mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Garwood Julie - Niewola

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Garwood Julie - Niewola.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 528 stron)

- 2 - Anglia, 1099 Zamierzali go zabić. Na środku opustoszałego zamkowego dziedzińca stał ołnierz z rękami przywiązanymi do słupa. Patrzył prosto przed siebie. Jego twarz me wyra ała adnych emocji. Ignorował wrogów. Jeniec nie okazał najmniejszego oporu. Bez słowa protestu, bez szamotania pozwolił, eby związano go w pasie. Zdjęto z niego bogaty, obszyty futrem zimowy płaszcz, cię ką kolczugę, bawełnianą koszulę, pończochy i wysokie buty. Wszystko to poło ono przed nim na zamarzniętej ziemi. Intencje wrogów były jasne. ołnierz umrze, ale na jego ciele nie będzie adnych nowych ran poza odniesionymi w bitwie. Zamarzając na śmierć na oczach gawiedzi, jeniec będzie widział tu obok siebie ciepłe ubrania. Otoczyło go dwunastu mę czyzn. Dla dodania sobie odwagi obna yli miecze i okrą yli go wykrzykując obelgi i drwiny. Mimo e nosili wysokie buty, przytupywali, eby nie zmarznąć w ostrym, mroźnym powietrzu. Zachowywali jednak bezpieczną odległość, na wypadek gdyby ich potulny jeniec zmienił zamiary, uwolnił się i zaatakował. Nie mieli

- 3 - najmniejszych wątpliwości, e jest do tego zdolny. O jego herkulesowej sile krą yły legendy. Niektórzy z nich na własne oczy widzieli jego bitewne wyczyny. Trzymali więc miecze w pogotowiu, na wypadek gdyby udało mu się zerwać więzy. Mo liwe, e i wówczas zdołałby wysłać na tamten świat co najmniej czterech z nich. Dowódca tej dwunastki jeszcze nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Pojmali Wilka i wkrótce będą świadkami jego śmierci. Có za niesłychany błąd popełnił ich jeniec. Wszechwładny Duncan, baron Wexton, wjechał do fortecy nieprzyjaciela zupełnie sam i nieuzbrojony. Wierzył niemądrze, e Louddon, baron równy mu tytułem i majątkiem, dotrzyma czasowego zawieszenia broni. Zapewne wierzył w moc swej reputacji, pomyślał dowódca. Musiał naprawdę uwa ać siebie za tak niepokonanego, jak przesadnie głosiły opowieści bitewne. Z pewnością dlatego tak niefrasobliwie podchodził do opresji, w której się obecnie znajdował. Niespokojne myśli towarzyszyły dowódcy, kiedy obserwował więźnia. Rozebrali jeńca, tym samym pozbawiając go dostojeństwa. Podarli na strzępy niebiesko—biały herb świadczący o tytule i splendorze, aby nie pozostawić śladu po szlachectwie tego człowieka. Baron Louddon chciał, eby jeniec zmarł bez poszanowania godności i honoru. Prawie nagi wojownik przyjął jednak tak dumną postawę, i w aden sposób nie spełniał oczekiwań Louddona. Jeniec nie zachowywał się jak

- 4 - człowiek, który ma umrzeć. Co więcej, nie błagał o ycie ani nie prosił o szybki koniec. Mało tego, wcale nie wyglądał na umierającego. Skóra mu nie zsiniała ani nie pokryła się gęsią skórką. Była opalona i zahartowana wiatrem. Do licha! On nawet nie dr ał. Rozebrany szlachcic nawet bez dodających splendoru szat pozostał dumnym panem, spoglądającym twardo, bez strachu, dokładnie tak, jak opowiadały o nim legendy. Mieli przed oczami prawdziwego Wilka. Przestali pokrzykiwać. Teraz na podwórzu słychać było tylko wycie wiatru. Dowódca spostrzegł, e jego ludzie odsunęli się trochę dalej. Wszyscy wbili wzrok w ziemię. Nie mógł ich za to winić. Sam tak e bał się patrzeć wojownikowi prosto w oczy. Baron Duncan, pan na Wexton, co najmniej o głowę przewy szał najwy szego z ołnierzy. Był potę nie i proporcjonalnie zbudowanym smukłym mę czyzną o muskularnych ramionach i udach. Cała jego postawa, mimo rozstawionych długich i mocnych nóg przywiązanych do słupa, sugerowała, e zdolny jest zabić ich wszystkich je eli tylko zechce. Zapadał zmrok, a wraz z nim biała zasłona śniegu. ołnierze zaczęli narzekać na pogodę. — Nie mogą od nas wymagać, ebyśmy razem z nim zamarzli na śmierć — poskar ył się cicho jeden z nich. — On nie umrze nawet za kilka godzin — dodał inny. — Baron Louddon odjechał stąd ju dobrą godzinę temu. Nie wie, czy jeszcze tu stoimy, czy nie.

