fikcyjnej fabule, to podzielenie się z czytelnikiem moimi przemyśleniami o życiu. Drugi, ukryty w tle, to analiza prawdziwych faktów związanych ze zjawiskiem, które mnie fascynuje. Z istnieniem w samym sercu Europy XXI wieku niezawisłego, Teokratycznego Państwa Mnichów. Ze wszystkimi tego konsekwencjami…!

Wszystkim​ osobom, które przyczyniły się do powstania i wydania tej książki, a w szczególności moim greckim przyjaciołom, za wsparcie i merytoryczną pomoc — dziękuję.

PROLOG Był​ mimowolnym świadkiem ich śmierci. Znalazł się tu przypadkowo i jednego był pewien: Nie powinien był tego widzieć. Stał teraz na skraju przepaści i czuł, jak ogarniają go mdłości. Widok na dole, na postrzępionym skałami brzegu morza był potworny, ale rozpaczliwy krzyk konających na tym pustkowiu spłoszył tylko kilka mew. Zaraz potem zapanował błogi spokój. W dodatku wszystko potoczyło się błyskawicznie. Pochylił się, żeby poprawić sznurowadło, a gdy podniósł głowę, było już po wszystkim. Jeszcze przed chwilą siedzieli przy tym stole i rozmawiali… „Mój​ Boże, Jezu Chryste! Co mam robić?!” — rozpaczliwie szukał w myślach rozwiązania. W końcu​ padł na kolana i zaniósł się bezgłośnym szlochem. W histerycznym​ zapamiętaniu zaczął szarpać wokół siebie kępy trawy. Rzucał źdźbła w przepaść, szczękając zębami jak w gorączce. Wokoło​ rozchodził się słodki zapach pinii, a z nieba lał się żar. Przyroda była obojętna na tragedię, w której mimo woli uczestniczył. Nagle​ zaciśnięta na źdźbłach trawy dłoń zapiekła. Chłopak syknął z bólu i z pokrwawionej ręki wypuścił coś błyszczącego. W promieniach słońca, w trawie, zamigotał złoty krzyż na rozerwanym łańcuchu. Chwilę

trwało, zanim dotarło do niego, że biżuteria należała do jednej z ofiar. Zaraz​ potem znowu dopadły go dreszcze. Zraniona​ ręka krwawiła, ale jego oczy jak magnes przyciągał błyszczący w trawie przedmiot. Na złotym krzyżu, wysadzanym czarnymi kamieniami, konał realistycznie wyrzeźbiony Chrystus. Ten wzruszający widok, nie wiadomo dlaczego, ukoił emocje. Przyszło opamiętanie, a zaraz potem lęk. Jeszcze tylko rzut oka na brzeg przepaści i refleksja. Skoro​ nie potrafił im przeszkodzić i nie może już w niczym pomóc… nie ma tu czego szukać. Gdzieś​ w pobliżu mewa poderwała się do lotu. Chłopak​ rozejrzał się niespokojnie wokoło, a potem schował krzyż do kieszeni. Chustką do nosa owinął zranioną rękę i czym prędzej oddalił się z miejsca, gdzie przed chwilą skonało dwóch mężczyzn.

ROZDZIAŁ​ I Wycieraczki​ nie nadążały ścierać wody spływającej strumieniami po przedniej szybie. Wielkie krople waliły w dach samochodu. Macedonia1witała​ Klarę deszczem. Była​ Polką. Choć mieszkała w Grecji od wielu lat, w czasie każdej podróży z wysp na kontynent odkrywała uroki Hellady2 od​ nowa. Od nowa ulegała jej czarowi. Porozmazywane​ kontury krajobrazów przesuwających się za szybą stały się teraz wysokie i przytłaczające. Uświadomiły jej, że wjechała do wąwozu Tembi3. Przed​ pustym przy tej pogodzie parkingiem przy Sanktuarium Aghia Paraskiewi4 nacisnęła​ powoli na hamulec. Samochód potoczył się jeszcze kilka metrów i posłusznie stanął. Deszcz nagle ustał, ale Klara nie była pewna, czy chce wysiąść. Ostatecznie uchyliła szybę samochodu i po chwili do środka wtargnęła odurzająca woń ziemi i igliwia. Upajała się przez chwilę ostrym, drażniącym nozdrza zapachem oddychającej greckiej ziemi. Macedonia​ pachniała inaczej niż wyspy Dodekanezu5. Klara​ kochała te strony, ale bała się złych wspomnień i chyba wolałaby nigdy tu nie wracać. Miała mieszane uczucia i była wściekła na Tasosa. Nie dość, że

