Jensowi,
ukochanemu, mężowi i przyjacielowi
Wolfgangowi Georgemu
(20.03.1938–4.04.2011),
najlepszemu ojcu na świecie
1
B ył a to pierwsza decyzja, którą
podjęła samodzielnie. To był właściwie
pierwszy raz, gdy to ona postanowiła, co
trzeba zrobić.
Marianne postanowiła umrzeć.
Teraz. Tam w dole. W nurcie Sekwany.
Pod koniec szarego dnia.
Nie świeciła ani jedna gwiazda.
Wieżę Eiffla przesłaniał mglisty smog.
Paryż nieustannie wydawał z siebie
dźwięki: szum skuterów i aut, pomruk
metra dochodzący z głębi trzewi miasta.
Woda była chłodna, czarna,
delikatna. Sekwana przyjmie ją,
poniesie swoim wypełnionym ciszą
i wolnością korytem aż do morza.
Łzy spłynęły jej po policzkach,
sznury pereł z soli. Marianne się
uśmiechnęła. Nigdy dotąd nie czuła się
tak lekka. Tak wolna. Tak szczęśliwa.
– Moja sprawa – szepnęła. – To
moja sprawa.
Zdjęła wielokrotnie zelowane buty,
które kupiła przed piętnastu laty.
Potajemnie, nie na wyprzedaży, za co
Lothar ją zrugał, gdy się dowiedział.
A potem podarował jej pasującą do nich
sukienkę. Drugiego gatunku, błąd tkacki,
obniżka. Szara sukienka w szare kwiaty.
Ją też miała dzisiaj na sobie.
Ostatnie dzisiaj. Gdy miała jeszcze
przed sobą te wszystkie lata, dziesiątki
lat, wydawało jej się, że czas nie ma
końca. Niczym książka, która czeka na
to, by ją napisano – takie zdawało jej się
życie, które miała przed sobą, gdy była
młodą dziewczyną. A teraz miała
sześćdziesiąt lat i strony były puste.
Nieskończoność minęła niczym
jeden długi szary dzień.
Ustawiła buty równo obok siebie na
ławce. Po chwili zastanowienia
przeniosła je jednak na ziemię. Nie
chciała, żeby ławka była brudna, żeby
jakaś piękna kobieta poplamiła sobie
spódnicę i wpadła w zakłopotanie.
Spróbowała zdjąć obrączkę.
Nie udało się. Wsunęła palec do ust,
żeby go poślinić, i w końcu obrączka się
zsunęła. Skóra pod nią była biała.
Po drugiej stronie mostu Pont Neuf
spał na ławce jakiś mężczyzna. Miał na
sobie koszulę w drobniutkie paski, taką,
jaką noszą rybacy, a Marianne ucieszyła
się, że jest odwrócony do niej plecami.
Dołożyła obrączkę do butów. Ktoś
ją w końcu znajdzie i na trochę mu
wystarczy, jeśli zastawi ją
w lombardzie. Na bagietkę, pastis1,
kawałek boczku. Coś świeżego. Nie ze
śmietnika. Może jeszcze na gazetę, która
go ogrzeje.
– Koniec z przeterminowaną
żywnością – powiedziała.
Lothar zakreślał jej promocje
w ulotkach dodawanych do gazety. Tak
jak inni zaznaczają audycje w programie
telewizyjnym. Sobota: Na miejscu
zbrodni. Niedziela: Załóż się. Budyń
z przekroczonym terminem ważności.
Jedli to, co zostało zaznaczone.
Marianne przymknęła oczy.
Lothar. Dla przyjaciół Lotto. Starszy
sierżant sztabowy artylerii, bardzo
odpowiedzialne stanowisko
w kompanii.
Lothar Messmann, zamieszkały
w Celle, w ostatnim domu przy ślepej
uliczce, osiedle niczym z makiety,
idealnie równy płotek wokół zatoczki.
Mężczyzna, który ładnie się starzał.
Lothar. Uwielbiał swoją pracę.
I swój samochód. I uwielbiał telewizję.
Zawsze siedział na kanapie przed
telewizorem, z tacą z jedzeniem przed
sobą na wyłożonym kafelkami stoliku,
z pilotem w lewej dłoni, widelcem
w prawej, i z głośnością ustawioną na
maksimum, jak na artylerzystę przystało.
