mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony394 345
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 180

Grange Jean-Christophe - Lot bocianów

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Grange Jean-Christophe - Lot bocianów.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 15 miesiące temu

dzieki bardzo

Transkrypt ( 25 z dostępnych 356 stron)

JEAN-CHRISTOPHE GRANGE to najpo- pularniejszy francuski autor thrillerów. Urodził się w 1961 w Paryżu. Swoją działalność za- wodową rozpoczynał jako dziennikarz, publi- kując cykl reportaży naukowych w czasopiś- mie Le Figaro. W 1994 roku zadebiutował powieścią LOT BOCIANÓW, ale międzynaro- dową sławę przyniosła mu druga książka PURPUROWE RZEKI (1998). Spośród 2 milionów sprzedanych egzemplarzy, aż pół miliona rozeszło się we Francji. Powstał też głośny film w reżyserii Mathieu Kasso- vitza z Jeanem Reno w roli głównej, zaś Grangś zaczęto porównywać z Thomasem Harrisem i Harlanem Cobenem. Kolejne powieści, KAMIENNY KRĄG (2000), IMPERIUM WILKÓW (2003) i CZARNA LINIA (2004 - bestseller # 1 we Francji), potwierdziły niezwykłą popularność pisarza - jego książki ukazują się w milionach egzem- plarzy w ponad 20 językach. Grangś pisuje też oryginalne scenariusze filmowe - spod jego pióra wyszedł m.in. scenariusz do wy- świetlanego w Polsce filmu Vidocq. Za prawa do sfilmowania IMPERIUM WILKÓW otrzy- mał 1.1 min euro.

Tego autora PURPUROWE RZEKI KAMIENNY KRĄG IMPERIUM WILKÓW CZARNA LINIA LOT BOCIANÓW Strona internetowa Jean-Christophe'a Grange: www.jc-grange.com

Jean Christophe GRANGE LOT BOCIANÓW

I Słodka Europa

1 Obiecałem Maksowi Böhmowi, że przed samym wyjazdem złożę mu wizytę. Tego dnia nad Szwajcarią romańską przeszła burza. Czarne, miejscami granatowe niebo przecinały jaskrawe błyskawice. Wiał ciepły wiatr. Wynajętym kabrioletem jechałem wzdłuż brzegów Jeziora Lemańskiego. Za zakrętem pojawiło się jakby w przyćmionym świetle elektrycznym Montreux. Powierzchnia jeziora była wzburzona, hotele, mimo sezonu turystycznego, wydawały się tonąć w złowróżbnej ciszy. Gdy dojechałem do centrum, zwolniłem w wąskich uliczkach, które prowadziły do górnej części miasta. Kiedy dotarłem do willi Maksa Böhma, było już prawie ciemno. Rzuciłem okiem na zegarek — siedemnasta. Zadzwo- niłem do drzwi, odczekałem, ale odpowiedziała mi cisza. Nacis- nąłem jeszcze raz dzwonek, wytężając słuch. Żadnego ruchu wewnątrz. Obszedłem dom dokoła. Nigdzie nie było światła, wszystkie okna pozamykane. Dziwne. Podczas mojej pierwszej wizyty odniosłem wrażenie, że Böhm jest raczej człowiekiem punktualnym. Wróciłem do samochodu i czekałem. Po niebie przetaczały się głuche grzmoty. Zasunąłem dach kabrioletu. O siedemnastej trzydzieści gospodarz w dalszym ciągu się nie pojawił. Postanowiłem więc pojechać do rezerwatu. Może ornitolog obserwuje tam swoje pupile? Do Szwajcarii niemieckiej wjechałem przez miasto Bulle. 9

Deszcz jeszcze nie padał, ale wiatr nasilił się, wzbijając na drodze przede mną tumany kurzu. Po godzinie znalazłem się w okolicach Wessembach, skąd ciągnęły się łąki rezerwatu. Wyłączyłem silnik, po czym poszedłem na przełaj w kierunku klatek. Zaraz za ogrodzeniem ujrzałem bociany. Pomarańczowe dzioby, biało-czarne upierzenie, bystre oczy. Sprawiały wraże- nie, jakby były podenerwowane. Biły gwałtownie skrzydłami i głośno klekotały. Bez wątpienia z powodu burzy, ale także odzywał się w nich instynkt wędrownych ptaków. Przypomniały mi się słowa Böhma: „Bociany należą do wędrowców kierują- cych się instynktem. Ich przelotów nie powodują warunki klimatyczne ani pogoń za pożywieniem, lecz wewnętrzny zegar. Po prostu któregoś dnia muszą opuścić gniazdo". Był właśnie koniec sierpnia i bociany zapewne wyczuły ten tajemniczy sygnał. Trochę dalej na łąkach przechadzały się inne bociany, szarpane wiatrem. One także chciałyby polecieć, lecz Böhm podciął im skrzydła, usuwając pierwszy paliczek w jednym ze skrzydeł, co utrudniało ptakom zachowanie równowagi i unie- możliwiało odlot. Ten „przyjaciel przyrody" zaiste dziwnie pojmował porządek świata. Nagle na polu obok ukazał się jakiś człowiek, skulony na wietrze. Niesiony przez burzę zapach skoszonej trawy sprawiał, iż czułem coraz silniejszy ból głowy. Człowiek krzyczał coś do mnie po niemiecku. Gdy zawołałem do niego po francusku, odpowiedział mi w tym samym języku: — Böhma nie było tu dziś, zresztą wczoraj też nie. Mężczyzna był niemal łysy, tylko kilka kosmyków opadało mu na czoło. Nieustannie gładził się po czaszce. Po chwili dodał: — Zazwyczaj jest tu codziennie, by karmić swoje ptaki. Wróciłem do samochodu i ruszyłem w kierunku muzeum ekologicznego. Był to rodzaj skansenu, powstały niedaleko Montreux, w którym z uwzględnieniem najdrobniejszych szcze- gółów zrekonstruowano tradycyjne szwajcarskie domki. Na kominach umieszczono gniazda dla bocianów, nad którymi czuwał Max Böhm. Szybko dojechałem do tej sztucznej wioski. Piechotą po- szedłem pustymi uliczkami. Dość długo błądziłem w labiryncie 10

