mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Garwood Julie - Oblubienica 2 - Rewanż

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Garwood Julie - Oblubienica 2 - Rewanż.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 159 stron)

Tytut oryginału The Wedding Copyright © 1996 by Julie Garwood Marzena Wasiiewska Redaklor Małgorzata Żbikowska [lustracja na okładce Robeit Pawlickj Opracowanie okładki Robert Maciej Skład i łamanie For the Polish iranslation Copyright © 1997 by Wydawnictwo Da Capo For ihe Polish ćdition Copyrighi © 1997 by Wydawnictwo Da Capo Wydanie 1 ISBN 83-7157-135-6 Primed in Germany by ELSNERDRUCK-BERLIN Mojej siostrze i drogiej przyjaciółce Mary Kathleen Murphy McGuire

Szkocja, rok 1103 Donald MacAlister nie chciał umierać. Resztkami ucieka- jących sil, z wrodzonym sobie uporem, walczył o życie. Pozornie wydawać by się mogło, że starzec powinien niecier- pliwie oczekiwać Tej, która skróciłaby jego męki. On jednak był gotów mężnie stawić czoło cierpieniu, gdyż najpierw musiał przekazać jedynemu potomkowi swoje dziedzictwo, a dopiero potem zamknąć na zawsze powieki. A tym dziedzictwem była nienawiść. MacAlister pragnął, by jego syn zapłonął żądzą zemsty. Postanowił walczyć ze śmiercią do czasu, gdy nabierze pewności, że chłopiec zrozumie, jak ważne jest wyrównanie rachunków z wrogiem. Tak wiec czepiał się kurczowo resztek życia i maleńkiej kruchej dłoni synka, wbijając w niego gasnące spojrzenie ciemnych, piwnych oczu. - Pomścij mnie, Connorze MacAlister. Przyjmij mą niena- wiść do swego serca, chroń ją i hoduj troskliwie do czasu, gdy dorośniesz. A wtedy zgładź nieprzyjaciół moim mieczem. Nie będę mógł umrzeć spokojnie, dopóki nie dasz mi słowa, że pomścisz zło, jakie wyrządzono twemu ojcu. Przyrzekasz? - Tak. ojcze - odpowiedział Connor z zapałem. - Po- mszczę cię.

- Czujesz, że płonie w tobie żądza zemsty? - Czuje. Donald skinął głową z zadowoleniem. Teraz już mógł pogodzić się ze śmiercią, gdyż zyskał pewność, że jego pocomek wypełni swą powinność. Connor udowodnił wielo- krotnie, że jest niezwykle inteligentny, toteż ojciec ufał mu bezgranicznie. Donald MacAIister dałby wiele za to, by zobaczyć, jak jego syn wyrasta na mężczyznę. Wiedział jednocześnie, iż tylko głupcy pragną rzeczy niemożliwych, a on miał rozpłatany brzuch i złamaną nogę. Bóg okazał się wszakże miłosierny - odebrał starcowi czucie aż po kolana. - Powiedz mi, ojcze, kto to zrobił. - Zaatakowali mnie Kaernowie, ale oni przybyli tu z dale- kiej północy. Nie mogło im zależeć na naszej ziemi. Są jednak spokrewnieni z MacNare'amiT podejrzewam więc. że to oni maczali w tym palce. MacNare'owie zawsze byli chciwi. A ich wódz nigdy nie poprzestanie na tym. co ma. Zabij go, nim narobi ci kłopotów. Ale działaj rozważnie - upomniał syna Donald. - Ani Kaernowie, ani MacNare'owie nie są wystarczająco przebiegli, by uknuć tak zuchwały plan. Z pew- nością ktoś nimi kierował. Ufam, że poznasz nazwisko zdrajcy. Mam wszakże przeczucie, że wróg zakradł się w szeregi mojego klanu. - Ktoś z naszych cię zdradził? - Connor nie posiadał się z oburzenia. - Rozważam tę możliwość od przedwczoraj. Kaernowie dostali się tutaj tajemnym przejściem. Najwidoczniej ktoś udzielił im wskazówek. Zdrajca pochodzi z naszego gniazda, a twoim zadaniem będzie skrócić go o głowę. Musisz znaleźć wszystkich winnych, nim obmyślisz plan zemsty. A gdy już będziesz gotów, wybij ich do nogi. Sądzę, że należy również zabić dzieci tych nikczemników. - Znikną z powierzchni ziemi, ojcze. Donald zacieśnił uścisk na dłoni syna. - Udzielę ci teraz ostatniej nauki. Przyjrzyj się, jak umie- ram, a potem idź do lasu. Tam czeka na ciebie Angus. On ci powie, co masz dalej robić. Zaczekał, aż chłopiec skinie głową na znak zgody i znów nabrał powietrza w płuca. - Rozejrzyj się i powiedz, co widzisz. Connor objął wzrokiem otaczającą go ruinę, a w piersiach wezbrał mu szloch. Odór spalenizny i zakrzepłej krwi przy- prawiał go o mdłości. - Nasz dom legł w gruzach, ale zamierzam go odbudować. - Z pewnością. Uczyń z niego twierdzę nie do zdobycia. Wyciągnij wnioski z moich błędów, synu. - Nikt nie zdoła się tu wedrzeć. Obiecuję. - Co z moimi ludźmi? - Większość zginęła - wyszeptał chłopiec z rozpaczą w głosie. - Ale ich synowie powrócą. Przywdzieją twe barwy i okrzy- kną cię wodzem. Będą cię słuchać tak jak ich ojcowie mnie. Nadchodzi czas rozstania. Opatrz rany, by nie stracić zbyt wiele krwi. Zrób to natychmiast, a ja tymczasem odpocznę. Connor pospiesznie wykonał polecenie, choć nie uważał, by jego obrażenia wymagały bandażowania. Krew pokrywająca ciało pochodziła bowiem głównie z ran ojca. - Na pewno zostaną ci blizny. Będą ci zawsze przypominać o tym czarnym dniu. - I bez nich o nim nie zapomnę. - Z pewnością. Boli cię? - Nie. Donald mruknął z zadowoleniem. Cieszył się, że chłopiec się nie skarży. Miał zadatki na prawdziwego wojownika. - De masz lat, chłopcze? - Pewnie dziewięć lub dziesięć. - Sądząc po wzroście, pozostajesz nadal dzieckiem, ale

w twych oczach płonie wzrok mężczyzny. Dostrzegam w nich wściekłość i jestem z ciebie dumny. - Mógłbym cię zabrać do lasu. - Nie będziesz przecież wlókł za sobą trupa. - Odczuwasz ból, ojcze? - Już nie. Jestem dziwnie odrętwiały. To prawdziwe błogosławieństwo. Inni mieli gorszą śmierć, - Zostanę, dopóki... - Wyjdziesz, kiedy każe ci wyjść. Musisz ratować życie. Nasi wrogowie z pewnością tu powrócą, by dokończyć dzieła. - Mamy czas, ojcze. Słońce stoi wysoko na niebie, a oni zabrali ze sobą beczki z winem. Nie pojawią się tu wcześniej niż jutro rano. - W takim razie posiedź jeszcze chwilę - zezwolił Donald. - Czy Angus wyśle mnie do Euptiemii? Mam jej powie- dzieć, co się stało? - Nie. Nic jej nie mów. - Afe ona jest twoją żoną. - Drugą żona - sprostował Donald. - Nigdy nie ufaj kobiecie, synu. Tylko głupcy tak czynią. A ona i tak się wszystkiego dowie, gdy przyjedzie tutaj z Raenem. Chcę, żebyś wtedy był już bardzo daleko. Nie życzę sobie, by wychowywali cię jej krewni. To pijawki. Connor skinął głową na znak, że rozumie. - Ufałeś mojej matce? W pytaniu chłopca pobrzmiewała nutka niepokoju. I choć Donald pragnął, by jego syn zachował w sercu idealny obraz tej, która wydała go na świat, postanowił mimo wszystko powiedzieć mu prawdę. - Wierzyłem jej bezgranicznie, co stało się przyczyną mych cierpień. Isabelle była moją słodką umiłowaną żoną i jak mi za to odpłaciła? Umarła, pozostawiając mnie w roz- paczy. Ucz się na moich błędach i oszczędź sobie niepotrzeb- nego bólu. Teraz rozumiem, że nie powinienem się żenić po raz drugi, ale kierowałem się zmysłem praktycznym i chciałem pozostawić po sobie spadkobierców, na wypadek, gdyby tobie przydarzyło się jakieś nieszczęście. Popełniłem błąd. Euphemia miała już syna z pierwszego małżeństwa i nie mogła urodzić więcej dzieci. Choć bardzo się starała. Urwał, by pozbierać myśli. - Nie mogłem kochać Euphemii ani żadnej innej kobiety. Nie powinienem jednak ignorować twojej macochy. Ona w niczym nie zawiniła. Musisz odkupić moją winę. Traktuj ją z należnym szacunkiem i spróbuj jakoś wytrzymać z jej rozpieszczonym synalkiem. Obowiązuje cię lojalność wobec rodziny. - Będę o tym pamiętał. Dokąd Angus zamierza mnie wysłać? Powinieneś mi powiedzieć - nalegał chłopiec. Spec- jalnie przeciągał rozmowę, by spędzić jak najwięcej czasu z ojcem. - Przecież Angus mógł zginąć w drodze do lasu. - Sądzisz, że powierzyłbym tak ważną sprawę jednemu człowiekowi? Nie jestem głupcem. Inni również wiedzą, co należy robić. - Chcę usłyszeć ten rozkaz bezpośrednio z twoich ust, ojcze. - Ufam tylko jednemu człowiekowi i do niego właśnie musisz się udać. Opowiedz mu, co się tutaj wydarzyło. - Mam mu wyjaśnić wszystko, co wiem? - Oczywiście. - Mogę mu wierzyć? - Bezgranicznie - odparł Donald. - Ów szlachetny mąż odpowiednio się tobą zaopiekuje. Daj mi słowo honoru, że aż do śmierci będziesz traktował go jak brata. A on na pewno cię nie zawiedzie. Idź już. Idź do Aleca Kincaida. Connor oniemiał ze zdziwienia. - Przecież to (woj wróg, ojcze. Nie mówisz tego poważnie. - Jak najpoważniej - odparł z mocą Donald. - Ałec Kincaid jest dobrym, szlachetnym człowiekiem i jednym z najpotężniej- szych mężów w Szkocji, a tobie potrzeba jego siły.

