mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Green Simon R - Forest Kingdom 1 i 2 - Błękitny księżyc

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Green Simon R - Forest Kingdom 1 i 2 - Błękitny księżyc.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 100 osób, 60 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 397 stron)

SSIIMMOONN RR.. GGRREEEEEENN BBŁŁĘĘKKIITTNNYY KKSSIIĘĘŻŻYYCC Blue Moon Rusing przełożyła Dominika Schimscheiner

Dla mamy i taty, którzy zawsze byli przy mnie, gdy ich potrzebowałem. Kiedyś, dawno, dawno temu, po ziemi chodzili prawdziwi bohaterowie, toczący ciężkie boje ze śmiertelnymi wrogami, a na świecie panoszyło się zło. Grasowało mnóstwo smoków, które należało zgładzić, panował urodzaj więzionych księżniczek, które należało uwolnić, zaś rycerze w lśniących zbrojach dokonywali wielkich czynów. O tamtych czasach opowiedziano wiele legend, historii o wielkim męstwie oraz szaleńczej odwadze. Ta nie jest jedną z nich.

OODD TTŁŁUUMMAACCZZAA „Błękitny Księżyc” jest, w kulturze anglosaskiej, potocznym określeniem drugiej pełni w ciągu jednego miesiąca kalendarzowego. Zjawisko to występuje niezbyt często - przeciętnie na jedno stulecie przypada czterdzieści jeden „błękitnych pełni”, ale to nie ono, jak mylnie się sądzi, jest źródłem angielskiego frazeologizmu „Once in a blue moon” [dosł. Raz na błękitny księżyc] odnoszącego się do niebywałego, wyjątkowego wydarzenia. Rzeczywiście zdarza się, że podczas pełni - podobnie jak w innych fazach - księżyc wydaje się błękitnawy. Nie jest to zjawisko astronomiczne i występuje znacznie rzadziej niż podwójna pełnia. Z nim właśnie związany jest powyższy idiomatyzm. W niniejszym przekładzie, zamiast trafniejszej z astronomicznego punktu widzenia „błękitnej pełni”, zostało użyte bardziej dosłowne określenie, ponieważ w tej właśnie formie jest bardziej, jak się wydaje, rozpowszechnione wśród polskich internautów. Poza tym, w tym wypadku, błękitny księżyc występuje jako fenomen czysto fantastyczny.

CCZZĘĘŚŚĆĆ 11

RROOZZDDZZIIAAŁŁ PPIIEERRWWSSZZYY BBIIEEGG PPOO TTĘĘCCZZYY Książę Rupert wjechał na swym jednorożcu w Gęstowie. Utkwiwszy nienawistne spojrzenie w gęstej zasłonie mżawki, niemrawo gmerał pod napierśnikiem w poszukiwaniu natrętnej pchły. Mimo chłodnego deszczu pocił się obficie pod ciężką zbroją, zaś jego morale już dawno sięgnęło dna i nie wyglądało na to, by w najbliższym czasie miało się od niego odbić. „Jedź, mój synu, zabij smoka”, rzekł król John, a dworzanie wznieśli gromkie wiwaty. Mogli sobie na to pozwolić. W końcu to nie oni mieli stanąć oko w oko z bestią. Czy też w samym środku pory deszczowej w ciężkiej zbroi przemierzać Gęstowie. Rupert zarzucił polowanie na pchłę i ze złością przekrzywił hełm. Na nic się to jednak zdało - woda nadal spływała mu za kołnierz. Po obu stronach wąskiej ścieżki wznosiła się brązowo-zielona ściana drzew, której ponura kolorystyka korespondowała świetnie z jego nastrojem. Wijące się po pniach mięsiste pnącza zwisały z gałęzi splątanymi wstęgami. Gęstowie zalegała ciężka, martwa cisza. Żadne zwierzę nie szeleściło w zaroślach, ptaki milczały. Głuszę mącił tylko jednostajny szmer kropel kapiących z przemokniętych drzew, oraz przytłumione plaskanie kopyt jednorożca. Gruba warstwa błota oraz opadłych liści utrudniła i tak ciężką wędrówkę po wiekowym, krętym trakcie. Niosący księcia Ruperta wierzchowiec potykał się i ślizgał, człapiąc w głąb Gęstowia w ślimaczym tempie. Rupert rozejrzał się wokół i westchnął. Jako mały chłopiec, z dreszczykiem emocji słuchał opowiadanych w długie zimowe wieczory gawęd o chwalebnych wyczynach swoich przodków. Pamiętał, jak siedząc przy kominku w Wielkiej Sali, z otwartymi ustami i okrągłymi z przerażenia oczyma, chłonął straszliwe historie o ograch i harpiach, magicznych mieczach i pierścieniach mocy. Wychowany na rodzinnych legendach Rupert poprzysiągł sobie, że pewnego dnia także zostanie bohaterem, takim jak wielki wuj Sebastian, który oddał trzy lata swojego życia w zamian za trzy życzenia, które umożliwiły mu uwolnienie księżniczki Elaine z Wieży Bez Drzwi. Lub jak dziadek Eduard, który odważył się w pojedynkę stawić czoła straszliwej Nocnej Wiedźmie, czarownicy zachowującej urodę dzięki kąpielom w krwi młodych dziewic.

Teraz, kiedy nareszcie otrzymał realną szansę, by ziścić marzenia, konsekwentnie ją zaprzepaszczał. Ogólnie rzecz biorąc, uważał, że to wina minstreli. Byli tak zajęci śpiewaniem o bohaterach, którzy kładli pokotem tuziny wrogów jednym machnięciem miecza, „gdyż serca ich czyste”, że nigdy nie wpadli na to, by przejść do istotnych kwestii, na przykład jak chronić zbroję przed deszczem, jak unikać zjadania owoców, które wywołują biegunkę lub jak najszybciej wykopać latrynkę. O wielu rzeczach dotyczących bohaterów bardowie nawet nie wspominali. Rupert był właśnie w trakcie procesu myślowego, sukcesywnie pogarszającego jego, już i tak paskudny, humor, kiedy wierzchowiec szarpnął gwałtownie. - Hej, spokojnie! - ofuknął go książę. Jednorożec parsknął wyniośle. - Łatwo ci mówić! To ja odwalam całą czarną robotę. Ta twoja zbroja waży chyba z tonę. Grzbiet mi pęka. - Jestem w siodle od trzech tygodni - stwierdził Rupert bez krzty współczucia. - Wyobraź sobie, jak mi dokucza twój grzbiet. Jednorożec zarżał, po czym stanął dęba, omal nie wyrzucając jeźdźca z siodła. Rupert przytrzymał się długiego, kręconego rogu, żeby nie spaść. - Dlaczego stanęliśmy? Szlak się zrobił zbyt dla ciebie błotnisty? Nie chcesz sobie ubrudzić kopytek? - Jak masz ochotę na żarty, żartuj sobie na piechotę - prychnął jednorożec. - Jakbyś nie zauważył, drogę przegradza gruba pajęczyna. Książę westchnął ciężko. - I pewnie ja mam to sprawdzić, tak? - Jeśli byłbyś łaskaw. - Wierzchowiec zatańczył nerwowo w miejscu, przyprawiając księcia o chwilowy atak choroby lokomocyjnej. - Wiesz, jak reaguję na pająki... Rupert zaklął pod nosem, zrezygnowany. Poszczękując przy każdym ruchu zbroją, zeskoczył niezgrabnie z siodła i momentalnie zapadł się w błocko na dobre trzy palce. Zachwiał się, ale ostatecznie zdołał odzyskać równowagę. Z trudem podniósł przyłbicę i ostrożnie podszedł, by przyjrzeć się pajęczynie. Wąską ścieżkę od skraju do skraju przegradzała sieć z grubej białawej przędzy. Na każdej nici, niczym klejnociki, migotały krople wody. Rupert zmarszczył brwi. Jaki pająk tka pajęczynę niemal trzymetrowej wysokości? Dobył miecza i przysunąwszy się jeszcze bliżej, trącił jedną z nici. Ostrze zaplątało się natychmiast. Musiał użyć obu rąk, aby je wyrwać. - Nieźle ci idzie - podsumował jednorożec.