- 5 - Pozostali z zapałem skinęli głowami. Utyskiwania ołnierzy dotarły do uszu dowódcy. Zimno równie jemu dało się we znaki. On tak e był coraz bardziej zaniepokojony; do tej chwili był przekonany, e baron Wexton nie ró ni się od innych ludzi. Był pewien, e uda mu się go złamać i e jeniec powinien ju wyć z bólu i rozpaczy. Pewność siebie tego człowieka doprowadzała go do furii. Na Boga! On patrzył na nich jakby był znudzony. Dowódca musiał przyznać sam przed sobą, e nie docenił przeciwnika. Nie przyszło mu to łatwo i wzbudziło jeszcze większą wściekłość. Jego stopy w grubych, skórzanych butach dosłownie zamarzły, a przecie baron Duncan stał boso na ziemi i nawet na chwilę nie zmienił pozycji. Mo liwe, e wszystkie legendy o nim były prawdziwe. Dowódca zganił się za to, e jest przesądny, i wydał rozkaz wycofania się do budynku. Kiedy ostatni z jego ludzi odszedł, wasal Louddona sprawdził, czy sznury są dobrze związane, i stanął naprzeciw więźnia. — Mówią, e jesteś przebiegły jak wilk, ale jesteś tylko człowiekiem i wkrótce umrzesz jak człowiek. Louddon nie chce maczać ostrza w twojej krwi. Rano zawieziemy twoje ciało daleko stąd. Nikt nie będzie mógł udowodnić, e to sprawka Louddona. — Dowódca wysyczał ostatnie słowa, doprowadzony do szału brakiem jakiejkolwiek reakcji ze strony jeńca. Po chwili dodał: — Gdyby dano mi wolną rękę, wyrwałbym ci serce i zrobił z tym koniec. — Zebrał ślinę i splunął prosto w twarz wojownika, w nadziei, e ta nowa zniewaga wywoła reakcję.

- 6 - I wówczas jeniec wolno opuścił na niego wzrok. Ich spojrzenia się spotkały. Dowódca popatrzył w te oczy i głośno przełknął. Z przera eniem odwrócił głowę. Zrobił znak krzy a, by odpędzić mroczną obietnicę, jaką wyczytał w szarych oczach wojownika. Wymamrotał, e jedynie wypełnia wolę swojego pana, po czym pobiegł w kierunku zamku. Ukryta w cieniu murów Madelyne obserwowała ich. Odczekała kilka minut, by upewnić się, i aden z ołnierzy jej brata nie zamierza wrócić. Wykorzystała ten czas na zebranie całej odwagi potrzebnej do przeprowadzenia swego planu. Ryzyko było ogromne, w głębi serca wiedziała jednak, e nie ma wyboru. Była jedynym człowiekiem, który mógł go ocalić. Czuła, e musi to zrobić, choć zdawała sobie sprawę, e jeśli ktoś odkryje jej czyn, czeka ją śmierć. Dr ała, lecz szła szybko i zdecydowanie. Wkrótce zrobi wszystko i uspokoi się. Znajdzie mnóstwo czasu na zamartwianie się swym postępkiem, kiedy więzień będzie wolny. Od stóp do głów okrywała ją czarna peleryna i baron nie dostrzegł dziewczyny do chwili, gdy znalazła się tu przed nim. Gwałtowny podmuch zrzucił jej kaptur z głowy i na szczupłe ramiona opadła fala jasno—kasztanowych włosów. Odrzuciła je do tyłu i popatrzyła na jeńca. Przez chwilę baron sądził, e wyobraźnia płata mu figla. Potrząsnął głową eby odrzucić tę wizję. Wówczas usłyszał jej głos i ju wiedział, e to, co widzi, nie jest grą wyobraźni. — Za chwilę cię uwolnię. Módl się, eby nikt nas nie usłyszał, zanim stąd odejdziemy.

- 7 - Nie wierzył własnym uszom. Głos wybawczyni był czysty jak dźwięk harfy i kojący jak ciepły letni dzień. Duncan zamknął oczy starając się pohamować okrzyk radości. Miał ochotę wydać okrzyk bojowy, ale porzucił ten zamiar. Postanowił poczekać jeszcze chwilę, a jego wybawczyni odkryje swoje prawdziwe zamiary. Poczuł zapach ró . Kiedy wdychał słodką woń, doszedł do wniosku, e z pewnością z powodu mrozu ma omamy. Ró e w środku zimy, anioł wewnątrz fortecy będącej czyśćcem. Nie miało to adnego sensu, jednak dziewczyna pachniała wiosennymi kwiatami i wyglądała jak niebiańskie zjawisko. Ponownie potrząsnął głową. Wiedział dokładnie, kim ona jest. Opis, jaki mu przekazano zgadzał się w ka dym szczególe, ale był równie bałamutny. Mówiono, e siostra Louddona jest średniego wzrostu, ma kasztanowe włosy i niebieskie oczy. Mówiono te , e miło na nią spojrzeć. Patrząc na nią stwierdził, e to fałszywa informacja. Siostra tego diabła nie była ani miła, ani ładna. Była skończoną pięknością. Sznury zostały rozwiązane i Duncan poczuł, e ma wolne ręce. Stał w miejscu, starannie ukrywając wra enie, jakie wywarła na nim dziewczyna. Uśmiechnęła się i schyliła, by zebrać jego odzienie. Strach parali ował jej ruchy. Potknęła się, próbując się wyprostować i wstać. Potem znów zwróciła się do Duncana. — Chodź za mną — powiedziała. Nie poruszył się; nadal stał czekając i obserwując ją. Widząc jego wahanie, Madelyne zmarszczyła brwi. Pomyślała, e parali ujący mróz odebrał mu zdolność myślenia. Jedną ręką

