PHILIPPA GREGORY
Kochanice króla
(The Other Boleyn Girl)
Dla Anthony’ego
Wiosna
1521 roku
Moich uszu dochodził stłumiony dźwięk
werbli. Nie widziałam
wszakże nic poza ciasno splecionymi
tasiemkami gorsetu, który miała na
sobie niewiasta stojąca tuż przede mną i
zasłaniająca mi widok na
wzniesione na dziedzińcu podwyższenie
z desek. W istocie nieobce mi
były dworskie rozrywki i uroczystości,
wszelako nigdy dotąd nie brałam
udziału w podobnym wydarzeniu –
mimo iż przebywałam w Londynie już
od przeszło roku. Wierciłam się więc i
wykręcałam sobie szyję tak długo,
aż w końcu udało mi się dostrzec
skazańca, gdy w towarzystwie księdza
opuszczał Tower. Odprowadzałam go
wzrokiem, kiedy przemierzał
spłacheć zieleni, zbliżając się do
podwyższenia, na którym dokładnie
pośrodku umieszczono wielki drewniany
kloc. Nieopodal czekał kat
odziany w połyskującą czerń, z kapturem
na głowie, gotów do wykonania
wyroku. W moich oczach cała ta scena
jawiła się raczej przedstawieniem
aniżeli rzeczywistością, toteż
przypatrywałam się z zainteresowaniem,
jakie do tej pory okazywałam trefnisiom
i bardom umilającym czas
królewskiej parze, a przy okazji nam,
dworskiej świcie.
Król siedział rozparty na tronie, z
nieobecną miną, jak gdyby
przepowiadał sobie w myślach słowa,
którymi za parę chwil uniewinni
skazańca. Nieco z tyłu, acz
wystarczająco blisko, by zareagować na
najlżejsze skinienie monarchy, stali trzej
mężczyźni: Wilhelm Carey, od
roku mój ślubny małżonek, Jerzy, mój
brat, oraz mój ojciec – sir Tomasz
Boleyn. Wszyscy mieli marsowe miny.
Poczuwszy, że palce u stóp
zdrętwiały mi z wysiłku w cienkich
atłasowych pantofelkach, opadłam na
pięty, w duchu wyrażając nadzieję, że
król się pośpieszy i bez zbędnej
zwłoki okaże swą łaskę skazańcowi, a
przy tym i nam. Zbliżała się pora
śniadania, a ja w wieku trzynastu lat
miałam nieposkromiony apetyt.
Tymczasem jednak, kiedy w dalszym
ciągu nie rozlegał się głos heroldów
zapowiadających przemowę króla,
chcąc nie chcąc znów wspięłam się na
palce i spojrzałam na księcia
Buckingham, który akurat rozdziewał się
ze
swego wspaniałego, utkanego z
najprzedniejszej wełny płaszcza. Tak
dobrze znałam jego miękkość i
pamiętałam, jak miły jest w dotyku,
dlatego że książę Buckingham należał
niemal do rodziny i często bywał w
naszym domu, gdy jeszcze tam
mieszkałam, a potem zaszczycił swoją
obecnością moje wesele i podarował mi
pozłacaną bransoletkę. Niedawno
wszakże pan ojciec wezwał mnie do
siebie, by podzielić się ze mną
smutną nowiną – wuj Edward obraził
miłościwie panującego nam króla na
pół tuzina sposobów: po pierwsze, w
jego żyłach płynęła królewska krew,
po drugie, zgromadził zbyt liczną jak na
potrzeby wiernego wasala grupę
zbrojnych, po trzecie, okazywał zbytnią
pewność siebie wobec wciąż
młodego władcy, po czwarte, piąte i
szóste zaś rzekomo miał powiedzieć,
iż król nie spłodził męskiego potomka,
nie jest w stanie tego uczynić i
umrze, nie pozostawiając następcy tronu.
Nawet ja wiedziałam, że podobnych
myśli nie wyraża się na głos, nie
przy świadkach. Inna sprawa, że
zarówno król, jak i jego dwór – ba! cały
kraj! – wiedział, iż Anglia rozpaczliwie
potrzebuje królewskiego syna.
