mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Gawrych-Skrzypczak Joanna - Księżyc jest kobietą

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Gawrych-Skrzypczak Joanna - Księżyc jest kobietą.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 250 stron)

Robertowi, miłości mojego życia Poświęcam pamięci mojego Ojca, Jerzego Gawrycha, żołnierza Armii Krajowej, powstańca warszawskiego

ROZDZIAŁ I 1943, JERSEY, THE CHANNEL ISLANDS „To musi być gdzieś tutaj” – pomyślał Karol. Starał się poruszać cicho i bezszelestnie, ale suche wrzosy pod stopami chrzęściły jak słoma. Zaraz powinien zobaczyć palmę. „Palma i wrzosowisko?” – takie połączenie wydało mu się idiotyczne, choć wcześniej się nad tym nie zastanawiał. James kilka razy powtarzał Karolowi wszystkie drobiazgi. Uważał, że ucieczka może udać się tylko wtedy, kiedy dopracują najdrobniejsze szczegóły. Karol bardzo się starał: minął druty i czołgając się, pokonał jakieś siedemdziesiąt metrów. Był zwinny jak wąż, tak mu się przynajmniej zdawało. Potem zaryzykował, zerwał się na równe nogi i pobiegł. Po tylu miesiącach dźwigania ciężarów, taszczenia betonu, zasuwania z workami na plecach, mięśnie miał jak atleta, choć był chudy i wynędzniały. W końcu zobaczył palmę – wyglądała na majestatyczną i wiotką jednocześnie. Kołysała się na wietrze jak wachlarz, zamiatając długimi liśćmi powietrze. Raz jej kontur odsłaniał, raz zasłaniał pyzaty księżyc. Choć zupełnie to nie pasowało do chwili, Karolowi przypomniał się gabinet ojca. Biblioteka, której nie wolno było nawet otwierać, masywne biurko, skórzane, ciężkie, klubowe fotele, stolik z ozdobnymi nóżkami, a na nim książka-utrapienie: francuskie nieregularne czasowniki, je suis, tu es, il est, nous sommes, vous êtes, ils sont. Powtarzane godzinami w takt rytmu wybijanego przez elegancki pantofel mamy. To właśnie kiedyś podczas jednej z tych lekcji, które odbywały się zawsze we wtorki i piątki, mama zapytała zachwycona, jakby spłatała nieprzyzwoitego figla: „Wiesz? A może sam zauważyłeś? Po francusku księżyc to ona! La lune!”. Mówiła to takim tonem, z takim triumfem, jak ktoś, kto właśnie odkrył prawo grawitacji. Potem następowała opowieść o tym, że należy przewartościować tłumaczenia, poetyckie wizje i w ogóle przemyśleć całość stosunków polsko-francuskich, bo może być trudno dogadać się narodom, z których jeden uważa, że księżyc to mężczyzna, a drugi twierdzi, że kobieta. Choć nigdy nie

rozstrzygnęła, po czyjej stronie jest racja, czuł, że mama jednak kocha księżyc kobietę. Księżyckę. Teraz, wspominając opowieść matki i jej interpretację „księżycowych” fragmentów światowej literatury, z lękiem przemykał przez przestrzeń wrzosowiska oświetloną jak w dzień. Palmę zostawił za sobą, potem minął następną. Zapach morza i cichutki szum fal upewniły go, że nie pomylił drogi. Jak dotąd plan Jamesa był perfekcyjny, potwierdzało się nawet to, że lepiej wymknąć się w czasie pełni, bo wtedy strażnicy są mniej uważni: w końcu jaki kretyn ucieka, gdy wszystko widać jak na dłoni? „Ten raz mogę być kretynem, daj Boże, szczęśliwym” – pomyślał Karol. „Jeszcze tylko łódka”. Czuł swoją wielkość i zuchwałość. Innym się podobno udało, to co dopiero Polakowi! Nie takie już rzeczy w czasie tej wojny zdarzało mu się robić. Zaszyta w kurtce mapa wyrysowana na kawałku płótna miała go doprowadzić bezpiecznie do brzegu Francji. Tam zamierzał skontaktować się z kimś z ruchu oporu. Ale na razie wciąż był tu – na tej cholernej wyspie, zdany na plan Jamesa i wiarę w to, że starszy człowiek był mniej szalony, niż się zdawało. To właśnie James zachęcił go do ucieczki. – Charles, to się musi udać, będzie dobrze! – mówił podniecony własnym pomysłem. James co dwa dni, zwykle wieczorem, przywoził mleko w blaszanych bańkach. Oczywiście strażnikom, nie więźniom, którzy głodując, drążyli podziemne tunele i budowali nadbrzeżne bunkry oraz fortyfikacje. Czasami, gdy strażnik nie widział, James podawał kubek mleka któremuś z więźniów. Pewnego dnia los uśmiechnął się do Karola. Kiedy Polak podziękował Jamesowi po angielsku, zaczęli rozmawiać. Wymiana zdań była krótka, ale potem nastąpiły kolejne, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Po paru tygodniach zostali dobrymi znajomymi. I stworzyli zwariowany plan ucieczki, która mogła się udać tylko przy pomocy kogoś z miejscowych – mała, piękna wyspa na kanale La Manche była więzieniem sama w sobie. James dostarczył mapę i określił godzinę najbardziej odpowiednią do ucieczki, pod wieczór, kiedy strażnicy myślą już o kolacji i są mniej uważni. O umówionej porze podjechał pod wartownię wozem ciągniętym przez starą siwą klacz. Poczęstował strażników tytoniem, zagadał. Wystarczył moment, by Karol mógł przemknąć niezauważenie i zniknąć w gęstych zaroślach. Przeczołgać się przez nie, a potem biec ile sił w nogach. 2014, MIĘTY