Rupert zignorował zwierzę, wpatrując się z namysłem w sieć. Im dłużej ją studiował, tym mniej przypominała mu wytwór pająka. Wzór był inny. Węźlaste pęki nici zwisały z wyższych konarów w luźnych wstęgach, niżej zaś spływały w grubych wiązkach, znikając w błotnistym gruncie. Naraz Rupert uzmysłowił sobie coś, od czego włos mu się zjeżył na karku - choć nie było wiatru, sieć nieustannie drżała. - Rupercie... - szepnął jednorożec. - Coś nas obserwuje, tak? - Właśnie. Książę z groźną miną uniósł miecz. Odkąd o świcie wjechali do Gęstowia, nie opuszczało ich wrażenie, że są śledzeni; że coś podąża za nimi, przemykając w cieniach, nie ważąc się wyjść na światło. Książę ostrożnie przeniósł ciężar ciała na jedną nogę, testując miękkość gruntu pod stopami. Jeśli dojdzie do walki, lepkie błocko będzie sporym utrudnieniem. Zdjąwszy hełm, odłożył go na ziemię - wąskie szpary w przyłbicy ograniczały pole widzenia. Prostując się, ukradkiem zerknął w bok i zamarł na widok smukłej, bezkształtnej sylwetki, która mignęła pomiędzy drzewami. Choć wzrostu dorosłego mężczyzny, istota nie poruszała się jak człowiek, a zanim zniknęła w półmroku, promień światła zalśnił na kłach i pazurach. Rupert stał nieruchomo, nie bacząc na spływający po twarzy deszcz, a serce wypełniało mu się lodowatą grozą. Za Gęstowiem rozciągała się kraina mroku. Od niepamiętnych czasów istniała część starodrzewu, gdzie panowała wieczna noc. Nie docierało tam słońce, zamieszkujące ją stworzenia w ogóle nie znały światła dziennego. Kartografowie nazwali ją Czarnoborem i opatrywali ostrzeżeniem „Tu żyją demony”. Przez wieki Las od Czarnoboru odgradzało Gęstowie - chaotyczna kombinacja bagna, cierniska oraz nagłej śmierci, której zdołali ujść nieliczni. Zarośnięte pnączami i zielskiem ścieżki przemierzali cisi łowcy, czający się w zielonej gmatwaninie na nieostrożnego przechodnia. Jednak mimo tego pasa granicznego, w ciągu ostatnich kilku miesięcy w Leśnym Królestwie pojawiły się tu i ówdzie obce istoty - przemykające w cieniach postacie o dziwacznych kształtach. Czasem, nocą, mieszkańców samotnych chatek na pustkowiach budziły odgłosy skrobania w zaryglowane drzwi czy okiennice. O świcie na drewnie znajdywano głębokie bruzdy, a w szopach okaleczone zwierzęta. Gęstowie nie stanowiło już bezpiecznej zapory... Tu żyją demony. Rupertowi udało się opanować lęk. Ciężar miecza w dłoni dodawał mu otuchy. Książę ujął mocniej rękojeść i kilkakrotnie machnął lśniącym ostrzem. Zadarł głowę, spoglądając z

wyrzutem na ołowiane chmury zasnuwające słońce - jedna porządna wiązka promieni przegoniłaby to stworzenie do matecznika. Jak zwykle jednak nie miał szczęścia. Przecież to tylko demon, pomyślał rozzłoszczony. Jestem cały zakuty w zbroję i wiem jak posługiwać się mieczem. Stwór nie ma szans. - Jednorożcu - rzekł cicho, patrząc w stronę, gdzie po raz ostatni widział demona. - Poszukaj sobie lepiej jakiegoś rozłożystego drzewa i ukryj się za nim. I nie wychylaj się stamtąd. Szykuje się walka, a nie chciałbym, żeby ci się coś stało. - Żartujesz? Dawno już mnie nie ma - rozległ się stłumiony głos. Rupert odwrócił głowę i kawałek dalej dostrzegł wystający zza grubego pnia fragment jednorożca. - No świetnie. A nie przyszło ci do głowy, że może będę potrzebował twojej pomocy? - Proszę bardzo, potrzebuj sobie. Ale na mnie licz. Nie zamierzam się stąd ruszać - oświadczył zwierzak stanowczo. - Potrafię rozpoznać zapach demona. Te stwory pożerają jednorożce, wiesz? - Demony są wszystkożerne - sprostował Rupert. - No właśnie - rzucił wierzchowiec i wycofał się za drzewo. Nie po raz pierwszy książę obiecywał sobie odszukać człowieka, który sprzedał mu zwierzę i własnoręcznie zrobić coś bardzo nieprzyjemnego z każdą kończyną szalbierza. Gdzieś po lewej rozległ się szelest. Zanim Rupert zdążył się odwrócić, demon spadł mu na plecy. Ciężka zbroja przeważyła księcia i runął na rozmokłą ścieżkę z takim impetem, że na chwilę stracił oddech, zaś miecz wypadł z rozwartych palców. Kątem oka dostrzegł górujący nad nim niewyraźny kształt. Napastnik przygwoździł go do ziemi, a szponiasta ręka wcisnęła twarz w błoto, które natychmiast dostało się do oczu. Rupert młócił rozpaczliwe ramionami, próbując podciągnąć nogi, ale nabijane ćwiekami buty nie znajdowały oparcia na rozmiękłym podłożu. Czuł, jakby płuca miały mu zaraz pęknąć, a otwarte usta zaczęła wypełniać brudna woda. Ogarnięty paniką, miotał się i wierzgał, bezskutecznie jednak. Kręciło mu się w głowie, a wraz z ostatnim oddechem uszy wypełnił własny krzyk. Pod wpływem nagłego natchnienia użył zaklinowanej pod napierśnikiem ręki jak dźwigni i przetoczył się na plecy, całym ciężarem przygniatając wijącego się demona. Leżał tak jakiś czas, oddychając łapczywie i wypluwając resztki błota z ust. Otarłszy oczy, zawołał jednorożca, ale zwierzak siedział cicho jak trusia. Uwięziony pod człowiekiem oraz żelastwem demon łomotał przez chwilę wściekle w blachę, po czym sięgnął szponiastą ręką do twarzy wroga. Rupert wrzasnął z bólu, gdy pazury rozorały mu skórę na policzku i spróbował chwycić miecz, co demon wykorzystał, żeby się uwolnić. Książę przetoczył się,

dopadł broni i przezwyciężając opór błota oraz zbroi, zdołał się podnieść. W końcu zdyszany, brocząc krwią z rany na policzku, stanął przed przykucniętym, sprężonym do skoku demonem. Stwór przypominał zdeformowanego, pokrzywionego człowieka, ale wystarczyło raz spojrzeć w pozbawione źrenic oczy, by wiedzieć, że to istota mroku. Demony zabijały, aby żyć i żyły po to, by zabijać. W Leśnym Królestwie panoszyło się zło. Rupert zacisnął palce na rękojeści, koncentrując się na tym, by widzieć w demonie tylko przeciwnika. Wróg był silny, szybki, śmiertelnie groźny, ale książę wiedział; jeśli tylko nie straci głowy, godnie stawi mu czoła. Przede wszystkim musiał wydostać się na twardy grunt - zdradliwe błoto dawało demonowi przewagę. Postąpił ostrożnie krok naprzód. Istota skwapliwie poruszyła szponami, odsłaniając w paskudnym uśmiechu rzędy spiczastych kłów nierównej długości. Rupert machnął mieczem przed nosem przeciwnikowi i ten ustąpił mu nieco pola, śledząc nieufnym wzrokiem każdy ruch klingi. Rupert spojrzał poza niego w poszukiwaniu stabilniejszego gruntu i po raz pierwszy zaświtał mu promyk nadziei, że może ma cień realnej szansy na zwycięstwo. Chwycił miecz oburącz, wziął głęboki oddech i natarł z całą mocą na przykucniętego demona, świadomy, że jeśli teraz upadnie, niechybnie zginie. Stwór odskoczył tuż poza zasięg ostrza. Rupert nie przestawał atakować, jednocześnie usiłując nie stracić równowagi. Demon szczerzył zębiska w krzywym uśmiechu, za każdym razem uchylając się przed ciosem i cofając w stronę pajęczyny. Rupert zatrzymał się, uniósł miecz do ostatecznego cięcia i zamarł ze zgrozy na widok lepkich, grubych pasm, które pochwyciły demona. Istota walczyła zażarcie, drąc sieć, nagle jednak zaskowytała cicho, a jej opór zaczął tracić na sile. Pajęczyna wydzielała lepki kwas, tak żrący, że spadające na ziemię krople pieniły się, parując z sykiem. Rupert obserwował z niezdrową fascynacją, jak nici oplatają ciało wroga od stóp do głów, aż wreszcie coraz słabiej szamoczący się demon zniknął cały w pulsującym kokonie. Drgania zamarły niemal natychmiast - pajęczyna przystąpiła do trawienia ofiary. Rupert powoli opuścił miecz i wsparł się na nim, żeby dać odpocząć zmęczonym plecom. Ależ z niego bohater, niech to licho. Uśmiechnął się kwaśno, robiąc rachunek strat. Jego wspaniałą szmelcowaną zbroję pokrywała skorupa zasychającego błota, a blachę znaczyły głębokie rysy po demonich szponach. Wypluł podbarwioną czerwienią ślinę i drżącą ręką dotknął rany na policzku. Skrzywił się, widząc lepką ciecz na rękawicy. Nie lubił widoku krwi, szczególnie własnej. Schował miecz i nie przejmując się błotem, klapnął ciężko na środku dróżki. Po chwili doszedł do wniosku, że w sumie nie poszło mu najgorzej. Niewielu było