brązowych i białych domów, przez nikogo niezamieszkanych, aż wreszcie ujrzałem ciemną, kwadratową wieżę strażniczą, mającą ponad dwadzieścia metrów wysokości. Na jej szczycie mieściło się ogromnych rozmiarów gniazdo, którego kontury były ledwo widoczne. „Największe gniazdo w Europie" — wyjaśnił mi kiedyś Böhm. W gnieździe zrobionym z gałęzi i ziemi siedziały bociany. Klekotanie ich dziobów rozbrzmie- wało echem w pustych uliczkach. Nigdzie ani śladu Böhma. Zawróciłem, by odnaleźć dom strażnika. Nocny dozorca oglądał telewizję. Żuł kanapkę, podczas gdy jego pies wyjadał z miski suchą karmę. — Böhm? — powiedział z pełnymi ustami. — Przedwczoraj wchodził na wieżę. Musieliśmy wyjąć w tym celu drabinę. (Przypomniałem sobie tę piekielną machinę, której Böhm uży- wał, by dostać się do gniazda — starą, stoczoną przez robaki drabinę strażacką.) Od tamtej pory go nie widziałem. Nawet nie odstawił drabiny. — Mężczyzna wzruszył ramionami i do- rzucił: — Böhm jest tu jak u siebie, przychodzi i wchodzi na wieżę, kiedy chce. Zabrał się ponownie do jedzenia, jakby dając do zrozumienia, że wszystko już powiedział. Wiedziony jakąś intuicją, zapytałem: — Czy mógłby pan ją znowu wyciągnąć? — Co? — Drabinę. Wyszliśmy w burzę z psem, trzymającym się naszych nóg. Strażnik milczał, nie podobał mu sję pomysł nocnego spaceru. Gdy doszliśmy do wieży, otworzył drzwi przylegającej do niej szopy. Wydobyliśmy stamtąd drabinę zamocowaną na dwóch kołach od wozu. Machina wydała mi się jeszcze bardziej niebezpieczna niż przedtem. Mimo to z pomocą strażnika rozplatałem łańcuchy, bloczki, kable i drabina powoli rozsunęła się na całą swoją wysokość. Jej szczyt kołysał się na wietrze. Przełknąłem ślinę i ostrożnie zacząłem się wspinać do góry. Wiatr smagał mnie po oczach i niewiele widziałem przed sobą. Rękami mocno chwytałem się szczebli. Czułem ucisk w żołąd- ku. Dziesięć metrów. Butyjjlizgały się na mokrym drewnie. Drabina drżała na całej swojej długości, uderzając mnie w ko- 11

lana. Zaryzykowałem spojrzenie w górę. Gniazdo było już w zasięgu ręki. Wstrzymałem oddech, pokonałem ostatnie szczeble i chwyciłem się gałęzi tworzących gniazdo. Bociany poderwały się do lotu. W pierwszym momencie widziałem tylko chmurę piór, a potem moim oczom ukazała się koszmarna scena. Böhm leżał w tym gigantycznym gnieździe na plecach, z otwartymi ustami. Rozpięta koszula odsłaniała bezwstydnie biały, ubrudzony ziemią brzuch. Zamiast oczu miał już tylko puste, krwawe oczodoły. Nie wiem, czy bociany przynoszą dzieci, ale na pewno umieją zajmować się zmarłymi.

2 Aseptyczna biel, szczęk metalowych narzędzi, przesuwające się niczym duchy sylwetki. Była trzecia nad ranem. Czekałem w niewielkim szpitalu w Montreux. Obok mnie przechodziły pielęgniarki. Pojawiali się ludzie w maskach, obojętni na moją obecność. Strażnik, który nie mógł dojść do siebie po przeżytym szoku, został w skansenie. Ja sam też nie byłem w najlepszej formie. Wstrząsały mną dreszcze. Nigdy dotąd nie oglądałem trupa. Pierwszym był Böhm, którego ciało znalazłem na wieży. Ptaki zaczęły już wyjadać mu język i dobrały się do gardła. Brzuch i boki nosiły w wielu miejscach ślady dziobów i pazurów. W końcu ptaki pożarłyby go w całości. W czasie mojej pierwszej wizyty Böhm powiedział: „Chyba pan wie, że bociany są mięsożerne?". Teraz już na pewno o tym nie zapomnę. Ciało Böhma zdjęli z gniazda strażacy, którym przyglądały się podejrzliwie przelatujące w górze ptaki. Kiedy już zwłoki były na ziemi, zdążyłem, zanim owinięto je w koc, przyjrzeć się bliżej pokrywającym je strupom. Obserwowałem cały ten spektakl, nerwową krzątaninę w świetle reflektorów, nie wyda- jąc z siebie głosu. Byłem przerażony, zachowywałem się tak, jakby mnie tam nie było. Teraz czekałem. Rozpamiętywałem ostatnie dwa miesiące mojego życia spędzone w gorączkowej atmosferze pod znakiem bocianów; dwa miesiące, które znalazły finał w tej ponurej burzy. 13