Connorowj nadal trudno było się pogodzić z wolą ojca. - Ale ty 2 nim walczyłeś? - zaoponował nieśmiało. - To prawda - odparł Donald z uśmiechem, czym wprawił chłopca w zdumienie. - Jednak sercem byłem daleki od tej wojny, a Kincaid doskonale o tym wiedział. Nasze ziemie sąsiadują ze sobą na wschodzie, zrozumiałe więc, że chciałem się wedrzeć na jego teren. On mi na to oczywiście nie pozwolił, ale rozumiał moje zapędy. Gdyby było inaczej, już dawno by nas pozabijał. - Jest aż tak potężny? - Tak. Nie zapomnij pokazać mu miecza. Chcę, żeby zobaczył krew na jego ostrzu. - Ojcze, żaden z MacAlisterów nie będzie mi towarzyszył, jeśli oddam się pod opiekę tego człowieka. - Zrobisz, jak każę. Jesteś zbyt młody, by to zrozumieć, zaufaj więc memu osądowi. Musisz mi przysiąc, że natychmiast wyruszysz do Kincaida. - Tak, ojcze. - Czas się pożegnać. Już i tak zmitrężyliśmy zbyt dużo czasu, a mnie cudem udało się nie umrzeć, choć czuję, że powoli zapadam w wiekuisty sen. Connor nie mógł się jednak oderwać od ojca. - Będę za tobą tęsknił - szepnął. - Ja za tobą również. - Kocham cię. - Wojownicy nie rozmawiają o takich sprawach, synu. I choć darzę cię miłością, nie będę o niej opowiadać. - Ścisnął rękę chłopca i przymknął powieki. Byl już gotów na przyjęcie śmierci. Widział nienawiść w oczach Connora i zyskał pewność, iż zostanie pomszczony. Czegóż więcej mógł pragnąć? Umarł kilka minut później - a umierał tak. jak żył: dostojnie, z godnością, na wyznaczonych przez samego siebie warunkach. Connor siedział przy nim jeszcze chwilę. Nagle usłyszał czyjś szept. Odwrócił się i ujrzał młodego wojownika, który usiłował wstać, lecz brakło mu sił. Connor nie pamiętał imienia tego chłopca i nie wiedział, na ile poważne są jego rany. Dał mu tylko znak, by się nie ruszał i jeszcze raz spojrzał na ojca. Uczyniwszy znak krzyża wziął miecz leżący mu na piersi i podczołgał się do rannego. Wojownik był co najwyżej dwa lata od niego starszy. Na szczęście przypomniał sobie jego imię. - Myślałem, że nie żyjesz, Crispinie. Połóż się, a opatrzę ci rany. W przeciwnym razie umrzesz. - Nie mamy czasu. Oni przyszli was zabić. Słyszałem, jak się przechwalali. Odejdź, nim tu wrócą i zobaczą, że im się nie udało. - Nasi wrogowie odpoczywają. Nie przyjdą tutaj, nim wino nie wywietrzeje im z głów. Rób, co mówię. Crispin przetoczył się na plecy, co najwyraźniej sprawiło mu ból. - Twój ojciec nie żyje. prawda? - Tak - odparł Connor. - Ale zdążył mi powiedzieć, co powinienem uczynić. Umarł w spokoju. - Mój pan nie żyje - załkał Crispin. - Nie. Twój pan klęczy przy tobie - oświadczył Connor tonem nie znoszącym sprzeciwu. Opatrując mu rany. opowiadał, jak mogą odpłacić wrogowi za jego okrucieństwo. Dzięki temu udało mu się wlać w serce młodzieńca coś potężniejszego niż gniew i cierpienie. Była to nadzieja. Mimo iż młody wojownik przerastał go wzrostem, Connor zdołał go przenieść w bezpieczne miejsce. Ukrywszy Crispina w puszczy, wrócił po dwóch następnych rannych. Pierwszym był Angus, drugim rówieśnik Connora - Quinlan, który zaledwie przed tygodniem rozpoczął służbę. Odniósł poważne obrażenia i cierpiał tak bardzo, że błagał, by pozostawiono go

w spokoju. Connor jednak okazai się głuchy na wszelkie prośby. - To ja decyduje, kiedy masz umrzeć. Chłopiec przestał z nim walczyć, a nawet starał się być pomocny. Connor pragnął wynieść wszystkich rannych, lecz nie- przyjaciel najwyraźniej zamierza! przystąpić do ponownego ataku jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Na wzniesieniu majaczyły już cienie koni. Chłopiec wiedział, że nie wolno mu ryzykować, a musiał jeszcze usunąć pozostawione przez siebie ślady. Gdy się z tym uporał, nakazał rannym, by pozostali przy życiu i czekali na pomoc. Dotarłszy na niziny zsiadł z konia i puścił się biegiem przed siebie. Pędził niczym młody źrebak, a kiedy nogi zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa, zwolnił kroku i szedł dalej, podpierając się mieczem jak laską. Żelazna wola dodawała mu sił. Nie czuł zimna, bólu ani nawet żalu. Myślał wyłącznie o tym, by jak najszybciej dotrzeć do Aleca Kincaida. Musiał wywiązać się z obietnicy danej ojcu. Niebo rozjaśniały pomarańczowe smugi zachodzącego słoń- ca, co wróżyło rychłe nadejście zmroku. Wiedział, że w ciem- nościach nie znajdzie drogi, szedł więc coraz szybciej. Musi dotrzymać przysięgi. Ponownie zaczął biec. Czuł, że znajduje się niedaleko granicy dzielącej ziemie MacAlisterów od Kincaida, lecz nie był tego pewien. Wtedy właśnie usłyszał krzyki. Biegnący ku niemu wojownicy nakazywali, by sie zatrzymał. Connor pomyślał, iż wpadł w ręce wrogów. Usiłował iść dalej, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Dobry Boże, przegrał już na samym początku. Nie zdoła dochować przysięgi danej ojcu. - Możesz mówić, chłopcze? Co ci się stało? Jesteś cały zakrwawiony. Otaczający go żołnierze nosili chusty klanowe Kincaida. Gdy wreszcie to do niego dotarło, poczuł dziwną miękkość w kolanach i osunął się na ziemię. Chciał bodaj na chwilę przymknąć powieki, ale nie śmiał. Jeszcze nie. Nie wolno mu było zasnąć przed rozmową z Kincaidem. Musiał mu powie- dzieć, co się wydarzyło. Musiał... Potrząsnął głową, starając się zebrać myśti. Zaczerpną] głęboko powietrza i odrzucił głowę do tyłu. - Zabierzcie mnie do mego brata! — krzyknął. - A kimże on jest? — spytał jeden z wartowników. - Z woli mego ojca, począwszy od dziś, mym bratem jest Alec Kincaid. Teraz mógł wreszcie przymknąć oczy. Wypełnił pierwszy rozkaz ojca. Na następne przyjdzie kolej po rozmowie z Kin- caidem. Wyjawi swemu bratu, gdzie ukrył rannych, poprosi, by Ałec ich stamtąd zabrał i... Nim stracił przytomność, zdołał odzyskać spokój. Jego ojciec zostanie pomszczony. I tak to się wszystko zaczęło.

Anglia, rok 1108 N i e była to miłość od pierwszego wejrzenia. Lady Brenna nie chciała być nikomu przedstawiana. Miała zupełnie inne plany. Niestety, jej opiekunka, bogobojna kobieta o surowym wyrazie twarzy i wystających zębach, zupełnie się nie liczyła z opinią dziewczynki. Znalazłszy małą na tyłach stajni, pociągnęła ją za sobą na wzgórze i dalej na zabłocony dziedziniec. Ani na chwilę nie przestawała mówić. - Przestań się wreszcie wyrywać. Jestem silniejsza i nie zamierzam cię puścić. Znowu zgubiłaś buty, prawda? Nawet nie próbuj kłamać. Dlaczego wleczesz za sobą tę uzdę? Brenna wzruszyła ramionami. - Zapomniałam położyć ją na miejsce. - Natychmiast ją zostaw. Zawsze o wszystkim zapominasz. A wiesz chociaż, dlaczego? - Bo nie myślę, co robię, choć stale zwracasz mi na to uwagę. - Ty mnie w ogóle nie słuchasz. Sprawiasz mi więcej kłopotu niż wszystkie inne dzieci razem wzięte. Nawet twoja maleńka siostrzyczka jest od ciebie grzeczniej sza, choć jeszcze ssie palec i moczy się w nocy. Ostrzegam cię. Brenno: jeśli się nie zmienisz i nie dasz swym rodzicom choć chwili wytchnienia, sam Pan Bóg przerwie pracę i zejdzie na ziemię, by ci powiedzieć parę gorzkich słów. No i co ty na to? Wszak nie lubisz, jak tata sadza cię na kolanach i łaje za twe okropne zachowanie? - Pewnie, że nie lubię. Ja naprawdę się staram być grzeczna. Zerknęła na Elspeth, chcąc sprawdzić, czy niania uwierzyła w jej skruchę. Oczywiście Brenna udawała żal, bo w głębi duszy nie czuła się winna. - Nie patrz tak na mnie tymi niewinnymi niebieskimi oczkami, młoda damo. Dobry Boże, ależ ty cuchniesz! Czym się tym razem upaprałaś? Brenna spuściła głowę. Przed godziną bawiła się z prosię- tami, dopóki parobek nie zagonił ich z powrotem do chlewu. Nawet jeśli rzeczywiście dziwnie pachniała, wcaJe jej to nie przeszkadzało. Tak wspaniała zabawa warta była każdej ceny. Teraz jednak czekały ją ciężkie chwile. Mimo iż myła się dokładnie zaledwie przed tygodniem, Elspeth zmusiła ją do kąpieli. I to w dodatku w samym środku dnia. Niania wyszorowała ją od stóp do głów. Łzy dziewczynki nie zrobiły na niej żadnego wrażenia. Dała w końcu za wygraną i nawet nie protestowała, gdy opiekunka zaczęła ją ubierać w błękitną sukienkę i przyciasne pantofelki tego samego koloru. Potem Elspeth uszczypnęła podopieczną w policzki, by nabrały rumieńców, a na koniec ułożyła jej jasne włosy w loki. Starsza siostra Brenny, Matilda, siedziała już w komnacie obok matki. Była tam też kucharka, która omawiała jadłospis ze swoją panią. - Nie chcę wychodzić do gości, mamo. To mnie strasznie męczy. Elspeth dźgnęła ją palcem w ramię. - Cicho bądź. Nie wolno narzekać. Pan Bóg nie lubi takich kobiet. - Tata stale na coś narzeka, a Wszechmogący go lubi. Dlatego tatuś jest taki duży. Tylko Pan Bóg go przerasta.