zatelefonował i niepotrzebnie uprzedził Jorgosa o planach ściągnięcia jej na całe lato do Vurvuru6, to​ jeszcze, poza ogólnikami, niczego się od niego nie dowiedziała. Wtargnął w jej życie, zasiał niepokój i zanim zdążyła go wypytać o szczegóły prowadzonego śledztwa, zakończył rozmowę. — Wszystkiego​ się dowiesz na miejscu, jak przyjedziesz — burknął. — Nie będziemy tej sprawy omawiać przez telefon. Jestem w firmie. Dzwonię ze służbowego aparatu. Sama rozumiesz — uciął. Oczywiście​ zaraz po tej rozmowie pokłócili się z Jorgosem, choć Klara starała się tym razem wysłuchać pretensji męża ze zrozumieniem i uległością właściwą żonie Greka. Sytuacja ją przerosła, bo jak zwykle przesadzał. Początkowo mówił wyłącznie o tym, że jest nierozsądna i naraża swoje życie, zadając się z kryminalistami. Potem były wyrzuty, że mimo obietnic znowu zamierza współpracować z policją. Gdy padły gorzkie słowa o ich nieplanowanych i nienarodzonych, rzecz jasna przez nią, dzieciach, straciła cierpliwość. Mówili coraz głośniej, przekrzykiwali się w zapamiętaniu, a potem, jak zwykle, godzili się — w łóżku. Rozkosznie, długo i niespiesznie. Rano​ Jorgos był wykończony, ale humor już mu dopisywał. Spakował​ swoje rzeczy błyskawicznie, jak przystało na zawodowego marynarza. Szepnął jej do ucha schrypniętym głosem, że chętnie powtórzyłby

wczorajszą kłótnię i że ma pomysły na nowe sposoby pojednania. Przygarnął ją przy tym gwałtownie i tak mocno, że poczuła przez koszule nocną jego twarde, pięknie rzeźbione ciało. W drzwiach​ zatrzymał się na chwilę. — Kocham​ cię. Wiesz, że cię kocham. — Patrzył na nią rozpalonym wzrokiem. — Proszę cię, bądź ostrożna i nie daj się skrzywdzić. Zanim​ wyszedł i zniknął jak zwykle na długie miesiące, usłyszała kolejne wyznanie. Że już tęskni, a wpatrzone w nią oczy faktycznie wyglądały na… co najmniej stęsknione… Teraz​ Klara siedziała w samochodzie, w drodze na Półwysep Chalcydycki, i rozmyślała o Tasosie. Jego zachowanie, a szczególnie niechęć do rozmowy na temat śledztwa, które prowadził, a w którym i ona przecież miała uczestniczyć, były zastanawiające. „Skąd​ aż taka powściągliwość?” — trapiły ją różne domysły. Tasos​ był agentem Interpolu, z pochodzenia Grekiem. Przeważnie prowadził głośne i trudne sprawy. Śledztwa z jego udziałem zazwyczaj poprzedzały doniesienia prasowe. Tymczasem w mediach panował spokój, a Tasos przez telefon zdradził tylko półsłówkami, że sprawa jest nietypowa i grozi poważnym skandalem. „Cóż​ to z tajemnicza historia?” — zastanawiała się. — „W dodatku czeka mnie wyprawa do Vurvuru”. Kiedy​ usłyszała tę nazwę przez telefon, miała mętlik