– Koniec z Lotharem – szepnęła
Marianne.
Przyłożyła dłoń do ust. Czy ktoś ją
usłyszał?
Rozpięła płaszcz. Może jeszcze
kogoś ogrzeje, nawet jeśli podszewkę
cerowała tyle razy, że pokrył ją
niespokojny, wielobarwny wzór. Lothar
zawsze przywoził jej z podróży do Bonn
i do Berlina, do głównego
kwatermistrzostwa, buteleczki
z szamponem i zestawy do szycia
z hoteli. Malutkie teczuszki z tektury.
Szara nitka, czarna, biała, czerwona.
A na co komu czerwona? –
pomyślała Marianne, składając równo
jasnobrązowy płaszcz. Tak jak składała
chusteczki Lothara albo wyprasowane
ręczniki, brzeg równiutko do brzegu.
Nigdy w życiu nie ubrała się na
czerwono.
– Kolor dla dziwek – syknęła matka
i spoliczkowała ją, gdy Marianne jako
jedenastolatka wróciła do domu
z czerwoną apaszką. Znalazła ją,
pachniała kwiatowymi perfumami.
Na Montmartre jakaś kobieta
przykucnęła na krawężniku. Miała
wysoko podciągniętą spódnicę
i czerwone buty. Na zapłakanych oczach
roztarł się cień do powiek.
– To tylko pijana dziwka –
powiedział ktoś z wycieczki.
Gdy Marianne chciała do niej
podejść, Lothar ją przytrzymał:
– Nie ośmieszaj się, Annilein, sama
jest sobie winna.
Nie pozwolił jej pomóc nieznajomej
i zaciągnął ją do restauracji, w której na
wycieczkę czekał zarezerwowany stół.
Marianne zerkała przez ramię, dopóki
francuska przewodniczka nie wyjaśniła
jej, kręcąc przy tym głową:
– Je connais la chanson, wiecznie
ta sama śpiewka, a to przecież jej
własna wina.
Lothar pokiwał głową, a Marianne
zobaczyła wtedy w tym rynsztoku samą
siebie. To był początek, a teraz znalazła
się tutaj.
Wyszła jeszcze przed przystawkami,
bo nie mogła już dłużej wytrzymać,
siedząc i milcząc. Lothar nawet nie
zauważył, tak był pochłonięty rozmową,
którą prowadził od dwunastu godzin.
Z pewną panią z Burgdorfu, wesołą
wdówką. Co chwila piszczała:
„incroyable!” , niewiarygodne! Bez
względu na to, co Lothar powiedział.
Pod białą bluzką miała czerwony
biustonosz.
Marianne nawet nie była zazdrosna.
Tylko zmęczona. Wyszła z restauracji
i szła przed siebie, aż zatrzymała się
pośrodku Pont Neuf.
Lothar. Byłoby łatwiej przypisać
całą winę jemu.
Ale to nie było takie proste.
– Sama jesteś sobie winna, Annilein
– wyszeptała Marianne.
Przypomniała sobie swoje wesele,
w maju przed czterdziestu jeden laty.
Ojciec, oparty o laskę, patrzył, jak ona
godzinę za godziną czeka, aż mąż
w końcu poprosi ją do tańca.
– Moja dzielna dziewczynka –
powiedział głosem osłabionym przez
nowotwór.
Marzła w cienkiej białej sukience,
ale nie odważyła się poruszyć. Jakby to
wszystko było snem i mogło się nagle
skończyć, gdy tylko zrobi fałszywy krok.
– Obiecasz mi, że będziesz
szczęśliwa? – zapytał ojciec,
a Marianne odpowiedziała „tak”. Miała
dziewiętnaście lat.
Okazało się, że było to jedno
wielkie kłamstwo.
Ojciec umarł dwa dni po ślubie.
Marianne rozłożyła poskładany już
płaszcz, rozpostarła go na ziemi
i zaczęła po nim energicznie deptać.
– To koniec! Wreszcie koniec!
Koniec ze mną!
Ostatni raz przydeptała płaszcz
i wydała się samej sobie zbyt zuchwała.