- 8 - przycisnęła ubranie jeńca do piersi, mocno ściskając cię kie buty; drugą objęła go w pasie. — Oprzyj się o mnie — szepnęła. — Pomogę ci, obiecuję. Ale musimy się spieszyć — powiedziała ze strachem i wbiła wzrok w zamkową bramę. Ocknął się. Chciał powiedzieć, e nie muszą się ukrywać, poniewa jego ludzie w tej właśnie chwili wdzierają się na mury, ale zmienił zamiar. Im mniej wiedziała, tym większą będzie miał przewagę, kiedy nadejdzie właściwy czas. Ledwo sięgała mu do ramienia, ale mę nie usiłowała przyjąć na siebie część jego cię aru, ujmując go za rękę i przerzucając ją sobie przez ramię. — Pójdziemy do pokoi gościnnych dla księ y, przy kaplicy — szepnęła. — To jedyne miejsce, gdzie nie będą nas szukać. Wojownik nie zwracał uwagi na to, co mówiła. Skierował spojrzenie na szczyt północnego muru. Księ yc w nowiu rzucał bladą i tajemniczą poświatę na biały śnieg i oświetlił sylwetki jego ołnierzy wspinających się na mur. aden dźwięk nie towarzyszył poruszającym się postaciom, ustawiającym się wzdłu drewnianej balustradki okalającej szczyt muru. Baron z zadowoleniem skinął głową. ołnierze Louddona byli równie głupi jak ich pan. Przenikliwe zimno wpędziło stra ników pilnujących bramy do środka, a mury pozostały bez osłony, łatwe do zdobycia. Nieprzyjaciel ujawnił swoją słabość. I zginie. Jeszcze mocniej oparł się na wybawczyni, a jednocześnie rozprostował ręce, by rozruszać zdrętwiałe palce. Prawie nie

- 9 - czuł stóp. Wiedział, e to zły znak, ale teraz nic na to nie mógł poradzić. Usłyszał cichy gwizd. Uniósł rękę wysoko nad głowę, dając sygnał do czekania. Spojrzał na towarzyszkę, eby sprawdzić, czy widziała jego gest. Gdyby okazała, e wie, co się dzieje, drugą ręką zasłoniłby jej usta. Ona jednak zajęta była zmaganiem się z utrzymaniem cię aru jego ciała i najwyraźniej zupełnie me zdawała sobie sprawy, e wtargnięto do jej domu. Doszli do wąskich drzwi i Madelyne, przekonana, e jeniec jest zupełnie wyczerpany, usiłowała oprzeć go o kamienny mur, a równocześnie otworzyć drzwi. Pojąwszy jej intencję, baron sam oparł się o mur i patrzył, jak dziewczyna walczy z oblodzonym łańcuchem. Kiedy zdołała wreszcie otworzyć drzwi, wzięła go za rękę i poprowadziła w ciemnościach; owiał ich podmuch lodowatego powietrza. Szli długim, wilgotnym korytarzem zakończonym następnymi drzwiami. Madelyne szybko je otworzyła i wepchnęła go do środka. Pokój, w którym się znaleźli, nie miał okien, lecz oświetlało go kilka świec dając wra enie ciepła. Powietrze było zatęchłe. Drewnianą podłogę pokrywał kurz; z belkowanego niskiego sufitu zwisały potę ne pajęczyny. Na hakach wisiało kilka kolorowych, odświętnych szat u ywanych przez odwiedzających kaplicę księ y. Na samym środku le ał materac, tu obok dwa grube koce. Madelyne zamknęła drzwi na skobel i odetchnęła z ulgą. Na jakiś czas byli bezpieczni. Skinęła na Duncana, eby usiadł na materacu.

- 10 - — Kiedy zobaczyłam, co oni z tobą robią, przygotowałam tę komnatę — wyjaśniła podając mu ubranie. — Mam na imię Madelyne i jestem... — Chciała wyjaśnić pokrewieństwo z własnym bratem, Louddonem, ale urwała w pół słowa. — Zostanę z tobą do pierwszego brzasku, a potem wyprowadzę cię stąd ukrytym przejściem. Nawet Louddon nie wie o jego istnieniu. Baron usiadł i podwinął nogi pod siebie. Wkładając koszulę obserwował dziewczynę. Pomyślał sobie, e ten jej akt odwagi skomplikuje mu ycie. Zastanawiał się, jak by zareagowała, gdyby dowiedziała się o jego prawdziwym planie, ale uznał, e nie mo e go zmienić. Kiedy w końcu nało ył kolczugę, Madelyne okryła mu plecy i ramiona kocem i uklękła przed nim. Odchyliła się do tyłu na piętach, dając mu znak, eby rozprostował nogi. Kiedy spełnił jej yczenie, obejrzała mu stopy, z troską marszcząc brwi. Sięgnął po buty, ale Madelyne przytrzymała go za rękę. — Najpierw musimy ogrzać ci stopy — powiedziała. Przez chwilę zastanawiała się, jak najszybciej przywrócić ycie zdrętwiałym kończynom. Pochyliła głowę, kryjąc twarz przed badawczym wzrokiem wojownika. Podniosła drugi koc i zaczęła owijać mu stopy, ale po chwili potrząsnęła głową i zrezygnowała z tego zamiaru. Bez słowa wyjaśnienia rzuciła mu na nogi koc, po czym zdjęła płaszcz i powoli zaczęła podciągać nad kolana kremową tunikę. Pleciony skórzany pas i ozdobna pochwa na sztylet zaplątały się w ciemnozieloną suknię, więc wyjęła je i rzuciła na ziemię.

