WIOSNA 1453 ROKU
Światło dnia razi moje oczy po długim
czasie spędzonym w ciemnościach.
Mrugam powiekami i nagle dochodzi
mnie ryk wielu gardeł.
Wszelako to nie żołnierze wołający
moje imię — ów huk przechodzący w
dudnienie nie jest ich okrzykiem
bojowym, odgłosem uderzania
mieczami o tarcze. Szeleszczący szept
płótna na wietrze nie oznacza
mych haftowanych aniołów i lilii na
tle nieba, tylko przeklęte angielskie
lwy powiewające w majowej bryzie. To
całkiem odmienne brzmienie od
naszych donośnych hymnów; to wycie
łudzi łaknących śmierci:
mojej śmierci.
Na wprost mnie, a także nade mną —
gdy przekraczam próg swego
więzienia i wstępuję na miejski rynek
— majaczy wysoki stos, do
którego prowadzi byle jak sklecona
drabina z nieoheblowanych
szczebli. Szepczę: „Krzyż... Czy
mogłabym dostać krzyż?...", a potem
głośniej powtarzam: „Krzyż! Muszę
mieć krzyż!". I jakiś mężczyzna,
obcy człowiek, wróg, Anglik, jeden z
tych, których nazywamy przekłę-
ciuchami, gdyż bez końca
wypowiadają bluźnierstwa, wyciąga
przed
siebie wyciosany z kawałka zwykłego
drewna krucyfiks, ja zaś chowając
dumę, wyszarpuję mu go z ręki i
zaciskam w swojej dłoni, kiedy
popychają mnie w stronę stosu i
podsadzają na drabinę, na której
szczeblach kaleczę sobie stopy, w
miarę jak wspinam się coraz wyżej,
0 wiele wyżej, niż sama sięgam, aż w
końcu dostaję się na chybotliwą
platformę przybitą ćwiekami do
schludnych kłód wspartych o siebie
czubkami. Na szczycie szarpią mną,
odwracają mnie tyłem do palika
1 krępują mi ręce za plecami.
11
Wszystko dzieje się tak powoli, że
niemal mi się wydaje, iż czas
stanął w miejscu, a aniołowie schodzą
na ziemię. W końcu zdarzały
się już dziwniejsze rzeczy. Czyż anieli
nie przemówili do mnie, gdy
pasłam owce? Czyż nie zwrócili się do
mnie po imieniu? Czyż nie
poprowadziłam armii na odsiecz
Orleanowi? Czyż nie koronowałam
delfina na króla i nie wypędziłam
Anglików? Właśnie ja, dziewczę
z Domrćmy, któremu doradzały
niebiańskie istoty?
Podpalają chrust na samym dole, a
biały dym podnosi się i faluje
w podmuchach wiatru. Wkrótce leżące
wyżej szczapy drewna zajmują
się ogniem, spowija mnie gorąca
gryząca chmura, wywołując kaszel,
mruganie powiek i łzawienie oczu.
Płomienie liżą już moje nagie
stopy. Przestępuję z jednej nogi na
drugą w naiwnej wierze, że to mnie
uchroni przed nieprzyjemnymi
doznaniami, i spozieram przez kłęby
dymu, na wypadek gdyby ktoś jednak
biegł z cebrami wypełnionymi
wodą, z wiadomością, że król, na
którego głowę włożyłam koronę,
kazał powstrzymać to szaleństwo, bądź
też na wypadek gdyby Anglicy,
którzy mnie wykupili od
Burgundczyka, zrozumieli, że nie
mogą na
mnie wykonać wyroku, albo nawet na
wypadek gdyby Kościół pojął,
że jestem dobrą niewiastą, winną tylko
służenia Bogu z niezwykłym
poświęceniem i niczemu więcej.
Wszelako pośród przepychającego się
tłumu nie ma zbawcy. Hałas
nabrzmiewa, aż zmienia się w
ogłuszający wrzask: mieszaninę
wykrzykiwanych błogosławieństw i
przekleństw, modlitw i sprośności.
Spoglądam w górę, na niebieskie
niebo, wypatrując zstępujących
aniołów,
a wtedy pode mną porusza się jedna z
kłód stosu; nadwerężony palik
drga, posyłając pierwszą iskrę w moją
stronę. Ognik wypala dziurę
w skraju szaty, którą mam na sobie.