Wzburzenie minęło równie szybko, jak
się pojawiło. Podniosła płaszcz
i przewiesiła go przez oparcie ławki.
Sama jesteś sobie winna –
pomyślała Marianne.
Nie było już nic, co mogłaby
odłożyć. Nie miała biżuterii. Ani
kapelusza. Niczego nie posiadała. Do
butów i obrączki dołożyła jeszcze tylko
znoszoną torebkę, w której trzymała
przewodnik po Paryżu, kilka
papierowych saszetek z solą i pieprzem,
spinkę do włosów, dowód osobisty
i portfel.
Zaczęła wspinać się na balustradę.
Najpierw położyła się na brzuchu,
podciągnęła nogi i omal nie zsunęła się
na drugą stronę. Serce mocno jej biło,
tętno przyśpieszyło, obtarła kolano
o szorstki piaskowiec.
Czubkami palców trafiła na szparę
w murze, podciągnęła się do góry.
Udało się. Usiadła i spuściła stopy.
Tylko odepchnąć się i spaść, tutaj
nic nie można zepsuć.
Marianne pomyślała o ujściu
Sekwany przy Honfleur, gdzie jej ciało,
minąwszy przeróżne nabrzeża
i wszystkie śluzy, dotrze do morza.
Wyobraziła sobie, jak będzie się kręcić
wśród fal wokół własnej osi – jakby
tańczyła do melodii, którą słyszeć będą
tylko ona i morze. Honfleur. Tam urodził
się Erik Satie. Uwielbiała jego muzykę,
uwielbiała każdy rodzaj muzyki. Muzyka
jest niczym film, który ogląda się
z zamkniętymi oczami, a u Satiego
widziała morze, choć nigdy nad morzem
nie była.
– Kocham cię, Eriku. Kocham cię –
wyszeptała Marianne. Nigdy nie
powiedziała tego żadnemu innemu
mężczyźnie, tylko Lotharowi.
Kiedy on ostatni raz powiedział, że
ją kocha?
Czy kiedykolwiek to powiedział?
Marianne czekała na lęk, ale on nie
nadchodził.
Śmierć nie jest za darmo. Płaci się
życiem.
Ile moje jest warte?
Nic.
Dla diabła, to niezbyt uczciwa
transakcja.
Sama jesteś sobie winna.
Gdy podparła się mocno rękoma
na kamiennej balustradzie i pochyliła do
przodu, zawahała się i pomyślała
o storczyku, który znalazła w śmieciach.
Że po pół roku jego pielęgnowania
i śpiewania mu, nie zobaczy
otwierających się pąków.
A potem odepchnęła się obiema
rękami.
Skok przeszedł w upadek i porwał
jej ręce do góry. Spadając, pomyślała
o ubezpieczeniu na życie, którego nie
wypłaca się w razie samobójstwa. Sto
dwadzieścia cztery tysiące pięćset
sześćdziesiąt euro poszło w diabły.
Lothar będzie wściekły.
Mimo wszystko uczciwa transakcja.
Z tą myślą Marianne wpadła do
lodowatej Sekwany. Uczucie dzikiej
radości zmieniło się w głęboki wstyd,
kiedy szara sukienka w kwiaty otoczyła
jej głowę, gdy tonęła. Rozpaczliwie
próbowała ściągnąć ją w dół, żeby nikt
nie zobaczył jej gołych nóg.
W którymś momencie poddała się
i rozpostarła ramiona, otworzyła usta
i zaczęła wdychać wodę, najgłębiej jak
potrafiła.
[1] Anyżówka [przypisy pochodzą od
tłumaczki].
2
Umieranie przypominało kołysanie.
Marianne odchyliła się do tyłu. Było
tak pięknie.
Niekończące się szczęście, które
można łykać. Marianne wypiła
wszystko.
Widzisz, tato, dotrzymałam
obietnicy.
Ujrzała orchideę o fioletowych
kwiatach, a w uszach słyszała muzykę.
Gdy pochylił się nad nią jakiś cień,
rozpoznała śmierć. Miała jej twarz –
twarz postarzałej dziewczynki o jasnych
oczach i z krótkimi, brązowymi
warkoczykami.