- 11 - Zdumiony jej dziwnym zachowaniem oczekiwał wyjaśnień, ale Madelyne nie powiedziała ani słowa. Ponownie westchnęła, złapała go za nogi, szybko wsunęła jego stopy pod suknię i przytuliła je do ciepłego brzucha. Syknęła głośno, kiedy jej rozgrzane ciało zetknęło się z lodowatą stopą. Zagarnęła suknię i objęła ramionami, ściskając przez nią jego zamarznięte nogi. Ramiona zaczęły jej dr eć i wojownik odniósł wra enie, e wyciąga z niego zimno i bierze je w siebie. Byt to najbardziej pozbawiony egoizmu czyn, jaki widział. Ciepło szybko wracało mu do stóp. Czuł, jakby w podeszwy wbijano mu tysiąc sztyletów. Stopy płonęły mu tak, e nie mógł tego znieść. Próbował zmienić pozycję, ale dziewczyna na to me pozwoliła, przytrzymując mu nogi z zadziwiającą siłą. — Je eli cię boli, to dobry znak — wyszeptała bardzo cicho. — Wkrótce przestanie. Ciesz się z tego, e w ogóle coś czujesz — dodała. Nagana w jej głosie zdumiała Duncana. Pytająco uniósł brwi. Madelyne w tej samej chwili podniosła wzrok. Dostrzegła to nieme pytanie. — Nie doprowadziłbyś się do takiego stanu, gdybyś był ostro niejszy — wyjaśniła szybko. — Pozostaje jedynie nadzieja, e dobrze zapamiętasz dzisiejszą lekcję. Drugi raz nie zdołam cię uratować. — Spróbowała się uśmiechnąć, eby złagodzić ton wypowiedzi. — Wiem, e wierzyłeś w honorowe zachowanie Louddona. Na tym jednak polegał twój błąd. Louddon nie wie, co to honor. Zapamiętaj to na przyszłość, a do yjesz następnego roku.

- 12 - Opuściła wzrok i pogrą yła się w rozmyślaniach o cenie, jaką przyjdzie jej zapłacić za uwolnienie wroga brata. Niewiele czasu zajmie Louddonowi odkrycie, kto stał za ucieczką barona. Madelyne odmówiła modlitwę dziękczynną za to, e Louddon wyjechał z zamku. Dało jej to dodatkowy czas na opracowanie planu ucieczki. Najpierw nale ało zatroszczyć się o barona. Kiedy ju znajdzie się daleko i będzie bezpieczny, będzie miała czas martwić się o skutki swego zuchwałego czynu. Teraz zdecydowanie odsunęła takie myśli. — Zrobiłam, co mogłam — powiedziała cicho do siebie, i w tych słowach zabrzmiała nie tylko stanowczość, ale i strach. Baron nie komentował jej słów, a ona nic więcej me dodała. Zapadła cisza jak przed burzą. Madelyne pragnęła, by coś powiedział, cokolwiek, co zmniejszyłoby jej niepokój. Była za enowana tak intymną bliskością jego stóp. Wiedziała, e gdyby lekko przesunął palce, dotknąłby jej piersi. Myśl o tym wywołała u niej rumieniec. Zerknęła na niego, eby sprawdzić, jak reaguje na jej dziwaczne metody leczenia. Czekał na jej spojrzenie i szybko je pochwycił. Pomyślał, e ma oczy błękitne jak niebo w najpiękniejszy słoneczny dzień. Zauwa ył tak e, e w niczym nie przypomina swojego brata. Upomniał się w duchu, e przecie wygląd zewnętrzny o niczym nie świadczy, mimo e poczuł się zahipnotyzowany tym czarującym, niewinnym spojrzeniem. Powtarzał sobie, e ona jest przecie siostrą wroga, niczym więcej, niczym mniej. Piękna czy nie, była jego przynętą, jego zasadzką na demona. Patrząc w jego oczy Madelyne pomyślała, e są szare i zimne

- 13 - jak jej sztylet. Jego twarz wydawała się wyciosana w kamieniu. Nie malowały się na niej adne uczucia, adne emocje. Włosy miał ciemnobrązowe, bardzo długie i lekko kręcone, ale nie dodawały miękkości jego rysom. Usta ostro zarysowane, a podbródek zbyt kanciasty. Zauwa yła te , e w kącikach oczu nie ma adnych zmarszczek. Nie wyglądał na człowieka skłonnego do uśmiechu. Nie, on nie umie się śmiać, pomyślała z lękiem. Sprawiał wra enie tak twardego i zimnego, jak wymagała jego pozycja. Przede wszystkim był wojownikiem, dopiero potem baronem. W jego yciu nie było więc miejsca na śmiech. W tej samej chwili zrozumiała, e nie ma najmniejszego pojęcia o tym, co dzieje się w jego umyśle. Zmartwiła się, e nie wie, o czym on myśli. Zakasłała, by ukryć zmieszanie, i zaczęła się zastanawiać, jak nawiązać rozmowę. To, e on przemówi pierwszy, wydawało się mało prawdopodobne. — Postanowiłeś sam stawić czoło Louddonowi? — zapytała. Długo czekała na odpowiedź. Westchnęła w końcu, poirytowana. Ten wojownik jest tak samo niegrzeczny, jak okazał się głupi, powiedziała sobie. Uratowała mu ycie i nie doczekała się słowa podziękowania. Jego maniery pasowały do wyglądu i reputacji. Bała się go. Uświadomienie sobie tego faktu zdenerwowało ją. Skarciła samą siebie za to, e takie na niej wywarł wra enie. Pomyślała, e sama zachowuje się równie głupio. Ten mę czyzna nie powiedział ani słowa, a ona dr ała jak dziecko.