- Kto ci naopowiadał takich głupstw? - Tatuś. Teraz chciałabym wyjść na dwór. Nie będę gonić prosiaczków, obiecuję. - Zostaniesz tutaj, bo muszę cię mieć na oku. Dzisiaj powinnaś być grzeczna jak aniołek. A jeśli coś spsocisz, to chyba wiesz, co cię czeka. Brenna wskazała palcem w dół. - Pójdę tam - powtórzyła znaną jej groźbę. Nie wiedziała, co to znaczy, ale taka perspektywa napawała ją przerażeniem. Według Elspeth nie miała szans trafić do nieba, choć było to marzenie wszystkich grzecznych dzieci. Tatuś wytłumaczył jej, gdzie jest niebo. Było daleko, po drugiej stronie chmur. Może nawet by jej się tam spodobało, ale na razie nie chciała zaprzątać sobie tym głowy. Najważ- niejsze, by znów się nie zgubić. Nadal, przynajmniej raz w tygodniu, prześladowały ją koszmary. Straszne wspomnienia gnieździły się gdzieś głęboko w podświadomości dziecka, by przy dogodnej sposobności wyskoczyć nagle z mroku. Krzyki Brenny budziły jej siostrę Faith. Podczas gdy EIspeth uspoka- jała rozbudzone niemowlę, Brenna zabierała kołdrę do sypialni rodziców. Pod nieobecność ojca, który wypełniał akurat jakieś ważne zadanie dla króla, dziewczynka zwijała się na jego miejscu, obok matki. A jeśli ojciec był akurat w domu, kładła się na zimnej podłodze, jak najbliżej Odwagi - pięknego miecza ze srebrną rękojeścią. Matka Brenny twierdziła, że małżonek kocha Odwagę równie mocno jak własne dzieci. Dziewczynka czuła się najbezpieczniej, kiedy ojciec był w domu, gdyż jego głośne chrapanie działało na nią usypiająco. Wtedy nawet demony nie ośmielały się zakradać przez okno do pokoju; nie nawiedzały jej również żadne koszmary. - Proszę cię, mamo, powiedz Brennie, żeby chociaż przy gościach trzymała buzię na kłódkę. Kiedy ona wreszcie przestanie wykrzykiwać każde słowo? W dodatku jestem pewna, że robi to naumyślnie. - Wkrótce, kochanie - odparła matka z roztargnieniem. Brenna przysunęła się do siostry. Matilda zawsze była apodyktyczna, lecz od niedawna stalą się wręcz nieznośna. Zazdrościła bowiem braciom, którzy przygotowywali się do służby u króla. - Jesteś jak wrzód na tyłku, Mattie. - Zabraniam ci używać takiego języka! Rozumiesz? - krzy- knęła gniewnie matka. - Przecież tatuś często powtarza, że go bob' tyłek. - Nie denerwuj mnie, dziecko. Brenna wtuliła głowę w ramiona. - Wszyscy bez przerwy zwracają mi na coś uwagę. Na- prawdę jestem taka okropna? Nikt mnie nie lubi? Matka nie miała zamiaru jej pocieszać. - Siadaj, Brenno - powiedziała tylko, wskazując rząd krzeseł rozmieszczonych pod przeciwległą ścianą. - I nawet nie próbuj się odzywać, dopóki ci na to nie zezwoię. Dziewczynka powlokła się niechętnie na swoje miejsce. - Nie powinna zostawać zbyt długo sama. Przez te pożało- wania godne zdarzenia stała się bardzo nerwowa. Tatuś mówi, że trzeba czasu, by doszła do siebie. Mattie wyraźnie jej broniła, ale Brenna nie była zaskoczona takim dowodem lojalności. Pod nieobecność braci to właśnie Matilda miała się nią opiekować. Dlaczego jednak siostra wspomniała o czymś, co na zawsze powinno zostać zapom- niane? Przecież wiedziała, że Brenna nie życzy sobie żadnych rozmów na ten temat. - Tak, kochanie - odparła matka. - Trzeba czasu i cierp- liwości. - 1 tak spokojnie o tym mówisz, mamo? - wybuchnęła Mattie. - Nie dręczą cię wyrzuty sumienia? Rozumiem, że raz mogłaś zapomnieć o jednym ze swoich dzieci, ale tobie się to przydarzyło dwukrotnie! Aż dziw bierze, że Brenna nie trzyma się kurczowo twojej spódnicy po tym, co przeżyła.

- Bardzo się boję, że dla tej malej nigdy nie znajdzie pani męża - wtrąciła Elspelh. Brenna przysłoniła sobie dłońmi uszy. Niańka mówiła o niej tak bezosobowo, jakby była przedmiotem czy jednym z prosiąt. - Sama go sobie złapię! - wrzasnęła. W tej samej chwili do pokoju weszła Joan i usłyszała zuchwałe oświadczenie młodszej siostrzyczki. - Co tym razem zmalowałaś? - Nic. - Dlaczego w takim razie siedzisz sama pod ścianą? Zwykle nie opuszczasz ani na krok mamy i zagadujesz ją na śmierć. Powiedz, co narozrabiałaś. Przyrzekam, że nie będę prawić ci morałów. - Zdenerwowałam mamę. Czy tatuś już złapał dla ciebie męża? - Czy złapał męża? - powtórzyła Joan. Nie wybuchnęła śmiechem, by nie zranić delikatnych uczuć dziewczynki. - Sądzę, że tak - odparła z całą powagą. - Pomogłaś mu? - Nie. Zobaczę mego małżonka dopiero w dniu ślubu. - A może on jest szkaradny? - szepnęła Brenna. - Nieważne, jak wygląda. Tatuś twierdzi, że to doskonały mariaż - odparła cicho Joan. - Czyt to dobrze? - Z pewnością. Nawet król zaaprobował nasze małżeństwo. - Rachel twierdzi, że należy kochać męża ze wszystkich sil. - Bo jest młoda i głupia. Gdy dorośnie, poślubi jakiegoś MacNare'a, choć nie widziała go na oczy. On nawet nie mieszka w Anglii, ale tatuś wcale się tym nie martwi. Ujęły go podarunki i obietnice tego Szkota. - Elspeth twierdzi, że tata nie znajdzie mi męża. Jest zbyt zajęty, żeby zaspokoić moje zachcianki. Będę musiała sama sobie poradzić. Pomożesz mi? - Martwisz się na zapas, ale z przyjemnością ci pomogę. KŁWAPtZ. - Więc od czego mam zacząć? Joan udała, że się zastanawia. - Myślę, że najpierw powinnaś sobie upatrzyć odpowied- niego kandydata na męża, a potem go poprosić, żeby cię poślubił. Jeśli twój wybranek mieszka daleko, wyślij do niego posłańca. Tak, chyba mniej więcej w ten sposób trzeba postąpić. Ale ojciec chyba nie byłby zadowolony, że roz- mawiamy na takie lematy - dodała, zniżając głos. - Wybór męża należy do jego obowiązków. Dlaczego tak cicho mówisz? - Bo mama zabroniła mi się odzywać. Joan wybuchnęła śmiechem, co zaalarmowało Elspeth. - Proszę nie zachęcać jej do rozmowy, lady Joan. Brenno, matka kazała ci miłczeć, już zapomniałaś? - Przepraszam. - Nie, tobie wcale nie jest przykro - prychnęła niańka oburzona i uniosła oskarżycielsko palec. - Pewnego dnia sam Pan Bóg zstąpi z niebios i udzieli ci reprymendy. Dopiero wtedy będziesz żałować. Wspomnisz moje słowa. Wszech- mogący nie lubi takich nieznośnych dziewczynek jak ty. W końcu Elspeth dała jej spokój i dziewczynka mogła się wreszcie zdrzemnąć, znudzona oczekiwaniem na gości. Obu- dziła ją Rachel i obie dołączyły do starszych sióstr. Brenna schowała się za plecami Rachel i wyszła dopiero wtedy, gdy wywołano jej imię. Była zbyt zawstydzona, by spojrzeć na gości, toteż gdy tylko ojciec zakończył pean pochwalny na jej cześć, znów skryła się za siostrą. Nikt z przybyłych nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, skorzystała więc z pierwszej sposobności, by wymknąć sie na dwór. Zerknęła za siebie, zrobiła krok w stronę drzwi i stanęła jak wryta. Przy wejściu stało trzech olbrzymów. Najbardziej zaintere- sował ją ten w środku. Nie spuszczała z niego wzroku, a gdy rodzice podeszli przywitać gości, zauważyła, że len olbrzym jest wyższy od taty.

Pochwyciła Rachel za rękę. - O co chodzi? - syknęła dziewczyna. - Czy tojesl Pan Bóg?-spytała, wskazując ciemnowłosego wielkoluda. - Z całą pewnością nie - odparła Rachel, wznosząc oczy ku niebu. - Więc tata mnie okłamał? Powiedział mi, że tylko Bóg jest większy od niego. - Nie, tatuś cię nie okłamał. Po prostu z ciebie zażartował. Nie musisz się bać- Brenna natychmiast odczuła ulgę. Tata jej nie oszukał, a Pan Bóg nie zamierzał na razie prawić jej morałów. Mogła jeszcze zmienić swe grzeszne, jak twierdziła Elspeth, życie. Spojrzała na ojca dopiero wtedy, gdy usłyszała jego serdeczny śmiech. Ucieszyła się, że tata tak dobrze się bawi i przeniosła wzrok na wielkoluda. Olbrzym zafascynował ją i postanowiła dokładnie mu się przyjrzeć. Mama mówiła wprawdzie, że nie najeży się na nikogo gapić, ale Brenna wolała na razie o tym zapomnieć. Wielkolud musiał poczuć na sobie spojrzenie dziewczynki, bo również na nią popatrzył. Brenna chciała, by tatuś był z niej dumny, postanowiła więc zachować się jak prawdziwa dama. Uniosła suknię i skłoniła się uprzejmie. Natychmiast jednak straciła równowagę i z pew- nością uderzyłaby głową o podłogę, gdyby nie przechyliła się do tyłu i nie wylądowała bezpiecznie na pupie. Prędko się podniosła, puściła fałdy spódnicy i zerknęła na wielkoluda, by zobaczyć, co też on sądzi o jej nowych umiejętnościach. Uśmiechał się. Gdy tylko odwrócił wzrok, Brenna pociągnęła Rachel za suknię. - Wyjdę za niego za mąż - szepnęła. - To dobrze. Tak, (o był naprawdę wspaniały pomysł. Teraz pozostało jej tylko poprosić olbrzyma, żeby zechciał się z nią ożenić. Zaraz potem ojciec pozwolił im odejść. Gdy siostry udały się do swoich pokoi, Brenna wybiegła na dwór. Postanowiła wybrać sobie jakiegoś prosiaczka, by mieć wreszcie własne zwierzątko. Właściwie to wolałaby pieska, ale tata rozdał wszystkie szczeniaki jej braciom i siostrom, toteż postanowiła sama sobie wynagrodzić lę okropną niesprawiedliwość. Szczęście jej sprzyjało. Maciora wyszła z chlewika i spała teraz w kałuży, na tyłach stajni. Choć Brenna starała się zachowywać jak najciszej, wpadła w błoto i narobiła trochę hałasu. Świnia jednak nie podniosła nawel łba. Dziewczynka otworzyła więc drzwi, przekonana, że nikt jej nie zauważył. Prosiaczki ułatwiły jej zadanie, bo zwinęły się w małe kuleczki i poukładały jeden na drugim. Brenna opatuliła pierwszego z brzegu w spódnicę i przycisnęła go czule do piersi. Postanowiła ukryć swą zdobycz w kuchni i z pewnością by jej się to udało, gdyby prosię nie zaczęło przeraźliwie kwiczeć. Nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa, dopóki nie wyszła z chlewu. Wtedy bowiem usłyszała straszliwy ryk. Świnie na ogół nie fruwają, ale patrząc na rozjuszoną maciorę, można było odnieść wrażenie, że ona opanowała tę umiejęt- ność. Z pochyloną głową przebierała nogami tak szybko jak błyskawica, wydając z siebie dźwięki, jakich sam diabeł by się chyba nie powstydził. Brenna postanowiła odpłacić jej pięknym za nadobne i wrzasnęła jak potępieniec. Zbyt przerażona, by myśleć, zaczęła uciekać przed maciorą, rozpryskując kałuże i wołając na pomoc ojca. Ani na chwilę jednak nie wypuściła pro- siaczka z rąk. Oczom rodziców Brenny ukazał się przerażający widok. Ich słodki mały aniołek biegał w kółko jak kogut skrócony o głowę.