– Trzeba było od razu po mnie przyjść! Mieliście zamiar czekać, aż ten koń padnie?! Czy może jednak ktoś błysnął inteligencją i zadzwonił po Doktora? Anna była zła. Tyle pracy z tym koniem, tyle wysiłku, tyle nadziei. Cholerna kolka! Patrzyła bezsilnie, jak piękna siwa Dacza kręci się po boksie, grzebie kopytem, spocona i zdenerwowana. Inne konie, obudzone niezwykłym o tej porze ruchem, zaciekawione wyciągały szyje z boksów. Stajnia była przestronna, murowana, z zewnątrz otynkowana na biało, kryta czerwoną dachówką jak wszystkie zabudowania w Miętach. W środku znajdowało się dwadzieścia boksów oddzielonych ceglanymi murkami, każdy zaopatrzony w przesuwane drzwi. Stajnia stała w tym miejscu od zawsze – jeszcze od czasów pradziadków Anny. Kiedy udało jej się odzyskać Mięty, wyremontowała i rozbudowała stajnię, dodając takie nowoczesne elementy jak myjka czy solarium dla koni, by obiekt spełniał warunki wymagających klientów. Wnętrzu dodawała uroku i charakteru piękna podłoga z dębowych kostek – cudem zachowana pamiątka z dawnych czasów. Anna mogła zobaczyć budynek stajni z okien salonu. Około dziesiątej, wiedziona przeczuciem, zamiast położyć się spać, popatrzyła przez okno w stronę gęstej ogrodowej zieleni, przez którą prześwitywały światła zabudowań gospodarczych. Albo ktoś nie wyłączył lamp, a już to samo w sobie zasługiwało na awanturę, albo stało się coś złego. Anna włożyła szybko rzeczy, które były pod ręką: stare dżinsy, luźny trykot i adidasy. W takim właśnie stroju była wieczorem na spacerze z psem. Wychodząc z sypialni, zerknęła w lustro stojące w głębi pokoju. „Nie wygląda to najlepiej” – pomyślała, odruchowo przeczesując palcami jasne włosy, opadające po obu stronach twarzy i na czoło. „Czy ja jeszcze kiedyś będę ubierać się jak kobieta?” – westchnęła, podchodząc do drzwi prowadzących na taras. Bura, jej szara irlandzka wilczarzyca, chętnie by się z nią zabrała. Co prawda to nie była pora wychodzenia, ale spacer to zawsze spacer. – Nie Bura, zostań – ostudziła zapał suki. – Pilnuj domu! Bura niechętnie zawróciła i z westchnieniem ułożyła się na legowisku w holu, jak zwykle z nosem wycelowanym w drzwi, zastygając w oczekiwaniu na powrót pani. Kiedy Anna wbiegła do stajni, kilka osób debatowało przed boksem Daczy. Zobaczyła jasnowłosego Wojtka i drobnego, zawsze milczącego stajennego Antka. Był też z nimi Roman, sąsiad, który pomagał w stajni – wysoki, barczysty, wąsaty i zapalczywy. Anna już nieraz spierała się z nim o różne sprawy, więc teraz widok Romana jej nie ucieszył. – No pięknie! Nie mogliście mnie wcześniej zawołać?! Wyciągnijcie ją i oprowadzajcie, bo się zaraz położy! – Anna starała się nie krzyczeć, ale widok klaczy miotającej się po boksie wprawił ją w napędzaną lękiem złość.

Jednak zanim ktoś Annę uprzedził, sama przypięła klaczy uwiąz i wyprowadziła zwierzę z boksu. Rozciągający się przed stajnią plac piaskowy niknął w ciemności i wieczornej mgiełce, Anna jednak zdecydowanie weszła nań z Daczą i zaczęła maszerować szybkim krokiem. Tuż za nimi cicho podążał Wojtek, student zootechniki, który miesiąc temu przyjechał na praktykę. Niewysoki blondyn o włosach przypominających konopie, miły, zawsze spokojny i nieco ślamazarny, dreptał teraz szybko, jednocześnie mówiąc: – Ja błysnąłem… – Co zrobiłeś, do cholery? – Błysnąłem. Inteligencją. Zadzwoniłem po Doktora, na ten numer, co wisi w siodlarni. I miałem zaraz po ciebie iść. – Doktor przyjedzie? – Już jest w drodze. Daj mi klacz, będę z nią chodził, nie denerwuj się. – Łatwo ci mówić. Po upływie mniej więcej pięciu minut spod stajni dobiegł odgłos nadjeżdżającego samochodu. – Anka! Podejdźcie tutaj! Odetchnęła z ulgą, gdy usłyszała donośny głos Doktora. Za chwilę zobaczyła też jego okrągłą sylwetkę w drzwiach stajni. Podążyli z klaczą w stronę mężczyzny. – Mój kochany Doktor! Dobrze, że jesteś! – Jasne, zawsze mówicie o kochaniu, a potem jak przychodzi co do czego, to Doktor na końcu. Co z koniem? Jak długo to trwa? – Już tak z trzy kwadranse… – Wojtek wyprzedził Annę w wyjaśnieniach. Doktor uważnie przyglądał się klaczy. Osłuchał ją, zmierzył tętno – było stanowczo za szybkie. Przyłożył ucho do boku zwierzęcia. Zwykle coś tam w brzuchu konia się przelewa, cisza oznacza, że układ trawienny nie pracuje, a jelita są skręcone. W skrajnym przypadku może się to skończyć nawet śmiercią konia. – Coś tam słychać. Wiesz co, Anka? Zabiorę ją do siebie – powiedział Doktor. Miał na imię Andrzej, ale wszyscy mówili o nim i do niego: Doktor. Był jednym z najlepszych hipiatrów w tej części Polski. Anna zawsze wierzyła jego diagnozom i zaleceniom. Lubiła proste, skuteczne sposoby, które stosował, kurując jej konie. Jeżeli trzeba było, obstawiał się maszynami, ale miał intuicję i rzadko się mylił. – Nie jest tak źle, jak wygląda, nie martw się. Macie gotowy samochód? – Twarz Doktora rozjaśnił pogodny uśmiech, więc Anna uznała, że chyba rzeczywiście stan klaczy nie był najgorszy. – A nic tu nie poradzisz? – spytała.

– Poradzę, ale u siebie trochę jej się poprzyglądam. Poza tym trzeba sprawdzić, co spowodowało kolkę. To co z tym samochodem? – Jest gotowy – znowu z odpowiedzią pospieszył Wojtek. – W takim razie podjedź. Anka wiedziała, że Doktor się nie myli. Miała tylko nadzieję, że Dacza dojdzie do siebie i szybko wrócą do treningów – sezon był w pełni, planowała kolejne starty, coraz większe i trudniejsze, z trzema gwiazdkami w Sopocie na koniec. Dacza była już gotowa na kolejne sportowe wyzwania. Jej choroba mogła zniweczyć całoroczny pracowity trening. Klacz spokojnie weszła do koniowozu. Kiedy podnieśli i zabezpieczyli klapę, Anka popatrzyła z nadzieją na Wojtka. – Poprowadzisz? – zapytała. – Jasne, wsiadaj. – Uśmiechnął się. Annę czasem denerwował jego niezmącony spokój, nie lubiła takich, co zawsze mają czas, ale tym razem była chłopakowi wdzięczna. Jechali ostrożnie za toyotą Doktora. Do lecznicy, przy której prowadził też niewielki szpital, mieli jakieś siedem kilometrów, więc podróż na szczęście była krótka. – Przepraszam. – Anna uśmiechnęła się do Wojtka. – Nie ma sprawy – odpowiedział pogodnie. Tym razem pozazdrościła mu usposobienia. Uważała się za osobę raczej spokojną i na ogół opanowaną, ale choroby czy kontuzje koni zawsze wywoływały u niej panikę. Nie raz miała do czynienia z trudnymi sytuacjami, radziła sobie z nimi, kierowana już blisko trzydziestoletnim doświadczeniem w pracy z końmi, ale lęk zawsze odczuwała. Wiedziała doskonale, że powiedzonko „końskie zdrowie” nie ma w sobie cienia prawdy. Kiedy wracali z lecznicy Doktora, już świtało. Zanosiło się na piękny dzień. Przed stajnią Anna ziewnęła. Uspokojona pomyślną dla Daczy diagnozą, wysiadając z samochodu, podziękowała Wojtkowi. – Zanim padniesz, odstaw jeszcze auto pod wiatę, dobrze? – dodała. – Jasne szefowo. Z głośnym tupotem i szczekaniem przybiegła Bura, która widocznie nie wytrzymała sama w domu. Złapała Annę delikatnie zębami za rękę. Zawsze tak robiła, gdy miała pretensję o porzucenie jej na długi czas. – Już dobrze, wiem, że jestem świnka. Zostawiłam biedną małą suczkę samiuteńką w pustym domu. I znowu sobie sama otworzyłaś drzwi! Okej, tym razem ci wybaczam… Anna głaskała wielki łeb. Rozmawianie z psami uważała za naturalne. „Przecież widzisz, że rozumie” – tłumaczyła tym, co się z niej podśmiewali. – Już idziemy. Zjemy zaraz śniadanko. A potem pójdziemy spać! Bura merdnęła na zgodę półmetrowym ogonem i pobiegła w stronę ogrodowej furtki. Zza muru gęsto obrośniętego dzikim winem wychylały się