Miałem trzydzieści dwa lata i niedawno uzyskałem stopień doktora nauk historycznych. Był to wynik ośmioletniej pracy nad rozprawą na temat: Pojęcie kultury u Oswalda Spenglera. Kiedy dotarłem do końca tego nudnego tysiącstronicowego elaboratu, całkowicie bezużytecznego z praktycznego punktu widzenia, czułem się tak wyczerpany psychicznie, że pragnąłem tylko jednego: czym prędzej zapomnieć o tym wszystkim. Miałem dość książek, muzeów, artystycznych filmów i esejów. Znużony tą zastępczą egzystencją, urojeniami sztuki, stanowiącymi otocz- kę wiedzy ludzkiej, chciałem zacząć czynne, prawdziwe życie. Znałem młodych lekarzy, którzy, jak sami mówili, spisując jeden rok na straty, poświęcili się pomocy humanitarnej. Znałem przyszłych adwokatów, którzy pojechali do Indii, by poznać tamtejszy mistycyzm, zanim zajęli się karierą zawodową. Ja nie miałem żadnego konkretnego zawodu ani żadnego upodo- bania do egzotyki, nie interesowały mnie także nieszczęścia innych. I znowu przyszli mi z pomocą przybrani rodzice. Od czasu wypadku, w którym zginęli mój brat i moi rodzice, dwadzieścia pięć lat temu, ta para starszych dyplomatów zapew- niała mi zawsze to, czego w danym momencie potrzebowałem: najpierw opiekunkę, potem pieniądze, dzięki którym nie miałem żadnych problemów finansowych. Tak więc Georges i Nelly Braeslerowie zasugerowali mi, bym się skontaktował z Maksem Böhmem, jednym z ich szwaj- carskich przyjaciół, który potrzebował kogoś takiego jak ja. Chodziło o to, bym czymś się zajął przez kilka miesięcy. Potem trzeba się będzie zastanowić poważnie nad moją przyszłością. Wkrótce sprawy przybrały nieoczekiwany obrót. Pierwsze spotkanie z Maksem Böhmem, pełne dwuznaczności, zagad- kowe, wryło się w moją pamięć ze wszystkimi szczegółami. Tego dnia, 17 maja 1991 roku, około godziny szesnastej, po długim błądzeniu ciasnymi uliczkach Montreux, dotarłem pod numer trzeci na ulicy du Lac. Za placem oświetlonym średnio- wiecznymi latarniami znalazłem willę z masywnymi drew- nianymi drzwiami, na których widniał napis: „Max Böhm". Zadzwoniłem. Musiałem chwilę poczekać, po czym drzwi otworzył mi z szerokim uśmiechem silnie zbudowany męż- czyzna około sześćdziesiątki. 14

— Pan Louis Antioche? — zapytał. Potwierdziłem i wszedłem do domu. Wnętrze willi było takie, jak cała ta dzielnica. Wąskie pokoje, zapchane meblami, z alkierzami, półkami i kotarami, które nie zasłaniały tak naprawdę żadnych okien. Pełno schodów i pół- pięter. Böhm odchylił jedną kotarę, zapraszając mnie, bym zszedł za nim do podziemia. Weszliśmy do pomieszczenia o białych ścianach, którego jedynym umeblowaniem było biurko z dębowego drewna z ma- szyną do pisania na środku, zasłane papierami. Wisiała nad nim mapa Europy i Afryki oraz wiele grawiur przedstawiających ptaki. Usiadłem. Böhm zaproponował mi herbatę. Zgodziłem się chętnie, bo nie piję niczego innego. Böhm postawił na biurku termos, filiżanki, cukier i plasterki cytryny. Gdy tak się krzątał, przyjrzałem mu się uważnie. Niewysoki, masywny, siwe włosy ostrzyżone na jeża. Na krągłej twarzy siwy wąsik. Wyglądał na poczciwego człowieka. Zdawało się, że jego przymrużone oczy wciąż się śmieją. Böhm ostrożnie nalewał herbatę. Miał grube dłonie o nie- zgrabnych palcach. Było w nim jakby coś z żołnierza — może brał udział w wojnie, a może jego praca wymagała brutalności. Kiedy skończył nalewać herbatę, usiadł, skrzyżował dłonie i zaczął rozmowę miłym głosem. — A więc należy pan do rodziny moich dawnych przyjaciół, Braeslerów. — Jestem ich adoptowanym synem — powiedziałem, od- kaszlnąwszy. — Wydawało mi się, że nie mają w ogóle dzieci. — Nie mają własnych. — Ponieważ Böhm milczał, mówi- łem dalej: — Moi rodzice byli bliskimi przyjaciółmi Braeslerów. Gdy miałem siedem lat, rodzice oraz mój brat zginęli podczas pożaru. Wtedy Georges i Nelly Braeslerowie adoptowali mnie. — Nelly mówiła mi o pańskich wielkich możliwościach intelektualnych. — Mam wrażenie, że trochę przesadziła. — Otworzyłem teczkę. — Przyniosłem panu moje curriculum vitae. Böhm odsunął kartkę ruchem ręki. Dłonie miał duże, silne. Pomyślałem, że dwoma palcami mógłby zgruchotać mi kości. 15