głowie, a serce zatłukło się jej w piersiach jak oszalałe. Dzieciństwo i dużą część życia Klara spędziła w Grecji, właśnie w Vurvuru. Choć przywykła, żeby nie angażować się emocjonalnie w zadania powierzane jej przez agencję wywiadowczą, tym razem była podekscytowana. Nurtowała ją ciekawość, z powodu jakiej zagadki kryminalnej los rzuca ją w tamte strony. To​ w Vurvuru bowiem Klara pokochała Grecję i kulturę antyczną. Po ślubie, zgodnie z oczekiwaniami męża Greka, miała szczere intencje realizować się zawodowo jako hellenistka, ale życie chciało inaczej. Uzyskane w Polsce kwalifikacje policyjnego psychologa, znajomość miejscowych realiów i trzech języków obcych, a nade wszystko skłonność do ekstremalnych przeżyć, no i spotkanie Tasosa — zaważyły na jej losach. Dla agenta Interpolu, wychowanego i wykształconego w Anglii, po pierwszej wspólnej sprawie stała się niezbędnym uzupełnieniem. Choć mąż Klary, Jorgos, nie znosił Tasosa za wciąganie żony do pracy w policji i narażanie jej na niebezpieczeństwo — oficjalnie byli zaprzyjaźnieni. Ona była z Tasosem na tyle blisko, że często powierzał jej swoje sekrety. Teraz milczał jak zaklęty, ale dawał do zrozumienia, że gra toczy się o wysoką stawkę. Klarę zżerała ciekawość, a w tej chwili musiała w spokoju pomyśleć i zrobić jakiś plan. Była zmęczona. Spojrzała niechętnie na kierownicę i na tkwiące w stacyjce wozu kluczyki.

Krótka​ decyzja i znalazła się przed samochodem. Parking,​ na którym się zatrzymała, był duży i o tej porze zupełnie pusty, dlatego zaparkowała samochód tuż obok schodów prowadzących do podziemnego przejścia, łączącego dwie strony drogi. Zbiegła teraz po wyszczerbionych betonowych stopniach do tunelu. Po drugiej stronie ulicy, wchodząc na wielki wiszący most prowadzący do Sanktuarium Aghia Paraskiewi minęła zdziwionych jej wieczorną wizytą handlarzy dewocjonaliów. Nagle​ zawróciła, pognała w kierunku najbliższego, wciąż rozłożonego straganu i zaczęła z uwagą oglądać wystawiony towar. Z drewnianego stołu i z betonowych płyt pod nogami spoglądały na nią tandetne podobizny świętych, których imion od lat z trudem się uczyła. W kilku miejscach widać było przedstawioną w prawosławnej konwencji Madonnę z Dzieciątkiem. Ikon było mnóstwo i na większości straganów były identyczne. Gdzieniegdzie, kusiły nabazgrane w różnych językach reklamy — promocje widniejących obrazków po pięć, cztery, a nawet, w przypływie biznesowej determinacji, po trzy euro za sztukę. „Egzemplarz​ do wyboru, czyli dowolny” — proponowano rezolutnie. — Może​ ta? Aghios Nikolaos — jakaś ręka wskazała ikonę św. Mikołaja7. Klara​ żachnęła się. Podniosła głowę i uświadomiła sobie, że jest jedyną klientką. Sprzedawca przyglądał się