Wszelako choćby lekka niewiara w
męską moc Henryka prowadziła prosto
na szafot, o czym przekonał się na
własnej skórze Edward Stafford,
stąpający jak zawsze pewnie i bez
cienia strachu, mimo że odległość
między nim a miejscem, gdzie miał
złożyć głowę, niebezpiecznie malała,
król zaś wciąż nie korzystał z prawa
łaski. Cóż, żaden poddany, a już
zwłaszcza dworzanin nie powinien
czynić niewygodnych monarsze uwag.
Tylko wesoły dwór oznacza wesołą,
szczęśliwą Anglię.
Z zapartym tchem wpatrywałam się w
króla, nie zważając na ostatnie
słowa wuja Edwarda, które ten
wypowiadał żywo gestykulując, lecz
które
ulatywały wraz z dzielącym nas
powietrzem. Lada moment król da znak,
heroldowie zadmą w trąby i
przedstawienie się skończy – myślałam.
Przecież mężczyzna stojący na szafocie
to niedawny przeciwnik króla w
siłowaniu i grze piłką, jego rywal w
turniejach rycerskich, towarzysz
biesiad, uczestnik dworskich zabaw,
folgujący tym samym co królewskie
słabościom do dobrych trunków i gier
hazardowych. Henryk VIII i książę
Buckingham byli przyjaciółmi jeszcze z
lat dziecinnych. Owszem, książę
zasłużył sobie na nauczkę, nawet na
bolesne upokorzenie na oczach całego
dworu, ale nie miałam wątpliwości, że
ostatecznie zostanie uniewinniony i
wreszcie wszyscy będziemy mogli
spożyć pierwszy posiłek tego dnia.
Ale oto skazaniec odwraca się do swego
spowiednika, skłania głowę,
by przyjąć odpuszczenie grzechów, z
namaszczeniem całuje podetknięty
mu różaniec. Klęka przed drewnianym
klocem i ujmuje go silnymi,
zaprawionymi w szermierce rękami...
Zastanowiłam się przelotnie, jak to
jest przyłożyć policzek do gładkiego,
nawoskowanego drewna, czując na
skórze łagodny wietrzyk znad rzeki i
słysząc krzyki mew kołujących na
niebie. Jak to jest złożyć głowę na
katowskim pieńku, za plecami mając
człowieka z toporem, który niejedną
szyję uciął? Wzdrygnęłam się ze
współczucia, gdyż nawet wuj –
wiedzący równie dobrze jak ja, że to
tylko
przedstawienie, lekcja udzielana mu
przez wprawionego w słuszny gniew
króla – musiał w tamtej chwili zadrżeć.
Oto kat unosi topór... Zdumiona
spoglądam w stronę króla. Doprawdy,
pozostawia akt łaski dosłownie na
ostatnią chwilę... Wracam wzrokiem na
podwyższenie, gdzie książę Buckingham
spoczywa w tej samej pozycji, z
szeroko rozpostartymi ramionami na
znak, iż zgadza się z wymierzoną mu
karą. Z niedowierzaniem, że tak bardzo
można igrać z ludzkim życiem,
nawet gdy jest się królem, wpatruję się
w urodziwą królewską twarz,
zazwyczaj uśmiechniętą, jednakże teraz
ściągniętą maską bólu. Wciąż
mam ją przed oczyma, kiedy rozlegają
się werble, a zaraz potem klaśnięcie
topora, jeszcze jedno i następne, jak
gdyby ktoś rąbał drwa na opał. Tyle
że to nie drwa ani wióry lecą, lecz
głowa mego wuja toczy się po słomie,
chciwie pijącej posokę tryskającą z
otwartej szyi. Niewzruszony kat
podpiera się na skrwawionym toporze i
schyla się po nią, ujmując za bujne
kręcone włosy, po czym podnosi
wysoko, by wszyscy wyraźnie widzieli.
Bardziej maska niż twarz, przesłonięta
czarną materią od czoła po nos,
szczerzy zęby w ostatnim wyzywającym
grymasie.
Kiedy Henryk podnosił się ciężko z
tronu, westchnęłam dziecinnie: „O
mój Boże, co za kłopotliwa sytuacja.
Wszystko poszło nie tak. Król czekał
zbyt długo, nie zdążył przemówić na
czas...”, lecz oczywiście się myliłam.
To nie była kwestia czasu ani pomyłki
królewskiej. Henryk VIII skazał
mego wuja na śmierć i dopilnował, by
wyrok wykonano, gdyż cały dwór
musiał na własne oczy zobaczyć i
zrozumieć, że jest tylko jeden król. I że
ten król spłodzi prawowitego potomka.