— Mam pełne zaufanie do opinii Nelly — odrzekł. — Czy mówiła, jakie miałoby być pańskie zadanie? Czy uprzedziła, że chodzi o sprawę o szczególnym charakterze? — Nie, nic takiego nie powiedziała. Böhm zamilkł, taksując mnie wzrokiem. Wyglądało na to, że śledzi każdą moją reakcję. — W moim wieku z bezczynności przychodzą człowiekowi do głowy różne dziwne pomysły. Dlatego też bardzo się przy- wiązałem do pewnych istot. — Do jakich istot? — Nie są to ludzie. Böhm znowu umilkł. Najwyraźniej lubił stopniować napięcie. W końcu szepnął: — Chodzi o bociany. — Bociany? — Widzi pan, jestem miłośnikiem przyrody. Ptakami inte- resuję się od czterdziestu lat. Kiedy byłem młody, pożerałem książki ornitologiczne, z lornetką w ręku chodziłem całymi godzinami po lesie, obserwując każde stworzenie. Szczególne miejsce zajmował w moim sercu bocian biały. Polubiłem go przede wszystkim dlatego, że jest to niezwykły ptak wędrowny, zdolny przelecieć każdego roku ponad dwadzieścia tysięcy kilometrów. Kiedy pod koniec lata bociany odlatywały do Afryki, towarzyszyłem im całą duszą. Potem wybrałem taki rodzaj pracy, który pozwalał mi podróżować śladem tych pta- ków. Jestem inżynierem, panie Antioche, specjalistą od robót publicznych, teraz oczywiście na emeryturze. Brałem udział w wielkich przedsięwzięciach budowlanych na Środkowym Wschodzie, w Afryce, gdzie prowadziła trasa przelotu tych ptaków. Dziś już nigdzie nie wyjeżdżam, ale nadal poświęcam się badaniom dotyczącym migracji ptaków. Napisałem wiele książek na ten temat. — Nie wiem nic o bocianach. Czego pan ode mnie oczekuje? — Właśnie do tego zmierzam. — Böhm upił łyk herbaty. -— Od kiedy jestem na emeryturze i mieszkam tu, w Montreux, moje bociany każdej wiosny wracają i odnajdują bezbłędnie swoje gniazda. Dzieje się to regularnie, jak w zegarku. Niestety w tym roku bociany nie wróciły ze Wschodu. 16

— Jak to? — Na siedemset par, których wylot zarejestrowano w Niem- czech i w Polsce, około pięćdziesięciu par nie pojawiło się z powrotem ani w marcu, ani w kwietniu. Czekałem na nie kilka tygodni. Bez skutku. Ptaki nie wróciły. Ornitolog nagle jakby się postarzał. — Czy ma pan na to jakieś wyjaśnienie? — zapytałem. — Być może doszło do jakiejś katastrofy ekologicznej. A może to skutek działania nowego środka owadobójczego. Są to jednak tylko przypuszczenia. A ja muszę poznać prawdę. — Jak mogę panu pomóc? — Pod koniec sierpnia jak każdego roku dziesiątki bocianów znowu podejmą wędrówkę. Chciałbym, aby pan śledził ich lot. Dzień po dniu. Chciałbym, aby pan przejechał dokładnie ich trasą. Wypytywał mieszkańców, policję, lokalnych ornitologów. Niech się pan dowie, dlaczego moje bociany zniknęły. Słowa Böhma wprawiły mnie w osłupienie. — Czy pan sam nie jest do tego tysiąc razy lepiej przygoto- wany niż ja? — Przysiągłem, że moja noga nigdy więcej nie postanie w Afryce. Poza tym mam już pięćdziesiąt siedem lat. Choruję na serce. Nie mogę tam jechać. — Czy nie ma pan jakiegoś asystenta, młodego ornitologa, który mógłby prowadzić poszukiwania? — Nie darzę sympatią specjalistów. Potrzebny mi człowiek bez uprzedzeń, bez koniecznej wiedzy, ale z otwartą głową, który zechce wyruszyć na spotkanie z tajemnicą. Przyjmuje pan moją propozycję czy nie? — Przyjmuję — odpowiedziałem bez wahania. — Kiedy mam wyruszyć? — Razem z bocianami, pod koniec sierpnia. Podróż potrwa około dwóch miesięcy. W październiku ptaki będą już w Suda- nie. Jeśli ma się coś wydarzyć, dojdzie do tego wcześniej. Jeśli nic się nie wydarzy, wróci pan, a tajemnica pozostanie niewyjaś- niona. Pańska pensja wyniesie piętnaście tysięcy franków za miesiąc, plus wydatki. Wynagrodzenie wypłaci panu nasza organizacja — TOBE — Towarzystwo Ochrony Bociana Euro- pejskiego. Nie jesteśmy bogaci, ale zapewniłem panu najlepsze 17

warunki podróży: przeloty pierwszą klasą, wynajęte samochody, wygodne hotele. Pierwsza zaliczka zostanie panu wypłacona w połowie sierpnia, wtedy też otrzyma pan bilety na samolot i potwierdzenie rezerwacji w hotelach. Czy moja propozycja wydaje się panu korzystna? — Jestem do pańskiej dyspozycji. Proszę powiedzieć mi jednak, jak poznał pan Braeslerów? — W osiemdziesiątym siódmym roku podczas konferencji ornitologów w Metzu. Głównym tematem konferencji było Zagrożenia dla bocianów w Europie Zachodniej. Georges wy- głosił wówczas bardzo interesujący wykład o żurawiach po- spolitych. Na koniec wizyty Max Böhm zabrał mnie na przejażdżkę po Szwajcarii, w celu zwiedzenia kilku rezerwatów, gdzie wyho- dował bociany, których małe miały stać się ptakami wędrow- nymi. To właśnie ich lot miałem śledzić. W czasie drogi przedstawił najistotniejsze sprawy związane z moją wyprawą. Po pierwsze, trasa przelotu ptaków jest znana tylko w przy- bliżeniu. Po drugie, bociany pokonują nie więcej niż sto kilo- metrów dziennie. Wyjaśnił mi też, w jaki sposób mogę rozpo- znać bociany europejskie — wszystkie będą miały na nogach obrączki. Zawsze wiosną Böhm zakładał każdemu bocianowi obrączkę z wypisaną datą urodzenia i numerem identyfikacyj- nym. Dzięki lornetce będzie więc można co wieczór rozpoznać Jego" ptaki. Ponadto dowiedziałem się, że Böhm koresponduje z ornitologami w tych wszystkich krajach po drodze i że będą mi oni pomagać i odpowiadać na ewentualne pytania. Böhm miał pewność, że dzięki temu odkryję, co się tej wiosny przy- darzyło ptakom na trasie ich przelotu. Trzy miesiące potem, 17 sierpnia 1991 roku, zatelefonował do mnie Böhm. Był bardzo podekscytowany. Wrócił właśnie z Niemiec, gdzie stwierdził, że bociany szykują się do lotu. Wpłacił na moje konto w banku honorarium w wysokości pięćdziesięciu tysięcy franków (była to pensja za dwa miesiące z góry oraz dodatkowe pieniądze na pierwsze wydatki), a także przesłał przez DHL bilety lotnicze oraz vouchery na wynajem 18