jej z uśmiechem, a Grecy wokół przysłuchiwali się rozmowie. Bezwiednie​ wyciągnęła rękę w kierunku Matki Boskiej z Dzieciątkiem. — Cudzoziemka! —​ wykrzyknął tryumfalnie sprzedawca i uśmiechnął się szeroko, nie do niej, a do kolegów. — Tak?​ A to dlaczego? — zapytała zaczepnie. — Cudzoziemcy​ kupują wyłącznie Madonnę. Poza tym, ten twój akcent… — wyraźnie popisywał się przed kolegami. — Pięknie​ mówi po grecku, czego się czepiasz dziewczyny — ktoś natychmiast stanął w jej obronie. — A…​ a skąd jesteś? — zażywny staruszek już zmierzał w jej kierunku. Sytuacja​ przybierała niechciany przez Klarę obrót. Żeby uniknąć odpowiedzi, zrobiła głupkowatą minę, jakby nie dosłyszała pytania. „Oho,​ zaczyna się — pomyślała spanikowana. — Z ich wrodzoną ciekawością nie jest w stanie konkurować nawet późna godzina. Trzeba się natychmiast stąd wynosić”. — Daj​ mi Madonnę z Dzieciątkiem — powiedziała szybko do sprzedawcy. — Taką, jaką podarowałbyś własnej… — zamilkła nagle. Nie wiedziała, jakiego słowa użyć. — Matce? —​ dokończył za nią. — Komuś​ bliskiemu — dopowiedziała wymijająco.

Czuła przy tym, jak przez jej twarz przeszedł nerwowy skurcz. — Starszej​ kobiecie? — drążył temat, ale w końcu, nie czekając na odpowiedź, wszedł na zaplecze straganu. Po​ chwili wrócił. — Może​ być taka? — podał jej ładną, ręcznie malowaną ikonę w bordowo-złotych barwach. — Jak​ dla ciebie — taksował ją spojrzeniem — za dwieście pięćdziesiąt euro. „Sądząc​ po cenie, robię piorunujące wrażenie” — pomyślała zgryźliwie Klara. — Niech​ będzie. Dodaj jeszcze i to — wybrała trzy cienkie świece i zapłaciła. Zakończyła​ transakcję i nie czekając na kolejne pytania, pośpiesznie skierowała się znowu na wiszący most. W sanktuarium zapaliła świece i wbiła je z namaszczeniem do piasku w świeczniku, a potem usiadła w pobliżu templonu8. Lubiła​ przesiadywać i rozmyślać w cerkwi, dlatego teraz poczuła się prawie jak w domu. Usiłowała się nawet pomodlić, ale zupełnie nie mogła zebrać myśli. Patrzyła więc w migocący płomień świec i wspominała. Przez całą drogę miała przed oczyma osobę, w intencji której płonęły teraz świeczki. Klara rozpamiętywała bolesne zdarzenia, które dzisiaj, kiedy po latach wracała do Vurvuru, wolałaby wymazać z pamięci. Tasos nie miał pojęcia, jak szokujące było dla Klary ulokowanie ich obojga, po przyjedzie w te strony, w Villi Rosa. W jak kłopotliwej

postawiono ją sytuacji. Niepokój Klary budziło nie tylko śledztwo, w którym miała uczestniczyć. W Vurvuru czyhały na nią upiory przeszłości, o których, jak dotąd, udawało się jej zapomnieć. * * * Dopiero​ późnym wieczorem minęła Saloniki, stolicę greckiej Macedonii, i skierowała się na Półwysep Chalcydycki9. Kiedy​ wjechała na środkowy „palec” półwyspu, Sithonię10, było​ już całkiem ciemno. Droga była niezbyt przyjemna, ale na szczęście dość krótka. Klara mijała charakterystyczne dla tych obszarów tereny bujnej zieleni. W światłach samochodu migały najpierw drzewa sosnowe, których było tu mnóstwo, a potem gaje oliwne. Kiedy dotarła wreszcie na wzgórze z panoramą malowniczej osady Vurvuru, poświata księżyca otulała miasteczko i okolicę. Nic nie było widać. — Jaka​ szkoda — mruknęła do siebie. Vurvuru​ najpiękniej wyglądało właśnie z tego miejsca, kiedy patrzyło się na nie w dzień i z góry. Położone w zatoce o turkusowej barwie wody, na wprost dziewięciu wysepek otaczających największą, wyspę Diaphoro, było rajem jej dzieciństwa. Widok,​ który się stąd roztaczał za dnia, trudno było zapomnieć. Pamiętała tę panoramę doskonale przez cały ten czas, gdy jej tutaj nie było. To znaczy, przez całe dorosłe życie. Melina​ i Tasos czekali na nią na trawniku przed