Nagle pojawia się ich cały rój
— wirując niczym świetliki, opadają
gdzie bądź. Czuję drapiący ból
w gardle, zaczynam kasłać z powodu
kłębiącego się dymu i szepczę:
„Dobry Boże, ocal Swoją córkę! Dobry
Boże, wyciągnij do mnie pomocną
dłoń. Dobry Boże, ratuj...".
Rozlega się łomot, kiedy uderzam w coś
głową, i otwierając oczy,
ze zdumieniem się przekonuję, że leżę na
deskach alkierza, z dłonią
przytkniętą do bolącego ciemienia.
Wodzę dookoła nieprzytomnym
spojrzeniem, widząc niewiele więcej.
Moja dama do towarzy-12
stwa otwiera drzwi i dostrzegłszy mnie
oszołomioną, spoczywającą
nieopodal przewróconego klęcznika,
załamuje ręce.
— Lady Małgorzato, wracaj do łóżka!
Już dawno powinnaś spać.
Przenajświętsza Panienka nie ceni sobie
modlitw zanoszonych do
niej przez niegrzeczne dziewczynki.
Przesada nie jest powodem
do chwały. Poza tym twoja macierz
chce, żebyś wstała wcześnie. Nie
możesz spędzić całej nocy na klęczkach,
to jakaś fanaberia!
Zatrzaskuje drzwi, mimo to słyszę, jak
mówi do służek, że jedna
z nich musi znów ułożyć mnie do snu i
zostać w komnacie dla
pewności, iż o północy nie wstanę
ponownie, by zmówić kolejne
modlitwy. Nie podoba im się, że pilnuję
godzin brewiarzowych;
własne sługi stoją mi zawadą na drodze
ku świętości, twierdząc, że
jestem mała i potrzebuję się wysypiać.
Śmią insynuować, że to co
robię, robię na pokaz, że bawię się w
pobożność, tymczasem ja czuję
powołanie i wiem, iż moim
obowiązkiem, moim szczytnym
obowiązkiem jest usłuchać woli Pana
Boga.
Wszelako nawet gdybym się modliła do
świtu, nie zdołam na
powrót przywołać wizji, która jeszcze
przed chwilą zdawała mi się
taka wyrazista, a teraz przepadła na
dobre. Przez chwilę, przez
uświęconą chwilę byłam tam; byłam
Dziewicą Orleańską, byłam
Joanną d'Arc. Rozumiałam, czym może
być niewiasta, co niewiasta
może u c z y n i ć . A potem zostałam
ściągnięta za nogi na ziemię
i upomniana jak zwykłe dziewczę, co
oczywiście wszystko zepsuło.
— Maryjo, Matko Boża, bądź mi
przewodniczką... Anieli, wróćcie do
mnie... — szepczę, usiłując znaleźć się
znów na tamtym placu, wśród
przyglądającego mi się tłumu, w owym
przejmującym momencie. Nadaremno.
Ucapiam się słupka baldachimu i wstaję.
Kręci mi się w głowie
od poszczenia i modlenia, stłuczone
ciemię pulsuje bólem. Rozcieram
mrowiące kolana. Pod palcami czuję
miłą szorstkość skóry, toteż zadzieram
nocne giezło i przyglądam się kościstym
wypukłościom: obie są tak samo
zgrubiałe i zaczerwienione. Mam kolana
świętej, Bogu niech będą dzięki, mam
kolana świętej. Modliłam się
tak długo i tak często, i na takich
twardych deskach podłogi, że
skóra mi schropowaciała całkiem jak na
palcu angielskiego łucznika. Jestem
nieledwie dziesięciolatką, a już mam
kolana świętej. To 13
musi się liczyć — cokolwiek opiekunka
opowiada macierzy o mojej
nadmiernej i sztucznej religijności. Mam
kolana świętej. Poraniłam
sobie skórę nieustannym klęczeniem;
starte kolana to moje stygma-
ty. Proszę Pana Boga, żeby pozwolił mi
sprostać wyzwaniu i skończyć także jak
święta.
Kładę się do łóżka, jak mi kazano, gdyż
posłuszeństwo — nawet
wobec przygłupich i prostackich
niewiast — jest miłe Panu Bogu.