kształty białego domu, przykrytego lekko omszałym, łamanym dachem. Domu Anny. Miała wrażenie, że dopiero zasnęła, kiedy obudził ją dobiegający z kuchni wrzask: – Ankaaaa! Ty jeszcze w łóżku?! Przecież już prawie południe! Robię ci herbatę! Ile mleka? – Aśka wykrzyczała to wszystko niemal jednocześnie. – Nie chcę herbaty. Chcę zostać pod kołderką… – Anna rozpaczliwie broniła resztek snu. Znowu śniło jej się, że pakuje walizki, ale tym razem asystował jej przy tym Clint Eastwood, taki jak w Madison County, chyba razem mieli wyjechać. To był taki miły sen. Wysunęła głowę spod kołdry, bo Aśka właśnie stanęła w drzwiach sypialni z kubkami w obu rękach. – Herbatę podano! Coś ci jest? – spytała bez nadmiaru troski w głosie Aśka i rozsiadła się w nogach łóżka. – Kolka… – Masz kolkę?! – Głupia! Dacza miała, w nocy. Zasnęłam o świcie. – A! No to sorry. Ale naprawdę już południe, więc może czas, żebyś się ruszyła? Z klaczą wszystko w porządku? – Raczej tak, ale została u Doktora. Dobra, już wstaję. Anna powoli wygramoliła się z łóżka. Leniwie rozejrzała się po pokoju, ogarnęła wzrokiem uchylone okno z powiewającymi białymi firankami, stare biureczko i portret babci. Lubiła to wnętrze, czuła się w nim bezpiecznie, domowo,

u siebie. – A gdzie Bura? – zapytała Aśkę, powoli sączącą herbatę z fajansowego kubka. – No właśnie… Bura… Wykopała małą dziurkę… – Aśka zawiesiła głos. – O Boże, gdzie znowu?! Zabiję tę sukę! – Ożywiła się Anna. – A tam, od frontu… – Dużą? – Noo… Właśnie w niej leży. Cała. Jak dasz łopatę, jakoś to zakopię. Napij się herbatki na uspokojenie. I umyj się, bo nie wyglądasz najlepiej. Aśka była specjalistką od tonowania nerwowych sytuacji. Ale tylko tych, które zdarzały się innym. – Cholerną sukę też możesz zakopać! Łopata jest w szopie za warzywnikiem – rzuciła Anna w drodze do łazienki. „Rzeczywiście, nie jest najlepiej” – stwierdziła Anna. Przeglądała się w lustrze wiszącym nad umywalką uzbrojoną w staroświeckie mosiężne krany. „Niedługo będę wyglądać na jakieś pięćdziesiąt lat, a nie na moje własne, wypracowane czterdzieści cztery” – pomyślała, studiując odbicie podkrążonych, brązowozielonych oczu oraz wąskiej twarzy z dobrze już widocznymi zmarszczkami wokół ust i na czole. Uroku nie dodawały jej sterczące we wszystkie strony, rozczochrane i gęste włosy koloru starego złota. Zdaniem Anny był to kolor zwykłej słomy, ale fryzjer w miasteczku się nim zachwycał. „Pani Aneczko, są śliczniusie, a siwiutkich prawie nie widać!” – paplał, szczękając nad nią nożyczkami. „Jeszcze tego brakuje, żeby było widać siwiutkie” – pomyślała.

Po szybkim prysznicu, ogarnięciu fryzury, zrobieniu małego makijażu i włożeniu szarych bryczesów oraz białego polo, Anna wkroczyła do dużej kuchni. To właśnie tam, przy masywnym stole, zajmującym środek pomieszczenia, ulokowała się Aśka, przemawiająca do siedzącej przed nią grzecznie Burej. – Głupia suka! Sto razy się suce mówiło, żeby nie kopać dziur, a suka swoje! Suka, wyraźnie zachwycona, że poświęca się jej tyle uwagi, merdała miarowo ogonem, zamiatając nim podłogę. Liczyła też pewnie, że dostanie kolejny kawałek z leżącego na stole drożdżowego ciasta. – Sytuacja opanowana! Dziura zasypana, zagrabiona i nawet obsiana trawką, Bura opieprzona, a dla ciebie jest placek – meldowała uśmiechnięta Aśka, odgarniając z czoła rudy kosmyk. – Chyba dla psa… Opieprzony i nakarmiony niby moim ciastem – zauważyła Anna z przekąsem. – Gadaj, co tam u ciebie? – poprosiła Aśka. Najwidoczniej postanowiła zignorować złośliwości. Anna opowiadała więc o wydarzeniach minionej nocy, skubiąc od czasu do czasu przywiezione przez Aśkę ciasto. Znały się od kilku lat, od czasu, który Anna nazywała „etapem odbudowy” dworu w Miętach. Był mroźny, zimowy wieczór. Anna, która przyjechała tego ranka do Mięt, żeby dopilnować instalatorów podłączających urządzenia w łazience, zmarzła na kość. Weszła do stojącej obok budynku przyczepy, przytaszczonej latem, żeby można było nocować na budowie. Zjadła kanapkę, oczywiście dzieląc się z Burą, rozgrzała się herbatą z termosu i postanowiła wracać