Jej usta były ciepłe. Broda drapała,
gdy raz po raz przytykała swoje wargi
do jej warg. Marianne poczuła zupę
cebulową i czerwone wino, papierosy
i cynamon.
Śmierć zaciągała się nią, wysysała,
była jej głodna.
Marianne zaczęła wierzgać.
Dwie silne dłonie przywarły do jej
Jensowi, ukochanemu, mężowi i przyjacielowi Wolfgangowi Georgemu (20.03.1938–4.04.2011), najlepszemu ojcu na świecie
1 B ył a to pierwsza decyzja, którą podjęła samodzielnie. To był właściwie pierwszy raz, gdy to ona postanowiła, co trzeba zrobić. Marianne postanowiła umrzeć. Teraz. Tam w dole. W nurcie Sekwany. Pod koniec szarego dnia. Nie świeciła ani jedna gwiazda. Wieżę Eiffla przesłaniał mglisty smog. Paryż nieustannie wydawał z siebie
dźwięki: szum skuterów i aut, pomruk metra dochodzący z głębi trzewi miasta. Woda była chłodna, czarna, delikatna. Sekwana przyjmie ją, poniesie swoim wypełnionym ciszą i wolnością korytem aż do morza. Łzy spłynęły jej po policzkach, sznury pereł z soli. Marianne się uśmiechnęła. Nigdy dotąd nie czuła się tak lekka. Tak wolna. Tak szczęśliwa. – Moja sprawa – szepnęła. – To moja sprawa. Zdjęła wielokrotnie zelowane buty, które kupiła przed piętnastu laty.
Potajemnie, nie na wyprzedaży, za co Lothar ją zrugał, gdy się dowiedział. A potem podarował jej pasującą do nich sukienkę. Drugiego gatunku, błąd tkacki, obniżka. Szara sukienka w szare kwiaty. Ją też miała dzisiaj na sobie. Ostatnie dzisiaj. Gdy miała jeszcze przed sobą te wszystkie lata, dziesiątki lat, wydawało jej się, że czas nie ma końca. Niczym książka, która czeka na to, by ją napisano – takie zdawało jej się życie, które miała przed sobą, gdy była młodą dziewczyną. A teraz miała sześćdziesiąt lat i strony były puste.
Nieskończoność minęła niczym jeden długi szary dzień. Ustawiła buty równo obok siebie na ławce. Po chwili zastanowienia przeniosła je jednak na ziemię. Nie chciała, żeby ławka była brudna, żeby jakaś piękna kobieta poplamiła sobie spódnicę i wpadła w zakłopotanie. Spróbowała zdjąć obrączkę. Nie udało się. Wsunęła palec do ust, żeby go poślinić, i w końcu obrączka się zsunęła. Skóra pod nią była biała. Po drugiej stronie mostu Pont Neuf spał na ławce jakiś mężczyzna. Miał na
sobie koszulę w drobniutkie paski, taką, jaką noszą rybacy, a Marianne ucieszyła się, że jest odwrócony do niej plecami. Dołożyła obrączkę do butów. Ktoś ją w końcu znajdzie i na trochę mu wystarczy, jeśli zastawi ją w lombardzie. Na bagietkę, pastis1, kawałek boczku. Coś świeżego. Nie ze śmietnika. Może jeszcze na gazetę, która go ogrzeje. – Koniec z przeterminowaną żywnością – powiedziała. Lothar zakreślał jej promocje w ulotkach dodawanych do gazety. Tak
jak inni zaznaczają audycje w programie telewizyjnym. Sobota: Na miejscu zbrodni. Niedziela: Załóż się. Budyń z przekroczonym terminem ważności. Jedli to, co zostało zaznaczone. Marianne przymknęła oczy. Lothar. Dla przyjaciół Lotto. Starszy sierżant sztabowy artylerii, bardzo odpowiedzialne stanowisko w kompanii. Lothar Messmann, zamieszkały w Celle, w ostatnim domu przy ślepej uliczce, osiedle niczym z makiety, idealnie równy płotek wokół zatoczki.