Wszyscy popędzili w jej kierunku w tym samym momencie. Pierwszy dopadł jej olbrzym, który bez trudu prześcignął ojca dziewczynki. Uczynił to akurat w chwili, gdy maciora przyciskała małą do ziemi. Brenna przestała krzyczeć, ale otworzyła oczy dopiero wówczas, gdy wielkolud przeskoczył przez płot. Ledwo mogła uwierzy*;, że on naprawdę dokonał tej sztuki. Dopiero wtedy, dysząc ciężko, nadbiegł ojciec. Natychmiast zaczął pytać wszystkich, dlaczego zwierzę zaatakowało jego ukochaną, maleńką Faith. Brenna nawet się nie obraziła. Ojciec zawsze mylił ich imiona. Wiedziała, że tata i tak sobie przypomni, a potem będzie musiała spędzić dłuższy czas na jego kolanach, wysłuchując kolejnego kazania. Wolała nie myśleć, co by było, gdyby odkrył, co ukrywa w fałdach spódnicy. Miała jednak błogą nadzieję, że ojciec nigdy się tego nie dowie. Popatrzyła na swego wybawiciela, który, rzecz jasna, zauważył prosiaka. Na widok zwierzątka zrobił bardzo zdzi- wioną minę, ale natychmiast się uśmiechnął, gdy prosiaczek kwiknął z przerażenia. Brenna bardzo się ucieszyła, że wielkolud nie jest na nią zły, więc zanim zdążyła się zawstydzić, odwzajemniła uśmiech. - Wszystko w porządku, Connorze? - spytał jeden z przy- jaciół olbrzyma, podchodząc do płotu. Mężczyzna chciał odwrócić ku niemu twarz, lecz w tej samej chwili Brenna położyła mu rękę na policzku i udaremniła ten zamiar. A gdy olbrzym znów na nią spojrzał, wyszeptała swoją prośbę. On jednak najwyraźniej jej nie usłyszał, bo schylił głowę tak nisko, że ich czoła niemal się zetknęły i nadstawił ucha. - Nic nie mów. Wielkolud ryknął serdecznym śmiechem, a kiedy Brenna położyła palce na ustach, by go uciszyć, zaśmiał się jeszcze głośniej. Dochował jednak sekretu, loteż gdy postawił ją na ziemi, dziewczynka przemknęła zręcznie obok ojca. nim ten odkrył jej zdobycz. - Wracaj tu natychmiast! Udała, że nie słyszy i popędziła dalej. Dopiero w bezpiecznej kryjówce, pod kuchennym stołem, z prosiaczkiem na kolanach, przypomniała sobie, że nie poprosiła olbrzyma, żeby się z nią ożenił Nie przejęła się tym zbytnio, lecz postanowiła naprawić swój błąd następnego dnia. Na wypadek odmowy przygotuje kolejny plan. Tak czy inaczej zamierzała złapać wielkoluda na męża i oszczędzić tacie kłopotu.

Szkocja, rok U19 W dniu ślubu twarz Connora MacAlisiera zdobiły barwy wojenne. Connor był równie ponury jak kolor farby na jego policzkach i szyi. Nie cieszyła go myśl o tym, co się miało wydarzyć w najbliższej przyszłości, lecz jako człowiek honoru postanowi! uczynić wszystko, co w jego mocy, by sprawiedliwości stało się zadość. Żądza zemsty opanowała mu serce i umysł, lecz on nic widział w tym nic szczególnego. Każdy Szkot, wart swego miecza, brał odwet na wrogach. I nikogo to nie dziwiło. Connor zabrał ze sobą pięciu towarzyszy, którzy wprawdzie też mieli barwy wojenne na twarzach, lecz serca lżejsze. To nie im groziło dożywotnie więzienie u boku angielskiej małżonki. Quinlan - pierwszy dowódca - jechał tuż obok Connora. Równie wysoki, lecz nie tak mocno zbudowany, nie dorów- nywał mu siłą. Nie z tego jednak powodu pozostał w klanie MacAlistera. Podziwiał inteligencję Connora, jego bezkom- promisową walkę o sprawiedliwość, a także niewątpliwe zdolności przywódcze. Dlatego trwał wiernie u jego boku i w razie potrzeby, bez chwili wahania, oddałby za niego życie. Tym bardziej, że Connor już raz ocalił go od śmierci i na pewno uczyniłby to jeszcze niejednokrotnie, nie bacząc na ryzyko. Pozostali wojownicy czuli podobnie, gdyż MacAlis- ter traktował ich zawsze jak drogich sercu członków rodziny. - Jeszcze możesz zmienić plany - przypomniał Quinlan Connorowi. - Na pewno istnieje jakiś inny sposób, by wziąć odwet na MacNare'ach. - Nie. Zawiadomiłem już macochę, że się żenię i nic nie zmieni mego postanowienia. - Sądzisz, że ona wróci? - Wątpię - odparł Connor. - Nie chce oglądać ziemi, na której zginął ojciec. Do dziś go opłakuje. - A co z twoim bratem? Przecież Kincaid nakazał ci zakończyć ten konflikt, a ty obiecałeś, że będziesz mu posłuszny. - Tak. Ale przedtem dam MacNare'owi nauczkę, którą zapamięta na długie lata. I to będzie musiało mi wystarczyć. Przecież ten wieprz marzył o koligacjach z Anglikami. Wykorzystamy jego zachłanność. Pamiętaj, przyjacielu, że on upokorzył i zniesławił twoją rodzinę. - My zaś walczymy z nim od wielu lal. - Ale nie wystarczająco skutecznie. Dopiero teraz twój ojciec będzie mógł spokojnie podnieść głowę. Pomszczę jego krzywdę i uratuję honor. - Myślę, że Pan Bóg maczał w tym palce - roześmiał się Quinlan. - Wszak dopiero dziś poznaliśmy imię panny, którą zamierzasz pojąć za żonę. Pamiętasz ją jeszcze? - A jakże by inaczej? Teraz zresztą wreszcie znajdę jakieś argumenty dla Aleca. - I tak będzie na ciebie wściekły. - Nie. Ucieszy się, gdy się dowie, że ta Angielka już od dawna pragnęła mnie poślubić. - Co mu powiesz? - Prawdę. Przecież ona sama mnie prosiła, żebym wziął ją za żonę. Śmiałeś się z tego przez tydzień.

Quinlan skinął głową. - Zwracaia się z tą propozycją aż trzykrotnie, ale to było dawno temu... Na pewno zdążyła już o wszystkim zapomnieć. - Czy to ma jakieś znaczenie? - uśmiechnął się Cbnnor. Lady Brenna doznała nagle dziwnego wrażenia, że ktoś ją obserwuje. Klęcząc nad płytkim strumykiem, wycierała sobie właśnie twarz i ręce haftowaną serwetką, gdy wyczuła czyjąś obecność. Nie wykonała jednak żadnego gwałtownego ruchu. Dosko- nale wiedziała, że nie wolno jej uciekać, gdyż pogorszyłoby to jedynie sytuację. Gdyby się okazało, że w pobliskich krzakach czai się dzik lub inny zwierz, jakiekolwiek impul- sywne działanie mogłoby go tylko rozwścieczyć'. Wyciągnęła zatem sztylet z pokrowca i odwróciła się wolno w stronę zarośli. Nic tam jednak nie dostrzegła. Czekała przez chwile, ale wszędzie panował spokój. Słyszała jedynie głośne bicie własnego serca. Postąpiła nierozważnie, odchodząc tak daleko od obozowis- ka. Sama jest sobie winna. Gdyby tak bardzo nie potrzebowała chwili samotności, zastanowiłaby się pewnie nad ewentualnymi konsekwencjami takiego spaceru. Na pewno by z niego nie zrezygnowała, ale przynajmniej zabrałaby łuk i strzały. Czyżby zostawiła instynkt w domu? Chyba tak właśnie musiało się stać", gdyż nadal czuła na sobie czyjś wzrok, a to jupełnie nie miało sensu. Doszła w końcu do wniosku, że uległa złudzeniu. Ojciec :zęsto powtarzał, że ma wspaniały słuch. Chwalił sie nawet srzyjaciołom, że córka siyszy szelest pierwszego jesiennego iścia spadającego na pole bitwy. Oczywiście przesadzał, ale cryła się w tym jednak odrobina prawdy. Brenna bowiem : łatwością wychwytywała najcichsze dźwięki. Teraz jednak nic nie słyszała, doszła więc do wniosku, że najwidoczniej jest przemęczona. Podróż okazała się wyczer- pująca i znużenie dawało o sobie znać. Pan MacNare. Wszystkie jej myśli zwracały się nieuchronnie w stronę tego mężczyzny, co zawsze wywoływało silne torsje. Dziękowała Bogu, że dziś nic nie jadła, bo znów dostałaby mdłości. Nie znała MacNare'a i być może niesprawiedliwie go oceniała, a te straszliwe opowieści, jakimi ją raczono, były z pewnością przesadzone. Boże, spraw, żeby MacNare okazał się sympatyczny. Nie chciała wychodzić za mąż za okrutnika, nawet nie była w stanie sobie tego wyobrazić. Nalomiast bardzo usilnie starała się nakłonić ojca, by zmienił zdanie, lecz on nie chciał jej słuchać. Zresztą nigdy się nie uczył z opinią córek.. O swej decyzji poinformował Brennę chłodno i bez emocji. W środku nocy kazał pomóc matce i pokojówkom pakować bagaże, gdyż już o świcie miała wyruszyć do Szkocji. Wychodząc z jej sypialni, wyjaśnił tylko, że dzięki temu małżeństwu umocni swoje wpływy na północy. Ponieważ zaś król postanowił, iż Rachel poślubi jednego z baronów, ojciec musi oddać Brennę MacNare'owi. Z jego słów wynikało - choć nie powiedział tego wprost - że owszem, bardzo ją kocha, ale jeszcze bliższa jest mu władza i potęga. No i oczywiście podarunki, pomyślała. MacNare potrafił wkupić się w łaski ojca. Król nie wiedział jeszcze o zaręczy- nach, których z pewnością by nie zaaprobował, ale w owład- niętym chciwością sercu Hayneswortha nie zostało już miejsca na bojażń czy rozwagę. Kiedy wreszcie Brenna przestała płakać, matka usiłowała udzielić jej sensownej rady na przyszłość. Twierdziła, ze wszystko dobrze się ułoży, o ile dziewczyna zapomni o swych głupich, dziecięcych marzeniach. Myśl o rodzicach budziła w niej tęsknotę, której zresztą nie była w stanie pojąć, gdyż to oni właśnie zmusili ją do tego