do Poznania, bo na dworze już mocno pociemniało. Kiedy usiadła za kierownicą starego jeepa i przekręciła kluczyk, silnik dziwnie zazgrzytał – a zaraz potem zdechł. Ponowiła próbę uruchomienia gruchota jeszcze kilka razy, ale bez skutku. „Pewnie znowu akumulator” – pomyślała z rezygnacją, wysiadając z samochodu i rozglądając się. Robotnicy już pojechali, wokół było pusto. Poczciwe za dnia parkowe lipy i graby nocą jakoś urosły i wyglądały groźnie. Gdzieś z oddali usłyszała smutne wycie. Wiedziała, że jej panika była irracjonalna, ale poganiając Burą, błyskawicznie wskoczyła do przyczepy i zamknęła drzwi na klucz. Zasłoniła okienka i przyświecając sobie małą latarką, znalazła koce. Bura ułożyła się obok Anny. W przyczepie było im ciepło, choć – zważywszy na rozmiary wilczarza – ciasno. Anna miała zamiar czuwać, ale przysnęła. Obudziło ją warczenie psa. Odchyliła firankę i zobaczyła pełzające po śniegu światło latarki. Ktoś szedł w kierunku przyczepy. Anna zesztywniała, kiedy usłyszała pukanie do drzwi. Bura zaczęła szczekać, a Anna wrzasnęła: – Proszę natychmiast odejść, mam broń! Zastanawiała się przy tym gorączkowo, co zrobić, gdy groźba nie poskutkuje, nie miała przecież nawet młotka. – Nie wygłupiaj się, wariatko! – Usłyszała kobiecy głos. – To ja, Aśka z pracowni! Otwórz mi! I przytrzymaj tego twojego potwora! – Jesteś sama? – upewniła się Anna. – Jasne, że sama! A z kim miałabym być? – Dobrze, już otwieram. Mocując się z dawno nienaoliwionym zamkiem przyczepy, przypomniała sobie, że to musi być ta dziewczyna z miasteczka, z którą tak długo rozmawiały kilka dni temu. Ktoś powiedział Annie, że w pracowni Aśki można kupić albo odnowić stare meble, a Anna właśnie usiłowała skompletować przynajmniej podstawowe wyposażenie dworu w Miętach. Aśka, rudowłosa trzydziestoparolatka z temperamentem, mieszkała w małym domku niedaleko kościoła w miasteczku, tam też miała pracownię, w której odnawiała antyki. Szybko się dogadały. A teraz Aśka stała, przytupując, przed drzwiami. – Naprawdę masz broń? – Podejrzliwie zaglądała do wnętrza przyczepy, jakby spodziewała się zobaczyć tam co najmniej kałacha. – Jasne, że nie mam! Coś po prostu musiałam wrzeszczeć – tłumaczyła Anna. – Bo raczej się tu nikogo o tej porze nie spodziewałam. – Przepraszam, nie chciałam cię wystraszyć. – Teraz to Aśka poczuła się winna. – Widziałam rano, że przejeżdżasz, myślałam, że wstąpisz, bo mam już dla ciebie parę rzeczy, ale nie zauważyłam, żebyś wracała. Pomyślałam, że może coś się stało… – Och, dzięki! – Anna naprawdę była zaskoczona. – Auto mi padło. Jakoś tu

muszę przekimać do rana. – Ale mowy nie ma! – zaoponowała stanowczo Aśka. – Zabieraj się, pojedziemy do mnie, a jutro wymyślimy, co zrobić z tym twoim gratem. – Tyle że ja jestem z pieskiem! – Próbowała zażartować Anna. – Wiem, zauważyłam, przecież nie zostawimy tu maleństwa. Zbierajcie się. – Aśka zapakowała je do swojego pick-upa. W takich właśnie okolicznościach Anna po raz pierwszy trafiła do Aśki, do domku Ciotki-Dewotki, i poznała Witka. A raczej miała poznać. Tamtej nocy właściwie tylko zobaczyła go przelotem, bo Aśka już przed wejściem tłumaczyła, że narzeczony jest zmęczony i śpi. – Boże, muszę przecież lecieć do stajni! – Anna zerwała się z kuchennego krzesła, budząc tym nagłym ruchem śpiącą na podłodze Burą, która zdezorientowana zaczęła szczekać tak potężnym basem, że aż zadzwoniły naczynia w kredensie. – Cicho, Bura, leżeć! – Próbowała opanować sytuację Aśka. – Istny dom wariatów! Nie możesz jeden dzień odpuścić? – W żadnym razie. Pan Roman ma przywieźć dziś słomę, bo nasza się kończy i niedługo konie będą stać na gołym betonie. Poza tym mam chyba dwa treningi. A, i trzeba pojechać po Daczę, może też ją lekko ruszyć, na lonży przynajmniej. – Anna gorączkowo przypominała sobie plan na dzisiaj, i tak już, wobec faktu, że spała do południa, niewykonalny. – Po Daczę może przecież pojechać Wojtek, da sobie chyba radę? – Nie rezygnowała Aśka.

– Da sobie radę, ale jest jeszcze milion innych rzeczy, naprawdę muszę lecieć. Wieczorem przyjeżdżają ludzie na weekend, trzeba jeszcze przygotować pokoje dla nich i jechać po zakupy na śniadanie. Aniela wszystkiego sama nie zrobi. Pani Aniela pomagała Annie we wszystkich domowych pracach i dbała o ogród. Była niezastąpiona. „Jakie to dziwne” – zastanawiała się czasami Anna, podziwiając troskę, z jaką Aniela zajmowała się domem. – „Jakie to dziwne, że ona nazywa się tak samo jak tamta Aniela”. – Anka, przecież to jakiś obłęd: trenujesz ludzi, konie, zajmujesz się stajnią, przyjmujesz gości – wyliczała Aśka. – Jak długo dasz radę robić wszystko sama? – Nie sama, w stajni jest Antek, teraz też na chwilę Wojtek, w domu pani Aniela, wiesz, jaka jest solidna. – Wiem, widziałam przed chwilą, że coś tam dziubie w ogrodzie, ale na ogół jesteś sama – powiedziała z naciskiem Aśka. – Na ogół to tak… – niechętnie przyznała Anna. – Musisz więc kogoś znaleźć do pomocy! – z przekonaniem stwierdziła Aśka. – Właśnie kogoś szukam, tylko ci zapomniałam powiedzieć – odparła Anna, z satysfakcją obserwując zaskoczenie w oczach Aśki. – I jak ci idzie? – Dałam ogłoszenie na takim portalu jeździeckim. Niewielu było chętnych. Dwie kandydatury okazały się bez sensu. Jedna panienka dopiero zaczynała starty w konkursach podstawowych, a w stajni nie miała żadnego doświadczenia. Potem był jeszcze facet, który chyba myślał, że znajdzie tu cichą przystań, bo chciał uciec od żony i dzieci. Za to o pracy z końmi miał niewielkie pojęcie. – To nie wygląda zbyt optymistycznie – z rezygnacją zauważyła Aśka. – Czekaj, jeszcze nie skończyłam! Zgłosił się też gość, który – słuchaj mnie dobrze! – jeździł, startował, co prawda już ładnych parę lat temu, ale na poziomie międzynarodowym, ma też papiery instruktorskie. To nie jest jego stały zawód, no i w ogóle to ma jakieś pięćdziesiąt parę lat, ale to co mówił, brzmiało dobrze. I do tego ma bardzo miły głos, chociaż jakiś taki smutny – opowiadała Anna. – Miły głos, mówisz? – zachichotała Aśka. – On tu na pewno ma być trenerem? – Trenerem, a kim by miał być? – No wiesz: samotna kobieta, pani na włościach, jesteś łakomym kąskiem. – Tylko mój bank tak nie myśli. Aśka, nie wygłupiaj się! – Anna rozzłościła się bez wyraźnego powodu. – Wiesz, że po różnych doświadczeniach generalnie mnie to nie interesuje. – Tak, wiem. Ale co z tym ładnym głosem? – Ma tu być dzisiaj.

