mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Gromek - Illg Joanna - Skarby

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :703.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Gromek - Illg Joanna - Skarby.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 121 stron)

Copyright © Joanna Gromek-Illg, 2010 W książce wykorzystano, za zgodą autorów, utwory Wisławy Szymborskiej, Bronisława Maja oraz Grzegorza Turnaua Projekt okładki Sylwia Tymkiewicz Redaktor prowadzący Katarzyna Szajowska Redakcja Anna Kaniewska Korekta Anna Jackowska ISBN 978–83–7839–830–1 Warszawa 2010 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

NIEDZIELA Deszcz lał od kilku godzin bez przerwy. Tak naprawdę lał, mżył, zacinał, chlapał, siąpił od kilku tygodni. Trudno sobie wyobrazić bardziej szare, nudne i beznadziejne listopadowe popołudnie. Monika, ruda kelnerka w eleganckiej kawiarni Starowolskiej na rynku, poczuła, że za chwilę zaśnie na stojąco. W związku z czym opadła bezwładnie na ladę kawiarnianej szatni. – Już nie mogę… Po co my tu tkwimy, w taką pogodę nikt normalny nie wychodzi z domu. Szatniarz Mikołaj, przywołany do przytomności nagłą bliskością kobiecego ciała, odłożył podręcznik geometrii wykreślnej i wyjrzał przez wystawową szybę na zlewany deszczem plac. – Zobaczysz, że trzy wiedźmy przyjdą, one nigdy nie odpuszczają. – Mikołaj zaczął pracować dorywczo zmobilizowany przez rodziców i traktował tę pracę jako zło konieczne: jeśli staruszkowie uważają, że powinien się w taki właśnie sposób usamodzielniać, to dla ich świętego spokoju jakoś odsiedzi w tej szatni. Zło konieczne nabrało jednak uroku, kiedy okazało się, że w tym samym lokalu dorabia jako kelnerka pewna polonistka. – Co one właściwie robią? – zaciekawiła się Monika. – Moim zdaniem są na emeryturze, jak to w tym wieku. – Nie o to mi chodzi. Co robią, jak się tutaj spotykają? Piszą na serwetkach i chichoczą jak gimnazjalistki. Rozrywkowe staruszki. Mikołaj nie zdążył odpowiedzieć, bo, zgodnie z jego przewidywaniami, drzwi kawiarni otwarto energiczną ręką na całą szerokość. Wypełnił je pomarańczowy parasol, spod którego wystawały gustowne kaloszki. Po krótkiej szamotaninie parasol udało się złożyć i ukazała się jego pulchna właścicielka, uśmiechnięta radośnie. – Dzień dobry, pani Jadziu. Ależ leje. – Szatniarz wstawił parasol starszej damy do kubełka i pomógł jej, jak na dobrze wychowanego chłopca przystało, zdjąć wilgotne okrycie. Jadzia Łużycka, jakby na złość pogodzie i wszystkim malkontentom, wprost promieniała radością. Poprawiła przed lustrem w szatni