samochodów i listę zarezerwowanych hoteli. Dorzucił też bilet na pociąg relacji Paryż—Lozanna. Chciał się ze mną zobaczyć jeszcze raz, abyśmy mogli omówić szczegóły podróży. Tak więc dziewiętnastego sierpnia o siódmej rano wyprawi- łem się w drogę, zaopatrzony w przewodniki, wizy i leki. Mój bagaż ograniczyłem do absolutnego minimum. Większość rze- czy, łącznie z komputerem, zmieściłem w walizce średnich rozmiarów. Miałem jeszcze prócz tego mały plecak. Wszystko odbywało się według ustalonego porządku, ale ciągle nie wie- działem, co o tym myśleć — górę brały na przemian to nadzieja i podniecenie, to znów najróżniejsze obawy.

3 Dziś wszystko się skończyło, zanim się w ogóle zaczęło. Max Böhm nigdy się nie dowie, dlaczego zniknęły jego bociany. Podobnie zresztą jak ja. Bo wraz z jego śmiercią moje po- szukiwania traciły sens. Oddam zaliczkę towarzystwu i wrócę do książek. Nie była mi sądzona kariera podróżnika. Nic w tym dziwnego. Trudno stać się z dnia na dzień człowiekiem żądnym przygód, skoro było się dotąd molem książkowym. Teraz, w szpitalu, wciąż czekałem na przybycie inspektora federalnego i na wynik sekcji zwłok. Lekarz dyżurny zabrał się do niej natychmiast, jak tylko uzyskał zezwolenie policji. Najwidoczniej Böhm nie miał żadnej rodziny. Co się stało staremu Maksowi? Czy to był zawał? Czy zaatakowały go bociany? — Czy pan Louis Antioche? Pogrążony w myślach nie zauważyłem, kiedy nadszedł ten mężczyzna i usiadł obok mnie. Miał miły głos i równie miłą pociągłą twarz o łagodnych rysach. Patrzył na mnie marzyciel- skimi, zamglonymi jeszcze od snu oczyma. Był nieogolony, co z pewnością raczej nigdy mu się nie zdarzało. Ubrany był w płócienne, świetnie skrojone spodnie oraz koszulę w kolorze lawendy firmy Lacoste. Właściwie byliśmy ubrani podobnie, tyle tylko że moja koszula była czarna i zamiast krokodyla miałem na niej trupią główkę. — Tak — odpowiedziałem. — A pan jest z policji? 20

Przytaknął, składając dłonie jakby do modlitwy. — Inspektor Dumaz, pełniący tej nocy dyżur. Fatalna sprawa. Czy to pan go znalazł? — Tak. — W jakim był stanie? — Już nie żył. Dumaz wzruszył ramionami i wyjął notatnik. — W jakich okolicznościach znalazł go pan? Opowiedziałem mu, jak jeździłem po mieście, szukając Bohma. Dumaz starannie zapisywał wszystko w notatniku, po czym ponownie zapytał: — Jest pan Francuzem? — Tak. Mieszkam w Paryżu. Inspektor zapisał dokładnie mój adres. — Czy znał pan Maksa Bohma od dawna? — Nie. — Jaki był charakter waszej znajomości? Postanowiłem skłamać. — Jestem ornitologiem amatorem. Mieliśmy zamiar wspól- nie obmyślić edukacyjny program na temat zachowań różnych ptaków. — Jakich? — Głównie interesował nas bocian biały. — Jaki jest pański zawód? — Dopiero co ukończyłem studia. — Jaki rodzaj studiów? Ornitologię? — Nie. Historię i filozofię. — Ile pan ma lat? — Trzydzieści dwa. Inspektor cicho gwizdnął. — Ma pan szczęście, że mógł pan poświęcić się swojej pasji tak długo. Jestem w pańskim wieku, a pracuję w policji już od trzynastu lat. — Historia wcale mnie nie pasjonuje — powiedziałem sucho. Dumaz wpatrzył się w ścianę naprzeciw. Na jego wargach pojawił się ten sam marzycielski uśmiech. — Zapewniam pana, że moja praca też mnie nie pasjonu- 21