– Przyjeżdża już na stałe? – Jak wszystko dobrze pójdzie. Mam nadzieję, że tak. Żegnam cię czule – zakończyła rozmowę chłodnym tonem, niepasującym do wypowiedzianego przed chwilą zdania. Przyjaciółka zdawała się tego nie dostrzegać, więc Anna podniosła się od stołu i wyszła. Aśka słyszała, jak Anna otwiera drzwi na taras i wychodzi do ogrodu. Bura popatrzyła niepewnie na przyjaciółkę swojej pani, najwyraźniej żywiąc nadzieję, że przynajmniej ona jej nie opuści. Rzeczywiście – Aśka tego dnia nie spieszyła się z powrotem do siebie. Kochała dom Ciotki-Dewotki, to było jej prawdziwe, własne miejsce na świecie, ale tym razem wolała raczej tam nie być niż być. „Co właściwie mam zrobić?” – zastanawiała się z lękiem, rozpamiętując wydarzenia minionej nocy. Ona też prawie nie spała. „Muszę się choć na chwilę od tego oderwać” – pomyślała gorączkowo. Rozejrzała się po kuchni Anny. „Tu zawsze jest tak domowo, ciepło”. Lubiła dom w Miętach i szanowała to, co Annie udało się z nim zrobić. W miejscu, w którym siedziała – Aśka to dobrze pamiętała – jeszcze nie tak dawno była cuchnąca szczynami i zgnilizną ruina. Dzieciaki ze wsi przyjeżdżały „do dworu”, żeby wypić i zapalić, starsi – nie tylko wypić, ale i przelecieć chętne panienki. Wszyscy nieproszeni goście uważali za najważniejsze, żeby na stareńkich murach zostawić ślad jakiejś światłej myśli. W rodzaju: „cie huju zapierdole” lub „jebać żydków”. Tak wyglądał dwór, gdy Aśka zobaczyła go po raz pierwszy. Jeszcze nie znała Anny. Przyjechała zobaczyć to miejsce, kiedy przejęła dom po

Ciotce-Dewotce i usłyszała, że w okolicy jest jakiś stary dwór. Rzeczywiście był. Jeszcze się trzymał. Okna zabite deskami, niektóre zamurowane, bo tak pasowało lokatorom z niegdysiejszego PGR-u. Dach dziurawy jak rzeszoto. I jeszcze chaszcze dokoła, zarastające wszystko, co pewnie było kiedyś kwitnącym ogrodem. „Boże…” – pomyślała wtedy. „Dobrze, że nie widzą tego ludzie, którzy tu kiedyś mieszkali”. Nie odważyła się zajrzeć do środka. Jakoś wydawało jej się, że takie wchodzenie to rodzaj kradzieży. „To jednak niesamowite, że mogę chodzić po tych pokojach, że to wszystko żyje” – zachwycała się za każdym razem, kiedy poznawszy Annę, odwiedzała Mięty. Teraz, gdy została na chwilę sama, rozglądała się z przyjemnością. „Anka ma talent” – pomyślała z nutą zazdrości. Duża kuchnia ze starymi kredensami wokoło, masywnym stołem, zawsze skupiającym biesiadników pod kręgiem światła z nisko zawieszonej lampy, słoiki z konfiturami, zioła, doniczki z kwiatami na parapecie, szydełkowe zazdroski w oknach. W narożniku kuchni schody tworzyły skos, pod którym ukryto spiżarnię. Pośrodku domu znajdowała się sień, niezmiennie zadziwiająca gości, bo inaczej niż pozostałe pomieszczenia, miała nieforemny, niesymetryczny kształt. – Wyobraź sobie, że tak tu podobno było – przekonywała ją Anna. – Pradziadek, kiedy kupił Mięty, co chwilę zmieniał plany przebudowy, tu salon, tu biblioteka i gabinet – wreszcie salon jakoś wciął się w sień i tak zostało. Wiem to z jego listów do prababci… „Sosenko moja” – tak do niej pisał. „Jest taki mały embarras z sienią”. A Sosenka podobno była zachwycona. Marytka, tak o niej mówiono w rodzinie i w towarzystwie. Więc Marytka polubiła Mięty od razu, właśnie z tą nieforemnością sieni – tłumaczyła Anna. Aśka stała dokładnie pośrodku tego właśnie pomieszczenia, o wielokątnym kształcie, które Anna odtworzyła mniej więcej tak, jak opisał je w listach Marceli Drycki, jej pradziadek. Może pomieszczenia zyskały dziś inne przeznaczenie, ale znów, jak dawniej, tętniły życiem. Po lewej stronie od drzwi wejściowych umieszczono dwa pokoje, które powstały z dawnej biblioteki i gabinetu – dziś Anna także miała tam zasobny księgozbiór, częściowo ten sam, który tu był niegdyś. Wschodni narożnik domu zajmował obszerny salon z kominkiem, odbudowanym z resztek dawnego pieca. W centralnym miejscu, dopełniającym oś domu, znajdowała się przestronna jadalnia, z której duże podwójne szklane drzwi prowadziły na taras. Anna znacznie powiększyła go w porównaniu z tym, który tu był w czasach jej dziadków. Obudowała pergolami, zdobnymi w pięknie kwitnące glicynie, powojniki i róże. Wszystkie drzwi w domu były białe. Te z jadalni prowadziły do pokoju Anny, oddzielonego niewielkim korytarzykiem od łazienki i sąsiadującej z nią kuchni. Na piętrze, zwanym tu „górką”, Anna urządziła pięć pokoi dla gości. Wyposażyła je w niewielkie łazienki.

Nieruchomość nie została jeszcze zbyt rozpowszechniona na hotelowych portalach internetowych, ale gości wciąż przybywało. Teraz, w sezonie letnim, było ich najwięcej. 1904, KRAKÓW, MIĘTY – Witam szanownego pana! Raczy pan spocząć. – Adwokat Hipolit Latałło zgiął się w ukłonie na widok wchodzącego do kancelarii Marcelego Dryckiego. Ten postawny, przystojny blondyn nieodmiennie budził jego podziw. Pochodzący z mocno podupadłej ziemiańskiej rodziny Drycki zdobył swego czasu doskonałe wykształcenie. Jego ojciec, wyzuty z zadłużonego majątku, zatrudniał się jako zarządca dóbr właścicieli ziemskich, którym lepiej się wiodło niż jemu. Odkładał każdy grosz, by synowi zapewnić w życiu to, co sam zaprzepaścił. Marceli nie zmarnował szansy. Skończył studia w Wiedniu i Berlinie, a po powrocie z zagranicy zajął się interesami. W krótkim czasie dorobił się pokaźnego majątku. Na temat pochodzenia swych pieniędzy, jak rasowy człowiek interesu, nie opowiadał zbyt wiele. W Krakowie, gdzie zaczął bywać na salonach jakieś dwa lata temu, zawzięcie plotkowano: a to że handlował stalą w Rosji rozbudowującej w tych latach na potęgę kolej, a to że miał firmę wysyłającą w głąb rosyjskiego imperium tony bawełny, a to znowu, że kupował szyby naftowe gdzieś pod Borysławiem. Przyszedł wreszcie czas na ustatkowanie się. Marceli, po ślubie z piękną panną Marią, postanowił zmienić swe, a raczej teraz już ich wspólne, życie – chciał mianowicie kupić jakiś dobrze prosperujący majątek ziemski, z widokami na przyszłość. O dziwo, jego młoda żona nie sprzeciwiała się tym zamierzeniom, co niepokoiło zwłaszcza wiele pań z krakowskiego towarzystwa. Młodzi mieli wszak piękną kamienicę nieopodal Plant, w perspektywie dobre i wygodne życie, a do tego Maria spodziewała się dziecka. Moment więc wydawał się najmniej odpowiedni, by zrealizować plany Marcelego. Oboje jednak nie zamierzali rezygnować z tego, co miało być swego rodzaju wskrzeszeniem tradycji jego rodziny, powrotem do ziemi i gospodarowania na niej. Maria to rozumiała, a może nawet nęciła ją ta niezwykła przygoda, planowali bowiem osiąść w dużym oddaleniu od rodzinnych okolic, które oboje znali tak dobrze, i przenieść się gdzieś do Wielkopolski. Wyszukanie odpowiedniej oferty Drycki zlecił swemu plenipotentowi, adwokatowi Latałło. – Niech pan szanowny raczy sobie wyobrazić, że udało mi się trafić na coś, co pana powinno najzupełniej zadowolić. Istna perła, znakomity kąsek! – Adwokat lubił przemawiać kwieciście, z lubością wsłuchując się we własne słowa. –