- 14 - Pomyślała, e takie wra enie wywiera jego osobowość. W tej małej komnacie jego obecność strasznie ją przytłaczała. — Nie myśl o powrocie tutaj. To byłby błąd. Następnym razem Louddon z pewnością cię zabije. Wojownik nie odpowiedział. Poruszył się i powoli zaczął wysuwać stopy z ciepła, które mu ofiarowała. Umyślnie dotknął wra liwej skóry w okolicy jej pachwin. Madelyne nadal przed nim klęczała. Opuściła wzrok, gdy zaczął nakładać pończochy i buty. Kiedy skończył, wolno uniósł pleciony pas, który przedtem zdjęła, i podał go jej. Madelyne odruchowo wyciągnęła obie ręce. Uśmiechnęła się na myśl, e sposób, w jaki to zrobił, przypominał oferowanie zawieszenia broni lub pokój, i czekała, a baron wypowie słowa podziękowania. On tymczasem z kocią zręcznością złapał ją za lewą rękę i związał ją pasem. Zanim zdołała pomyśleć o wyszarpnięciu dłoni, zrobił pętlę wokół nadgarstka i związał razem jej obie ręce. Madelyne w osłupieniu najpierw popatrzyła na własne ręce, potem na niego. Była zupełnie zaskoczona. Wyraz jego twarzy sprawił, e po plecach przebiegł jej dreszcz. Potrząsnęła głową, jakby chciała zaprzeczyć temu. I wówczas wojownik przemówił: — Nie po Louddona, Madelyne. Przybyłem po Ciebie!

- 15 - — Czy ty oszalałeś? — wyszeptała Madelyne. W jej głosie słychać było zdumienie. Baron nie odpowiedział, ale groźne spojrzenie, którym ją obrzucił, sugerowało, jak niewiele obchodzi go jej pytanie. Szarpnięciem poderwał ją z klęczek i przytrzymał za ramiona, eby nie straciła równowagi. Dziwne, ale jego dotyk był łagodny jak na mę czyznę tej postury, pomyślała, co jeszcze bardziej ją zmieszało. Nie mogła jednak zrozumieć, czemu zachował się tak podstępnie. Był jeńcem, a ona jego wybawicielką. Przecie musiał zdawać sobie z tego sprawę. Ryzykowała dla niego ycie. Dobry Bo e, dotykała jego stóp, ogrzała go, zrobiła dla niego wszystko, co mogła. Teraz górował nad nią. Okazał się barbarzyńcą. Wyglądał bardzo dziko, co pasowało do jego ogromnego wzrostu. Czuła promieniującą od niego moc, tak wielką i parzącą jak dotknięcie rozgrzanego pogrzebacza. Ze wszystkich sił starała się nie dr eć pod spojrzeniem jego lodowatych, szarych oczu. Wiedziała, e on to widzi. Opacznie pojął jej reakcję i sięgnął po jej płaszcz. Gdy okrywał jej ramiona, przesunął dłonią po piersiach. Pomyślała, e zrobił to niechcący, odruchowo cofnęła się jednak i przytrzymała z przodu płaszcz. Spojrzenie barona stało się jeszcze bardziej mroczne. Złapał ją za rękę i poprowadził przez

- 16 - ciemny korytarz. Musiała biec, eby dotrzymać mu kroku i eby nie ciągnął jej za sobą. — Dlaczego chcesz bić się z ludźmi Louddona? Przecie nie ma takiej potrzeby? Baron nie odpowiedział, ale nie onieśmieliło to Madelyne. Ten wojownik szedł prosto na pewną śmierć. Czuła, e musi go powstrzymać. — Baronie, proszę, nie rób tego. Posłuchaj mnie. Mróz odjął ci rozum. Oni cię zabiją. Usiłowała go zatrzymać, u ywając całej swojej siły, ale on nawet nie zwolnił kroku. Na litość boska, jak miała go powstrzymać? Doszli do cię kich drzwi prowadzących na dziedziniec. Baron pchnął je tak mocno, e wyskoczyły z zawiasów i rozleciały się w kawałki uderzając w kamienny mur. Madelyne została wyciągnięta prosto w lodowaty wiatr, który uderzył w nią z całej siły. Myśl, e ten mę czyzna, którego niecałą godzinę temu uwolniła z więzów, oszalał, w tej chwili wydała się jej kiepskim artem. On wcale nie był szalony. Dowód miała wszędzie dokoła. Ponad stu ołnierzy otoczyło wewnętrzny dziedziniec, następni wspinali się właśnie przez mur z szybkością wiatru, cicho jak złodzieje, a ka dy z nich nosił niebiesko—białe barwy barona Wextona. Widok ołnierzy tak przygnębił Madelyne, e nawet nie zauwa yła, i jej prześladowca zatrzymał się, eby popatrzeć na swoich ludzi zbierających się przed nim w coraz większej liczbie.