Każdy zaś, kto by choć pomyślał
inaczej, skończy na szafocie niczym
podły zdrajca albo pierwszy lepszy
rzezimieszek.
Ceremonia dobiegła końca w ciszy. Do
Pałacu Westminsterskiego
wróciliśmy tak, jakeśmy się zjawili na
terenie Tower – na trzech barkach
poruszanych siłą mięśni wiernych
poddanych. Ludzie na brzegu
zdejmowali nakrycia głowy i
przyklękali, kiedy mijała ich barka
królewska, z daleka rzucająca się w
oczy za sprawą powiewających
proporców i bogato zdobionych materii.
Ja płynęłam następną, na której
ledwie pomieścił się dwór królowej.
Siedząca obok mnie pani matka,
nagle przypomniawszy sobie o mojej
osobie, rzuciła mi krytyczne
spojrzenie i zapytała:
– Cóż to, Mario, słabo ci? Bardzoś
blada...
– Nie sądziłam, że zostanie ścięty –
odparłam. – Myślałam, że król go
ułaskawi.
Matka nachyliła się i przyłożyła usta do
mego ucha, tak że nikt oprócz
mnie nie mógł usłyszeć jej słów.
– W takim razie jesteś głupia – rzekła
spokojnie. Z trudem
wychwytywałam jej głos spośród
chrobotu pokładowych desek i
miarowego dudnienia tarabanu, w który
uderzał nadzorca wioślarzy. –
Podwójnie głupia, skoro masz odwagę
coś takiego powiedzieć po tym, co
widziałaś. Patrz uważnie i ucz się,
Mario – zakończyła. – Na królewskim
dworze nie ma miejsca na błędy.
Wiosna
1522 roku
Na schodach wiodących do Pałacu
Westminsterskiego podszedł do
mnie pan ojciec ze słowami:
– Skoro świt wyruszam do Francji po
twą siostrę Annę. Królowa życzy
sobie mieć ją na dworze.
– Sądziłam, że Anna wyjechała po to, by
poślubić francuskiego
szlachetkę...
Pan ojciec przerwał mi niecierpliwie:
– Wiążemy z nią inne plany.
Nie zapytałam jakie. Aż nazbyt dobrze
wiedziałam, że na nic by się to
zdało – ilekroć chciałam poznać
zamierzenia sir Tomasza Boleyna,
musiałam mieć oczy i uszy szeroko
otwarte, usta zaś zamknięte. Wszelako
na tę niespodziewaną wieść mą duszą
targnął niepokój: czyżby za moimi
plecami wybrano dla Anny partię i
szykowano weselisko? Najbardziej w
świecie przerażała mnie myśl, że moja
siostra wyjdzie za mąż korzystniej
niż ja i że znów będę żyła w jej cieniu,
godna co najwyżej tego, by stąpać
dwa kroki za nią i trzymać tren jej
sukni...
– Przestań się dąsać! – upomniał mnie
pan ojciec. Natychmiast
przywołałam na twarz uśmiech dworki.
– Oczywiście, ojcze. Przepraszam,
ojcze.
Skinął głową udobruchany moim
posłuszeństwem i przyśpieszył kroku.
Dygnęłam, odprowadzając go wzrokiem,
po czym skierowałam się do
komnaty sypialnej, którą dzieliłam z
mężem. Nie było go w środku, toteż
mogłam w spokoju ochłonąć. Stanęłam
przed zwierciadłem i patrząc sobie
prosto w oczy, wyszeptałam:
– Wszystko będzie dobrze... Jestem
owocem związku dwojga ludzi
pochodzących z najpotężniejszych
rodów Anglii. Po ojcu Boleyn, po
matce Howard, w końcu to nie byle co...
– zagryzłam wargę. – No tak, ale
ona może powiedzieć o sobie to samo. –
Uśmiechnęłam się blado do
swego odbicia, a ono odpowiedziało mi
równie pustym grymasem.
Przyglądając się swej ładnej twarzy,
dodałam: – To nic, że jestem
młodsza. Poślubił mnie sam Wilhelm
Carey, powiernik królewski. Do tego
upodobała mnie sobie królowa. Nikt mi
tego nie odbierze! Nawet ona...