I ziemia, i dom, gospodarstwo znakomite… – Przejdźmy może do szczegółów – łagodnie przerwał Drycki. – Ano tak, oczywiście, już wszystko po kolei objaśniam. Otóż majątek wydzielono ze wspaniałej ordynacji, przeznaczając go dla jednego z młodszych synów. Część wydzielona jest gospodarczo niezależna. Zadbano o taki podział, by gospodarka tymi ziemiami mogła przynieść dochód. I przynosi! Z bardzo dobrym przewidywaniem na najbliższe lata, bo jak szanowny pan na pewno wie, koniunktura dla rolnictwa w tamtych stronach, i w Prusiech w ogóle, coraz jest lepszą. Urządzono tam piękny park, w nim jezioro, widzieć je można z okien domu, a do tego jest i zadbany ogród na tyłach domostwa. To jednak pan musisz wiedzieć, że państwo pruskie ma dziś dla polskiego obywatelstwa ciężką rękę. – Tak, wiem to. Dlaczego sprzedają? – Ich syn zmarł tragicznie. Powaliła go śmiertelna choroba, ratowali jak mogli, wozili do Szwajcarii, do Włoch, nic to nie dało. Chłopak dwudziestoparoletni, zdolny, dobrze się zapowiadający, zmarł bezpotomnie, będzie już rok temu. Młoda wdowa po nim, nie chcąc w tym miejscu, zbyt dla niej pamiętnym, dłużej pozostawać, postanowiła majątek zbyć. Nie był jednak dotąd wystawiony na sprzedaż, właściciele szukają nabywcy nieoficjalnie, bo tam wszystkim zależy, żeby ziemia w polskie szła ręce… Takim więc sposobem trafili do mnie, a ja mam przyjemność rzecz całą szanownemu panu zaprezentować. – Latałło wyprostował się dumnie i lekko skłonił w stronę Dryckiego. – Znakomicie. Przejrzę papiery, bo zapewne dysponuje pan nimi. A kiedy można pojechać i zobaczyć majątek? – Marceli miał zwyczaj załatwiać sprawy szybko i zdecydowanie. – A choćby i jutro, jeśli pan w takiej chwili wyjechać możesz. – W głosie Latałły dało się słyszeć lekką przyganę. Pozostawał co prawda, mimo czwartego krzyżyka na karku, w stanie konsekwentnie bezżennym, jednak wyobrażał sobie, że żony będącej przy nadziei zostawiać nie należy. – Wyjechać mogę i wyjadę, pozwoli pan. – Wątpliwości adwokata nieco rozdrażniły Dryckiego. – Jeśli tylko wszystko gotowe? – Ależ tak, oczywiście! – Pospieszył z zapewnieniem Latałło, widząc irytację najlepszego klienta. – Czy szanowny pan życzy sobie, bym mu towarzyszył? – Jeśli pan łaskaw. Czasu tracić nie będziemy. Marceli już wyobrażał sobie, jak wróciwszy do domu, opowie żonie o miejscu, które dla nich szykuje.

Marytka żadnych przeszkód na drodze do wyjazdu Marcelego oczywiście nie widziała. „Jest ze mną maman i tatunio, i chère tante” – tłumaczyła z zapałem. Marcelego zawsze bawiło, że wszystkie kobiety w swoim otoczeniu Marytka nazywała po francusku, a o ojcu nigdy nie powiedziała inaczej niż tatunio. Tak też widział to Marceli: tatunio – sympatyczny, wielkoduszny pan, lubiący używać życia – i maman – nieco zbyt sztywna, zawsze nienaganna zarówno w manierach, jak i ubiorze. Marceli wiedział, że choć formy pozostawały dla nich może zbyt ważne, rodzice byli dla Marytki nieocenionymi autorytetami w jej często jeszcze dziecinnym postrzeganiu świata. Pojechał więc, zostawiając żonę pod skrzydłami maman i tatunia, z jakiegoś zupełnie nieznanego powodu pewny, że jego syn przyjdzie na świat piękny i zdrowy, i że nic temu nie przeszkodzi. Miał nadzieję wrócić na czas narodzin potomka. Dobra nowina doścignęła go jednak w drodze. Kiedy więc stanął przed dworem w Miętach, trzymając w ręku depeszę zawiadamiającą o narodzinach pierworodnego syna, wzruszony powiedział cicho: – To dla ciebie, synku, i dla tych wszystkich, którzy tu będą po tobie. Pierwszy raz o Emilianie, od kilku dni goszczącym na tym świecie, ojciec pomyślał jak o synu, ogarniając jednocześnie wzrokiem jezioro, dwór, park, gdzieś w tle stajnie i inne budynki gospodarcze, folwark. „Teraz warto, teraz jest po co” – upewniał sam siebie. Stał, miętoląc w kieszeni twardy papier depeszy, ze szczęściem i nadzieją w sercu, a w głowie z masą wyobrażeń tego, co w tym miejscu myślał stworzyć. – I co szanowny pan o tym powie? – odezwał się za jego plecami Latałło, niepewny co oznacza milczenie Dryckiego. – Drogi mecenasie! – Marceli tym razem bez trudu zdobył się na serdeczny ton wobec Latałły. – Kupujemy. Zaraz.