takich, którzy walczyli z demonem i przeżyli, by o tym opowiadać. Rzucił okiem na nieruchomy kokon i wykrzywił się sardonicznie. Niespecjalnie heroiczna metoda na pokonanie przeciwnika, a już na pewno nie honorowa, ale demon był martwy, on żywy, a o to przecież chodziło. Zdjął rękawice i delikatnie obmacał pokaleczoną twarz. Rozcięcie było szerokie i głębokie, biegło od zewnętrznego kącika oka, aż do kącika ust. Lepiej to przemyć, pomyślał oszołomiony. Żeby przypadkiem nie wdało się zakażenie. Potrząsnął głową i rozejrzał się wkoło. Deszcz przestał padać już w trakcie walki, ale słońce stało nisko. Cienie wydłużały się i czerniały. Ostatnio zmrok zapadał wcześniej, choć była pełnia lata. Z mokrych liści miarowo kapały krople wody, a powietrze przesycała wilgoć oraz ciężki zapach stęchlizny. Rupert spojrzał na sieć i aż wzdrygnął się na wspomnienie, jak blisko podszedł, chcąc usunąć przeszkodę. Niebezpieczeństwo przybierało różne formy, szczególnie tu, w Gęstowiu. Westchnął z rezygnacją. Zmęczony czy nie, czas ruszać w drogę. - Jednorożcu! Gdzie jesteś?! - Tutaj - odpowiedział uprzejmy głos z najgłębszego cienia. - Wyjdziesz sam, czy mam ci pomóc? - warknął książę. Zapadła chwila ciszy, po czym wierzchowiec wstąpił niepewnie na ścieżkę. Rupert spojrzał na niego groźnie, ale zwierzak umknął oczami w bok. - Gdzie byłeś, jak nadstawiałem karku, walcząc z demonem? - Ukrywałem się - przyznał jednorożec z bezwstydną szczerością. - Uznałem to za logiczne posunięcie. - Dlaczego mi nie pomogłeś? - Cóż, nie bardzo wiedziałem, jak mógłbym pomóc komuś, kto w pełnej zbroi i z mieczem nie dałby rady demonowi - odparł wierzchowiec rezolutnie. Rupert westchnął ponownie. Kiedyś w końcu nauczy się, że nie ma najmniejszego sensu dyskutować z tym zwierzakiem. - Jak wyglądam? - Fatalnie. - Wielkie dzięki. - Pewnie zostaną ci blizny - dorzucił jednorożec życzliwie. - Świetnie. To właśnie chciałem usłyszeć. - Myślałem, że blizny na twarzy to taki bohaterski sznyt? - Ten, kto to wymyślił, powinien się leczyć na głowę. Przeklęci bardowie... Pomóż mi wstać, jednorożcu.

Kiedy zwierzę podbiegło, chwycił się strzemienia i powoli wydźwignął z błocka. Oparłszy się o bok jednorożca, odczekał aż ból w kościach przygaśnie i dopiero wtedy podjął próbę wdrapania się na siodło. Wierzchowiec przyglądał mu się zatroskany. Rupert był wysokim, przystojnym mężczyzną po dwudziestce, ale utrata krwi, zmęczenie oraz cierpienie postarzyły go o dodatkowe dwie dekady. Ziemista cera perliła się potem, a oczy błyszczały gorączką. Absolutnie nie powinien jechać w takim stanie, ale jednorożec dobrze wiedział, że duma każe księciu spróbować. - Rupercie... - zaczął. - Hm? - A może tak... przez chwilę mnie poprowadzisz, co? Wiesz, jak mi się ciężko idzie po tym błocie. - A wiesz, to dobry pomysł - przystał książę. - Tak właśnie zrobimy. - Ujął wodze i ze zwieszoną głową powlókł się naprzód. Jednorożec ostrożne przeprowadził go obok wiszącego na porozrywanej sieci kokonu i dalej ścieżką w głąb Gęstowia. * Dwa dni później Rupert siedział już w siodle. Jechali kłusem, szybko zbliżając się do granicy pomiędzy Gęstowiem a Czarnoborem. Dzięki ziołom, których zabranie wymusił na nim Nadworny Astrolog, ból ustąpił niemal zupełnie. Książę nie raz i nie dwa żałował, że nie ma ze sobą także zwierciadła, ale rany na twarzy także zdawały się dobrze goić. Ogólnie rzecz biorąc Rupert był w lepszym nastroju, a przynajmniej już nie tak fatalnym. Miał za zadanie zgładzić smoka, ale od wieków nikt smoka nie widział, więc całkiem prawdopodobne, że przetrwały już tylko w legendach. Jeśli zaś chodzi o legendy, Rupert zaczynał nabierać do nich dystansu. Koncentrowały się tylko i wyłącznie na honorze i chwale, całkowicie pomijając istotne kwestie, chociażby: jak zabić to, co zabić się miało, jednocześnie zostając przy życiu. Czyste serce zdawało się w walce ze smokiem bronią mało przydatną. Założę się, że ten mój zionie ogniem, pomyślał Rupert pesymistycznie. Właśnie układał plan, który pozwoliłby mu na prawie honorowy powrót do zamku, kiedy jego pęcherz zaczął natrętnie dawać o sobie znać. Kolejna sprawa, o której minstrele nigdy nie wspominali. Rupert z westchnieniem pokierował jednorożca na stronę. Zeskoczywszy z siodła, zabrał się do rozwiązywania troczków skomplikowanej kombinacji klapek, które chroniły krocze. Ledwie zdążył na czas. Oparty o pień, opróżniał pęcherz, nonszalancko pogwizdując. Jeżeli jego dieta wkrótce się nie zmieni, zostanie

jedynym bohaterem ruszającym do walki z rozpiętym saczkiem... Myśl ta skłoniła go do podjęcia pewnej decyzji. Pozbywszy się nadmiaru płynów, przystąpił do pozbywania się nadmiaru żelastwa. Do założenia tej przeklętej zbroi skłoniły go tylko i wyłącznie zapewnienia, że stanowi ona istotny element tradycji związanej z bohaterskimi misjami. Chrzanić tradycję, pomyślał uradowany. Jego morale podnosiło się wprost proporcjonalnie do rosnącej na dróżce sterty blach. Po namyśle postanowił zostawić sobie ciężkie, nabijane ćwiekami buty, w razie gdyby musiał kogoś kopnąć. Odziany jedynie w skórznię bez rękawów, spodnie oraz płaszcz, po raz pierwszy od tygodni mógł oddychać pełną piersią. Wprawdzie pierś ta jednocześnie pozostawała wystawiona na szwank, jednak biorąc pod uwagę jego szczęście, zbroja pewnie prędzej by zardzewiała niż go osłoniła. - Nie cierpię trawy - oświadczył jednorożec markotnie. - To dlaczego ją jesz? - zapytał Rupert, zapinając klamrę pasa obciążonego mieczem. - Bo jestem głodny - odparło zwierzę, żując ze wstrętem. - A ponieważ od tygodni nie mamy już cywilizowanej strawy... - Co jest nie tak z trawą? - zainteresował się Rupert. - Konie ją jedzą bez przerwy. - Nie jestem koniem! - Nie mówię, że jesteś... - Jestem jednorożcem, i to czystej krwi! Mam prawo do odpowiedniej opieki, traktowania oraz żywienia. Na przykład owsem, jęczmieniem albo... - A gdzie ja ci znajdę owies w Gęstowiu? - Trawa kłuje mnie w zęby - burknął jednorożec. - I mam po niej wzdęcia. - Przerzuć się na oset - zasugerował Rupert. Wierzchowiec popatrzył na niego surowo. - Czy ja ci z którejś strony przypominam osła? - spytał groźnie. Rupert odwrócił głowę, żeby ukryć uśmiech i dostrzegł z tuzin goblinów, które wyłaniały się z mroku, zastępując im drogę. Stworzenia około metra wzrostu - mniej lub więcej, w zależności od krzywizny nóg oraz długości spiczastych uszu - uzbrojone były w zardzewiałe krótkie miecze lub poszczerbione tasaki rzeźnicze. Niedopasowane pancerze z brązu albo stali niechybnie należały wcześniej do jakichś podróżnych, zaś ostre kły odsłonięte w paskudnych uśmieszkach pozwalały domniemywać, jaki koniec spotkał poprzednich właścicieli zbroi. Zły, że dał się zaskoczyć, Rupert dobył miecza i potoczył groźnym spojrzeniem po grupce. Gobliny wrosły w ziemię, łypiąc na siebie niepewnie. - No, nie stójcie tak - rozległ się gardłowy głos spośród gąszczu. - Bierzcie ich, chłopaki.