- 17 - Wpadła mu na plecy i eby nie utracić równowagi, odruchowo przytrzymała się jego kolczugi. Najmniejszym gestem nie okazał, e dostrzega jej obecność za plecami, mimo e trzymała się jego ubrania, jakby to była ostatnia deska ratunku. Madelyne wiedziała, e baron mo e uwa ać, i chowa się za nim, albo, co gorsza, umiera ze strachu. Nagle odwa yła się stanąć obok niego, by wszyscy ją ujrzeli. Sięgała mu do ramienia. Stała przy nim wyprostowana z uniesioną głową, próbując dopasować się do wyzywającej postawy barona. Modliła się przy tym, eby jej przera enie nie było widoczne. Bo e, jak się bała. Mówiąc prawdę, nie bała się śmierci, bała się tego, co mo e ją spotkać, zanim umrze. Lęk o to, jak się zachowa, przyprawiał ją o mdłości. Czy umrze szybko, czy te jej agonia będzie się przeciągała? Czy utraci starannie wypracowaną kontrolę nad sobą i w ostatnich minutach oka e tchórzostwo? Myśl o tym tak ją zmartwiła, e miała ochotę rzucić się na ołnierzy, by jak najszybciej przeszyło ją ostrze. Jednak e błaganie o szybką śmierć tak e było tchórzostwem! W ten sposób potwierdzi opinię, jaką wydał jej brat. Baron Wexton nie miał najmniejszego pojęcia, jakie to myśli przebiegają przez głowę jego branki. Popatrzył właśnie na nią i pochwycił jej niezmącone spojrzenie. Zdumiało go, e dziewczyna wygląda tak spokojnie, niemal pogodnie, wiedział jednak, e wkrótce jej postawa się zmieni. Madelyne miała być świadkiem jego zemsty — miał zamiar rozpocząć od zrównania

- 18 - z ziemią jej domu. Nie miał wątpliwości, e będzie płakała i błagała o litość. Jeden z ołnierzy podbiegł i zatrzymał się przed baronem. Madelyne była pewna, e jest spokrewniony z jej prześladowcą. Miał identyczne ciemnobrązowe włosy, taką samą muskulaturę i niemal ten sam wysoki wzrost. Zignorował Madelyne i zwrócił się wprost do dowódcy. — Duncan? Dasz sygnał, czy mamy stać tutaj całą noc? Na imię miał Duncan. Dziwne, ale poznanie jego imienia nie pomogło jej w zwalczeniu strachu. Duncan — imię, które sprawiło, e wydał się jej jeszcze mniej ludzki. — No więc, bracie? — powtórnie zapytał ołnierz, odkrywając przed Madelyne stopień ich pokrewieństwa. Sądząc z wyglądu i braku blizn wojennych, ołnierz musiał być młodszym bratem barona. W tym momencie dostrzegł Madelyne. W jego oczach pojawiła się pogarda. Sprawiał wra enie, jakby chciał ją uderzyć. Rozzłoszczony, zrobił nawet krok do tyłu, chcąc pokazać, e zachowuje odpowiednią odległość, jakby była trędowatą. — Louddona nie ma tutaj, Gilardzie — powiedział Duncan do brata. Baron wypowiedział te słowa tak łagodnie, e Madelyne nagle nabrała nowej nadziei. — Zatem odjedziesz do domu, milordzie? — zapytała, patrząc mu prosto w oczy. Duncan nie odpowiedział. Ju chciała powtórzyć pytanie, lecz przeszkodziła jej litania wyzwisk wasala. Wbił wzrok w

- 19 - Madelyne i z całą mocą wyładował na niej swoją frustrację. Chocia nie rozumiała większości z tych grubiańskich krzyków, z pogardliwego wzroku Gilarda zorientowała się, e były grzeszne. Duncan ju miał przerwać tę dziecinną tyradę, kiedy poczuł, e Madelyne bierze go za rękę. Był tak zaskoczony, e nie wiedział, jak zareagować. Ścisnęła go tak mocno, e poczuł jej dr enie. Spojrzał na nią z góry. Patrzyła na Gilarda. Duncan potrząsnął głową. Wiedział, e jego brat nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo przera a Madelyne, ale wątpił, czy gdyby to wiedział, zachowałby się inaczej. Napastliwość Gilarda nagle rozgniewała Duncana. Madelyne była jego jeńcem, a nie przeciwnikiem, a im szybciej Gilard zrozumie, jak ma ją traktować, tym lepiej. — Dość! — rozkazał. — Louddon wyjechał. Twoje przekleństwa nie sprowadzą go z powrotem. Wyszarpnął rękę z jej dłoni. Gwałtownie otoczył ją ramieniem, co niemal zbiło ją z nóg, po czym przyciągnął ją do siebie. Gilard był tak zaskoczony tym demonstracyjnym wzięciem w opiekę, e jedynie patrzył na brata z otwartymi ustami. — Louddon zapewne wybrał drogę na południe, Gilardzie, w przeciwnym razie zauwa yłbyś go — powiedział Duncan. — Więc teraz wrócisz do domu? — Madelyne nie mogła powstrzymać się od powtórnego zadania tego pytania. Usiłowała ukryć brzmiącą w głosie nadzieję. — Następnym razem będziesz mógł wyzwać Louddona — dodała.