siwoblond grzywkę, uśmiechnęła się trochę do Mikołaja, a trochę do własnego odbicia, prezentując wesołe dołeczki w policzkach. Młoda nie była już od dość dawna, ale młodzieńczy, energiczny sposób poruszania się i dźwięczny głos odejmowały jej sporo lat. Zamówiła u Moniki kawę ze śmietanką i ciastko tortowe, a potem jeszcze eklerka. Po upływie kwadransa przy stoliku ucztowały już wszystkie trzy przyjaciółki, zapijając kawą ilości słodyczy nielicujące z ich wiekiem. A w każdym razie z wyobrażeniami Moniki o diecie osób w tym wieku. Donosząc starszym paniom kolejne talerzyki i filiżanki, mimo woli słuchała ich rozmowy. Zresztą, rozmawiały głośno w prawie pustym lokalu. – Mam nadzieję, że mi wybaczycie, ale zaprosiłam na nasze spotkanko moją siostrzenicę, Krystynę. Pamiętasz, Haniu, jaką piękną akwarelkę ofiarowała ci na imieniny? – Jadzia zwróciła się do młodszej z przyjaciółek, spodziewając się wyraźnie, że nie będzie zachwycona doproszeniem do towarzystwa jeszcze kogoś. Prawdę mówiąc, trzy przyjaciółki znały się długo i dobrze, porozumiewały się czasem w pół słowa, wiedziały o sobie prawie wszystko, niczego nie chciało im się udawać i były skłonne wybaczyć sobie nawzajem bardzo dużo. Ktoś mniej wtajemniczony w wieloletnie meandry wzajemnych relacji mógł poczuć się intruzem w ich towarzystwie, nawet jeśli starały się, żeby tak nie było. Hania, drobna osóbka z fryzurą afro à la lata sześćdziesiąte, zabulgotała niewyraźnie w odpowiedzi z połową kremówki w ustach. Jej bujne emocje znalazły ujście w sekwencji gestów, wyrażających zdumienie i aprobatę. – Masz na myśli tę niedopieczoną artystkę? – Wanda, najstarsza z triumwiratu, popatrzyła na przyjaciółkę sponad posypanych cukrem pudrem okularów. Była bezlitośnie szczera. Zachowywała dystans i chłodny, ironiczny ton; przyjaciółki wiedziały jednak dobrze, że i chłód, i dystans są pozorne. (Mikołaj podejrzewał, że starsza pani jest kimś niezwykłym. Bardzo mu się podobała. Ubrana w markowe dżinsy i skórzaną kurteczkę, szczupła i drobniutka, wyglądała jak postać z dobrego, starego filmu). – Jesteś dla niej zbyt surowa, Wandziu. Po prostu nie powiodło jej się na egzaminie. Głupsi od niej kończą ASP i z powodzeniem uchodzą za malarzy. Ona, biedaczka, jakoś nie może wpasować się w życie. W dodatku kręcą się wokół niej zupełnie nieodpowiedni mężczyźni. Musimy jej jakoś pomóc! Przyjaciółki nie zdążyły zadeklarować chęci pomocy ani jej braku, do kawiarni bowiem weszła dziewczyna, o której mówiły. Nie miała parasola, więc woda ściekała jej z rudoblond włosów za kołnierz, pozostawiając na nim część rudości. Czerwony nos, sine wargi, wykrzywione półbuty i obowiązkowe oczko

w rajstopach – Krysia mogłaby stanowić encyklopedyczną ilustrację do określeń takich jak „niedorajda”, „półtora nieszczęścia”, „siódme dziecko stróża” i pewnie jeszcze jakichś gorszych, gdyby komuś chciało się bliżej nią zainteresować. – Dzień dobry cioci, dzień dobry paniom. Przepraszam, że się spóźniłam. To przez ten deszcz. – W czasie deszczu chodzisz wolniej? – Ciotka popatrzyła na nią z mieszaniną złości i politowania i przygarnęła ją serdecznie do obfitej piersi. Intensywnie pojona i karmiona Krysia odzyskiwała ludzkie barwy, co pozwalało się zorientować, że w gruncie rzeczy jest ładną dziewczyną o piegowatej buzi z dziecinnymi dołeczkami w policzkach. Dołeczki i jasne włosy upodabniały ją do ciotki, ale, w przeciwieństwie do Jadzi, była niewysoka i szczupła. I bardzo nieśmiała. Tymczasem „wiedźmy” opowiadały sobie wydarzenia minionego tygodnia. Clou stanowił bardzo udany pogrzeb, podczas którego wiatr zwiał wdowie kapelusz wraz z rozłożystym welonem do wypełnionej deszczówką sąsiedniej mogiły. Perypetie dżentelmenów, ratujących wytworne nakrycie głowy z gliniastych czeluści, wycisnęły łzy śmiechu z oczu przyjaciółek. – A czyj to był pogrzeb? – spytała niespodziewanie rzeczowo Krysia. – Mecenasa Adamkiewicza, tego od procesów politycznych za komuny. Inteligentna bestia, choć mówiło się, że za pieniądze wybroniłby każdą kanalię. Ale ja w to nie wierzę. On miał poczucie humoru, co draniom rzadko się zdarza. – Co też ty, Haniu, mówisz! Pamiętasz, jak się śmiałyśmy z powiedzonek Wielowskiego? A okazał się skończonym łobuzem i w dodatku agentem. Donosił nawet na własną żonę. – A ten mecenas to jak wyglądał po śmierci? Ładnie był ubrany i w ogóle? Popatrzyły na Krysię zdumione. – „Ładny trup to dziś zasada, Umrzeć brzydko nie wypada. Czy mecenas, czy kanalia, Strojny jak na juwenalia” – Wanda miała skłonność do żartobliwego rymotwórstwa. – „Mecenas w grobie już odpoczywa, Rozmiękły welon trumnę okrywa” – dopowiedziała Hania. Krysia, jakby nie słyszała ich głośnego śmiechu, popadła w zadumę. Cała ta scena wydała się Monice dziwaczna. Kto to widział śmiać się z pogrzebu? Albo rozmawiać o modzie trumiennej, jeśli taka w ogóle istniała?