Gobliny przestępowały z nogi na nogę, ale nie czyniły żadnych gwałtownych ruchów. - Ale on ma miecz! - zauważył najmniejszy. - Wielki miecz - doprecyzował inny. - I patrz, jakie ma szramy na twarzy - szepnął kolejny, zerkając na księcia z bojaźliwym szacunkiem. - A ta zbroja jest cała zakrwawiona. Pewnie zaciukał całe setki ludzi... - Posiekał ich na kotlety - piskliwie podchwycił najmniejszy. Rupert od niechcenia zakręcił mieczem młynka; ostrze zalśniło. Przerażone gobliny cofnęły się, potykając o własne i cudze stopy. - Zabierzcie mu przynajmniej konia! - krzyknął głos z mroku. - Konia? - Jednorożec odrzucił łeb, a jego krwistoczerwone oczy zapłonęły furią. - Konia?! A to na mojej głowie to co? Oryginalna ozdóbka? Jestem jednorożcem, durniu! - Koń, jednorożec, co za różnica? Wierzchowiec grzebnął kopytem, pochylając nisko głowę. Od czubka ostrego rogu odbiło się światło. - Tego już za wiele! No, dalej, chodźcie tu, po jednym, lub naraz, obojętne, i tak wszyscy oberwiecie! - Przyjemniaczek z niego - mruknął najmniejszy goblin. Rupert zerknął na jednorożca z rozbawieniem. - Myślałem, że jesteś rozsądnym, logicznie myślącym tchórzem? - Aktualnie jestem zbyt wściekły, żeby myśleć - warknął jednorożec. - Bać będę się później. A teraz ustaw mi ich w rządku. Zamierzam ponabijać całą bandę, jednego po drugim. Pokażę łobuzom szaszłyk, jakiego do końca życia nie zapomną. Gobliny cofnęły się jeszcze bardziej, zbijając w ciasną gromadkę. - Dość tego, lenie śmierdzące! Zabijać mi tu podróżnego, natychmiast! - ryknęły krzaki. - Sam sobie go zabij! - fuknął goblini konus, strzelając oczami na boki w poszukiwaniu najlepszej drogi ucieczki. - To twoja wina. Trzeba go było zlikwidować, jak nie patrzył, zawsze tak robiliśmy. Zarośla westchnęły, a po chwili na ścieżkę wkroczył majestatycznie przywódca bandy. Szeroki w barach, niesamowicie umięśniony, miał prawie półtora metra wzrostu, co czyniło go największym goblinem, jakiego Rupert widział w życiu. Atletyczny wódz zgasił na zaśniedziałym napierśniku podłe na oko cygaro i podszedł do kulących się ze strachu, stłoczonych podwładnych. Przez chwilę piorunował ich wzrokiem, po czym zniesmaczony

westchnął, kręcąc głową. - Spójrzcie na siebie. Jak mam zrobić z was wojowników, skoro nie chcecie walczyć? Co z wami? Przecież to tylko człowiek! - I jednorożec - przypomniał najmniejszy goblin usłużnie. - W porządku, człowiek i jednorożec. I co z tego?! Mamy być rabusiami, tak? A to znaczy, że musimy napadać na bezbronnych podróżnych i rabować ich z kosztowności. - Dla mnie on nie wygląda na bezbronnego - wymamrotał konus. - Ma ze sobą wielgachny, upaćkany miecz, widzisz? Gobliny obserwowały z chorobliwą fascynacją Ruperta, który wykonał kilka próbnych sztychów i wypadów. Widok wierzchowca, który tańczył za plecami księcia, wymachując groźnie rogiem, także nie dodawał bandytom pewności siebie. - Dajcie spokój, chłopaki - przekonywał wódz coraz bardziej zdesperowany. - Jak można się bać kogoś, kto dosiada jednorożca? - A co to ma do rzeczy? - zdziwił się mały goblin. Przywódca wymamrotał coś, z czego zrozumiałe były tylko słowa „dziewica” i „prawiczek”. Gobliny zarechotały, wymownie zerkając na Ruperta. - Hej, myślicie, że tak łatwo być księciem? - obruszył się Rupert, czerwieniejąc jak burak. - Tak was to bawi? Uważajcie, żebyście nie poumierali ze śmiechu. Machnął mieczem, jednym ciosem odrąbując niski konar. Oddzielony kawałek grzmotnął na ziemię ze złowieszczym łomotem. - Lepiej go nie drażnić - mruknął najmniejszy goblin. - Zamknij się - warknął przywódca. - Słuchajcie, jest nas trzynastu, a on jeden - zwrócił się do grupki. - Jeśli rzucimy się na niego razem, nie ma szans, żeby nam się nie udało. - A założysz się? - prychnął któryś ze stojących z tyłu. - Milczeć! Na mój znak atakujemy. Do ataku! Rzucił się naprzód, wywijając mieczem, a reszta niechętnie podążyła w jego ślady. Rupert napiął mięśnie, zamierzył się i zmiótł wodza jednym uderzeniem płazem w głowę. Na ten widok pozostali napastnicy zahamowali z poślizgiem, po czym na wyścigi zaczęli upuszczać broń. Rupert zagonił ich w stadko, kazał odsunąć się od broni, a potem oparł się o najbliższe drzewo, nie bardzo wiedząc, co z tym fantem zrobić. Wódz goblinów ocknął się, usiadł i potrząsnął głową, czego, krzywiąc się z bólu, natychmiast pożałował. Spojrzał na księcia spode łba, próbując przy okazji wyglądać wyzywająco, co nieszczególnie mu wyszło. - Mówiłem, że trzynaście to pechowa liczba - bąknął konus.