- 20 - Obydwaj bracia zwrócili na nią spojrzenie. aden nic nie powiedział, ale wyraz ich oczu mówił, e uwa ają ją za nienormalną. W Madelyne znowu zaczął wzbierać strach. Bezlitosne zimne spojrzenie oczu barona sprawiło, e ugięły się pod nią kolana. Szybko spuściła wzrok, zawstydzona do głębi, e okazała a taką słabość charakteru. — Nie oszalałam — powiedziała — ale przecie mo esz stąd odjechać i nikt cię nie pojmie. Duncan nic nie odpowiedział. Złapał ją za związane ręce i pociągnął w kierunku słupa, spod którego go uwolniła. Madelyne potknęła się dwa razy, gdy nogi trzęsły jej się ze strachu. Kiedy Duncan ją puścił, oparła się o ciosany drewniany pal, czekając na to, co ma się wydarzyć. Baron obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem. Zrozumiała, e rozkazuje jej pozostać na miejscu. Następnie odwrócił się, szerokimi plecami zasłaniając widok ołnierzy. Stanął w rozkroku, wsuwając potę ne dłonie za pas na biodrach. W jego postawie było jawne wyzwanie w stosunku do otaczających go ludzi. — Nikt jej nie tknie. Ona jest moja. — Potę ny głos Duncana powinien był zbudzić śpiących w zamku ołnierzy. Jednak e ludzie Louddona nie wypadli zaraz na dziedziniec. Madelyne pomyślała, e wściekły podmuch wiatru porwał i uniósł daleko głos barona. Duncan zaczął się oddalać. Madelyne szybko wyciągnęła rękę i złapała go za kolczugę. Stalowe kółka pokaleczyły jej palce. Skrzywiła się z bólu. Sama nie wiedziała, czy jest to reakcja na ostre krawędzie kółek, czy na złość

- 21 - barona. Odwrócił się. Stał teraz tak blisko, e dotykał jej piersi. Madelyne musiała unieść głowę, by spojrzeć mu w oczy. — Nie rozumiesz, baronie! — wybuchnęła. — Gdybyś tylko posłuchał, co mam do powiedzenia, zrozumiałbyś, jak głupi jest twój plan. — Jak głupi jest mój plan? — powtórzył zdumiony furią brzmiącą w jej głosie. Sam był zdziwiony, e chce wiedzieć, o czym ona mówi. Do licha, przecie to właściwie zniewaga. Za mniejsze rzeczy wysyłał ludzi do piekła. Jednak niewinny wyraz jej oczu i uczciwość brzmiąca w głosie powiedziały mu, e nie wie, co zrobiła. Madelyne pomyślała, e Duncan wygląda, jakby za chwilę tniak ją udusić, lecz zwalczyła w sobie chęć zamknięcia oczu ze strachu. — Je eli przybyłeś po mnie, to tracisz czas. — Uwa asz, e nie przedstawiasz adnej wartości? — zapytał Duncan. — Oczywiście. W oczach brata nic nie znaczę. Doskonale o tym wiem — dodała z takim przekonaniem, e Duncan uwierzył w jej słowa. — A ty z pewnością zginiesz dziś w nocy. Według mojego rachunku istnieje przewaga na waszą niekorzyść, przynajmniej czterech na jednego. Ni ej, w zewnętrznych murach, jest jeszcze jeden garnizon ołnierzy. Śpi ich tam około setki. Usłyszą odgłosy walki. Co o tym sądzisz? — zapytała uświadamiając sobie, e wyłamuje palce, ale nie mogła się powstrzymać.

- 22 - Duncan stal wpatrując się w nią z zagadkowym wyrazem twarzy. Madelyne bardzo pragnęła, eby informacja, którą mu właśnie przekazała, skłoniła go do porzucenia szaleńczego planu. Wszystkie wysiłki okazały się pró ne. W końcu doczekała się reakcji barona, ale nie takiej, jakiej sobie yczyła. Wzruszył tylko nieznacznie ramionami. Ten gest doprowadził ją do furii. Głupiec szedł prosto w objęcia śmierci. — Niepotrzebnie się łudziłam, e odejdziesz stąd, kiedy się dowiesz, jak nierówne są twoje szanse. Mam rację? — zapytała. — Masz — odparł Duncan, a ciepły błysk w jego oczach zdziwił Madelyne. Znikł jednak tak szybko, e nie zdą yła nic powiedzieć. Czy by baron śmiał się z niej? Nie ośmieliła się zapytać. Duncan wpatrywał się w nią przez dłu szą chwilę. Po czym potrząsnął głową i ruszył w kierunku domu Louddona. Wydawał się znu ony faktem, e poświęcił jej tyle czasu. Nie miała ju teraz wątpliwości co do jego intencji. Patrząc na jego spokojną twarz i niespieszny chód, mo na by sądzić, e składa wizytę towarzyską. Madelyne zdała sobie jednak sprawę z jego zamiarów. Nagle ogarnęło ją takie przera enie, e o mało nie zemdlała. Czuła, jak w przełyku rośnie dusząca kula, która podnosi się coraz wy ej i pali jej gardło. Rozpaczliwie łapała oddech, równocześnie usiłując uwolnić ręce. Była w takiej panice, e jej się to nie udało. Nagle przypomniała sobie, e w zamku śpi równie słu ba. Nie sądziła, by ołnierzom Duncana