Chociaż spłodził mnie mężczyzna, który
był największym dowódcą
angielskiej armii we Francji,
najznaczniejszym członkiem rodu
Beaufortów, a co za tym idzie,
zajmującym miejsce w kolejce do
tronu po Henryku VI, muszę słuchać
opiekunki i macierzy, jakbym
była zwykłym dziewczęciem. W
królestwie zajmuję wysoką pozycję
— było nie było, mogę się nazywać
kuzynką najjaśniejszego pana —
a mimo to w domu się mną pogardza;
muszę robić, co mi każe
głupia stara niewiasta, która przysypia
podczas homilii w kościele
i ciamka, ssąc suszone śliwki, kiedy ktoś
odmawia modlitwę przed
posiłkiem. Uważam ją za krzyż, który
muszę dźwigać, i modląc się,
zanoszę swoje poświęcenie Panu Bogu.
Moje modlitwy ocalą jej nieśmiertelną
duszę — pomimo jej niezaprzeczalnych
wad — gdyż tak się składa, że są
wysłuchiwane ze szczególną uwagą. Od
dzieciństwa, odkąd miałam pięć lat,
wiedzia
łam, że jestem wybranką Pana Boga.
Przez całe lata sądziłam, że to
unikatowy dar: czuć czasami obecność
Pana Boga, czuć czasami
błogosławieństwo Przenajświętszej
Panienki. Ale któregoś dnia minionego
roku stanął w progu kuchennych drzwi
weteran wojny z Francją, żebrzący po
drodze do rodzinnej parafii, podczas gdy
ja
akurat zbierałam śmietankę z mleka.
Podsłuchałam, jak prosi mle-
czarkę o coś do jedzenia i mówi, że był
świadkiem cudów: na własne
oczy widział niewiastę zwaną Dziewicą
Orleańską.
— Wpuść go! — rozkazałam, wstając z
zydla.
— Jest cały brudny — zaprotestowała.
— Nie wpuszczę go za
próg.
Mężczyzna zaszurał, zdejmując tobołek z
pleców.
— Gdybyś zechciała podzielić się
odrobiną mleka, łaskawa
panienko — zaskomlił. —• I może
jeszcze odrobiną chleba dla
biedaka, wiernego żołnierza swego pana
i Anglii...
14
— Co mówiłeś o Dziewicy Orleańskiej?
— przerwałam mu.
— I o cudach?
Stojąca za moimi plecami mleczarka
wymamrotała coś pod
nosem, zapewne wznosząc oczy do
nieba, po czym zakrzątnęła
się i naszykowała dla wędrowca kromkę
ciemnego żytniego chleba
i gliniany kubek ze świeżo udojonym
mlekiem. Prawie wyrwał jej
go z ręki i natychmiast wlał sobie
zawartość do gardła. Rozejrzał się
za więcej.
— Opowiadaj — rozkazałam.
Mleczarka kiwnęła nań, dając do
zrozumienia, że należy mi
WIOSNA 1453 ROKU Światło dnia razi moje oczy po długim czasie spędzonym w ciemnościach. Mrugam powiekami i nagle dochodzi mnie ryk wielu gardeł. Wszelako to nie żołnierze wołający moje imię — ów huk przechodzący w dudnienie nie jest ich okrzykiem bojowym, odgłosem uderzania mieczami o tarcze. Szeleszczący szept płótna na wietrze nie oznacza mych haftowanych aniołów i lilii na tle nieba, tylko przeklęte angielskie lwy powiewające w majowej bryzie. To
całkiem odmienne brzmienie od naszych donośnych hymnów; to wycie łudzi łaknących śmierci: mojej śmierci. Na wprost mnie, a także nade mną — gdy przekraczam próg swego więzienia i wstępuję na miejski rynek — majaczy wysoki stos, do którego prowadzi byle jak sklecona drabina z nieoheblowanych szczebli. Szepczę: „Krzyż... Czy mogłabym dostać krzyż?...", a potem
głośniej powtarzam: „Krzyż! Muszę mieć krzyż!". I jakiś mężczyzna, obcy człowiek, wróg, Anglik, jeden z tych, których nazywamy przekłę- ciuchami, gdyż bez końca wypowiadają bluźnierstwa, wyciąga przed siebie wyciosany z kawałka zwykłego drewna krucyfiks, ja zaś chowając dumę, wyszarpuję mu go z ręki i zaciskam w swojej dłoni, kiedy popychają mnie w stronę stosu i podsadzają na drabinę, na której
szczeblach kaleczę sobie stopy, w miarę jak wspinam się coraz wyżej, 0 wiele wyżej, niż sama sięgam, aż w końcu dostaję się na chybotliwą platformę przybitą ćwiekami do schludnych kłód wspartych o siebie czubkami. Na szczycie szarpią mną, odwracają mnie tyłem do palika 1 krępują mi ręce za plecami. 11 Wszystko dzieje się tak powoli, że niemal mi się wydaje, iż czas
stanął w miejscu, a aniołowie schodzą na ziemię. W końcu zdarzały się już dziwniejsze rzeczy. Czyż anieli nie przemówili do mnie, gdy pasłam owce? Czyż nie zwrócili się do mnie po imieniu? Czyż nie poprowadziłam armii na odsiecz Orleanowi? Czyż nie koronowałam delfina na króla i nie wypędziłam Anglików? Właśnie ja, dziewczę z Domrćmy, któremu doradzały niebiańskie istoty?