- No dobra - zaczął Rupert. - Skupcie się i słuchajcie. Jeśli stąd odejdziecie i zostawicie mnie w spokoju, nie posiekam was na kawałki i nie oddam jednorożcowi na szaszłyki. Co wy na to? - A dostaniemy z powrotem broń? - zapytał wódz. - A wyglądam na wariata? Przywódca wzruszył ramionami. - Cóż, spróbować nigdy nie zawadzi. W porządku, panie bohaterze, pójdziemy na ten twój układ. - I zostawicie mnie w spokoju? Wódz popatrzył na księcia surowo. - A wyglądam na wariata? Szczerze mówiąc, panie bohaterze, będę najszczęśliwszym goblinem pod słońcem, jeśli już nigdy się nie spotkamy. - Z tymi słowy powiódł gobliny w las. Rupert z szerokim uśmiechem odprowadzał wzrokiem znikające pomiędzy drzewami postacie. Nareszcie zaczynał łapać, o co biega w tym bohaterstwie. * Godzinę później opuścili Gęstowie, wjeżdżając na teren Czarnoboru. Ciemność stawała się coraz głębsza. Spróchniałe drzewa pochylały się ku sobie, a ich splątane korony tworzyły zwarte sklepienie, nie przepuszczając ani odrobiny światła. W jednym momencie popołudnie zamieniło się w czarną noc. Książę zatrzymał jednorożca i obejrzał się przez ramię, lecz blask słoneczny do Czarnoboru nie docierał. Poklepał uspokajająco wierzchowca i odczekał, aż wzrok przywyknie do ciemności. Butwiejące pnie drzew porastała fosforyzująca grzybnia. Rupertowi zdawało się, że w oddali mignęło jakieś światło, zupełnie jakby ktoś otworzył drzwi i szybko zatrzasnął je w obawie, że jasność przyciągnie uwagę czegoś niepożądanego. Książę zlustrował nerwowo okolicę, nasłuchując bacznie, lecz ciemność wydawała się głucha jak w grobie. Powietrze było ciężkie od mdlącego odoru śmierci i rozkładu. Kiedy oczy oswoiły się z mrokiem, książę ujrzał przed sobą zarys wąskiej ścieżki wiodącej do serca puszczy. Popędzony wierzchowiec ruszył naprzód. W ciszy, powolne, miarowe dudnienie kopyt wydawało się przeraźliwie hałaśliwe. Tylko jeden szlak przecinał bezkresną czerń - przesieka prowadząca z jednego na drugi kraniec terytorium mroku, tak stara, że nikt już nie pamiętał, kto i w jakim celu ją uczynił. Czarnobór był prastarą puszczą, która zazdrośnie skrywała swoje sekrety. Rupert bez przerwy zerkał przez ramię, nawet na moment nie zdejmując dłoni z rękojeści miecza. Zadrżał na wspomnienie demona, z którym

walczył w Gęstowiu. Zdawał sobie sprawę, jak ryzykowna jest podróż przez Czarnobór, lecz jeśli ktoś wiedział, gdzie można znaleźć smoka, to tylko Nocna Wiedźma. Oczywiście, o ile w ogóle jeszcze żyła. Przed wyruszeniem na wyprawę Astrolog pomógł Rupertowi przekopać zamkowe archiwa w poszukiwaniu jakiejkolwiek mapy, która zaprowadziłaby księcia do legowiska smoka. Mapy nie znaleźli, co zresztą ogromnie Ruperta uradowało, natrafili jednak na oficjalny raport ze spotkania dziadka Ruperta, Eduarda, z Nocną Wiedźmą. Zaskakująco krótki zapis (zaskakująco, ponieważ najnowsza pieśń na ten temat składała się ze stu trzydziestu siedmiu horrendalnie długich strof) zawierał wzmiankę na temat smoka oraz informację, że wygnana Wiedźma zamieszkuje chatę w Czarnoborze, niedaleko od Gęstowia. - Nawet zakładając, że jestem wystarczająco głupi, by iść do kobiety, której życiową misją jest brutalne separowanie ludzi od ich krwi - zaczął Rupert powątpiewająco - podaj mi choć jeden powód, dlaczego miałaby mi pomóc? - Wydaje się, że żywiła pewną skłonność do twojego dziadka - odrzekł Astrolog zagadkowo. Rupert przyjrzał mu się podejrzliwie i zaczął ciągnąć za język, lecz mężczyzna dzielnie się opierał. Książę nie ufał Astrologowi za grosz, ale z braku innego pomysłu na to, jak znaleźć smoka... Zanurzali się coraz głębiej w puszczę. Przed nimi majaczyły makabrycznie sękate, powykręcane drzewa. Nawet rytmiczny odgłos kopyt jednorożca zdawał się stłumiony przemożną czernią. Nieraz Rupert zatrzymywał gwałtownie wierzchowca i oglądał się za siebie, usiłując przeniknąć wzrokiem bezbrzeżną noc, przekonany, że z tyłu czają się jakieś straszydła. Ale za nimi była tylko cisza i mrok. Nie miał ze sobą latarni, a gdy odłamał suchy konar, by zrobić pochodnię, spróchniałe drewno rozpadło mu się w rękach. Bez światła stracił poczucie czasu, ale wreszcie zwarta ściana drzew rozstąpiła się przed nimi. Stanęli na skraju małej polanki, której obrzeża znaczyły fosforyzujące grzyby na pniach. Pośrodku czernił się zarys chałupy, która musiała należeć do Wiedźmy. Rupert spojrzał do góry, ale niebo ziało pustką, której nie rozpraszała nawet pojedyncza gwiazda. - Jesteś pewien, że to dobry pomysł? - wyszemrał jednorożec. - Wprost przeciwnie, ale to jedyny sposób na znalezienie smoka. - Szczerze mówiąc, to też mnie nie zachwyca. - Heh. Poczekaj tu, sam sprawdzę chatę - powiedział Rupert, schodząc z siodła. - Nie ma mowy. Nie zostanę tu sam - zaprotestował jednorożec stanowczo. - Wolisz się spotkać z Nocną Wiedźmą?

Wierzchowiec natychmiast zszedł z dróżki, kryjąc się w zaroślach. - Niedługo wracam - zapewnił go książę. - Nigdzie nie odchodź. - To najbardziej zbyteczne zalecenie, jakie w życiu słyszałem - oświadczył zwierzak. Rupert wyciągnął miecz, odetchnął głęboko i ostrożnie wkroczył na polankę. Choć skradał się bardzo cicho, własne stąpnięcia wydały mu się tak głośne, że zaczął biec, w każdej chwili spodziewając się ataku, którego prawdopodobnie i tak by nie zdążył zauważyć. Chałupa Wiedźmy przyczaiła się przed nim niczym drapieżnik. W czerni odznaczał się jedynie słaby poblask wokół drzwi oraz okien. Książę dopadł budynku i błyskawicznie przywarł plecami do nierównej, drewnianej ściany. Na chwilę zastygł w bezruchu, nasłuchując, czy coś go nie ściga. W smolistej czerni nie poruszało się nic. Rupert z trudem przełknął ślinę, odczekał, aż uspokoi mu się oddech, po czym grzecznie zapukał do drzwi. Skrzydło otworzyło się niespodziewanie, a bijący z chaty blask całkowicie go oślepił. Zza progu wychynęła krogulcza ręka, chwyciła go za gardło i opierającego się, wciągnęła do środka. Zgarbiona starucha zamknęła drzwi kopniakiem i bezceremonialnie pchnęła Ruperta na brudny dywan. Książę usiadł, masując bolącą szyję, Wiedźma zaś zarechotała szatańsko, zacierając sękate ręce. - Wybacz - odezwała się z uśmiechem. - Muszę dbać o reputację. Gdybym raz na jakiś czas nie zrobiła czegoś paskudnego, ktoś mógłby pomyśleć, że mięknę. A teraz mów, co tu robisz? - Sądzę, że możesz mi pomóc w pewnej sprawie - wychrypiał książę. - Pomóc? - Wiedźma wygięła krzywą brew. - Jesteś pewien, że trafiłeś do odpowiedniej chaty? - Skulony na jej ramieniu czarny kot syknął na niego groźnie, po czym otarł się miłośnie o długie siwe włosy kobiety. Czarownica machinalnie pogłaskała pupila. - Podaj mi choć jeden rozsądny powód, dla którego nie miałabym zamienić cię w żabę - rzuciła. Rupert pokazał jej miecz. Wiedźma wyszczerzyła się paskudnie. - Schowaj ostrze, inaczej zawiążę ci je w supeł. Po namyśle Rupert wsunął miecz do pochwy. - Możliwe, że znałaś mojego dziadka - zaczął ostrożnie. - A, możliwe, możliwe - przyznała wiedźma beztrosko. - Swego czasu znałam wielu mężczyzn. Jak miał na imię? - Eduard, z Leśnego Królestwa. Wiedźma utkwiła w nim pusty wzrok, jak gdyby nagle uciekło z niej całe życie.