Mężczyzna, który ładnie się starzał. Lothar. Uwielbiał swoją pracę. I swój samochód. I uwielbiał telewizję. Zawsze siedział na kanapie przed telewizorem, z tacą z jedzeniem przed sobą na wyłożonym kafelkami stoliku, z pilotem w lewej dłoni, widelcem w prawej, i z głośnością ustawioną na maksimum, jak na artylerzystę przystało. – Koniec z Lotharem – szepnęła Marianne. Przyłożyła dłoń do ust. Czy ktoś ją usłyszał? Rozpięła płaszcz. Może jeszcze
kogoś ogrzeje, nawet jeśli podszewkę cerowała tyle razy, że pokrył ją niespokojny, wielobarwny wzór. Lothar zawsze przywoził jej z podróży do Bonn i do Berlina, do głównego kwatermistrzostwa, buteleczki z szamponem i zestawy do szycia z hoteli. Malutkie teczuszki z tektury. Szara nitka, czarna, biała, czerwona. A na co komu czerwona? – pomyślała Marianne, składając równo jasnobrązowy płaszcz. Tak jak składała chusteczki Lothara albo wyprasowane ręczniki, brzeg równiutko do brzegu.
Nigdy w życiu nie ubrała się na czerwono. – Kolor dla dziwek – syknęła matka i spoliczkowała ją, gdy Marianne jako jedenastolatka wróciła do domu z czerwoną apaszką. Znalazła ją, pachniała kwiatowymi perfumami. Na Montmartre jakaś kobieta przykucnęła na krawężniku. Miała wysoko podciągniętą spódnicę i czerwone buty. Na zapłakanych oczach roztarł się cień do powiek. – To tylko pijana dziwka – powiedział ktoś z wycieczki.
Gdy Marianne chciała do niej podejść, Lothar ją przytrzymał: – Nie ośmieszaj się, Annilein, sama jest sobie winna. Nie pozwolił jej pomóc nieznajomej i zaciągnął ją do restauracji, w której na wycieczkę czekał zarezerwowany stół. Marianne zerkała przez ramię, dopóki francuska przewodniczka nie wyjaśniła jej, kręcąc przy tym głową: – Je connais la chanson, wiecznie ta sama śpiewka, a to przecież jej własna wina. Lothar pokiwał głową, a Marianne
zobaczyła wtedy w tym rynsztoku samą siebie. To był początek, a teraz znalazła się tutaj. Wyszła jeszcze przed przystawkami, bo nie mogła już dłużej wytrzymać, siedząc i milcząc. Lothar nawet nie zauważył, tak był pochłonięty rozmową, którą prowadził od dwunastu godzin. Z pewną panią z Burgdorfu, wesołą wdówką. Co chwila piszczała: „incroyable!” , niewiarygodne! Bez względu na to, co Lothar powiedział. Pod białą bluzką miała czerwony biustonosz.
Marianne nawet nie była zazdrosna. Tylko zmęczona. Wyszła z restauracji i szła przed siebie, aż zatrzymała się pośrodku Pont Neuf. Lothar. Byłoby łatwiej przypisać całą winę jemu. Ale to nie było takie proste. – Sama jesteś sobie winna, Annilein – wyszeptała Marianne. Przypomniała sobie swoje wesele, w maju przed czterdziestu jeden laty. Ojciec, oparty o laskę, patrzył, jak ona godzinę za godziną czeka, aż mąż w końcu poprosi ją do tańca.
– Moja dzielna dziewczynka – powiedział głosem osłabionym przez nowotwór. Marzła w cienkiej białej sukience, ale nie odważyła się poruszyć. Jakby to wszystko było snem i mogło się nagle skończyć, gdy tylko zrobi fałszywy krok. – Obiecasz mi, że będziesz szczęśliwa? – zapytał ojciec, a Marianne odpowiedziała „tak”. Miała dziewiętnaście lat. Okazało się, że było to jedno wielkie kłamstwo. Ojciec umarł dwa dni po ślubie.