Podpalają chrust na samym dole, a biały dym podnosi się i faluje w podmuchach wiatru. Wkrótce leżące wyżej szczapy drewna zajmują się ogniem, spowija mnie gorąca gryząca chmura, wywołując kaszel, mruganie powiek i łzawienie oczu. Płomienie liżą już moje nagie stopy. Przestępuję z jednej nogi na drugą w naiwnej wierze, że to mnie uchroni przed nieprzyjemnymi doznaniami, i spozieram przez kłęby
dymu, na wypadek gdyby ktoś jednak biegł z cebrami wypełnionymi wodą, z wiadomością, że król, na którego głowę włożyłam koronę, kazał powstrzymać to szaleństwo, bądź też na wypadek gdyby Anglicy, którzy mnie wykupili od Burgundczyka, zrozumieli, że nie mogą na mnie wykonać wyroku, albo nawet na wypadek gdyby Kościół pojął, że jestem dobrą niewiastą, winną tylko służenia Bogu z niezwykłym
poświęceniem i niczemu więcej. Wszelako pośród przepychającego się tłumu nie ma zbawcy. Hałas nabrzmiewa, aż zmienia się w ogłuszający wrzask: mieszaninę wykrzykiwanych błogosławieństw i przekleństw, modlitw i sprośności. Spoglądam w górę, na niebieskie niebo, wypatrując zstępujących aniołów, a wtedy pode mną porusza się jedna z kłód stosu; nadwerężony palik drga, posyłając pierwszą iskrę w moją stronę. Ognik wypala dziurę
w skraju szaty, którą mam na sobie. Nagle pojawia się ich cały rój — wirując niczym świetliki, opadają gdzie bądź. Czuję drapiący ból w gardle, zaczynam kasłać z powodu kłębiącego się dymu i szepczę: „Dobry Boże, ocal Swoją córkę! Dobry Boże, wyciągnij do mnie pomocną dłoń. Dobry Boże, ratuj...". Rozlega się łomot, kiedy uderzam w coś głową, i otwierając oczy, ze zdumieniem się przekonuję, że leżę na deskach alkierza, z dłonią
przytkniętą do bolącego ciemienia. Wodzę dookoła nieprzytomnym spojrzeniem, widząc niewiele więcej. Moja dama do towarzy-12 stwa otwiera drzwi i dostrzegłszy mnie oszołomioną, spoczywającą nieopodal przewróconego klęcznika, załamuje ręce. — Lady Małgorzato, wracaj do łóżka! Już dawno powinnaś spać. Przenajświętsza Panienka nie ceni sobie modlitw zanoszonych do niej przez niegrzeczne dziewczynki. Przesada nie jest powodem
do chwały. Poza tym twoja macierz chce, żebyś wstała wcześnie. Nie możesz spędzić całej nocy na klęczkach, to jakaś fanaberia! Zatrzaskuje drzwi, mimo to słyszę, jak mówi do służek, że jedna z nich musi znów ułożyć mnie do snu i zostać w komnacie dla pewności, iż o północy nie wstanę ponownie, by zmówić kolejne modlitwy. Nie podoba im się, że pilnuję godzin brewiarzowych; własne sługi stoją mi zawadą na drodze
ku świętości, twierdząc, że jestem mała i potrzebuję się wysypiać. Śmią insynuować, że to co robię, robię na pokaz, że bawię się w pobożność, tymczasem ja czuję powołanie i wiem, iż moim obowiązkiem, moim szczytnym obowiązkiem jest usłuchać woli Pana Boga. Wszelako nawet gdybym się modliła do świtu, nie zdołam na powrót przywołać wizji, która jeszcze przed chwilą zdawała mi się
taka wyrazista, a teraz przepadła na dobre. Przez chwilę, przez uświęconą chwilę byłam tam; byłam Dziewicą Orleańską, byłam Joanną d'Arc. Rozumiałam, czym może być niewiasta, co niewiasta może u c z y n i ć . A potem zostałam ściągnięta za nogi na ziemię i upomniana jak zwykłe dziewczę, co oczywiście wszystko zepsuło. — Maryjo, Matko Boża, bądź mi przewodniczką... Anieli, wróćcie do mnie... — szepczę, usiłując znaleźć się znów na tamtym placu, wśród