2014, MIĘTY Anna szła powoli przez ogród. Bardzo starała się przywrócić temu miejscu wygląd, jaki zapewne miało za życia jej prababki i babki. Trochę pozostało po nich listów i notatek. Babcia Zosia prowadziła skrupulatnie zeszyty, w których notowała prace przeprowadzone w ogrodzie, plany na obiad lub proszoną kolację, menu przyjęć oraz wydatki na służbę. Przejęła ten zwyczaj od swojej teściowej, Marii Dryckiej. W notatkach Anna znalazła też rysunki rabat i klombów zaprojektowanych przez babcię, wraz z wykazami roślin, które miał kupić i posadzić ogrodnik. Anna usiłowała sobie to odtworzyć w wyobraźni, dopasowując plany do miejsca, takiego, jakie było dziś: rabaty pełne różnokolorowych kwiatów, w tle kwitnące krzewy. Drzewa rzucające cień w upalne dni. Lipy, jesiony, platany. Znalazła w książkach pozostałych po dziadkach wydawnictwo z 1888 roku, zatytułowane Ogród przy dworze wiejskim, napisane przez Edmunda Jankowskiego i zawierające wiele wskazówek dotyczących tego, gdzie i jakie sadzić kwiaty, warzywa oraz krzewy. Zapewne na początku plany ogrodu ułożono według tej właśnie księgi. Babcia Zosia, kobieta nowoczesna, niektóre założenia pozmieniała, później przyszła wojna. Z szacunku dla babci Anna starała się teraz zrealizować stare projekty, choć na prywatnego ogrodnika nie było jej raczej stać, a sama ogrodniczką nie była wybitną. Czas spędzony wśród roślin uważała za czas wydarty koniom, a te były zawsze najważniejsze. Z roku na rok jednak ogród nabierał kształtów. Może niekoniecznie był dokładnie tym z wizji i rysunków babci Zosi, ale wyglądał coraz lepiej. Pod samym domem kwitły róże (kiedyś po ciekawe odmiany tych kwiatów ich miłośniczki z Wielkopolski jeździły aż do Berlina), na rabatach irysy, piwonie, lilie, jednoroczne maciejki czy rezedy, przy pergolach znów róże, ale też glicynie i klematisy. Wokół klombów bukszpany, pod płotem oddzielającym ogród od terenów wokół stajni – bzy i jaśminy. Przed domem, na klombie zdobiącym podjazd, Anna ustawiała jak za dawnych lat wielką agawę w donicy, zimą starannie przechowywaną pod dachem. Na niewielkim już terenie dawnego parku rosły jeszcze lipy i dęby, przy alei prowadzącej od bramy zachowało się pięć rozłożystych platanów, zasadzonych podobno przez prababcię, chowającą w pamięci wdzięczne wspomnienia tych dostojnych drzew z francuskich wojaży. Kilka młodszych srebrzystych platanów zasadziła też babcia Zosia. Wszystkie rośliny, które Anna z takim trudem uprawiała, zaczynały się odwdzięczać. Były bujne i pełne kwiatów. Ugór, który tu zastała, kiedy odzyskała

dwór i parę hektarów ziemi, teraz przeistaczał się w kwitnące miejsce, zyskiwał drugie życie. „A może to już więcej niż drugie”– wyliczała w myślach Anna. Pomna nauk pana Edmunda, urządziła nawet na tyłach ogrodu niewielki warzywnik, który teraz, kiedy przyjmowała gości w pensjonacie, okazał się bardzo przydatny. Gospodarowała w nim zazwyczaj Aniela, znacznie bardziej przekonana do uprawiania pożytecznych warzyw niż tylko pięknych kwiatów. A już hołubienia wysokich, rozłożystych drzew, jak większość ludzi na wsi, nie rozumiała w ogóle. „Tylko liście i wieczna robota” – sarkała każdej jesieni, opowiadając przy tym Annie, jaki pożytek mieliby z zasadzenia zgrabnych tui i innych iglaków. „A z dębu to opał dobry, i tyle” – dodawała. Rozmyślając o ogrodzie, Anna zmierzała do stajni. Jakaś myśl jednak nie dawała jej spokoju. „Przecież Aśka nie przyjechała tylko po to, żeby mi podać herbatę do łóżka. Egoistyczna blondynka ze mnie” – skarciła się w myślach i zawróciła na pięcie w stronę domu. Zobaczyła Aśkę schodzącą w stronę jeziora, dogoniła ją szybko i zawołała po imieniu. Aśka, zaskoczona, odwróciła w jej stronę wykrzywioną płaczem twarz. – No co… – powiedziała bezradnie, siadając na drewnianym pomoście. – Co się znowu stało? Przepraszam cię, ale myślę dziś dość wolno, powinnam była zapytać od razu. Co się dzieje? – Anna przykucnęła obok Aśki i położyła rękę na ramieniu przyjaciółki. – To samo – zachlipała Aśka, która w tym momencie nie przypominała tej pięknej, pogodnej kobiety sprzed godziny. – Upił się? – Za dobrze było. Przecież zaliczył już czwarty odwyk. Zaczął mówić ludzkim głosem, wziął się za pracę, opowiadałam ci ostatnio, że znów jest nam dobrze, że jakoś to się wszystko plecie. No i się rozplotło… Ta moja cholerna, uparta nadzieja jest nic niewarta! – Co się stało, że się napił? – Napił się, bo jest pieprzonym alkoholikiem! – wrzasnęła Aśka. – Przecież wiem. Ale teraz, konkretnie, dlaczego zaczął pić? – A teraz, cholera, dlatego że sobie wyjechał! – Aśce najwidoczniej mocne słowa przynosiły ulgę. – Konkretnie do stolicy. I tam poszedł z jakimiś panienkami do jakiegoś zasranego klubu. Artysta pieprzony, zawsze odgrywa to samo. I tak pospacerował – jeden klub, drugi, trzeci, miał przecież do załatwienia same „ważne” sprawy! Jak go taksówka przywiozła wczoraj do domu gdzieś o trzeciej w nocy, to bełkotał, że „wszystko, kochanie, jest pod kontrolą”. – Aśka usiłowała imitować zachowanie Witka. – Ja na to się wydarłam. Wiem, że to nie jest sposób, ale nie wytrzymałam. Wtedy on się wydarł jeszcze bardziej, dostał jakiejś furii, sama nie wiem. I zaczął rozwalać wszystko, co wpadło mu w łapy. Masz pojęcie? Nigdy dotąd tego nie robił. Ja… Ja tylko wepchnęłam psa do sypialni, żeby nie

oberwał, biedny Franiu. Coś zaczęłam mówić, ale drań jakby nie słyszał. Potłukł kubki, czajnik, talerze, wszystko wywalał na stertę pośrodku salonu. Złapał świeczniki, te po ciotce, też je rozwalił, potem krzesło, wiesz, to rzeźbione – kiedy nim rzucał, rozpadło się na kilka kawałków. Na górę dowalił fotel, potem podarł na sobie koszulę, też tam ją wrzucił, potem jeszcze wszystko kopnął. Wykrzykiwał przy tym, że dość ma tego życia, dość ma tej szmaty, znaczy mnie, a potem padł na kanapę. I zasnął. No to wzięłam gumowe rękawice, worki, zaczęłam to odgruzowywać. I tak mi zeszło do rana – zapłakała Aśka. – I zostawiłaś go w czystym domku? – powoli zapytała Anna. – Tak, tylko Frania zaprowadziłam do sąsiadki – odpowiedziała Aśka, nie dostrzegając pułapki. – A może mu nawet buty zdjęłaś? – Nie… O co ci chodzi? – Aśka, do cholery, umyj mu jeszcze nóżki! A może by tak raz zobaczył gnój, jakiego narobił, co? – Anna nie potrafiła maskować zniecierpliwienia. Taką opowieść słyszała nie pierwszy raz. Aśka spotkała Witka kilka lat temu. To było jeszcze zanim poznała ją Anna i kiedy Aśka zamieszkała w domu po Ciotce-Dewotce. Domu, o którym w warszawskiej rodzinie Aśki, łączącej bohemę z akademicką profesurą, nikt już nie pamiętał. Stał w małym zachodniowielkopolskim miasteczku, tuż obok kościoła, w niewielkim zaułku. Obrośnięty jaśminami i różami, miał w sobie jakąś tajemnicę, która ciekawskich zawsze trzymała z daleka. Nawet dzieciaki bały się zakradać po jabłka do ogrodu, choć dorodne drzewka uginały się pod ciężarem