Wiosna tego roku była chłodna i
deszczowa i na Kanale szalały
sztormy. Przybycie pana ojca i Anny
opóźniało się, a ja po dziecięcemu na
przemian modliłam się o ich bezpieczny
powrót i o to, by statek, którym
zdążają do brzegów Anglii, zatonął bez
PHILIPPA GREGORY Kochanice króla (The Other Boleyn Girl) Dla Anthony’ego Wiosna 1521 roku Moich uszu dochodził stłumiony dźwięk werbli. Nie widziałam wszakże nic poza ciasno splecionymi tasiemkami gorsetu, który miała na sobie niewiasta stojąca tuż przede mną i
zasłaniająca mi widok na wzniesione na dziedzińcu podwyższenie z desek. W istocie nieobce mi były dworskie rozrywki i uroczystości, wszelako nigdy dotąd nie brałam udziału w podobnym wydarzeniu – mimo iż przebywałam w Londynie już od przeszło roku. Wierciłam się więc i wykręcałam sobie szyję tak długo, aż w końcu udało mi się dostrzec skazańca, gdy w towarzystwie księdza opuszczał Tower. Odprowadzałam go wzrokiem, kiedy przemierzał
spłacheć zieleni, zbliżając się do podwyższenia, na którym dokładnie pośrodku umieszczono wielki drewniany kloc. Nieopodal czekał kat odziany w połyskującą czerń, z kapturem na głowie, gotów do wykonania wyroku. W moich oczach cała ta scena jawiła się raczej przedstawieniem aniżeli rzeczywistością, toteż przypatrywałam się z zainteresowaniem, jakie do tej pory okazywałam trefnisiom i bardom umilającym czas królewskiej parze, a przy okazji nam,
dworskiej świcie. Król siedział rozparty na tronie, z nieobecną miną, jak gdyby przepowiadał sobie w myślach słowa, którymi za parę chwil uniewinni skazańca. Nieco z tyłu, acz wystarczająco blisko, by zareagować na najlżejsze skinienie monarchy, stali trzej mężczyźni: Wilhelm Carey, od roku mój ślubny małżonek, Jerzy, mój brat, oraz mój ojciec – sir Tomasz Boleyn. Wszyscy mieli marsowe miny. Poczuwszy, że palce u stóp
zdrętwiały mi z wysiłku w cienkich atłasowych pantofelkach, opadłam na pięty, w duchu wyrażając nadzieję, że król się pośpieszy i bez zbędnej zwłoki okaże swą łaskę skazańcowi, a przy tym i nam. Zbliżała się pora śniadania, a ja w wieku trzynastu lat miałam nieposkromiony apetyt. Tymczasem jednak, kiedy w dalszym ciągu nie rozlegał się głos heroldów zapowiadających przemowę króla, chcąc nie chcąc znów wspięłam się na palce i spojrzałam na księcia
Buckingham, który akurat rozdziewał się ze swego wspaniałego, utkanego z najprzedniejszej wełny płaszcza. Tak dobrze znałam jego miękkość i pamiętałam, jak miły jest w dotyku, dlatego że książę Buckingham należał niemal do rodziny i często bywał w naszym domu, gdy jeszcze tam mieszkałam, a potem zaszczycił swoją obecnością moje wesele i podarował mi pozłacaną bransoletkę. Niedawno wszakże pan ojciec wezwał mnie do
siebie, by podzielić się ze mną smutną nowiną – wuj Edward obraził miłościwie panującego nam króla na pół tuzina sposobów: po pierwsze, w jego żyłach płynęła królewska krew, po drugie, zgromadził zbyt liczną jak na potrzeby wiernego wasala grupę zbrojnych, po trzecie, okazywał zbytnią pewność siebie wobec wciąż młodego władcy, po czwarte, piąte i szóste zaś rzekomo miał powiedzieć, iż król nie spłodził męskiego potomka, nie jest w stanie tego uczynić i