przyglądającego mi się tłumu, w owym przejmującym momencie. Nadaremno. Ucapiam się słupka baldachimu i wstaję. Kręci mi się w głowie od poszczenia i modlenia, stłuczone ciemię pulsuje bólem. Rozcieram mrowiące kolana. Pod palcami czuję miłą szorstkość skóry, toteż zadzieram nocne giezło i przyglądam się kościstym wypukłościom: obie są tak samo zgrubiałe i zaczerwienione. Mam kolana świętej, Bogu niech będą dzięki, mam kolana świętej. Modliłam się tak długo i tak często, i na takich twardych deskach podłogi, że
skóra mi schropowaciała całkiem jak na palcu angielskiego łucznika. Jestem nieledwie dziesięciolatką, a już mam kolana świętej. To 13 musi się liczyć — cokolwiek opiekunka opowiada macierzy o mojej nadmiernej i sztucznej religijności. Mam kolana świętej. Poraniłam sobie skórę nieustannym klęczeniem; starte kolana to moje stygma- ty. Proszę Pana Boga, żeby pozwolił mi sprostać wyzwaniu i skończyć także jak święta. Kładę się do łóżka, jak mi kazano, gdyż
posłuszeństwo — nawet wobec przygłupich i prostackich niewiast — jest miłe Panu Bogu. Chociaż spłodził mnie mężczyzna, który był największym dowódcą angielskiej armii we Francji, najznaczniejszym członkiem rodu Beaufortów, a co za tym idzie, zajmującym miejsce w kolejce do tronu po Henryku VI, muszę słuchać opiekunki i macierzy, jakbym była zwykłym dziewczęciem. W królestwie zajmuję wysoką pozycję
— było nie było, mogę się nazywać kuzynką najjaśniejszego pana — a mimo to w domu się mną pogardza; muszę robić, co mi każe głupia stara niewiasta, która przysypia podczas homilii w kościele i ciamka, ssąc suszone śliwki, kiedy ktoś odmawia modlitwę przed posiłkiem. Uważam ją za krzyż, który muszę dźwigać, i modląc się, zanoszę swoje poświęcenie Panu Bogu. Moje modlitwy ocalą jej nieśmiertelną duszę — pomimo jej niezaprzeczalnych
wad — gdyż tak się składa, że są wysłuchiwane ze szczególną uwagą. Od dzieciństwa, odkąd miałam pięć lat, wiedzia łam, że jestem wybranką Pana Boga. Przez całe lata sądziłam, że to unikatowy dar: czuć czasami obecność Pana Boga, czuć czasami błogosławieństwo Przenajświętszej Panienki. Ale któregoś dnia minionego roku stanął w progu kuchennych drzwi weteran wojny z Francją, żebrzący po drodze do rodzinnej parafii, podczas gdy ja akurat zbierałam śmietankę z mleka.
Podsłuchałam, jak prosi mle- czarkę o coś do jedzenia i mówi, że był świadkiem cudów: na własne oczy widział niewiastę zwaną Dziewicą Orleańską. — Wpuść go! — rozkazałam, wstając z zydla. — Jest cały brudny — zaprotestowała. — Nie wpuszczę go za próg. Mężczyzna zaszurał, zdejmując tobołek z pleców.
— Gdybyś zechciała podzielić się odrobiną mleka, łaskawa panienko — zaskomlił. —• I może jeszcze odrobiną chleba dla biedaka, wiernego żołnierza swego pana i Anglii... 14 — Co mówiłeś o Dziewicy Orleańskiej? — przerwałam mu. — I o cudach? Stojąca za moimi plecami mleczarka wymamrotała coś pod
nosem, zapewne wznosząc oczy do nieba, po czym zakrzątnęła się i naszykowała dla wędrowca kromkę ciemnego żytniego chleba i gliniany kubek ze świeżo udojonym mlekiem. Prawie wyrwał jej go z ręki i natychmiast wlał sobie zawartość do gardła. Rozejrzał się za więcej. — Opowiadaj — rozkazałam. Mleczarka kiwnęła nań, dając do zrozumienia, że należy mi