je. — A potem znowu spojrzał na mnie: — Od jak dawna pana zdaniem Böhm nie żył? — Od przedwczoraj. Wieczorem dozorca widział, jak wspi- nał się po drabinie do gniazda, ale nie zauważył, żeby schodził. — A na co zmarł pańskim zdaniem? — Nie wiem. Może na atak serca. Bociany zaczęły już go... dziobać. — Widziałem ciało przed sekcją. Czy chciałby pan coś jeszcze dodać? — Nie. — Musi pan podpisać swoje zeznanie w komisariacie. Oto adres. — Dumaz westchnął. — Ta śmierć narobi szumu. Böhm był znaną osobistością. Musi pan wiedzieć, że to on sprowadził bociany na powrót do Szwajcarii. Do takich spraw przywiązu- jemy wagę. — Przerwał, a po chwili podjął z lekkim uśmiesz- kiem: — Ma pan na sobie ciekawą koszulę... Pasuje do okolicz- ności, nieprawdaż? Spodziewałem się tej uwagi od samego początku. Z nie- zręcznej sytuacji uratowało mnie pojawienie się niewysokiej, krępej brunetki. Jej bluza poplamiona była krwią, twarz pokryta trądzikiem, poryta zmarszczkami. Wyglądała na osobę, która nie da się nabrać na kłamstwa. Niezwykłe było to, że w tym świecie ciszy miała pantofle na wysokich obcasach, którymi stukała przy każdym kroku. Podeszła do nas. Jej oddech śmier- dział tytoniem. — Czy panowie czekacie w sprawie Böhma? — spytała ostrym głosem. Podnieśliśmy się, a Dumaz dokonał prezentacji: — Louis Antioche, student, przyjaciel Maksa Böhma (w je- go głosie wyczułem nutkę ironii). To on znalazł ciało tej nocy. A ja jestem inspektor Dumaz z policji federalnej. — Catherine Warel, chirurg kardiolog. Sekcja trwała dłu- go — powiedziała, ocierając spocone czoło. — Przypadek okazał się bardziej skomplikowany, niż sądziliśmy. Przede wszystkim z powodu ran zadanych na całym ciele uderzeniami dziobów. Podobno znaleziono go w gnieździe bocianów. Mój Boże, co on tam robił? — Max Böhm był ornitologiem — odrzekł Dumaz oschłym 22

łonem. — Dziwię się, że pani o tym nie wiedziała. Był bardzo znany. Opiekował się bocianami w Szwajcarii. — Ach tak? — odparła bez większego przekonania. Wyjęła paczkę papierosów i zapaliła jednego. Ponieważ przedtem zauważyłem tablicę z zakazem palenia, domyśliłem się, że ta kobieta nie jest Szwajcarką. Wypuściwszy długie pasmo dymu, powiedziała: — Wróćmy do sekcji Mimo tych wszystkich ran jeszcze dziś otrzyma pan raport. Jest oczywiste, że ten człowiek umarł na zawał serca, wieczorem siedemnastego sierpnia, około go- dziny dwudziestej. — Zwróciła się do mnie: — Gdyby pan go nie znalazł, smród w końcu ściągnąłby uwagę zwiedzających skansen. Jedna rzecz jest zaskakująca. Czy wiedział pan, że Hóhm przeszedł operację transplantacji serca? Dumaz rzucił mi długie, pytające spojrzenie, a pani doktor mówiła dalej: — Gdy zespół dokonujący sekcji zauważył długą bliznę na wysokości mostka, wezwano mnie, abym się temu przyjrzała. Kakt transplantacji nie podlega żadnej wątpliwości. Przede wszystkim jest blizna charakterystyczna dla przecięcia mostka, następnie patologiczne zrosty w worku osierdziowym, świad- czące o interwencji chirurgicznej. Odkryłam także zrobione nićmi niewchłanialnymi szwy po przeszczepie na poziomie aorty, tętnicy płucnej oraz lewego i prawego przedsionka. Doktor Warel znowu zaciągnęła się dymem. — Operację z pewnością przeprowadzono wiele lat temu — mówiła dalej — ale udała się doskonale. Zazwyczaj w prze- szczepionym sercu znajdujemy białawe blizny świadczące o od- rzuceniu wskutek martwicy komórek. Tutaj tego nie było. Transplantacji musiał dokonać człowiek dobrze znający się na rzeczy. Zasięgnęłam informacji i wiem, że Böhm nie korzystał Z usług żadnego miejscowego lekarza. Oto, panowie, tajemnica do wyjaśnienia. Sama też spróbuję się czegoś dowiedzieć. Jeśli chodzi o przyczynę śmierci, to nic oryginalnego: banalny zawał gcrca, który nastąpił pięćdziesiąt godzin temu. Zapewne spo- wodowany wysiłkiem przy wchodzeniu na górę. Jeśli może to panów pocieszyć, Böhm nie cierpiał. — Nie cierpiał? — zapytałem. 23

Warel wypuściła długą smugę tytoniowego dymu, zatruwa- jącego atmosferę w tym aseptycznym pomieszczeniu. — Przeszczepione serce pozbawione jest unerwienia współ- czulnego. Wstrząs kardiogenny nie wywołuje więc żadnego szczególnego bólu. Max Bohm nawet nie czuł, że umiera. To wszystko, panowie. — Zwróciła się do mnie: — Czy pan zajmie się pogrzebem? Zawahałem się przez moment. — Niestety muszę wyjechać... — W porządku — przerwała mi. — Zajmiemy się tym. Świadectwo zgonu będzie gotowe rano. — Teraz zwróciła się do Dumaza: — Czy mogę z panem chwilę porozmawiać? Inspektor i pani doktor pożegnali mnie. Dumaz dorzucił: — Proszę nie zapomnieć o podpisaniu zeznania. Po czym odeszli korytarzem — on ze swoim miłym wyrazem twarzy, ona stukając obcasikami. Nie tak głośno jednak, żebym nie usłyszał powiedzianego przez nią szeptem zdania: „Mamy pewien problem...".