umrze, nie pozostawiając następcy tronu. Nawet ja wiedziałam, że podobnych myśli nie wyraża się na głos, nie przy świadkach. Inna sprawa, że zarówno król, jak i jego dwór – ba! cały kraj! – wiedział, iż Anglia rozpaczliwie potrzebuje królewskiego syna. Wszelako choćby lekka niewiara w męską moc Henryka prowadziła prosto na szafot, o czym przekonał się na własnej skórze Edward Stafford, stąpający jak zawsze pewnie i bez cienia strachu, mimo że odległość
między nim a miejscem, gdzie miał złożyć głowę, niebezpiecznie malała, król zaś wciąż nie korzystał z prawa łaski. Cóż, żaden poddany, a już zwłaszcza dworzanin nie powinien czynić niewygodnych monarsze uwag. Tylko wesoły dwór oznacza wesołą, szczęśliwą Anglię. Z zapartym tchem wpatrywałam się w króla, nie zważając na ostatnie słowa wuja Edwarda, które ten wypowiadał żywo gestykulując, lecz które
ulatywały wraz z dzielącym nas powietrzem. Lada moment król da znak, heroldowie zadmą w trąby i przedstawienie się skończy – myślałam. Przecież mężczyzna stojący na szafocie to niedawny przeciwnik króla w siłowaniu i grze piłką, jego rywal w turniejach rycerskich, towarzysz biesiad, uczestnik dworskich zabaw, folgujący tym samym co królewskie słabościom do dobrych trunków i gier hazardowych. Henryk VIII i książę Buckingham byli przyjaciółmi jeszcze z
lat dziecinnych. Owszem, książę zasłużył sobie na nauczkę, nawet na bolesne upokorzenie na oczach całego dworu, ale nie miałam wątpliwości, że ostatecznie zostanie uniewinniony i wreszcie wszyscy będziemy mogli spożyć pierwszy posiłek tego dnia. Ale oto skazaniec odwraca się do swego spowiednika, skłania głowę, by przyjąć odpuszczenie grzechów, z namaszczeniem całuje podetknięty mu różaniec. Klęka przed drewnianym klocem i ujmuje go silnymi,
zaprawionymi w szermierce rękami... Zastanowiłam się przelotnie, jak to jest przyłożyć policzek do gładkiego, nawoskowanego drewna, czując na skórze łagodny wietrzyk znad rzeki i słysząc krzyki mew kołujących na niebie. Jak to jest złożyć głowę na katowskim pieńku, za plecami mając człowieka z toporem, który niejedną szyję uciął? Wzdrygnęłam się ze współczucia, gdyż nawet wuj – wiedzący równie dobrze jak ja, że to tylko
przedstawienie, lekcja udzielana mu przez wprawionego w słuszny gniew króla – musiał w tamtej chwili zadrżeć. Oto kat unosi topór... Zdumiona spoglądam w stronę króla. Doprawdy, pozostawia akt łaski dosłownie na ostatnią chwilę... Wracam wzrokiem na podwyższenie, gdzie książę Buckingham spoczywa w tej samej pozycji, z szeroko rozpostartymi ramionami na znak, iż zgadza się z wymierzoną mu karą. Z niedowierzaniem, że tak bardzo można igrać z ludzkim życiem,
nawet gdy jest się królem, wpatruję się w urodziwą królewską twarz, zazwyczaj uśmiechniętą, jednakże teraz ściągniętą maską bólu. Wciąż mam ją przed oczyma, kiedy rozlegają się werble, a zaraz potem klaśnięcie topora, jeszcze jedno i następne, jak gdyby ktoś rąbał drwa na opał. Tyle że to nie drwa ani wióry lecą, lecz głowa mego wuja toczy się po słomie, chciwie pijącej posokę tryskającą z otwartej szyi. Niewzruszony kat podpiera się na skrwawionym toporze i
schyla się po nią, ujmując za bujne kręcone włosy, po czym podnosi wysoko, by wszyscy wyraźnie widzieli. Bardziej maska niż twarz, przesłonięta czarną materią od czoła po nos, szczerzy zęby w ostatnim wyzywającym grymasie. Kiedy Henryk podnosił się ciężko z tronu, westchnęłam dziecinnie: „O mój Boże, co za kłopotliwa sytuacja. Wszystko poszło nie tak. Król czekał zbyt długo, nie zdążył przemówić na czas...”, lecz oczywiście się myliłam.