Starsze panie, które nazywały swoje cotygodniowe spotkania zlotami czarownic albo klubem poetycznych wiedźm, bawiły się w najlepsze. Uwielbiały ustalony od dawna rytuał tych wieczorków. Najpierw po kolei opowiadały, co przydarzyło się w minionym tygodniu, potem Hanka zdawała sprawę z sytuacji w wydawnictwie, z którym współpracowała. Przez całe lata wszystkie trzy pracowały tam razem i ciągle jeszcze interesowały się zarówno nowinkami wydawniczymi, jak i plotkami o koleżankach. W końcu przechodziły do głównego punktu swoich kawiarnianych posiedzeń – prezentacji własnych dokonań literackich. Była to twórczość niezupełnie serio, ale starsze panie traktowały ją z wystudiowaną powagą. Oczywiście wyłącznie po to, żeby lepiej się bawić. Szczególnie cieszyło je odświeżanie od dawna martwych gatunków literackich, z przeniesieniem kontekstu do współczesności. Był więc sezon ód na cześć czołowych parlamentarzystów – w czasie kiedy obrady sejmu paraliżowały absurdalne spory i walka na paragrafy. Podczas olimpiady zalewowi informacji o rekordach i zwycięstwach przeciwstawiły elegie na cześć (zmistyfikowanych) poległych w sportowych zmaganiach. Jednak ich ulubionym gatunkiem były epitafia, rzecz jasna pisane dla żyjących znajomych. Można było ich twórczość nazwać grafomanią, można też było ich literackie gusty uznać za perwersyjne. Żadną z tych opinii nie przejęłyby się specjalnie, skoro po prostu świetnie się bawiły, zaśmiewając się głośno z co smaczniejszych wierszyków. Układały akrostychy i kalambury, anakreontyki i dumki, hymny, ody i moskaliki. To były przyjemności! Swoboda, z jaką posługiwały się rymami, stopami, przerzutnią, najbardziej skomplikowanymi strofami, zaimponowałaby zapewne każdemu prawdziwemu poecie. Gdyby oczywiście mógł usłyszeć ich popisy. – Co powiesz, Wandziu, na taki limeryk: Ani w Sodomie, ni w Gomorze, Nie słyszał nikt o Szafran Lorze. Dziwi to bardzo wszystkich Biafran, Gdyż wiedzą, ilu Lora Szafran Mężczyzn mieć jednej nocy może. – Nie najgorzej, znalezienie rymu do Lory Szafran musiało zająć ci trochę czasu. – Mylisz się, właśnie od tego rymu zaczęłam. Uwielbiam Lorę Szafran! Stąd cały pomysł. – Hanka triumfowała. – Co tam masz, Jadziu, nie każ nam dłużej czekać! – To epitafium. Adresata znacie.

Leży Grześ w tej dziurze W czarnym garniturze I w przepysznej trumnie Pyszni się Grześ dumnie. Lecz już trumny szparką Rój robaczków szparko Przeciska się – będzie jeść. Będzie miał się z pyszna Grześ. – Ciociu, ciociu, to okrucieństwo! – Krysia ocierała łzy z oczu, chichocząc głośno, gdyż epitafium adresowane było do jej poprzedniego adoratora, ambitnego malarza, którego jednak Jadzia nie była w stanie zaakceptować. Wanda, przyglądająca się jej badawczo, nie była pewna, czy to tylko ze śmiechu te łzy. W każdym razie chyba udało im się wyrwać dziewczynę na chwilę z melancholijnej zadumy, wygłosiła bowiem przewrotny limeryk o niewiernym Heniu z Henrykowa. Żył w Henrykowie pewien Henio Co ustatkować się chciał, żeniąc. Porzucił żonę więc i dziecię, Zatrudnił się w USC I dawał śluby, w głos się śmiejąc. – Lepiej byłoby, gdyby w wygłosie pierwszego wersu była nazwa miejscowości, moja droga – Wanda swoim zwyczajem popatrywała na Krysię znad okularów, uśmiechając się półgębkiem – ale udało ci się zachować metrum i te niepełne rymy są dosyć ciekawe. Zmęczona i senna Monika skorzystała z wolnej chwili i nieobecności szefa i usiadła na kanapce przeznaczonej dla kawiarnianych gości. Od ucztujących i żartujących kobiet oddzielała ją cienka ścianka, gdyby więc chciały coś zamówić, usłyszy. Oczy się jej zamykały. Kiedy się ocknęła, przestraszona jakimś strzępkiem snu, przy stoliku siedziały już tylko Jadzia z Krysią. Starsza pani perorowała pełnym głosem, niedoszła artystka słuchała z opuszczoną głową. – Powiedz mi szczerze, jak mają się sprawy z tym twoim Heniem, bo bardzo mnie ta sytuacja niepokoi. Czy on się jakoś zadeklarował? Boję się, że to nie jest