owoców, których nikt nie zbierał. Przydomek Ciotki-Dewotki był lekceważącym dziełem właśnie jej dalekiej warszawskiej rodziny – kobieta żyła bogobojnie, większość czasu poświęcając modlitwie i zdobieniu kwiatami ołtarza w pobliskim kościele. Ksiądz proboszcz uważał za całkiem naturalne, że ciotka ma taką właśnie pasję, po cichu licząc na to, że kiedy staruszka umrze bezpotomnie, zapisze parafii miły domek. Pleban już widział siebie odpoczywającego w ogrodzie, czytającego pobożne lektury w uroczej altanie, która zarośnięta różami i winoroślą, stała w rogu ogrodu. Ptaszki wokoło ćwierkały, pszczółki bzyczały, a Boży świat był spokojny i niezmienny. Jednak śmierć bogobojnej parafianki brutalnie zniweczyła marzenia proboszcza. Okazało się bowiem, że testamentu nie ma i nigdy nie było. W żoliborskim rodzinnym domu Aśki zawrzało, bo prócz nich ciotka nikogo na świecie nie miała. „Teraz my będziemy musieli się zająć tym wszystkim! Kto ma to zrobić? Kto znajdzie na to czas?” – powtarzano w panice. „Ja” – powiedziała pewnego dnia przy obiedzie Joanna, wprawiając domowników w osłupienie. „Czy ktoś ma coś przeciwko temu?” – zapytała wówczas. Ponieważ jedyną bezpieczną odpowiedzią było zaprzeczenie, Aśka, wyposażona w odpowiednie pełnomocnictwa i bardzo ważne rodzinne przestrogi, wyjechała do miasteczka na krańcach Wielkopolski. Kiedy po raz pierwszy stanęła na progu tajemniczego domu, jeszcze nie miała pomysłu, co z nim zrobić, i nawet przemknęło jej przez myśl, że może ta decyzja nie była jednak najlepsza. W Warszawie miała niezłą pracę w domu aukcyjnym, mieszkać z rodzicami w ich obszernym żoliborskim mieszkaniu mogła jeszcze długo. Ale gdy tylko otworzyła zardzewiałą furtkę, doznała wrażenia, że to miejsce ją wciąga, pochłania, że stało się to, co miało się stać. Zarośnięta wilgotnymi bzami ścieżka prowadziła wprost do drzwi domu. Po drodze Aśka zerknęła na dziwną altanę w narożniku ogrodu, tę samą, którą już tak kiedyś polubił ksiądz proboszcz. Gdy z cichym zgrzytem przekręciła klucz i uchyliła drzwi, otulił ją ledwo prześwietlony dziennym światłem mrok. W domu było bardzo cicho, w powietrzu zawisła lekka mgiełka kurzu, wirującego powoli w smugach słonecznego światła, przedzierającego się dzielnie przez ciężkie, bordowe, aksamitne zasłony. Stare meble, deski podłogowe skrzypiące i przetarte do żywego na głównych domowych traktach, zdeptane perskie dywany, przyczajony w kątach zapach ni to lawendy, ni to świeżo pieczonego ciasta, trochę naftaliny, trochę ledwo uchwytnych perfum i jeszcze czegoś, co musiało być mieszaniną zapachów wszystkich żyjących tu niegdyś ludzi. Aśka miała wrażenie, że ich historie gdzieś się w tych kątach opowiadają, że tylko trzeba umieć je usłyszeć. Przeprowadzka do domu w ogrodzie zajęła niespełna tydzień, obejmujący wielogodzinne dysputy z rodziną, których leitmotivem było „Ty chyba zwariowałaś?!”. Jakoś nie pamiętali już, że decyzja Aśki wybawiła ich z kłopotu,

którego nikt, prócz niej, na swe barki wziąć nie chciał. Nie zdołała przekonać rodziny, że jest jednak przy zdrowych zmysłach, spakowała więc walizki i wkrótce zamieszkała w domku Ciotki-Dewotki. Za budynkiem, na końcu ogrodu, stała duża drewniana szopa, zachowana w zupełnie przyzwoitym stanie. „To jest to” – powiedziała sobie Aśka, gdy ją zobaczyła. „Tu będzie warsztat”. Coś, o czym zawsze marzyła, nawet wtedy, kiedy pracując w renomowanym domu aukcyjnym, w białych rękawiczkach dotykała wartych setki tysięcy dzieł sztuki. W pracy była uznaną specjalistką. Skończyła konserwację dzieł sztuki, miała już na koncie kilka publikacji naukowych w branżowych czasopismach. Teraz jej koledzy z domu aukcyjnego, podzielając widocznie opinię rodziny, pukali się w czoło na wieść o tym, że właśnie wypowiada umowę o pracę i jedzie na jakieś zadupie objąć stęchłe dziedzictwo. A ona już widziała siebie jako zbawcę tych wszystkich cudem ocalonych przedmiotów, które kiedyś skazano na zagładę – starych mebli wyrzuconych na śmietnik, poczerniałych i ukruszonych ram, zamglonych i spękanych luster, przetartych tkanin, wyszczerbionych porcelan i fajansów, pokrzywionych sreber i biżuterii, która pozbawiona ciepła właścicieli traciła blask i życie, zgasłych lamp i świeczników, pożółkłych płócien i koronek, kruchych kryształów i szkieł, niemych, zastygłych w sepii fotografii. „Tego chcę i to zrobię, wreszcie przydadzą mi się te wszystkie lata zasuwania na uczelni” – zawzięła się Aśka. Najpierw wypucowała dom, a potem za pieniądze bezlitośnie wyciągnięte od rodziny odnowiła i wyposażyła go w nowoczesną łazienkę i kuchnię, odchwaściła ogród, odremontowała szopę. Kiedy uznała, że jej warsztat ma wszystko, co zapewnia pełen profesjonalizm, z drżeniem serca i lękiem wywiesiła tablicę: „Pracownia renowacji dzieł sztuki Joanna”, a swe usługi ogłosiła w internecie. Jej stary pick-up służył odtąd do zwożenia staroci wynajdywanych na giełdach i targowiskach lub przekazywanych przez klientów. Aśka spędzała większość dni w szopie, niczym groźna czarownica przywracając straconym zabytkom życie. I wszystko było pięknie. Do czasu. Bo pewnego lipcowego dnia Aśka, kursując w interesach do Warszawy, poznała Witka. Miał dużą, piękną galerię, sprzedawał antyki i sztukę nowoczesną, znał się na tym, potrafił pięknie opowiadać, nie tylko o swojej pracy, był oczytany i elokwentny. Aśka uznała, że jest zachwycający. I do tego przystojny. Koleżanki, które wypięły się na nią, kiedy wyjechała z Warszawy, nagle stwierdziły, że to takie szczęście, że „jesteś znów wśród nas”. Na spotkaniach była znów mile widziana, o ile tylko przychodziła z Witkiem. „Jesteś tym jedynym u mnie dziełem, które nie jest na sprzedaż” – mawiał do Aśki, uśmiechając się przy tym uroczo. I było pięknie, zabawnie, romantycznie. Zawsze mnóstwo szampana, wina, koniaku, dżinu, sherry, wódki. Na dodatek Witek wprost zakochał się w domu Ciotki-Dewotki. „Będzie nam tu razem cudownie, skarbie!” – zapewniał.