4 Na dworze świt rzucał metaliczne cienie, oświetlając szara- wym światłem uśpione ulice. Jechałem przez Montreux, nie zważając na światła, prosto do domu Böhma. Nie wiem dlacze- go, ale przestraszyła mnie perspektywa śledztwa w sprawie ornitologa. Chciałem usunąć wszystkie dotyczące mnie doku- menty i zwrócić jak najszybciej pieniądze TOBE, nie mieszając do tego policji. Nie ma śladów, nie ma kłopotów. Zaparkowałem na uboczu, sto metrów od willi. Przekonałem się, że drzwi domu są zatrzaśnięte. Wróciłem do samochodu i z torby wyjąłem plastikową kartę. Wsunąłem ją między drzwi a futrynę. Po lekkim pchnięciu zamek puścił i drzwi otworzyły się bezszmerowo. Wszedłem do mieszkania Böhma. W pół- mroku wnętrze willi wydawało się mniejsze i ciaśniejsze. Był to już dom zmarłego. Zszedłem do gabinetu usytuowanego w podziemiu. Bez naj- mniejszego trudu znalazłem teczkę z napisem Louis Antioche, gdyż leżała na biurku na widocznym miejscu. Był tam kwit przelewu bankowego, faktury biletów lotniczych, umowy na wynajem samochodów. Przeczytałem też notatkę, jaką Böhm sporządził na mój temat na podstawie informacji od Nelly Braesler: Louis Antioche. Trzydzieści dwa lata. Adoptowany przez Braeslerów w wieku dziesięciu lat. Inteligentny, błyskotliwy, wrażliwy.Bezzajęcia,depresyjny.Trzebaznimpostępować 25

ostrożnie.Widocznyurazpoprzeżytymwypadku.Częściowa amnezja. Tak więc według Braeslerów byłem nadal, po tylu latach, niezbyt zrównoważony, nieprzewidywalny. Odwróciłem kartkę, ale to było wszystko. Nelly nie podała żadnych szczegółów o moim dramatycznym dzieciństwie. Tym lepiej. Wziąłem teczkę i zabrałem się do dalszych poszukiwań. W jednej z szuf- lad znalazłem teczkę z napisem Bociany, podobną do tej, którą Max pokazał mi pierwszego dnia: zawierała informacje o kon- taktach. Wziąłem również i tę teczkę. Była już najwyższa pora, by stąd wyjść. Wiedziony jednak jakąś niejasną ciekawością szukałem dalej na chybił trafił. W szufladach metalowej szafy wysokości człowieka zobaczy- łem tysiące fiszek poświęconych ptakom. Ułożone pionowo, bardzo ciasno jedna przy drugiej, miały krawędzie w róż- nych kolorach. Böhm objaśnił mi znaczenie tego kolorowego kodu. Każdy kolor odpowiadał konkretnej informacji: czer- wony — samiczki, niebieski — samce, zielony — wędrowny, różowy — porażenie prądem elektrycznym, żółty — choroba, czarny — zgon... Dzięki temu Böhm mógł z łatwością wyjąć te fiszki, które go w danym momencie interesowały. Przyszła mi do głowy pewna myśl: przejrzałem wykaz zagi- nionych bocianów, a potem wyszukałem w szufladach odpo- wiadające im fiszki. Böhm używał niezrozumiałego kodu cyf- rowego. Stwierdziłem tylko tyle, że wszystkie zaginione ptaki były dorosłe, miały ponad siedem lat. Zabrałem te fiszki. Zacząłem zachowywać się jak złodziej. Powodowany cały czas nieodpartym impulsem, przeszukiwałem gabinet bardzo do- kładnie. Teraz chciałem znaleźć dokumenty związane z chorobą Böhma. Doktor Warel wyraziła opinię, że to typowy przypadek. Gdzie zrobiono mu operację? Kto jej dokonał? Nic na ten temat nie wpadło mi w ręce. Zawiedziony przeszedłem do małego pomieszczenia przyle- gającego do gabinetu. Tu Max Böhm osobiście lutował obrączki i tu przechowywał swoje przybory ornitologiczne. Nad har- monogramem pracy wisiały lornetki. Na półkach ujrzałem filtry fotograficzne, tysiące wszelkiego rodzaju obrączek, jak również 26

instrumenty chirurgiczne, strzykawki, bandaże, szyny, środki aseptyczne. Max Böhm musiał też bawić się w weterynarza. Z pewnością był bardzo samotny, a jego życie koncentrowało się wyłącznie na ptakach. W końcu, uporządkowawszy wszyst- ko, wróciłem na parter. Przeszedłem szybko przez główny pokój, salon i kuchnię. Nie było tu nic ciekawego poza szwajcarskimi bibelotami. Jakieś szpargały, stare gazety... Poszedłem na górę, gdzie znajdowały się trzy sypialnie. Ta, w której spałem podczas pierwszej wizyty, z wąskim łóżkiem i prostymi meblami, nie miała żadnego charakteru. W sypialni Böhma wyczuwało się pleśń i smutek. Ściany wyblakłe, meble ustawione jak popadło. Zajrzałem do szafy, sekretarzyka, komódek. Wszędzie pusto. Zajrzałem pod łóżko, pod dywan. Odchyliłem malowane tapety. Nic poza starymi fotografiami w kartonowym pudle na dole szafy. Przed- stawiały kobietę o niezbyt wyrazistych rysach, szczupłej syl- wetce, na tle tropikalnego pejzażu. Bez wątpienia była to pani Böhm. Na nowszych fotografiach z lat siedemdziesiątych mu- siała mieć około czterdziestu lat. Przeszedłem do ostatniej sypialni. Tu także panowała atmosfera przeszłości. Niczego więcej nie znalazłem. Zszedłem wąskimi schodami, otrzepując kurz z ubrania. Przez okna zaglądał już wstający dzień. Smuga złotego słońca oświetlała tył mebli i niemające większego uzasadnienia podesty w czterech kątach głównego pokoju. Przysiadłem na jednym z nich. W tym domu brakowało zdecydowanie wielu rzeczy: teczki chorobowej Böhma (przecież człowiek po transplantacji serca powinien posiadać furę recept, elektrokardiogramów...), pamiątek typowych dla podróżnika (afrykańskich drobiazgów, orientalnych dywanów, myśliwskich trofeów), śladów zawodo- wej przeszłości. Nie znalazłem nawet dokumentów dotyczących emerytury ani żadnych przelewów bankowych czy opłat podat- kowych. Jeśli Böhm chciał zatrzeć wszelkie ślady swojej prze- szłości, to nie mógł zrobić tego lepiej. A jednak gdzieś tu musiał być jakiś schowek. Spojrzałem na zegarek: było piętnaście po siódmej. Wkrótce powinna zjawić się policja, choćby tylko po to, żeby opieczęto- wać dom. Z żalem wstałem i skierowałem się do drzwi. Otwo- 27