przyzwoity człowiek – i mam wrażenie, że ty też się tego obawiasz. Poza tym jest jeszcze jedna sprawa, o której powinnaś wiedzieć. Ktoś wszedł do mojego mieszkania, kiedy byłam u ciebie na kolacji ostatnio – tu Jadzia popatrzyła przenikliwie i jeszcze bardziej surowo na pobladłą i przerażoną dziewczynę. – Jestem prawie pewna, że to był on. O ile pamiętam, pomagał ci w zakupach i musiał wiedzieć, kiedy będę u ciebie. Wychodząc, zostawiłam światło i włączone radio, dla bezpieczeństwa. Po powrocie zastałam nieopisany bałagan w gabinecie Władka, w pozostałych pokojach na szczęście nie było żadnych śladów bytności złodzieja. Nie wiem zresztą, czy można powiedzieć „złodzieja”, nie wydaje mi się, żeby cokolwiek cennego zginęło. Intruz nie zabrał nawet pieniędzy – na stole w kuchni zostawiłam sporą sumę przygotowaną na opłacenie świadczeń, a na toaletce leżały moje ukochane perły i na szczęście leżą do dziś. I uważaj – w powietrzu wisiał zapach kosztownych japońskich perfum, którymi ten typek się zlewa bez umiaru. Zmieniłam zamek pod klamką, bo moim zdaniem ktoś otworzył drzwi dorobionymi kluczami. To szczęśliwie jedyna strata materialna – założenie porządnego zamka z atestem kosztowało mnie trzysta złotych. Gdyby ktoś się włamał, byłyby jakieś ślady na drzwiach, a obejrzałam je bardzo dokładnie. Oprócz mnie tylko ty masz klucze; wyjąć je z twojej torby i zrobić kopię mogłoby nawet dziecko. Dlatego pewnie nawet ten niedorajda Henio dał sobie z tym radę. Ale czego szukał w papierach Władka – nie jestem w stanie sobie wyobrazić. W każdym razie ten facet mi się nie podoba! – I tak już się z nim nie spotykam! – struchlała Krysia w końcu się rozpłakała. W czasie ciotczynej przemowy kilka razy otwierała usta, żeby powiedzieć coś w obronie Henia. Ale ciotki i tak by nie przegadała, w dodatku czuła wyraźnie, że Jadzia ją, a nie Henia wini za wszystko. – Nie oddał tej wujka książki, którą miałam z dedykacją. No i pieniędzy też nie oddał. Wszyscy mężczyźni to świnieee… – Nie była to najlepsza linia obrony, jednak przynajmniej dała ciotce do zrozumienia, że ona też została skrzywdzona. Nie traktowała co prawda znajomości z Heniem specjalnie poważnie, ale i tak było jej przykro. – O Boże, znowu to samo. – Jadzia czuła się odpowiedzialna za nieszczęsną dziewczynę, ale przede wszystkim ją kochała. Krysia była wnuczką jej starszej siostry, mieszkającej w Kanadzie. Matka Krysi wyjechała do tejże Kanady w poszukiwaniu pracy. Jadzia, wówczas świeżo owdowiała, chętnie i troskliwie zajęła się dziewczynką na czas nieobecności matki. Tymczasem miesiące tej opieki zmieniły się w lata, mała tęskniła, nie chciała się uczyć, a matka, kiedy minęły osiemnaste urodziny Krysi, przestała odpowiadać na listy i ślad po niej zaginął.