niefortunnego mariażu. Bardzo jednak pragnęła wrócić do domu. Brakowało jej rodziny, a nawet starej niani, która, jak dawniej, wszystkimi dyrygowała. Dość tego użalania się nad sobą, pomyślała. Jeszcze chwila, a się rozpłacze. Tylko Bóg mógł odmienić jej los. Eskortujący ją żołnierze chcieli już zapewne ruszać w drogę. Nawet jeśli dotarli już na ziemie MacNare'a, to i tak od jego warowni dzieli! ich przynajmniej dzień jazdy. Brenna zaczęła pospiesznie poprawiać warkocz, który rozplótł się, gdy myła twarz nad strumieniem. Zaraz jednak zmieniła zdanie. Wszystko jedno, jak będzie wyglądać. Przeczesała palcami luźne pasma, wypuszczając z ręki zarówno wstążkę, jak i sztylet. Podnosiła go właśnie z ziemi, kiedy usłyszała krzyk Harolda, który dowodził towarzyszącym jej oddziałem. Zebrawszy fałdy spódnicy, puściła się pędem w stronę obozowiska. Wybiegła jej na spotkanie Beatrice - służąca i opiekunka zarazem. Złapała ją za ramię i pociągnęła w stronę lasu, W jej oczach malowało się takie przerażenie, że Brenna zadrżała mimowolnie. - Uciekajmy! - krzyknęła Beatrice. - Zaatakowały nas demony! Proszę się schować, zanim będzie za późno! Te dzikusy wybiją wszystkich żołnierzy, ale najbardziej zależy im na lobie, pani. Spieszmy się! - Kim oni są? - spytała Brenna trwożliwym szeptem. - Myślę, że to złoczyńcy. Nawet nie mogłam ich policzyć. Mają niebieskie twarze i szatańskie oczy. A wielcy są jak jakie olbrzymy. Harold nie chciał im powiedzieć, gdzie pani jest, więc mu zagrozili, że go zabiją. - Ale nie powiedział. - Oczywiście, że wszystko wypaplał. Jak na spowiedzi. Rzucił miecz i opisał dokładnie, dokąd pani poszła, a ja tymczasem czmychnęłam. To i tak nie ocali im życia. Ci poganie czekają tylko na swego dowódcę, a potem rozpocznie się rzeź. Pożrą nas żywcem. Beatrice dyszała histerycznie. By skłonić swą panią do pośpiechu, wbiła jej boleśnie paznokcie w ramię. Brenna wyrwała się z uścisku. - Ale gdy uciekałaś, wszyscy jeszcze żyli? - upewniła się. - Tak, ale zaraz zginą. Na miłość boską, proszę uciekać. - Nie mogę ich tak zostawić. Ty idź. Musisz się ratować. - Chyba straciłaś rozum, pani. - Jeśli lo na mnie im zależy, być może wysłuchają moich próśb i zostawią żołnierzy ojca w spokoju. Wiem, że to dla nich kiepski interes, lecz mimo wszystko spróbuję. - Zginiesz przez tę głupotę, pani - mruknęła Beatrice, po czym uciekła do lasu. Dziewczyna najchętniej by za nią pobiegła, ale zebrała całą swoją odwagę i nie uiegła pokusie. Wiedziała, że jeśli służąca mówi prawdę, pozostało jej zaledwie parę minut życia. Boże. jakże się bała. Śmierć wymagała siiy moralnej - tej szlachetnej cechy, jaką najprawdopodobniej zostawiła w domu. Nie mogła jednak pozwolić na to, by Harold i inni żołnierze zginęli z powodu jej tchórzostwa. Nawet jeśli istniała zaledwie niewielka szansa na uratowanie im życia, musi ją wykorzystać. Pospieszyła więc na polanę, wznosząc modły do Boga. Nie traciła czasu na omawianie każdego grzechu z osobna, gdyż zajęłoby to co najmniej miesiąc. Poprosiła tylko o wybaczenie całego zla, jakie komukolwiek wyrządziła w swoim krótkim życiu. Na koniec błagała Wszechmogącego, by zesłał jej jakiś pomysł, dzięki któremu będzie mogła ocalić głowę. - Boże, Boże, Boże - modliła się żarliwie. Wychodząc na ścieżkę, prowadzącą do obozu, drżała tak silnie, że z trudem utrzymywała się na nogach. Przypomniała sobie o sztylecie, schowała rękę za plecy i zaczerpnęła głęboko powietrza. Zdawała sobie sprawę, że barbarzyńcy z pewnością nie zechcą posłuchać kobiety. Tym bardziej nie wolno jej było zdradzić, że się boi. Musi zachować twarz.

Prosząc żarliwie Boga o ratunek, odzyskiwała powoli siły, W końcu wplotła w swe modły życzenie o bezbolesnej śmierci, jeśli okazałoby się. że nie ma dla niej ratunku. Czekali na nią. O mało nie zemdlała na ich widok. Usłyszała, że wstrzymują oddech. Byli najwyraźniej zaskoczeni, choć przecież nie miało to sensu, bo właśnie na nią czekali. Stali przy wejściu do jaskini. Nie było ich tak wielu, jak twierdziła Beatrice. Zaledwie pięciu. To jednak wystarczyło, by dziew- czyna poczuła dziwną miękkość; w kolanach i kurcze żołądka. Rzuciła im jedno krótkie spojrzenie, a potem skupiła całą uwagę na swoich żołnierzach. Harold i pozostali wojownicy klęczeli na polanie z pochylonymi głowami. Ręce trzymali za plecami, choć - jak zauważyła, gdy podeszła bliżej - nie byli wcale związani. Ku swemu zdumieniu przekonała się również, że nie doznali żadnego uszczerbku. Zmusiła się, by jeszcze raz popatrzeć na złoczyńców. Mogli się przyśnić w nocy, ale na pewno nie byli demonami. To tylko ludzie, powtarzała sobie w duchu. Bardzo wysocy mężczyźni. Służąca nie myliła się jednak twierdząc, że są dzicy. Niebieska farba na twarzach była zapewne częścią jakiegoś rytuału. Oby się tylko nie okazało, że to wstęp do składania ofiar... Natychmiast jednak odpędziła od siebie tę straszliwą myśl. Ubrania dzikusów, aczkolwiek prymitywne, wydały się jej znajome. Mieli bowiem na sobie wełniane stroje w zielono- -brązowo-żółtą kratę oraz buty ze skóry łosia obwiązane rzemykami na łydkach. Musieb" być Szkotami. Czyżby wrogowie MacNare*a wdarli się na jego teren? Może zamierzali ją zabić w zemście za zbrodnie, jakie popełnił jej przyszły małżonek. Nie bardzo miała ochotę umierać za człowieka, którego nawet nie widziała. W ogóle nie była zachwycona perspektywą rychłej śmierci. Dlaczego oni nic nie mówią? - przemknęło jej przez myśl. Miała wrażenie, że gapią się już na nią dłuższy czas, choć minęła zaledwie chwila. Muszę być odważna, powtarzała sobie w duchu. Dzielna i nieustraszona. Boże, Boże, Boże... - Jestem lady Brenna. Myślała, że barbarzyńcy natychmiast ruszą do ataku, lecz żaden z nich nawet nie drgnął. Kiedy miała zażądać, by wyjawili jej swe zamiary, ku jej zaskoczeniu padu na kolana, skłaniając nisko głowy i przyciskając ręce do piersi. Ta jednomyślna manifestacja szacunku przyprawiła ją o gwał- towne bicie serce. Nie. nie, myślała gorączkowo, oni z pew- nością ze mnie kpią. Tego jednak również nie była pewna. Zaczekała, aż wstaną i poszukała wzrokiem ich przywódcy. Nie wiedziała jednak, jak go rozpoznać. Wszyscy mieli jednakowo ponure, niebieskie twarze. Wbiła wzrok w najwyższego z nich o ciemnych włosach. Boże. Boże. Boże... - Dlaczego milczycie? - Czekamy, pani - odparł brunet z uśmiechem. Zmarszczyła brwi, nie była pewna, jak rozumieć tę od- powiedź. Ponieważ mężczyzna mówił po celtycku, posta- nowiła odpowiedzieć w tym samym języku. Ojciec nalegał, by wszystkie jego dzieci nauczyły się celtyckiego. Teraz błogosławiła jego upór. - Na co? - spytała. Szkot wbił wzrok w przestrzeń, starając się ukryć zdziwienie. - Czekaliśmy, aż skończysz modlitwę, pani - powiedział. - Modlitwę? - powtórzyła zaskoczona. - Utknęłaś na samym początku, milady. Nie pamiętasz dalszego ciągu? - spytał inny. - Boże. Boże, Boże... - Znowu zaczyna - szepnął wojownik, stojący najbliżej bruneta.