To nie była kwestia czasu ani pomyłki królewskiej. Henryk VIII skazał mego wuja na śmierć i dopilnował, by wyrok wykonano, gdyż cały dwór musiał na własne oczy zobaczyć i zrozumieć, że jest tylko jeden król. I że ten król spłodzi prawowitego potomka. Każdy zaś, kto by choć pomyślał inaczej, skończy na szafocie niczym podły zdrajca albo pierwszy lepszy rzezimieszek. Ceremonia dobiegła końca w ciszy. Do Pałacu Westminsterskiego
wróciliśmy tak, jakeśmy się zjawili na terenie Tower – na trzech barkach poruszanych siłą mięśni wiernych poddanych. Ludzie na brzegu zdejmowali nakrycia głowy i przyklękali, kiedy mijała ich barka królewska, z daleka rzucająca się w oczy za sprawą powiewających proporców i bogato zdobionych materii. Ja płynęłam następną, na której ledwie pomieścił się dwór królowej. Siedząca obok mnie pani matka, nagle przypomniawszy sobie o mojej
osobie, rzuciła mi krytyczne spojrzenie i zapytała: – Cóż to, Mario, słabo ci? Bardzoś blada... – Nie sądziłam, że zostanie ścięty – odparłam. – Myślałam, że król go ułaskawi. Matka nachyliła się i przyłożyła usta do mego ucha, tak że nikt oprócz mnie nie mógł usłyszeć jej słów. – W takim razie jesteś głupia – rzekła spokojnie. Z trudem
wychwytywałam jej głos spośród chrobotu pokładowych desek i miarowego dudnienia tarabanu, w który uderzał nadzorca wioślarzy. – Podwójnie głupia, skoro masz odwagę coś takiego powiedzieć po tym, co widziałaś. Patrz uważnie i ucz się, Mario – zakończyła. – Na królewskim dworze nie ma miejsca na błędy. Wiosna 1522 roku Na schodach wiodących do Pałacu
Westminsterskiego podszedł do mnie pan ojciec ze słowami: – Skoro świt wyruszam do Francji po twą siostrę Annę. Królowa życzy sobie mieć ją na dworze. – Sądziłam, że Anna wyjechała po to, by poślubić francuskiego szlachetkę... Pan ojciec przerwał mi niecierpliwie: – Wiążemy z nią inne plany. Nie zapytałam jakie. Aż nazbyt dobrze
wiedziałam, że na nic by się to zdało – ilekroć chciałam poznać zamierzenia sir Tomasza Boleyna, musiałam mieć oczy i uszy szeroko otwarte, usta zaś zamknięte. Wszelako na tę niespodziewaną wieść mą duszą targnął niepokój: czyżby za moimi plecami wybrano dla Anny partię i szykowano weselisko? Najbardziej w świecie przerażała mnie myśl, że moja siostra wyjdzie za mąż korzystniej niż ja i że znów będę żyła w jej cieniu, godna co najwyżej tego, by stąpać
dwa kroki za nią i trzymać tren jej sukni... – Przestań się dąsać! – upomniał mnie pan ojciec. Natychmiast przywołałam na twarz uśmiech dworki. – Oczywiście, ojcze. Przepraszam, ojcze. Skinął głową udobruchany moim posłuszeństwem i przyśpieszył kroku. Dygnęłam, odprowadzając go wzrokiem, po czym skierowałam się do komnaty sypialnej, którą dzieliłam z mężem. Nie było go w środku, toteż
mogłam w spokoju ochłonąć. Stanęłam przed zwierciadłem i patrząc sobie prosto w oczy, wyszeptałam: – Wszystko będzie dobrze... Jestem owocem związku dwojga ludzi pochodzących z najpotężniejszych rodów Anglii. Po ojcu Boleyn, po matce Howard, w końcu to nie byle co... – zagryzłam wargę. – No tak, ale ona może powiedzieć o sobie to samo. – Uśmiechnęłam się blado do swego odbicia, a ono odpowiedziało mi równie pustym grymasem.
Przyglądając się swej ładnej twarzy, dodałam: – To nic, że jestem młodsza. Poślubił mnie sam Wilhelm Carey, powiernik królewski. Do tego upodobała mnie sobie królowa. Nikt mi tego nie odbierze! Nawet ona... Wiosna tego roku była chłodna i deszczowa i na Kanale szalały sztormy. Przybycie pana ojca i Anny opóźniało się, a ja po dziecięcemu na przemian modliłam się o ich bezpieczny powrót i o to, by statek, którym zdążają do brzegów Anglii, zatonął bez