Jadzia żyła zbyt długo, by potępiać niewydarzoną rodzicielkę. Wyrzucała sobie raczej, że ona sama nie była dość dobrą opiekunką, za stara, żeby zrozumieć nastolatkę. Nie zdołała Krysi nakłonić do zdobycia sensownego wykształcenia, przygnębiała ją jej niezaradność i naiwność. Zmuszona skończyła kurs kosmetyczny – zamiast wymarzonego malarstwa na ASP, na którą się nie dostała. W ramach usamodzielniania dziewczyny Łużycka przepisała na nią kawalerkę w jednej ze swoich kamienic i zainstalowała ją tam, wbrew własnej tęsknocie. Pomagała jej czasami finansowo, walcząc ze słabym oporem dziewczyny. Krysia hodowała ciągle nadzieję, że matka ją zaprosi do siebie i wtedy zacznie się prawdziwe życie. Matka zaś, najwyraźniej nie radząc sobie z tą trudną życiową rolą albo z jakimiś innymi problemami, nie odzywała się słowem. Z biegiem lat i sumujących się rozczarowań Krysia zmieniała się w półtora nieszczęścia. – Nie płacz już, dziecko. Lepiej, że rzucił cię teraz, kiedy jeszcze masz szanse spotkać kogoś miłego w twoim wieku. Henio jest za stary dla ciebie! Nie zgłosiłam na policję tego incydentu, bo niby o co miałabym go oskarżyć, o zrobienie bałaganu? Pozytywnym aspektem całej sprawy jest to, że postanowiłam uporządkować archiwum Władeczka. Może tam jest coś ciekawego, skoro komuś chciało się w tym grzebać? – Może wujek miał informacje o ukrytych skarbach? Henryk interesuje się wyjaśnianiem zagadek zaginionych dzieł sztuki, więc jeśli to był on… A wujek tak wspaniale opowiadał o swoich odkryciach, o wydobywaniu na światło dzienne tajemnic przeszłości – może odkrył coś i nie zdążył tego ogłosić, zginął przecież tak tragicznie. Pamiętasz, ciociu, że kiedy byłam mała i jeszcze mieszkałam z mamusią, napisał dla mnie wierszowaną historię zamku królewskiego? Do dzisiaj czasami myślę o tych ukrytych komnatach i tajnych przejściach, którymi księżniczki uciekały w razie niebezpieczeństwa, o skarbach zamurowywanych w pałacowych piwnicach. Zamierzał też napisać książkę o poszukiwaniach Bursztynowej Komnaty, taka szkoda, że nie zdążył. – Kochanie, bardzo szanowałam mojego trzeciego męża, ale było to możliwe tylko dlatego, że nie traktowałam jego planów literackich poważnie. Planował też sagę o kapłanach bogini Hatszepsut, a zbiór jego trzystu sonetów antycznych przeczytali redaktorzy wszystkich wydawnictw w mieście. I na szczęście nikt więcej. Jadzia wyraźnie nie miała ochoty na rozmowę o zasługach swego zmarłego męża, do przeszłości zdecydowanie nie lubiła wracać, za to w teraźniejszość zanurzała się z młodzieńczym optymizmem. Czule przypudrowała własnym yardleyem czerwony nos Krysi, na pożegnanie wsunęła jej do kieszeni sto złotych

i ruszyła zamaszystym krokiem przez rynek. Pomarańczowy parasol zniknął w mroku średniowiecznej uliczki. Krysia poszła w swoją stronę o wiele wolniej, zatopiona w jakichś najwyraźniej niewesołych rozważaniach, ponieważ nie zwracała uwagi na deszcz lejący się strugami na głowę i chlupoczący w butach. Z uliczki, w której zniknęła Jadwiga Łużycka, wysunął się chwilę później lekkim halsem wiarołomny „narzeczony” Krysi. Zmierzał w kierunku Starowolskiej. Nie był całkiem trzeźwy i z pewnym wysiłkiem utrzymywał balans dzięki parasolowi. Wkroczył do mrocznej i opustoszałej kawiarni, nieświadom, że przed kwadransem spotkałby tam akurat te dwie osoby, których spotkać nie chciał. Do jego stolika zbliżył się natychmiast elegancki młodzieniec, najwyraźniej czekający na niego na kanapce w kącie. Panowie dyskutowali z ożywieniem, na zmianę szeptem i podniesionymi głosami, burząc nadzieję Moniki na rychłe zamknięcie lokalu. – Tak jak się spodziewałem, wszystko spieprzyłeś. Łużycka biega po mieście i opowiada, że włamałeś się do jej mieszkania. Nawet ta głupia Kryśka zorientowała się, że to musiałeś być ty. Słyszałem, jak się na ciebie skarżyła. Dawaj, Heniu, te papiery! – Przystojny chłopak w markowym garniturku zasyczał głosem czarnego charakteru z „Harry’ego Pottera”. Monika, która niechętnie podeszła do stolika, żeby podać kartę, aż podskoczyła. Przepity czterdziestolatek, do którego skierowany był syk, flegmatycznie zapalił papierosa i rozparł się na krześle. Zlustrował Monikę od rudej czupryny po czarne czółenka, zamówił podwójne espresso, dmuchnął dziewczynie dymem w twarz, po czym odwrócił się niechętnie do swojego rozmówcy. – Nic, kurna, nie znalazłem. Tylu książek nawet ty nie widziałeś. Teczki z papierami na biurku, na oknie, na podłodze, na kanapie, przejść się nie da. Wszędzie jakieś wycinki z gazet, zdjęcia, rysunki, zeszytów chyba ze dwieście. Żaden niepodpisany. Pudła z fiszkami, skoroszyty pełne rachunków, notatki i zapiski na każdym skrawku makulatury. Ten facet pracował w epoce przedkomputerowej. Wszystko miał na papierze. I nikt tam nic nie znajdzie, chyba żeby siedział kilka miesięcy. Co wyciągnąłem zeszyt, to wiersze. Idź sobie sam poszukaj. – Byłeś tam czy nie?! – Młodzian był nerwowy. – Podobno całe miasto o tym mówi – odparował wymięty. Niespeszony ponownie roznegliżował wzrokiem Monikę stawiającą kawę na stole, aż ta uciekła do szatni, do Mikołaja.