Dobry Boże w Niebiesiech! Modli się na głos! - Błagałam o cierpliwość - odparła z godnością. - Kim jesteście? - Ludźmi MacAlistera. - To nazwisko nic mi nic mówi. Powinnam go znać? Wojownik z blizną biegnącą od czoła do nosa wystąpił przed swych kompanów. - Znasz go bardzo dobrze, milady. - Mylisz się, panie. - Proszę mówić do mnie Owen. Byłbym tym zaszczycony. Zupełnie nie mogła zrozumieć, dlaczego ci poganie za- chowują się w stosunku do niej tak uprzedzająco grzecznie, zważywszy na sytuację, w jakiej się znalazła. Mieli zamiar ją zabić, czy nie? - Dobrze, Będę zwracała się do ciebie po imieniu. Zrobił uszczęśliwioną minę. - Powiedz mi, Owenie, czy naprawdę chcesz zabić mnie i ludzi mego ojca? Popatrzyli na nią wyraźnie zaskoczeni. - Nie, milady - odezwał się w końcu wojownik o szarych oczach. - Nie moglibyśmy zrobić ci krzywdy. Ślubowaliśmy, że będziemy się tobą opiekować aż do końca naszych dni. Pozostali skinęli głowami. Brenna doszła do wniosku, źe musieli chyba postradać zmysły. - Dlaczego, na miłość boską, mielibyście się mną opie- kować? - Ze względu na naszego pana - odparł Owen. Najwyraźniej zamierzali mówić o swoim panu, co jej zupełnie nie przeszkadzało, bo i tak nie mogła się skupić na rozmowie. Odczuła ulgę. Jeśli ten szarooki nie kłamie, nikt nie jest zagrożony, a jej panika okazała się przedwczesna. Dzięki Ci, Boże! Wciąż jednak nie wiedziała, czego właściwie ci dziwni ludzie od niej chcą. Szkoci nie przybyli tu przecież w celach towarzyskich. Postanowiła dowiedzieć się, czemu zawdzięcza to spotkanie, a dopiero potem zmusić ich jakoś do odejścia. - Wiem, że jesteście Szkotami - zaczęła ostrożnie, zdu- miona drżeniem własnego głosu. - Chciałabym jednak wie- dzieć, skąd pochodzicie. Szarooki zmarszczył brwi. - Zwą mnie Quinlan i pochodzimy z gór, oczywiście. Inni skwapliwie przytaknęli. Widocznie w tym regionie nadal kultywuje się anachronicz- ne zwyczaje przodków. Świadczył o tym wyraźnie ubiór barbarzyńców, a także barwy wojenne na ich twarzach. Nie chciała jednak krytykować swoich nowych znajomych, bo mogliby się rozgniewać. - Rozumiem. Dziękuję, że zechciałeś mi to wyjaśnić. - A ja pragnę ci wyrazić dozgonną wdzięczność, milady, za zainteresowanie, jakim raczyłaś obdarzyć twego pokornego sługę. Westchnęła z irytacją. - Proszę, nie zrozum mnie źle, ale nie chcę, żebyś mi służył. Uśmiechnął się, ale nic nie odpowiedział. - Zapewne nie zamierzacie odjechać? - zapytała z nie- skrywanym żalem w głosie. Oczy błysnęły mu szatańsko. - Nie, milady - odparł Quinlan. - Naprawdę nie pamiętasz naszego pana? - spytał Owen. - Dlaczego miałabym go pamiętać? Nigdy w życiu go nie - Prosiłaś go, by się z tobą ożenił, pani. - Mylisz się, Owenie. Niczego takiego nie uczyniłam. - Mówiono mi, że zwracałaś się do niego trzy razy z tą prośbą. - Trzy razy... Urwała. Nie, on chyba nie mówi o... Potrząsnęła głową

7. niedowierzaniem. Tyle już lat minęło... Skąd mógłby wiedzieć... Niemożliwe. W swój plan wtajemniczyła jedynie siostrę. Nikt prócz niej nie wiedział, że Brenna zamierza sama poszukać sobie męża. Nie pamiętałaby zapewne, że komukolwiek się oświadczała, gdyby nie Joan, która uwielbiała wspominać tę historię. Szczególnie zaś upodobała sobie incydent z prosiakiem. Brenna nie potrafiłaby teraz wytłumaczyć, dlaczego chciała sama znaleźć sobie małżonka, ani też z jakiego powodu marzyła o własnej śwince. Usprawiedliwiał ją tylko bardzo młody wiek. - To dawne dzieje - rzeki Owen. A wiec wiedzieli. Ogarnęło ją takie przerażenie, że nie byfa w stanie zebrać myśli. - Ale on mi odmówił, prawda? Quinlan potrząsnął przecząco głową. - Dwukrotnie odmówił, ale nie ustosunkował sie jeszcze do trzeciej propozycji. Mniemam, iż nadal czekasz na od- powiedź, milady. - Wcale nie. - My jesteśmy przeciwnego zdania. Boże! Oni wcale nie żartują. Mówią zupełnie poważnie! Co robić? Co robić? - Jakoś nie widzę, żebyście się z tego śmiali. Milczeli. Odniosła wrażenie, że ta rozmowa sprawia im przyjemność. Wydawało się również, że celowo ją przeciągają. Czyżby na coś czekali? Brenna nie potrafiła być cierpliwa. Musiała poznać ich plany, nim oni sami zechcą je wyjawić. Nie wierzyła, że ci wojownicy przybyli tu wyłącznie po to, by wspominać zdarzenia z przeszłości. Nie mogli również sądzić, iż jej propozycja jest nadal aktualna. I dlaczego właściwie chcieli się nią opiekować? Postanowiła przyłapać ich na kłamstwie. - Powiedziałeś, że jesteś moim pokornym sługą, Quinlanie. Mówiłeś prawdę? Nim odpowiedział, popatrzył w stronę lasu. - Przybyłem tu po to, by cię bronić i dochować ci wierności aż po grób. Moi towarzysze również - odparł z uśmiechem. - Zrobisz więc to. co ci rozkażę? - Oczywiście. - A zatem rozkazuję wam odejść. Nawet nie drgnął, co oczywiście wcale jej nic zdziwiło. - Widzę, że nadał tu jesteś. Nie zrozumiałeś mnie? Olbrzym z trudem powstrzymał śmiech. - Jeśli odejdę, nie będę mógł się tobą opiekować, pani. Chyba to rozumiesz. Nie rozumiała. Chciała go zapytać, co by zrobił, gdyby to ona odeszła, ale okazało się, że Quinlan również ma coś do powiedzenia. - Twoja oferta, pani... - Znów powracasz do tego tematu? Skinął głową. - Złożyłaś tę propozycję memu panu, milady. - Tak. Istotnie. Ale zmieniłam zdanie. Czy ten człowiek jeszcze żyje? Z pewnością jest już bardzo stary. On cię tu przysłał? - Tak - odparł Quinian. - A gdzie on jest? Uśmiechnął się szeroko. Inni również wyszczerzyli zęby. - Stoi za mną, prawda? Pomyślała, że tym razem słuch ją zawiódł. Wszyscy jak na komendę skinęli głowami. - Cały czas tu był? - Nie, dopiero co przyszedł - odrzekł Quinlan. A więc dlatego czekali. Powinna się była domyślić. Gdyby nie była tak zdenerwowana, na pewno wzięłaby pod uwagę taką możliwość.

Nie chciała się odwracać, a duma nie pozwalała jej uciec. Zacisnęła dłoń na rękojeści sztyletu i przygotowała się na to, co miała zobaczyć. Wreszcie się odwróciła... Tak, rzeczywiście stał tuż za nią. Był wysoki jak sosna, barczysty. Nawet nie sięgała mu do podbródka. Nadal nie widziała jego twarzy. Cofnęła się instynktownie, a on natych- miast zrobił krok do przodu. Musiała popatrzeć mu w oczy, by nie uznał jej za tchórza. Gdyby zaczęła uciekać, pomyślałby, że ją przeraził. Dlaczego, na miłość boską, nie przychodzi jej do głowy żaden pomysł? Podniosła na niego wzrok akurat w chwili, gdy zaczynał tracić cierpliwość. Sam był zdumiony własną reakcją. Jej uroda zapierała dech w piersiach. Już wówczas, gdy rozplatała warkocz nad strumieniem, wydała mu się ładna, ale stał za daleko, by przyjrzeć się dokładniej. Zresztą nie miał na to ochoty. Była niezwykle piękną kobietą. Nie mógł oderwać od niej oczu. Czuł się jak zamroczony, choć zaledwie przed chwilą wściekał się w duchu na swoich ludzi za sposób, w jaki na nią patrzyli. Miała nieskazitelną, alabastrową cerę, jasnoniebieskie, błysz- czące oczy i czerwone usta, które przywodziły na myśl najrozmaitsze grzeszne przyjemności. Przeniósł wzrok na jej czoło, by odzyskać równowagę. Długo łapał oddech. Czuł. że ta kobieta da mu wiele radości, choć niewątpliwie zmąci również spokój ducha. Jej uroda sprawi, że MacNare odczuje jego zemstę jeszcze boleśniej. W Anglii nie było przecież zbyt wielu pięknych kobiet, a ten rzadki skarb sam wpadł mu w ręce. Wszystko poszło zaskakująco łatwo. Żaden z jej ludzi nie stawiał oporu. Kazał im uklęknąć, a oni zrobili, co chciał. Zachowywali się potulnie jak baranki. Tchórze! Niektórzy nawet odrzucili miecze, choć wcale ich o to nie prosił. Tylko jeden z nich próbował ją ostrzec, mimo iż sam umierał ze strachu. Connor słyszał to, gdy pilnował Brenny przy strumieniu. Oczywiście Quinlan natychmiast uciszył śmiałka, ale dziewczyna z pewnością usłyszała krzyk, bo upuściła wstążkę i ruszyła do obozowiska. Zaraz jednak zatrzymała ją ta druga Angielka i zaczęła coś bredzić o demo- nach. Lady Brenna jednak nie uciekła, tylko wróciła do obozu, choć z pewnością myślała, że biegnie na spotkanie ze śmiercią. Jedno życie za dwanaście... Tak właśnie mówiła. Connora zdumiało jej zachowanie. Przyszła małżonka okazała się niepodobna do wszystkich znanych mu Anglików. Do tej pory nie spotkał żadnego, który wykazałby się praw- dziwą odwagą. Dopiero dziś ta słaba kobieta uratowała honor swych rodaków. Zamierzał napomknąć coś na ten temat, ale zrezygnował. Pomyślał, że na razie nie powinien z nią rozmawiać. Lady Brenna musi najpierw przestać się go bać. Milczenie było w tej sytuacji najlepszym rozwiązaniem. Założywszy ręce za plecy, czekał, aż dziewczyna przyjdzie do siebie. Czyżby nadal uważała go za złego ducha? Jej oczy mówiły, że to wcale niewykluczone. Ten pomysł wydał mu się tak zabawny, że z trudnością powstrzymał uśmiech. Musiał ją jakoś do siebie przyzwyczaić. Przecież zamierzał wziąć ją do łoża. I to jeszcze dziś wieczór. Nie chciał jej jednak zdradzać swoich planów. Niezależnie od tego, jak długo przyjdzie mu nakłaniać ją do małżeństwa. Gotów był zmilreżyć nawet cały dzień, byleby tylko jego wybranka uspokoiła się na tyle, by go wysłuchać. Brenna postanowiła ukryć przerażenie i uważała, że doskona- le jej się to udało. Do tej pory nie wiedziała, czy ten mężczyzna jest przystojny, czy też brzydki jak sam diabeł. Niebieska farba uniemożliwiała jej osąd. Owszem, zwróciła uwagę na jego oczy - duże i ciemne, o żywiołowym wejrzeniu niczym ocean podczas sztormu. Rysy twarzy miał ładne: prosty nos, wystające kości policzkowe, męskie, zacięte usta. Czarne włosy sięgały mu niemal do ramion i ku jej ogromnemu zdumieniu były czyste.