Potem odwróciła się powoli, podeszła do kominka i opadła na zdezelowany fotel bujany. - Tak - odezwała się po chwili, jakby do siebie. - Znałam Eduarda. Znieruchomiała, zapatrzona w dal. Rupert skorzystał z jej zamyślenia, wstał i rozejrzał się po pomieszczeniu. Choć nigdzie nie zauważył lampy, chatę wypełniało mdłe, rozproszone światło, które zdawało się dochodzić zewsząd. Ściany poprzechylały się pod różnymi kątami, a z więźby zwisały śpiące nietoperze. Po ścianie przemknął cień kota, którego nie było, z wygasłego, okopconego paleniska wyjrzała jakaś bezkształtna istota o rozjarzonych oczach. Rupert ciekawe przyglądał się Nocnej Wiedźmie. Teraz nie robiła takiego wrażenia jak w pierwszej chwili. Skurczona wiekiem, zasuszona, przypominała zwykłą babcię bujającą się w starym fotelu z kotem na kolanach. Na wychudzonej twarzy cierpienie wyryło głębokie bruzdy. Nie wyglądała jak legendarna Nocna Wiedźma, kruczowłosa pożeraczka męskich serc, straszliwa, zła istota, tylko znużona życiem, siwa kobieta, zatopiona we wspomnieniach o lepszych czasach. Wreszcie ocknęła się z zadumy i dostrzegła spojrzenie Ruperta. - Tak, trudno uwierzyć, prawda? - rzekła cicho. - Kiedyś byłam piękna. Tak piękna, że mężczyźni potrafili wędrować setki mil tylko po to, aby prawić mi komplementy. Królowie, imperatorzy, herosi, mogłam przebierać w nich jak w ulęgałkach. Wystarczyło, że byłam... piękna. - Ile dziewcząt musiało dlatego zginąć? - zapytał Rupert ostro. - Straciłam rachubę. Wtedy nie wydawało się to istotne. Byłam młoda, jaśniałam urodą, mężczyźni mnie kochali, nie liczyło się nic poza tym. Jak masz na imię, chłopcze? - Rupert. - Szkoda, że mnie wtedy nie widziałeś, Rupercie. Byłam taka śliczna. Taka cudna. Uśmiechnęła się łagodnie i zabujała lekko, zapatrzona w przeszłość. - Byłam młoda, potężna, nagięłam mrok do swojej woli. W jedną noc wzniosłam pałac z lodu i diamentów, a wielcy panowie i damy przybywali, by składać mi hołdy. Nie zorientowali się nigdy, że z ich wiosek ginęły młode dziewczęta. A nawet gdyby, nie obeszłoby ich to. A potem przybył Eduard, aby mnie zgładzić. Dowiedział się jakoś prawdy i postanowił uwolnić Leśne Królestwo od zła. - Zachichotała cicho. - Wiele nocy spędził w mych zimnych komnatach, z własnej woli. Był wysoki, przystojny, odważny, i ani razu nie ugiął przede mną karku. Kusiłam go cudami, groziłam potwornościami, ale nie złamał się. Lubiliśmy tańczyć w mojej sali balowej, sami, w wielkiej komnacie z lśniącego lodu, oświetlonej rzęsiście kandelabrami wyrzeźbionymi z sopli. Stopniowo zakochiwałam się w nim, a on pokochał mnie. Byłam młoda i głupia, wierzyłam, że ta miłość trwać będzie wiecznie. Przetrwała miesiąc. Potrzebowałam świeżej krwi, a Eduard nie chciał pozwolić na

śmierć kolejnej niewinnej istoty. Kochał mnie, ale był królem, prawdziwym władcą, który czuł się odpowiedzialny za swój lud. Nie mógł mnie także zabić, a ja nie potrafiłam się zmienić, stać się czymś innym niż byłam. Dlatego gdy zasnął, opuściłam swój pałac, Leśne Królestwo i zamieszkałam tutaj, w wiecznym mroku, gdzie nikt nie mógł zobaczyć, że nie jestem już piękna. Nie musiałam z niczego rezygnować. Wystarczyło go zabić i mój sekret nie wydałby się nigdy. Mogłabym cieszyć się nieprzemijającą młodością, urodą, potęgą. Kochałam go jednak. Mojego Eduarda. Jedynego mężczyznę, który skradł mi serce. Pewnie już nie żyje. - Od ponad trzydziestu lat - powiedział książę. - Tyle czasu - szepnęła wiedźma. Przygarbiła się jeszcze mocniej, splatając powykręcane ze starości dłonie. Westchnęła drżąco, podniosła oczy na Ruperta i uśmiechnęła się ze znużeniem. - A więc jesteś potomkiem Eduarda. Masz w sobie coś z niego. W czym więc mogę ci pomóc? - Szukam smoka - odparł Rupert tonem, który, jak miał nadzieję, sugerował, że wolałby go nie znaleźć. - Smoka? - Wiedźma patrzyła na niego przez moment bezmyślnie, ale zaraz jej pomarszczona twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. - Ach, smoka! A niech to, chłopcze, podobasz mi się. Od dziesięcioleci nie było śmiałka, który odważyłby się iść na smoka. Nic dziwnego, że nie obawiałeś się przyjść tu i prosić mnie o pomoc. - Spojrzała z zachwytem na Ruperta, który starał się przybrać skromną minę. - No, kochaniutki, to twój szczęśliwy dzień. Szukasz smoka, mówisz, a tak się składa, że mam mapę, która cię do jednego zaprowadzi. Prawdziwa okazja! Oddam ci niemal darmo, starczy półtorej kwarty twojej błękitnej krwi. Rupert zgromił ją wzrokiem. Staruszka wzruszyła ramionami. - Warto było spróbować. Pozwól, że zmienię warunki. Ze względu na to, że jesteś krewnym Eduarda, dam ci ją za darmo. O ile sobie przypomnę, gdzie wsadziłam tę przeklętą rzecz. Zrzuciła kota z kolan, podeszła do kąta i zaczęła przeszukiwać zawartość podniszczonej szafki. Rupert zachmurzył się, niepewny. Zamierzał zabić Nocną Wiedźmę, jeśli nadarzy się okazja, jednak mimo że tak lekko opowiadała o śmierci tylu dziewcząt, jakoś nie potrafił się zmobilizować. Mało tego, czuł swego rodzaju litość - tyle lat samotności w Czarnoborze wydawało się wystarczającą karą. Bardziej niż wystarczającą. Wiedźma niespodziewanie znalazła się tuż przy nim. Podskoczył, przestraszony, ale wepchnęła mu tylko w rękę pomięty zwój. - Proszę, chłopcze. Ta mapa zawiedzie cię wprost do smoka. O ile zdołasz zajść

odpowiednio daleko. Na sam początek musisz przejść wskroś Czarnoboru tak, aby znaleźć się po drugiej stronie. Niewielu tego dokonało, a jeszcze mniej wróciło, aby o tym opowiedzieć. - Doszedłem tutaj, dam radę dojść i tam - oświadczył Rupert śmiało. - Tu, przy granicy z Gęstowiem, jest jeszcze nieco światła - rzekła Wiedźma. - Poza tą polaną panuje absolutna ciemność. Miej się na baczności, Rupercie. Wieje stamtąd lodowaty wiatr, który niesie ze sobą odór krwi i śmierci. W sercu Czarnoboru dzieje się coś... przerażającego. Gdybym nie była tak stara, sama bym się bała. - Potrafię o siebie zadbać - rzekł Rupert dumnie, kładąc dłoń na rękojeści miecza. Wiedźma uśmiechnęła się smutno. - Cały Eduard. On także uważał, że na wszystko najlepszą odpowiedzią jest zimna stal. Patrząc na ciebie, mam wrażenie, jakbym widziała jego. Mój Eduard. - Głos jej zadrżał. Odwróciła się, z trudem dotarła do fotela i powoli w nim usiadła. - Idź chłopcze, idź już. Idź szukać swojego smoka. Rupert zawahał się. - Czy... Może mógłbym coś dla ciebie zrobić? - Po prostu idź - wychrypiała Nocna Wiedźma. - Zostaw mnie samą. Proszę. Rupert wyszedł z chaty, cicho zamykając za sobą drzwi. Nocna Wiedźma bujała się lekko w swoim fotelu przed wygasłym paleniskiem. Po chwili powieki jej opadły, zasnęła. I znów była młoda i piękna, przyszedł do niej Eduard i tańczyli przez całą noc w jej sali balowej z lśniącego lodu. * Kilka dni później Rupertowi skończyły się zapasy. W Czarnoborze nie było zwierzyny, a cuchnącej wody nie dało się pić. Pragnienie wypalało mu gardło, głód targał wnętrzności. Odkąd opuścił polankę Nocnej Wiedźmy, nie widział ani promyczka światła. Panowała tu absolutna czerń i martwa, przytłaczająca cisza. Nie widział ścieżki, jednorożca, ani nawet własnej dłoni przysuniętej do oczu. Czas odmierzał długością zarostu. W miarę zagłębiania się w Czarnobór, opadało go coraz większe zmęczenie, a choć zatrzymywali się, aby odpocząć, nie mógł zasnąć. Ciemność mu na to nie pozwalała. Coś mogłoby zaatakować ich podczas snu. Rozdygotaną ręką dotknął spierzchniętych, spękanych ust i zmarszczył brwi - jednorożec stanął. Rupert chciał zapytać, co się stało, ale spuchnięty język odmówił mu posłuszeństwa. Zsunął się z siodła i stał oparty o bok wierzchowca, póki nie nabrał pewności, że nogi się pod nim nie ugną. Zrobił kilka chwiejnych kroków i jęknął z bólu, gdy w wyciągnięte ręce wbiły się kolce. Bliższe badanie ujawniło, że ścieżkę przegradza kępa