domem. Tak jak się spodziewała. Siedzieli​ przy niewielkim stole ogrodowym i głośnio rozprawiali, wymachując rękoma. Na odgłos silnika zamilkli. Odwrócili się w kierunku samochodu i spokojnie czekali, aż zaparkuje. Oświetlony​ pensjonat Villa Rosa, zatopiony w kwitnących pnączach róż, wśród wysokich palm, wydał się jej całkiem obcy. Po licznych przebudowach i remontach prezentował się okazale, ale nie przywoływał żadnych wspomnień. Klara​ była rozczarowana. Przez całą drogę obawiała się momentu, kiedy zobaczy ten dom, a teraz nic nie czuła. Tasos wstał i z szeroko rozłożonymi rękoma wyszedł jej na spotkanie. — Τι κάνεiς​ Κλάρα? Είσαι καλά?11 — Objął​ ją i jak piórko podniósł do góry. — Καλά, καλά12, już​ wystarczy, bo mnie udusisz — jęknęła. Najwyraźniej jestem ci bardzo potrzebna. Od roku się nie odzywasz, a tu proszę, co za wylewność — zrzędziła demonstracyjnie. — Tak, ja też się za tobą stęskniłam. — Cmoknęła go w policzek. — Kiedy przyjechałeś z Londynu? — Jestem​ tu już jakiś czas. — Popatrzyli na siebie porozumiewawczo. — Aż​ tak kiepsko jest z tym śledztwem, że zaklęcia i domniemania psychologiczne są niezbędne? W odpowiedzi​ pokiwał głową i delikatnie pociągnął

ją w głąb ogrodu. Na​ trawniku, pod parasolem przeciwsłonecznym, siedziała przy stoliku Melina. Przyglądała się ich powitaniu, nie ruszając się z miejsca. Jak zwykle paliła papierosa. Teraz wstała, zgniotła w popielniczce połówkę niedopalonej karelii13 i powoli​ kołysząc biodrami, podeszła do Klary. — Witaj,​ moja mała. — Patrzyła na nią roześmianymi oczyma. Zanim​ Klara zdążyła się odezwać, zatonęła w przepastnych, silnych ramionach przyjaciółki swojej matki. Melina​ nic się nie zmieniła. Była duża, pulchna i pachniała tak samo, jak przed laty. Perfumami Chanel 5 i papierosami. Nawet sukienkę miała identyczną — czarną i prostą. Czerwona opaska, którą niedbale przewiązała włosy, spadała jej końcami aż do ramion. Odsłaniała piękną, opaloną twarz, z lekko garbatym nosem i wiecznie roześmianymi oczyma. Kolorowe​ przepaski we włosach i markowe torby były nieodłącznym elementem jej image’u, wyróżniały​ ją. Melina uzupełniała nimi swój strój, zawsze czarny, a zamawiała je u najlepszych kreatorów mody. Najpierw dobierała kolorowe dodatki ubioru, a potem stawała w drzwiach swojej garderoby i mawiała przekornie: „Już jestem gotowa, teraz tylko muszę się ubrać”. Nosiła​ też piękną biżuterię. Wyłącznie białe złoto i szlachetne kamienie. Klara podziwiała jej szyk i teraz