Poczuła nagle, że wielkolud bierze ją za rękę. Zdumiona patrzyła, jak ten Szkol delikatnie wyciąga jej sztylet z zaciś- niętej dłoni. Pomyślała, że pewnie ciśnie go na ziemię, choćby dla potwierdzenia swej siły. toteż bardzo się zdziwiła, gdy wsunął go do pochewki wiszącej u jej pasa. - Dziękuję - szepnęła, nim zdołała się powstrzymać. Co. do pioruna, w nią wstąpiło? Dlaczego mu dziękuje? Czyż nie powinna go raczej zwymyślać? Boże! Chyba rzeczywiście zwariowała! Jakżeby mogła na niego krzyczeć, skoro nie była w stanie dobyć z siebie głosu? A ten mały nożyk nie zrobiłby mu krzywdy. Pewnie dlatego dostała go z powrotem. Od tego olbrzyma biła tak wielka siła, że pewnie nawet by nie mrugnął, gdyby usiłowała go zranić. Z pewnością jednak nie miała do czynienia ani z bóstwem, ani z diabłem, tylko z człowiekiem. Prymitywnym, przeraża- jącym mężczyzną. A przecież każdy, komu nie brakowało oleju w głowie, wiedział, że kobiety są inteligentniejsze. Matka powtarzała jej tę prostą prawdę, ilekroć ojca nie było w pobliżu. Potrafiła być szczera, czasem nawet aż do bólu, ale nigdy nie powiedziała niczego, co mogło zranić uczucia mężczyzny. Brenna nie zamierzała brać z niej przykładu. Postanowiła być uprzejma, ale nie do końca uczciwa. Wiedziała, że nigdy nie wypłacze się z tej kabały, jeśli powie całą prawdę. - Nie pamiętam cię. panie. Wzruszył ramionami. Najwyraźniej zupełnie go to nie obeszło. - Wydaje mi się, że opacznie mnie, panie, zrozumiałeś - zaczęła znowu. - Nie oczekiwałam od ciebie żadnej odpowiedzi. - Tym razem jej głos zabrzmiał bardziej stanow- czo. - Byłam wtedy jeszcze dzieckiem. Z pewnością nie rozważałeś mojej propozycji przez tyle lat. Czyżby mężczyźni naprawdę nie mieli nic lepszego do roboty? - Twoi ludzie tylko sobie żartowali, prawda? Potrząsnął przecząco głową. Najchętniej wrzasnęłaby na niego. Temu człowiekowi brakowało piątej klepki, podobnie jak jego ludziom. A w dodatku okazał się jeszcze mnie rozmowny niż oni. W jaki sposób mogła do niego dotrzeć? Gdyby ojciec Brenny dowiedział się, że składała jakiemuś mężczyźnie takie propozycje, z pewnością by ją zabił. Najpierw jednak musiałby pokonać tego olbrzyma o kamiennej twarzy i jego towarzyszy. Nie wspominając już o wojownikach MacNare'a. Właśnie, MacNare. Byłby wściekły, gdyby odkrył zuchwalstwo swej przyszłej małżonki. Dostrzegła tylko jedno wyjście z tej opresji. Musi znaleźć jakiś sposób, by przemówić barbarzyńcy do rozumu. - Czas na mnie. Pan MacNare z pewnością nie wybaczy mi spóźnienia. Miał wysłać po mnie eskortę. Nie chciałabym, żeby któryś z was doznał krzywdy z powodu tej drobnej pomyłki. Olbrzym położył jej ręce na ramionach, jakby na znak protestu. Zrobił to jednak delikatnie. Popatrzyła na niego ze zmarszczonymi brwiami, próbując odnaleźć jakiś sens w tym szaleństwie. - Wasze przybycie nie ma nic wspólnego z moimi oświad- czynami, prawda? Nic. Ani słowa. Nie skinął nawet głową. Jakby mówiła do drzewa. Poczuła, że policzki zalewa jej rumieniec. Wydała z siebie zupełnie niekobiecy odgłos, do złudzenia przypominający jęk. - Dobrze. Załóżmy, że przybyłeś tutaj, by odpowiedzieć na moją propozycję. Jak już jednak wyjaśniłam, ja ciebie nie pamiętam. Gdy byłam małą dziewczynką, chciałam sama poszukać sobie męża, więc jedna z sióstr powiedziała mi. co należy zrobić. Joan ani przez chwilę nie sądziła, że jej posłucham. Mój ojciec niepotrzebnie ze mnie żartował i to on ponosi za wszystko odpowiedzialność. Ty zresztą również.

panie, bo byłeś dla mnie mity. Z naszego spotkania zapamię- tałam tylko twój uśmiech. I zawsze go będę pamiętać. Angielskie damy nie oświadczają się mężczyznom. To nie wypada - dodała głośniej. - Bóg mi świadkiem, iż braknie mi już sil, by jeszcze cokolwiek tłumaczyć. - A co kazałaś powiedzieć posłańcowi, milady? Pamiętasz swoją ostatnią propozycję? - zapytał Quinlan. Jak, u licha, mogła to pamiętać? Czyż oni jej nie słuchali? Nie mogła odwrócić się do (Juinlana, bo olbrzym nie wypuszczał jej z uścisku. - Zapewne ..Czy pojmiesz mnie za małżonkę" - odpowie- działa. Connor błysnął zębami w uśmiechu, po czym przyciągnął ją do siebie do siebie i ucałował gorąco. Następnie popatrzył jej w oczy. - Oczywiście, że tak, Brenno. On najwyraźniej oszalał. Naprawdę zamierzał ją poślubić. Jej zdanie zupełnie się dla niego nie liczyło. A przecież wszelkimi możliwymi sposobami próbowała przemówić mu do rozsądku. Kłóciła się z nim, prosiła, błagała. Wszystko na darmo. Uciekła się nawet do metod, jakich damy w żadnym wypadku nie powinny stosować. By wreszcie zaczął jej słuchać, nastąpiła mu mocno na nogę. Nawet się nie skrzywił. Ona natomiast musiała się przytrzymać jego ramienia, by nie stracić równowagi. Na szczęście szybko cofnęła dłoń. A potem rozpoczęła przemowę. Spokojnie, nie podnosząc głosu, przedstawiła mu ze stu powodów, dla których nie mogła go poślubić. Okazało się jednak, że żadne argumenty nie zrobiły na nim wrażenia. Milczał jak zaklęty. Nie była nawet pewna, czy w ogóle oddycha. Słuchał jej z ramionami skrzyżowanymi na piersiach i śmiertelnie znudzoną miną. Gdy wyliczyła już wszystkie możliwe konsekwencje tego szalonego postępku, chwycif ją za rękę i pociągnął w stronę koni. Za wszelką cenę musiała się z tego wyplątać. Opracowywała właśnie kolejny plan, wznos2ąc od czasu do czasu modły do Boga, gdy nagle rozległo się wołanie. - O co chodzi? - zapytał Connor.

Quinlan wskazał głową eskortujących ją wojowników. - Zabij ich - rozkazał krótko olbrzym. - Nie! - krzyknęła przeraźliwie. - Nie? - powiedział zdziwiony. - Dlaczego? Dobry Boże! Co z niego za człowiek, skoro zadaje takie pytania? Przynajmniej wzbudziła jego zainteresowanie. Patrzył na nią teraz oczekując na odpowiedź. Wciąż jednak trzymał ją za rękę. - Są bezbronni - zaczęła. - Odebrałeś im miecze. - To nieprawda. Sami rzucili je na ziemię, kiedy wkroczy- liśmy do obozowiska. Podaj mi choć jeden powód, dla którego miałbym zosiawić ich przy życiu. Co jest ich obowiązkiem? Świętym, jedynym obowiązkiem? Wyczuła, że ogarnia go wściekłość. Ściskał boleśnie jej palce, a głos twardniał z każdym słowem. - Ich obowiązkiem jest obrona. Rozluźnił uścisk. - A kogo powinni bronie? - Przede wszystkim króla, a w następnej kolejności barona, któremu ślubowali wierność. - I kogo jeszcze? Zbyt późno zrozumiała jego intencje. Nie potrafiła jednak wykręcić się od odpowiedzi. - Mnie. - A bronili? - To już nie twoja sprawa, panie. - Oczywiście, że moja. Ci ludzie utracili honor, zasługują więc na śmierć. - Nie do ciebie należy decyzja w tej sprawie. - Oczywiście, że do mnie, gdyż zostaniesz moją żoną. - To ty tak twierdzisz. - Nie, ja to wiem - rzucił twardo. - Nie daruję życia takim tchórzom. - Jest jeszcze jeden powód, dla którego nie należy ich zabijać... - Urwała. Boże, dobry Boże, pomóż mi, błagała w myślach Stwórcę. Pochyliła głowę i wbiła wzrok w ziemię, szukając gorączkowo jakiegoś przekonywającego argumentu. - Czekam. Tak. tylko Pan Bóg najwyraźniej nie zamierzał udzielić jej pomocy. - I tak tego nie zrozumiesz, panie - szepnęła. - Czego nie zrozumiem? - Tego, że jeśli zabijesz moich żołnierzy, nie będę mogła cię poślubić 1 . - Czyżby? Odniosła wrażenie, że olbrzym z Irudem powstrzymuje śmiech. Zerknęła na niego ukradkiem, lecz był śmiertelnie poważny. - Owszem. Wiedziałam, że nie zrozumiesz. Gdybyś nie był poganinem... - Nie jestem. Nie uwierzyła. Przecież był cały usmarowany farbą. Tylko poganie uznawali taki bezbożne rytuały. Connor stracił już zbył wiele cennego czasu na dyskusje. Zerknął na Quinlana, gotów puścić żołnierzy wolno, oczywiście nie z powodu słabych protestów Brenny. Nie chciał po prostu, żeby dziewczyna się go bała. Strach jest mile widzianym gościem w sercach wrogów, lecz żona nie powinna lękać się swego męża. Niestety Brenna nie dała mu czasu, by mógł okazać wspaniałomyślność. - Zaczekaj! - krzyknęła. - Czy małżeństwo ze mną jesl dla ciebie ważne? Wzruszył ramionami. Zrozumiała to jako odpowiedź twier- dzącą. - A mimo to nie chcesz mi wyjaśnić, dlaczego. - Nie muszę ci niczego wyjaśniać.