- 23 - sprawiało ró nicę, czy zabijają uzbrojonych przeciwników czy bezbronnych. Louddon z pewnością zrobiłby to samo. Wiedziała, e i ona wkrótce umrze. Nie mogli darować jej ycia. Była przecie siostrą Louddona. Gdyby jednak zdołała przed śmiercią uratować tych niewinnych, to czy ten akt miłosierdzia nie przydałby wartości jej yciu? Dobry Bo e, czy uratowanie choćby jednej osoby sprawi, e jej ycie będzie miało jakiś sens? Madelyne nadal mocowała się ze sznurem i obserwowała barona. Kiedy doszedł do schodów i zwrócił się twarzą do swoich ludzi, jego prawdziwe zamiary stały się jasne. Na jego obliczu malowała się wściekłość. Powoli uniósł w górę miecz. Wówczas jego głos zabrzmiał tak potę nie, e z pewnością przeniknął otaczające mury. Słowa, które ją dobiegły, rozwiewały wszelkie złudzenia. — adnej litości! Okrzyki bitewne raniły uszy Madelyne. Wyobra ała sobie sceny, których nie mogła widzieć; wywoływały natłok potwornych myśli. Nigdy przedtem nie miała okazji oglądać bitwy. Słuchała jedynie przesadzonych, chełpliwych opowieści ołnierzy o ich dzielności i przebiegłości. adna z tych opowieści, wliczając nawet opisy zabijania, nie oddały tego, co zobaczyła na własne oczy, kiedy walka przeniosła się na dziedziniec zamkowy. Czyściec, który przeszła Madelyne do tej pory, zamienił się w istne piekło, skąpane w strumieniach krwi rozlanej przez jej prześladowcę, ądnego szaleńczej zemsty.

- 24 - Pomimo znaczącej przewagi ludzie Louddona, jak szybko zauwa yła Madelyne, byli źle przygotowani do walki. Duncan zaś miał dobrze wyćwiczonych ołnierzy. Widziała, jak jeden z ludzi brata uniósł miecz, by ugodzić barona i w rezultacie stracił ycie. Była świadkiem, jak inny jeszcze zamierzył się lancą i zaraz potem z przera eniem ujrzała, e ręka dzier ąca lancę została odcięta. Nim ranny upadł na ziemię i nasączył ją krwią, wydał z siebie przeszywający uszy krzyk. Madelyne poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Zamknęła powieki, eby nie patrzeć na te okropności, ale i tak miała ten obraz przed oczami. Jakiś chłopiec, który mógł być synem Duncana, podbiegi do Madelyne. Miał jasne włosy i był średniego wzrostu, lecz miał tak rozwiniętą muskulaturę, e wydawał się otyły. Wyciągnął sztylet i trzymał go przed sobą. Nie zwracając na nią uwagi wpatrywał się w Duncana i Madelyne pomyślała, e to właśnie on przysłał go tutaj dla jej ochrony. Chwilę przedtem widziała, jak dawał mu znak. Zdesperowana próbowała skupić uwagę na twarzy chłopca. Nerwowo przygryzał dolną wargę. Nie wiedziała, czy robi to ze zdenerwowania, Czy podniecenia. I wtedy nagle zerwał się i rzucił do walki, pozostawiając ją samą. Odwróciła się ku Duncanowi i zauwa yła, e upuścił tarczę. Młody chłopak pobiegł na pomoc swojemu panu, w pośpiechu gubiąc sztylet. Madelyne rzuciła się w tym kierunku, złapała sztylet i pobiegła z powrotem do słupa. Uklękła na ziemi i osłaniając się

- 25 - płaszczem zaczęła przecinać sznur wią ący jej ręce. Do jej nozdrzy dotarł duszący zapach dymu. Podniosła wzrok dokładnie w chwili, gdy rozpadły się główne wrota zamku. Słu ba zmieszała się teraz z walczącymi ołnierzami, próbując wydostać się na wolność, dotrzeć do bram zamku; za ludźmi biegł ogień, przesycając powietrze arem. Simon, pierworodny syn saksońskiego pana, starszy ju mę czyzna, szedł w kierunku Madelyne. Po ogorzałej od wiatru I słońca twarzy spływały łzy, a potę ne ramiona przygarbiły się w geście rozpaczy. — Myślałem, e cię pojmali. milady — wyszeptał pomagając jej wstać. Wziął od niej sztylet i szybko poprzecinał więzy. Kiedy ją uwolnił, objęła go serdecznie. — Simon, ratuj siebie. To nie jest twoja bitwa. Uciekaj stąd szybko. Rodzina cię potrzebuje. — Ale ty, pani... — Idź, zanim będzie za późno — błagała go. Głos jej zachrypł ze strachu. Simon był dobrym, bogobojnym człowiekiem, który w przeszłości okazał jej yczliwość. Był zniewolony, jak reszta słu by, przez własną pozycję i urodzenie, przez prawo przywiązany do ziemi Louddona, coś, co ka dy człowiek z trudem znosi. Bóg nie mo e być tak okrutny, by ądać jeszcze jego ycia. — Chodź ze mną, lady Madelyne — błagał Simon. — Ukryję …. Potrząsnęła głową.