też przyłapała się na tym, że patrzy na nią z zachwytem dziecka. Była zła, że Melina zdaje sobie z tego sprawę. — Ano​ witaj, witaj — oswobodziła się wreszcie z uścisków gospodyni. — Wyglądasz wspaniale, czyli jak zwykle — Klara zaśmiała się nienaturalnie. — Ty​ też, kurczaku, wyglądasz pięknie. — Melina oglądała jej twarz z odległości kilku centymetrów. — Słowiański anioł — mrugnęła do Tasosa. — Dla tych niebieskich oczu i blond włosów niejeden Grek jest w stanie oszaleć. Ten twój Jorgos pozwala ci na takie eskapady? — Mówiąc to, obserwowała spod oka Tasosa. — Jesteśmy​ partnerskim małżeństwem, Melino — oburzyła się bez przekonania Klara. — Grek​ i partnerski związek. Ha, ha, ha… akurat. Czyżby w Grecji zaszły zmiany, o których nic nie wiem? — Melina śmiała się głośno i chrapliwie. — Jednym słowem, potrafiłaś go przekonać. Masz na to jakiś patent? — Mam.​ To znany patent. — Klara uśmiechnęła się do swoich myśli. „Najstarszy patent na świecie”. — Umieszczę​ cię w pokoju na poddaszu — spoważniała nagle Melina. — Dużo w nim zmieniłam — dodała prędko. — Nawet książki profesora przeniosłam na dół, do pokoju Nikosa. — Gabinet​ ojca z widokiem na lagunę i Athos14 będzie​ mój? — zapytała w odpowiedzi Klara. Podeszła​ i wreszcie pocałowała ją w policzek. — Powinnam​ była wrócić tu wcześniej. Kocham ten

dom, to miejsce i kocham ciebie — powiedziała nie patrząc na Melinę. W odpowiedzi​ gospodyni ogarnęła ją spojrzeniem pełnym ciepła. — Umówcie​ się na jutro. Klara powinna odpocząć. To była długa podróż — powiedziała nie do niej, a do Tasosa. Dotknęła potem jej ramienia jakby zamierzała jeszcze coś powiedzieć, ale nic nie dodała. — Wiesz​ gdzie jest klucz. Jeśli jesteś głodna, zajrzyj do kuchni — poradziła zanim zniknęła za oszklonymi drzwiami willi. ROZDZIAŁ​ II Pierwszy​ poranek w Villi Rosa Klara spędziła w samotności, na balkonie swojego apartamentu. Koło południa przyszła do niej Teodora. Przyniosła elliniko​ kafe15 z wodą​ i z lodem. Na widok przysłanej przez Melinę niańki Klara rozpłakała się jak dziecko. Starowinka wdrapała się zasapana na poddasze. Stanęła przed nią mała, krucha i zgarbiona. Tylko oczy emanujące poczuciem humoru błyszczały jej jak dawniej. — Jeszcze​ żyję, nie musisz mnie opłakiwać — ofuknęła ją. — Jeśli chcesz mi powiedzieć, że dobrze wyglądam — przymrużyła jedno oko, a twarz jeszcze bardziej jej się pomarszczyła — daruj sobie. W moim wieku wygląd jest bez znaczenia. Jakaś ty chuda, musimy

cię odkarmić — zaczęła obmacywać Klarę jak hodowlanego kurczaka. „Nie​ daj Boże” — pomyślała Klara, dumna z efektów swojej ostatniej diety. Podeszła do walizki i wyciągnęła kupioną przed Sanktuarium Aghia Paraskiewi ikonę. — Kupiłam ją dla ciebie — skłamała bez zająknienia i podała staruszce obraz. Sama​ nie potrafiła zrozumieć, jak mogła kupić taki niedorzeczny prezent dla tryskającej seksem Meliny. Zupełnie błędnie wyobraziła sobie przyjaciółkę rodziców po dziesięciu latach jako stateczną panią w średnim wieku. Tymczasem Melina była wciąż piękna. Nie zmieniła się ani jej twarz, ani sylwetka. Wciąż balansowała na granicy solidnej nadwagi, zachowując figurę, którą pożerał wzrokiem każdy mężczyzna. Kipiała seksem. To niewiarygodne, ale Klara na własne oczy widziała, jakim wygłodniałym spojrzeniem taksował ją wczoraj o dwadzieścia lat młodszy Tasos. Mężczyźni w jej towarzystwie dostawali małpiego rozumu. Pewnie i teraz, na ulicy, oglądali się, żeby musnąć spojrzeniem jej pośladki, biust i aksamitną skórę dekoltu. Patrząc​ na niedoszły prezent dla niej w powykręcanych reumatyzmem rękach Teodory, Klara poczuła się jak skończona idiotka. — To​ zbyt drogie, Klaruniu — wzruszona staruszka wzbraniała się przyjąć ikonę. — Jest​ dla ciebie, nianiu. Nie ma tutaj nikogo innego,