rzyłem je i w tym momencie pomyślałem nagle o stopniach podestów w dużym pokoju. Doskonałe miejsce na schowki. Zawróciłem i zacząłem je opukiwać. Były w środku puste. Zbiegłem na dół i wziąłem narzędzia. W ciągu dwudziestu minut sprawdziłem siedem stopni w salonie Böhma, starając się niczego nie uszkodzić. Znalazłem trzy koperty z szarego papieru pakunkowego, zapieczętowane, bez żadnych napisów. Wróciłem do samochodu i pojechałem na wzgórza okalające Montreux, by znaleźć jakieś spokojne miejsce. Po dziesięciu kilometrach skręciłem w pustą drogę i zaparkowałem w jeszcze mokrym od rosy lesie. Ręce mi drżały, gdy otwierałem pierwszą kopertę. Były to dokumenty dotyczące choroby Irenę Böhm, z domu Fogel, urodzonej w 1942 roku. Zmarła w sierpniu 1977 roku w szpitalu w Bellevue w Lozannie wskutek rozległego nowo- tworu. Dokumenty zawierały kilka zdjęć rentgenowskich, wy- kresów i recept, ponadto świadectwo zgonu, do którego dołą- czony był telegram na adres Böhma oraz list z kondolencjami od doktora Lierbaiima, leczącego Irenę. Obejrzałem kopertę. Był na niej adres Maksa Böhma w 1977 roku: aleja Bokassy 66, Bangi, Republika Środkowoafrykańska. Serce zaczęło mi bić gwałtownie. Republika Środkowoafrykańska, kraj cieszący się ponurą sławą z powodu szaleństw krótko panującego tyrana, cesarza Bokassy. To fragment gorącej, wilgotnej dżungli, ukrytej w sercu Afryki, a także ukrytej głęboko w mojej przeszłości. Opuściłem szybę, odetchnąłem świeżym powietrzem i po- nownie zabrałem się do przeglądania zawartości przezroczystej koszulki. Znalazłem tu jeszcze inne zdjęcia schorowanej kobiety oraz fotografie przedstawiające Maksa Böhma w towarzystwie młodego chłopca około trzynastu lat, uderzająco podobnego do ornitologa. Ta sama krępa budowa ciała, blond włosy uczesane na jeża, brązowe oczy, muskularna szyja. W oczach chłopca był jednak wyraz marzycielstwa, melancholii, zupełnie niepa- sujący do sztywności Böhma. Zdjęcia pochodziły z tej samej epoki, to znaczy z lat siedemdziesiątych. Rodzina w komplecie: ojciec, matka, syn. Ale dlaczego Böhm ukrył te banalne foto- grafie w schowku pod schodkami podestu? I gdzie przebywa dziś jego syn? Druga koperta zawierała tylko zdjęcie rentge- 28

nowskie klatki piersiowej, bez daty, bez nazwiska, be:z opisu. Jedno było pewne: na matowej kliszy wyraźnie rysowało się serce. W środku tego narządu widoczna była maleńka jasna plama. Może to skaza na kliszy, a może tak wygląda skrzep? Pomyślałem o przeszczepionym sercu Maksa Böhma. Na zdję- ciu z całą pewnością było któreś z jego serc. Pierwsze czy drugie? Ostrożnie włożyłem zdjęcie na powrót do koperty. Wreszcie otworzyłem ostatnią kopertę i osłupiałem w prze- rażeniu. To, co zobaczyłem, przechodziło wszelkie wyobrażenie. Były to czarno-białe zdjęcia, przedstawiające ludzką rzeźnię ze zwłokami dzieci zawieszonymi na hakach — okaleczone ciała z krwawymi ranami w miejscu ramion lub narządów płciowych; twarze z rozszarpanymi wargami, pustymi oczodołami; główki poczerniałe od strupów, porzucone na długim stole, z nierucho- mym spojrzeniem suchych oczu. Wszystkie bez wyjątku były zwłokami dzieci rasy czarnej. Wyłożone białymi kafelkami ściany przypominały szpital lub kostnicę, to tu, to tam połyskiwały instrumenty chirurgiczne. Wyglądało to raczej na ponure laboratorium lub odrażającą salę tortur. Tajemna kryjówka potwora, który oddawał się w niej przerażającym praktykom. Wysiadłem z samochodu. Moim ciałem wstrząsały torsje. Długo stałem tak na świeżym powiet- rzu. Od czasu do czasu znowu spoglądałem na zdjęcia. Próbo- wałem uwierzyć w ich realność, oswoić się z nimi, by móc je lepiej ocenić. Nie byłem w stanie. Okrucieństwo ukazane na kliszach, ziarnista struktura papieru, podkreślały niesamowite wrażenie obecności tej armii trupów. Kto mógł zrobić coś tak potwornego i dlaczego? Wsiadłem z powrotem do samochodu, zamknąłem wszystkie koperty i obiecałem sobie, że nieprędko je ponownie otworzę. Z oczyma pełnymi łez przekręciłem kluczyk w stacyjce i za- wróciłem do Montreux.