- W takim razie ja chciałabym wyłożyć swoje racje - odparła. - Skoro nie jesteś poganinem, w jaki sposób zamierzasz mnie zmusić do małżeństwa? Ogłosisz po prostu przyjaciołom i rodzinie, że bierzesz sobie żonę? Czy też przewidujesz uroczystą ceremonię przed ołtarzem, z księdzem, który pobłogosławi nasz związek. - Będzie i ksiądz. Zmarszczyła brwi. - Prawdziwy? Wreszcie się uśmiechnął. Boże, co za podejrzliwa z niej kobieta! - Najprawdziwszy - zapewnił. Zwycięstwo znalazło się nagle w zasięgu ręki. Szybko zmówiła modlitwę dziękczynną. - W takim razie jak zdołasz mnie skłonić do wypowiedzenia przysięgi małżeńskiej? - Złożysz ją dobrowolnie. - Czyżby? Zapędziła go w kozi róg. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo mu zależy na jej zgodzie. Jeśli o niego chodzi, poradziłby sobie z nią bez trudu, ale martwił się o Aleca Kincaida. który mógł narobić mu kłopotów. Gdyby dowiedział się, że Connor poślubił tę kobietę wbrew jej woli, rozpętałoby się piekło. Z tym również jakoś by się uporał, ale Kincaid mógł dojść do wniosku, że Brenna należy do MacNare*a, a wtedy Connor musiałby wystąpić przeciw własnemu bratu. Zauważyła z satysfakcją, że olbrzym przestał się uśmiechać. - Myślę, że teraz rozumiesz - powiedziała. - Chciałabym, żebyś puścił wolno tych żołnierzy. Niech jadą do pana MacNarc'a lub wracają do mego ojca. Ta niewinna istota myślała, że ratuje tym ludziom życie. On natomiast wiedział, że MacNare podda ich najokrutniejszym torturom, a ojciec Brenny również będzie musiał ich zabić, gdyż zniesławili jego dobre imię. - A jeśli przystanę na twoje warunki? - spytał, starając się zachować powagę. - Czy wtedy zgodzisz się mnie poślubić? Bardzo mi na tym zależy. - Co to za różnica? - Kiedyś zrozumiesz. - Spodziewasz się, że przyklasnę czemuś, co stanowi dla mnie zagadkę? - A ty sądzisz, że daruję życie dwunastu tchórzom, za- truwającym powietrze, którym oddycham? Zmarszczył gniewnie brwi, jakby zamierzał zmienić zdanie. Postanowiła nie przeciągać struny. 1 tak przecież odniosła znaczące zwycięstwo. - Zgadzam się - powiedziała krótko. - Masz miękkie serce. Zadziwił ją tym komplementem. - Dziękuję. - Nie zamierzałem cię chwalić - warknął. - Uważam to za przejaw słabości. Oniemiała. Jak zresztą mogła dyskutować z tak osobliwą opinią? Jego towarzysze byfi równie dziwni jak ich pan. Gdy bowiem otrzymali rozkaz, by zostawić Anglików w spokoju, nawet nie próbowali kryć rozczarowania. Wygięli tylko usta w podkówkę. zupełnie jak zawiedzione dzieci. Patrzyła na nich z niedowierzaniem, a Quinlan miał nawet czelność się do niej uśmiechnąć. Natomiast człowiek, któremu właśnie oddała rękę. w ogóle nie raczył się do niej odezwać. - Brenno? - zapytał, kiedy odeszli na tyle daleko, że nikt nie mógł ich słyszeć. - Tak? - Nie zawsze będę taki wielkoduszny. Zrozumiała, że mówi poważnie i choć miała ochotę wybuch- nąć śmiechem, poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Traciła zupełnie panowanie nad- sobą. Postanowiła uczynić wszystko,

by się uspokoić. Musi odzyskać jasność myślenia i znaleźć jakieś wyjście z tej opresji. Dobry Boże. w co ona się wpakowała? Niech to piekło pochłonie! Nie czulą się w najmniejszym stopniu winna. Wątpiła, by ktokolwiek z rodziny, z ojcem na czele, zrozumiał sytuację, w jakiej się znalazła. Przecież się odgrażała, że zrobi coś strasznego. Z pewnością pomyślą, że dotrzymała słowa. - Jeśli ojciec będzie miał do mnie pretensje, powiesz mu prawdę, parne. Musisz mi to obiecać. Nie odpowiedział. Wiedziała jednak, że słyszy każde słowo. - Musisz mi to przyrzec - zażądała ponownie. Wsadził ją na konia i choć było to uprzejme z jego strony, nie raczyła mu podziękować. - Proszę - powtórzyła, chwytając go za rękę. - Nie sądzę, byś jeszcze kiedykolwiek spotkała się z rodzi- ną, więc chyba niepotrzebnie się martwisz. Uważał, że rozumuje logicznie. Ona zaś uznała go z okrutnika. Na samą myśl o tym, że może już nigdy nie zobaczyć ojca, mamy, braci i sióstr, znów zebrało się jej na płacz. Odepchnęła jego rękę. - Na pewno się z nimi spotkam. Chyba nie sądzisz, że... Czy matka nie mówiła ci, panie, że nie należy nigdzie odchodzić, gdy ktoś do ciebie mówi? Connor nie wierzył własnym uszom. Ta kobieta ośmiela się go krytykować. Nikt nigdy nie odezwał się do niego z lak jawną dezaprobatą, a już zupełnie nie wyobrażał sobie, by jakakolwiek białogłowa mogła pozwolić sobie na tego rodzaju zachowanie. Zupełnie nie wiedział, jak powinien zareagować. Gdyby obraził go mężczyzna, nie miałby takich wątpliwości, ale ona była kobietą. Taką jak Brenna widział po raz pierwszy w życiu. Większość niewiast go unikała, a inne - śmielsze - milkły w jego obecności i wbijały wzrok w podłogę. Ta zaś prowokowała go do śmiechu nawet wtedy, gdy się na niego złościła. Nie potrafił sobie wyobrazić, że padnie przed nim na kolana, z drugiej jednak strony nie mógł pozwolić, by traktowała go tak obrażliwie. Nie byłby to dobry początek związku. Już wkrótce miał stać się jej panem i władcą, a ona powinna zrozumieć, co to oznacza. Na razie jednak postanowił okazać wyrozumiałość, ścisnął tylko delikatnie jej udo i spo- jrzał w oczy. - Nic jeszcze nie rozumiesz, więc ci wybaczam - powie- dział. - Czego nie rozumiem? - Roli, jaką przyjdzie ci pełnić w moim domu. Wkrótce się przekonasz, jak ogromnego zaszczytu dostąpiłaś. - Czyżby? - Tak. - Może lepiej by było, gdybyś scedował te zaszczyty na kogoś innego. Zignorował jej uwagę. - Dopóki się nie nauczysz cenić tego ogromnego daru, jakim jest małżeństwo ze mną, proszę, byś wyrażała swoje zdanie wyłącznie wówczas, gdy cię o to poproszę. Nie mogę tolerować zuchwalstwa. Przyrzeknij, że będziesz o tym pa- miętała. Nie przejęła się tym zanadto. W końcu wiele można znieść, a ona była przekonana, że za chwilę ten koszmar się skończy. - Nie wolno mi zatem wyrażać własnych poglądów? - Nie przy ludziach - uściślił. - Gdy będziemy sami, możesz robić, co chcesz. - Chcę wrócić do domu. - Wykluczone. Westchnęła. Powrót oznaczałby spotkanie z ojcem, a na to nie miała ochoty. Ktoś musiałby najpierw mu wytłumaczyć. co się właściwie stało... .

- Zgodzę się na wszystko, jeśli obiecasz, że powiesz prawdę mojemu ojcu. - Nie ugnę się przed tobą. - Ja również nie zamierzam d ulegać, panie. Pominą! milczeniem tę bezczelną przechwałkę. - Jednak biorąc pod uwagę twój lęk przed przyszłością, tym razem zrobię wyjątek. Jeśli kiedykolwiek spotkam się z baronem Haynesworthem, powiem mu, co zaszło. - Ale nie powiesz mu o moich propozycjach? Ojciec na pewno by mi nie wybaczył, mimo iż byłam wtedy dzieckiem. - Nawet o tym nie wspomnę. Uśmiechnęła się promiennie. - Dziękuję. - Nic powinnaś okazywać uczuć w obecności moich ludzi. Wyrwała mu rękę. - Niczego podobnego nie uczyniłam. - Ależ tak. Ostatnie słowo należało do niego, dokładnie lak jak Jubił, Gdy się od niej odwracał, dostrzegła uśmiech na jego twarzy. Ten człowiek miał zupełnie spaczone poczucie humoru. Czyżby wszyscy szkoccy górale byli tacy? Miała jednak nadzieję, że jakoś dojdzie z nimi do ładu. Dobry Boże, ona się zastanawia, jak będzie wyglądało jej życie z tym barbarzyńcą! Nie pojmowała, co się z nią dzieje. Powinna raczej szukać sposobów ucieczki, a nie snuć plany na przyszłość. W dodatku odczuła ulgę, gdy dzikus obiecał, że nie zdradzi jej przed ojcem, a przecież nie istniał żaden powód, dla którego mogłaby mu wierzyć. Może doprowadził ją do obłędu? Beatrice też zachowywała się tak. jakby tknęło ją pomieszanie zmysłów. Właśnie... Beatrice... Zupełnie zapomniała o poko- jówce. Pewnie umiera gdzieś ze strachu. Zeskoczyła z konia i popędziła w stronę żołnierzy, którzy ze zwieszonymi głowami chowali miecze do pochew. Żaden nie zareagował na jej wołanie, więc zdecydowała się podejść bliżej. Wtedy jednak jak spod ziemi wyrósł przed nią Quinlan i zablokował przejście. Pozostali odgrodzili ją całkowicie od wojowników. Gdyby była naiwna, pomyślałaby, że usiłują ją obronić przed jej własną eskortą. Uznawszy tę koncepcję za absurdalną, doszła do wniosku, że to tylko kolejna demonstracja siły. - Chciałabym porozmawiać z żołnierzami mego ojca, Quinlan potrząsnął głową. - Twój pan nie byłby rym zachwycony, milady. On nie był jej panem. Kłótnią jednak nic nie wskóra. - Nie sądzę, by wasz pan miał coś przeciwko temu. To zajmie mi tylko chwilkę. Quinlan niechętnie ustąpił. Stanął u boku Brenny i założył ręce za plecy. - Teraz możesz mówić, pani. Nie traciła czasu. - Haroldzie, proszę, nie zapominajcie o Beatrice. Schowała się gdzieś niedaleko strumienia. Byłabym wam wdzięczna, gdybyście zabrali ją do domu. Harold skinął głową, nie patrząc jej w oczy. - Powiesz moim rodzicom. ż.eby się nie martwili? Wymamrotał coś, czego nie zrozumiała. Zrobiła więc krok do przodu, lecz Quinlan natychmiast zagrodził jej drogę. Spojrzała gniewnie na Szkota i znów odwróciła się do Harolda. - Co mówiłeś? - spytała. - Nie dosłyszałam. Podniósł na nią wzrok. - Pani ojciec pomści tę zniewagę, milady. Serce stanęło jej w gardle. - Nie, nie chcę, by przeze mnie rozpętała się wojna. Spróbuj mu wszystko wytłumaczyć. - Glos jej się załamał, więc urwała i zaczerpnęła głęboko powietrza. - Nie chcę się