Marianne rozłożyła poskładany już płaszcz, rozpostarła go na ziemi i zaczęła po nim energicznie deptać. – To koniec! Wreszcie koniec! Koniec ze mną! Ostatni raz przydeptała płaszcz i wydała się samej sobie zbyt zuchwała. Wzburzenie minęło równie szybko, jak się pojawiło. Podniosła płaszcz i przewiesiła go przez oparcie ławki. Sama jesteś sobie winna – pomyślała Marianne. Nie było już nic, co mogłaby odłożyć. Nie miała biżuterii. Ani
kapelusza. Niczego nie posiadała. Do butów i obrączki dołożyła jeszcze tylko znoszoną torebkę, w której trzymała przewodnik po Paryżu, kilka papierowych saszetek z solą i pieprzem, spinkę do włosów, dowód osobisty i portfel. Zaczęła wspinać się na balustradę. Najpierw położyła się na brzuchu, podciągnęła nogi i omal nie zsunęła się na drugą stronę. Serce mocno jej biło, tętno przyśpieszyło, obtarła kolano o szorstki piaskowiec. Czubkami palców trafiła na szparę
w murze, podciągnęła się do góry. Udało się. Usiadła i spuściła stopy. Tylko odepchnąć się i spaść, tutaj nic nie można zepsuć. Marianne pomyślała o ujściu Sekwany przy Honfleur, gdzie jej ciało, minąwszy przeróżne nabrzeża i wszystkie śluzy, dotrze do morza. Wyobraziła sobie, jak będzie się kręcić wśród fal wokół własnej osi – jakby tańczyła do melodii, którą słyszeć będą tylko ona i morze. Honfleur. Tam urodził się Erik Satie. Uwielbiała jego muzykę, uwielbiała każdy rodzaj muzyki. Muzyka
jest niczym film, który ogląda się z zamkniętymi oczami, a u Satiego widziała morze, choć nigdy nad morzem nie była. – Kocham cię, Eriku. Kocham cię – wyszeptała Marianne. Nigdy nie powiedziała tego żadnemu innemu mężczyźnie, tylko Lotharowi. Kiedy on ostatni raz powiedział, że ją kocha? Czy kiedykolwiek to powiedział? Marianne czekała na lęk, ale on nie nadchodził. Śmierć nie jest za darmo. Płaci się
życiem. Ile moje jest warte? Nic. Dla diabła, to niezbyt uczciwa transakcja. Sama jesteś sobie winna. Gdy podparła się mocno rękoma na kamiennej balustradzie i pochyliła do przodu, zawahała się i pomyślała o storczyku, który znalazła w śmieciach. Że po pół roku jego pielęgnowania i śpiewania mu, nie zobaczy otwierających się pąków. A potem odepchnęła się obiema rękami.
Skok przeszedł w upadek i porwał jej ręce do góry. Spadając, pomyślała o ubezpieczeniu na życie, którego nie wypłaca się w razie samobójstwa. Sto dwadzieścia cztery tysiące pięćset sześćdziesiąt euro poszło w diabły. Lothar będzie wściekły. Mimo wszystko uczciwa transakcja. Z tą myślą Marianne wpadła do lodowatej Sekwany. Uczucie dzikiej radości zmieniło się w głęboki wstyd, kiedy szara sukienka w kwiaty otoczyła jej głowę, gdy tonęła. Rozpaczliwie próbowała ściągnąć ją w dół, żeby nikt
nie zobaczył jej gołych nóg. W którymś momencie poddała się i rozpostarła ramiona, otworzyła usta i zaczęła wdychać wodę, najgłębiej jak potrafiła. [1] Anyżówka [przypisy pochodzą od tłumaczki].
2 Umieranie przypominało kołysanie. Marianne odchyliła się do tyłu. Było tak pięknie. Niekończące się szczęście, które można łykać. Marianne wypiła wszystko. Widzisz, tato, dotrzymałam obietnicy. Ujrzała orchideę o fioletowych kwiatach, a w uszach słyszała muzykę.
Gdy pochylił się nad nią jakiś cień, rozpoznała śmierć. Miała jej twarz – twarz postarzałej dziewczynki o jasnych oczach i z krótkimi, brązowymi warkoczykami. Jej usta były ciepłe. Broda drapała, gdy raz po raz przytykała swoje wargi do jej warg. Marianne poczuła zupę cebulową i czerwone wino, papierosy i cynamon. Śmierć zaciągała się nią, wysysała, była jej głodna. Marianne zaczęła wierzgać. Dwie silne dłonie przywarły do jej