ciernistych krzewów, uniemożliwiając dalszą wędrówkę. Rupert dobył miecza, wstrząśnięty, jak bardzo osłabł przez te kilka dni - żeby unieść broń, musiał trzymać ją oburącz. Zebrał się w sobie i niezdarnie machając mieczem, zaczął wycinać drogę przez chaszcze. Wierzchowiec ruszył za nim ze zwieszonym ze zmęczenia łbem. Choć każdy ruch był męczarnią dla obolałych mięśni, książę raz po raz unosił i opuszczał ostrze. Oporne kolczaste gałęzie raniły mu twarz i ramiona, ale śmiertelne znużenie tłumiło ból. Miecz coraz bardziej ciążył w opadłych z sił rękach, osłabłe nogi drżały, ale nie dawał za wygraną. Rupert, książę Leśnego Królestwa, który pokonał demona i śmiało wkroczył w Czarnobór, nie mógł pozwolić, żeby pokonało go jakieś cholerne zielsko. Wywijał mieczem zapamiętale, wdzierając się głębiej i głębiej w zarośla. Krzyknął zaskoczony, gdy w czerń wtargnął promień światła. Na wpół oślepiony blaskiem, zatoczył się do przodu, instynktownie osłaniając ręką oczy. Długo nie mógł odjąć dłoni od twarzy. Przeciekające przez palce światło raziło boleśnie, po policzkach spływały łzy. W końcu jednak oczy powoli oswoiły się z jasnością. Opuścił rękę i zamrugał, zaskoczony roztaczającym się przed nim widokiem. Stał na wzgórzu, u stóp którego rozciągała się kolorowa szachownica pól uprawnych. Równiutkie łany dojrzewającej w południowym słońcu kukurydzy, pszenicy oraz jęczmienia przecinały migotliwe wstążki rzek lub rzędy rosłych dębów, spełniające rolę wiatrochronów. Poszczególne pola rozgraniczały wąskie kamienne murki, a pomiędzy połaciami zbóż wiła się piaszczysta droga. Trakt wiódł ku przesłaniającej horyzont ciemnej górze, której szczyt ginął w chmurach. Na mapie widniała pod nią nazwa: Smocze Gniazdo. Rupert oderwał wreszcie wzrok od złowieszczej, poszarpanej grani. Zamroczony, spojrzał wokół i zaparło mu dech w piersiach. Dosłownie kilka metrów od granicy Czarnoboru szemrało źródełko. Krystalicznie czysta woda pluskała i skrzyła się w słońcu, spływając bystrym potokiem w dół zbocza. Na ten widok Rupertowi łzy napłynęły do oczu. Zachwiał się, opadł na kolana tuż przy strumyku i zanurzył w nim całą twarz. Pił łapczywie lodowatą wodę, łykał pospiesznie, krztusząc się i prychając, aż w końcu znalazł w sobie dość siły, by oderwać się od strugi. Łatwo było się pochorować od zbyt dużej ilości wody wypitej na raz. Przekręcił się na plecy, przymknąwszy oczy, rozkoszował się miłym uczuciem pełności. Burczenie w brzuchu przypominało mu, że nie jadł od wielu dni, ale uznał, że może jeszcze poczekać. Na razie było mu tak dobrze, że nie chciało mu się ruszać. Odwrócił głowę, spoglądając na jednorożca, który zaspokoiwszy pierwsze pragnienie, z zadowoleniem zaczął skubać trawę. Na twarzy Ruperta po raz pierwszy od długiego czasu

zagościł uśmiech. Podparłszy się łokciem, popatrzył za siebie. Niedaleko rozpościerał się Czarnobór, cichy i złowieszczy; żaden promyk nawet na centymetr nie przekraczał granicy ciernistych krzewów. Od butwiejących, powykręcanych drzew wiał chłodny wiatr. Rupert uśmiechnął się tak szeroko, że spękane wargi zaczęły krwawić. Nie przejął się tym. - Wygrałem z tobą - szepnął. - Pokonałem cię. - A ja pomogłem - dorzucił jednorożec uroczyście. Rupert odwrócił się. Zwierzę spoglądało na niego z troską. Książę pogłaskał je po chrapach. - Bez ciebie nie dałbym rady - rzekł. - Byłeś przy mnie, kiedy cię potrzebowałem. Dziękuję. - Ależ proszę bardzo. A teraz zamierzam popaść się trochę na tej wspaniałej, soczystej, kruchej, słodkiej trawie i nie życzę sobie, aby mi przeszkadzano, dopóki nie skończę. Jasne? - Tak jest - zaśmiał się Rupert. - Nie żałuj sobie. Słońce jest wysoko, a ja mam sporo snu do nadrobienia. Potem... Pokażę ci, jak się wybiera pstrąga. - A co tu wybierać? Ryba to ryba. Na twoim miejscu nie byłbym taki wybredny i zadowolił się pierwszym z brzegu - powiedział jednorożec, ale Rupert już spał. * Wędrówka do Smoczego Gniazda zajęła im ponad trzy tygodnie. Dzięki regularnym posiłkom szybko odzyskali siły i pogodę ducha, ale podróż przez Czarnobór odcisnęła na Rupercie niezatarte piętno. Choć było ciepło, a w okolicy nie grasowały żadne duże drapieżniki, każdego wieczora rozpalał ogromne ognisko. A zanim pozwolił sobie zasnąć, dokładał do niego tak dużo drew, żeby mieć pewność, że gdyby ocknął się w środku nocy, ogień nadal będzie płonął. Spał lekkim snem, dręczony koszmarami, których nie chciał rano pamiętać. Po raz pierwszy odkąd był dzieckiem, Rupert bał się ciemności. O świcie budził się zawstydzony, przeklinając swą słabość i poprzysięgał sobie, że nie podda się lękowi. Jednak o zachodzie słońca znów rozpalał ognisko. Dzień za dniem cień góry stawał się coraz większy, podobnie jak niepewność Ruperta, który cały czas zastanawiał się, co zrobi, gdy dotrze na miejsce. Według mapy Nocnej Wiedźmy, wejście do jaskini smoka powinno znajdować się niedaleko wierzchołka, ale im bliżej góry, tym mniej prawdopodobne wydało się wdrapanie na ścianę bazaltu, która wznosiła się przed nimi, przesłaniając horyzont. A jednak, mimo wątpliwości, mimo irracjonalnego lęku, który dręczył go nocą, Rupert ani przez moment nie brał pod uwagę możliwości zawrócenia. Zaszedł już zbyt daleko i przeszedł zbyt wiele, by poddać się teraz,