komu chciałabym ją podarować — tłumaczyła staruszce zgodnie z prawdą, odprowadzając ją do drzwi. Kiedy​ została sama, znowu wyszła na balkon. Ogarnęła wzrokiem lagunę i natychmiast pomyślała o ojcu. Błękitne niebo przenikające się na horyzoncie z granatowoturkusową wodą i widok zatoki z dziewięcioma wysepkami okalającymi okazałą Diaporo kojarzyły się jej zawsze z Vurvuru i z nim. Dopadły ją wspomnienia z dzieciństwa, kiedy godzinami przesiadywała w kucki na tym balkonie. On pracował w gabinecie, a ona czekała, aż się odezwie. Uwielbiała go i podziwiała, tak jak wszyscy. Przynajmniej kilka miesięcy w roku, kiedy matka wyjeżdżała na artystyczne tournée, Klara spędzała w Grecji, w Villi Rosa u boku ojca, wybitnego archeologa — teoretycznie. Naprawdę mieszkała tu sama, pod opieką niańki albo jego greckiej asystentki, Meliny. Czekała na nieliczne chwile, kiedy opuszczał wykopaliska w Olynthos16 i wracał​ do Vurvuru. Prawdę mówiąc, wydawało się, iż z trudem akceptował, że się wciąż koło niego kręci, a Klara wolałaby być jakąś tysiącletnią skorupą, żeby zasłużyć na jego uwagę, a nie małą, chudą dziewczynką. W dodatku wszyscy stąpali na palcach, kiedy pracował i tłumaczyli jej, że pan profesor jest kompletnie pochłonięty pracą. Że nic poza nauką dla niego nie istnieje i że powinna być z niego dumna. Chyba była. Nawet po latach łatwiej jej było wyobrazić sobie, że był dziwakiem, a nie po prostu złym ojcem.

Bywało​ też lepiej. Najczęściej, gdy chorowała, poświęcał jej więcej czasu i wymyślał dla niej bajki. Dzieci w Polsce oglądały w telewizji Kubusia Puchatka, a Klara wysłuchiwała opowieści o cyklopach i centaurach. Mitologię znała od A do Z, zanim nauczyła się pisać i czytać. Klasztory na półwyspie Athos były pałacami pięknej Heleny, a ojciec obiecywał jej, że kiedy dorośnie, pojadą tam razem. Teraz Klara wie, że kłamał. Żadnej obietnicy nie dotrzymał, a zanim skończyła osiemnaście lat, nagle zmarł. Pozostawił naukę i archeologię polską w nieutulonym żalu. Na niczym innym i tak mu chyba nie zależało. Długo tak myślała, jednak przed jego śmiercią przeżyła szok i wszystko w jej życiu się zmieniło. — Zamierzasz​ fruwać czy będziesz skakać? — usłyszała za plecami. — W Anglii​ wchodzi się bez pukania? — odpowiedziała pytaniem i zeszła z barierki balkonu. — Pukałem,​ i to nie raz — tłumaczył się Tasos. — No​ to trzeba było mi dać szansę na zaproszenie cię do środka. Teraz będziesz musiał poczekać, aż się ubiorę. — Jak​ dla mnie niekoniecznie — zażartował. — Zapomnij.​ Jorgos by mnie zabił. Rozumiesz? — najeżyła się Klara. — Nie​ rozumiem. A za co? — W tym​ kraju przebywanie w negliżu z mężczyzną tak przystojnym jak ty to prawie fizyczna zdrada.