gdy cel był w zasięgu wzroku. „Idź i zabij smoka, mój synu. Dowiedź, żeś godzien tronu”. Poranne powietrze nie wyzbyło się jeszcze chłodu nocy, kiedy Rupert stanął u stóp góry. Rzadka trawa i karłowate krzewinki ustąpiły miejsca nagiej skale, nierównej i spękanej na skutek długiego działania wiatru oraz deszczu. W zbocze wcinał się wąski szlak, wiodąc stromo pod górę. Jednorożec przeklinał pod nosem, ostrożnie stawiając kopyta na kamienistym gruncie. Rupert jechał ze wzrokiem wbitym w dróżkę, usiłując nie myśleć o rosnącej z każdym krokiem wysokości. Podejście zwężało się, stawało coraz bardziej niebezpieczne, a jeszcze dalej spory spłacheć znikał pod zwałem luźnych kamieni. Jednorożec rzucił okiem na osypisko i wrósł w ziemię. - Zapomnij. Jestem jednorożcem, nie koziorożcem. - Ale inaczej nie wejdziemy! Potem będzie łatwiej... - Nie martwi mnie wchodzenie, a schodzenie. Pewnie będziemy gnali na złamanie karku. Rupert zsunął się z westchnieniem z siodła. - W porządku. Zejdź na dół i zaczekaj tam na mnie. Daj mi dwa dni. Jeśli do tego czasu nie wrócę... - Rupercie - zaczął jednorożec powoli - nie musisz tego robić. Zawsze możemy wrócić i powiedzieć w zamku, że nie znaleźliśmy smoka. Nikt się nie dowie. - Ja będę wiedział. Spojrzeli sobie w oczy i wierzchowiec skłonił łeb przed Rupertem. - A więc powodzenia, książę. - Dziękuję - rzekł Rupert, odwracając się szybko. - Uważaj na siebie - mruknął jednorożec. - Nie lubię zmian na grzbiecie, przyzwyczajam się do jeźdźca. - Zawrócił i ostrożnie zaczął schodzić. Rupert stał jeszcze przez chwilę, nasłuchując cichnącego stukotu kopyt. Jednorożec powinien być na dole bezpieczny. Gdyby nie rumowisko i tak znalazłby inną wymówkę, by odesłać zwierzę - ciężar wykonania ostatniej części zadania spoczywał w całości na nim, musiał podołać jej sam. Nie było potrzeby, aby obaj narażali życie. Otrząsnął się z ponurych myśli i otaksował jęzor obsuwiska. Rozciągało się na kilkunastu metrach stoku, ale tam gdzie ścieżka, nie było szersze niż trzy. Jeden nieostrożny krok, a potok kamieni poniesie go ku urwisku. Rupert zerknął w dół i nerwowo przełknął ślinę. „Dół” był bardzo daleko. Gdyby zaczął zjeżdżać, do stóp góry dotarłby jeszcze przed jednorożcem. Uśmiechnął się krzywo i lekko postawił stopę na odłamkach.

Kamienie zachrzęściły. Rupert wstrzymał oddech, czekając, aż przestaną się staczać. Powoli, centymetr po centymetrze posuwał się w górę, sprawdzając długo każdy fragment osypiska, zanim stanął na nim pewnie. Mimo tej ostrożności spod stóp zaczęło mu się usuwać coraz więcej kamieni, znosząc go coraz bliżej krawędzi. Jeden rzut oka wystarczył, by Rupert zrozumiał, że mu się nie uda. Porywisty wiatr szarpał połą płaszcza, a luźny grunt zgrzytał pod podeszwami butów. Aby utrzymać równowagę, książę musiał przenieść ciężar ciała na jedną nogę, a wtedy lawina odłamków runęła w dół niczym woda, pędząc bezlitośnie w stronę skarpy. Rupert rzucił się szczupakiem, zarył dłońmi w masę zwietrzeliny i powoli wyhamował, zawisając jedną nogą nad skarpą. Wokół niego z łoskotem toczyły się kamienie i żwir. Od litej skały dzieliło go zaledwie półtora metra, lecz w tej sytuacji mogłoby to być równie dobrze półtora kilometra. Leżał nieruchomo, starając się płytko oddychać. Nie mógł posunąć się naprzód, ani zawrócić, najlżejsze poruszenie mogło skończyć się śmiercią. Zmarszczył czoło, myśląc intensywnie i w końcu umysł podsunął mu rozwiązanie. Najlżejsze poruszenie mogło go zgubić, ale jedno gwałtowne... Gdyby zebrał wszystkie siły i skoczył, miał szansę przeżyć. Albo zginąć. Rozpromienił się. A co tam, jeśli nie zabiją go kamienie, pewnie uczyni to smok. Powoli, płynnym ruchem podciągnął nogi i zaparł się stopami głęboko w rumosz, który obsunął się jeszcze trochę. Sprężył się i odbił od twardego podłoża pod kamieniami. Wylądował niezgrabnie, ale zjeżdżając w lawinie odłamków, zdołał pochwycić się skalnego występu. Uwieszony na jednej ręce, desperacko wierzgał, usiłując znaleźć oparcie dla stóp. Piarg spadał wokół niego z rumorem, ale Rupertowi udało się zaczepić o szczelinę drugą ręką i podciągnąć na litą skałę. Odsunął się chwiejnie od krawędzi i zwalił na ziemię. Roztrzęsiony, zdyszany, z walącym sercem, napawał się przez jakiś czas zaskakująco przyjemnym wrażeniem twardego gruntu pod stopami. Wreszcie z trudem podniósł się na nogi. Był cały obolały, mięśnie piekły od wytężonego wysiłku, a dłonie miał pokaleczone o ostre skały. Nie mógł obmyć ran, bo bukłak z wodą został przy jednorożcu. Miał tylko nadzieję, że nie wda się zakażenie, bo znajdował się kawał drogi od najbliższego znachora. Odepchnął czarne myśli i ruszył zdradliwą ścieżką, która miała go doprowadzić do smoka. Jakiś czas później natknął się na wycięte w skale wąskie schody. Przystanął i odwrócił się, żeby rzucić okiem na roztaczający się z tej wysokości widok. Daleko na horyzoncie majaczył Las. Rupert westchnął z żalem i rozpoczął mozolną wspinaczkę po niekończących się schodach. Stopnie były spękane, a kawałki skał chwiały się pod jego ciężarem. Godzina po

godzinie, pokonując straszny ból w nogach i plecach, Rupert wdzierał się na szczyt. W pewnej chwili rozejrzał się, ale nie zobaczył ani początku, ani końca schodów. Od tej pory trzymał głowę nisko, skupiając wzrok na tych stopniach, po których szedł. Robiło się coraz zimniej, silny wiatr zdmuchiwał z górnych partii śnieg. Książę kulił się i drżał w cienkim płaszczu, ale nie rezygnował. Silne podmuchy targały nim wściekle, wyciskając z oczu łzy. Dłonie i stopy przemarzły mu tak bardzo, że stracił w nich czucie, oddech zamieniał się w obłoki białej pary, ale on szedł dalej, noga za nogą, walcząc z atakami wichru, osłabieniem i bólem. Książę Rupert z Leśnego Królestwa nie podda się, dotrze do celu i zmierzy się ze swoim smokiem. Schody kończyły się na wąskiej półce skalnej, u wlotu do jaskini. Rupert stał przez chwilę chwiejnie na występie, ignorując lodowaty wiatr, który targał wściekle połami płaszcza. Z wyschniętego, podrażnionego gardła wydobywał się charczący oddech. Otwór jaskini ział niczym głęboka rana w obliczu góry. Rupert podążył naprzód na miękkich ze zmęczenia nogach. Mapa Nocnej Wiedźmy nie kłamała - w końcu odnalazł swego smoka. Odkąd opuścił zamek, zastanawiał się, jak to będzie, gdy stanie oko w oko z bestią. Czy będzie... przerażony? Teraz nadeszła ta chwila, a on nie czuł nic. Dał słowo i przyszedł tutaj. Nie wierzył, że zdoła pokonać smoka, ale tak naprawdę nigdy w to nie wierzył. W głębi duszy zawsze czuł, że zginie. Wzruszył ramionami. W zamku także nie oczekiwano, że wróci żywy - może więc jednak przeżyje, choćby na złość całemu dworowi? Dobył miecza i zajął pozycję - na tyle dogodną, na ile dało się na tak wąskiej półce. Usiłował nie myśleć o stromej skarpie za plecami i skoncentrować się na odpowiedniej formie wyzwania, które należało rzucić. Ogólnie rzecz biorąc, czuł się mało heroicznie. - Wyjdź, szkaradna potworo! Ja, książę Rupert z Leśnego Królestwa, przybyłem, by zakończyć twój marny żywot! Stawaj i walcz! Przez chwilę nic się nie działo, aż wreszcie z głębi pieczary wydobył się głos. - Słucham? Zabrzmiało to nieco absurdalnie. Lekko stropiony książę ujął mocniej miecz i powtórzył wyzwanie. Zapadła jeszcze dłuższa cisza, po czym w jaskini coś się poruszyło. Rupert przyjął pozycję i obserwował otwór, który powoli wypełniła zwalista sylwetka smoka. Długie, szerokie skrzydła spowijały istotę niczym szmaragdowy, żebrowany płaszcz, spięty na piersiach szponiastymi łapami. Blisko dziesięciometrowe stworzenie o lśniących zielonych łuskach utkwiło w przybyszu złote ślepia. Gdy Rupert uniósł miecz, smok odsłonił w uśmiechu garnitur bardzo ostrych kłów.