Ostatni klienci poszli sobie wreszcie. Monika i Mikołaj zamknęli lokal o północy przy akompaniamencie wysiłków hejnalisty. Deszcz w nocy lał równie beznadziejnie jak za dnia. Naciągnęli kaptury kurtek, ruszyli przez rynek. Mikołaj odprowadził dziewczynę pod drzwi kamienicy i postał chwilę zadumany. Kiedy rodzice oświadczyli mu kilka miesięcy temu, że powinien znaleźć dorywczą pracę, myślał, że przyjemnie byłoby załapać się jako barman. Nie umiał się jednak za tym zakręcić; wysprzątał zaplecza dwóch klubów „na próbę”, pracy nie dostał. Już zamierzał podjąć ze staruszkami negocjacje na temat prolongaty pomysłu z pracą, kiedy trafiła mu się ta szatnia. Zajęcie niemęczące, choć trochę kłopotliwe ze względu na nocne powroty – do domu miał ze czterdzieści minut pedałowania w deszczu. Teraz jednak nie zamieniłby go na żadne inne. Spotkania z Moniką warte były tej kłopotliwej wycieczki. Monika wspięła się na piąte piętro kamienicy, gdzie mieszkała od prawie trzech lat. Ledwo żywa po całym dniu usiadła na parapecie dużego okna i objęła kolana podciągnięte pod brodę. Lubiła chwile spokojnej samotności spędzać w taki sposób: wyglądając przez okno. Właśnie ze względu na widok z okna kupiła to mieszkanie. Spory pokój z zapuszczoną łazienką na strychu przedwojennej kamienicy był jej podniebnym azylem. Dachy sąsiednich kamienic tworzyły zarys labiryntu, poprzetykanego zielenią starych drzew. Obserwowała poranne kłótnie gołębi i nocne wyprawy kotów, balansujących na kalenicach. Kiedy patrzyło się tylko na dachy i niebo, wszystko miało inny wymiar. Stromy dach uniwersytetu był na wyciągnięcie ręki, na kościelną wieżyczkę prawie można by przeskoczyć. Niewidoczne z ulicy plecy kamienic wybrzuszały się wykuszami, balkonami, nieoczekiwanymi łukami mansardowych okien. Rzadko kiedy widziała stąd jakichś ludzi. Teraz była zbyt zmęczona, żeby położyć się spać. Piła herbatę i myślała o Krysi i pani Jadzi. Apodyktyczna starsza dama trochę przypominała jej własną babcię. Monika bardzo do niej tęskniła. Już trzy lata minęły od jej śmierci i dawno powinna pogodzić się z tym, że jest sama. Radziła sobie zresztą teraz już całkiem nieźle. Na początku było okropnie: rzuciła studia, zerwała kontakt ze wszystkimi przyjaciółmi, nie chciała widzieć nikogo, tak jakby ktoś był winien, że jej świat się zawalił. Po paru miesiącach szarpaniny z samą sobą zamknęła z hukiem rozdział „szczęśliwe dzieciństwo”, sprzedała babcine mieszkanie, wyrzucając, paląc i niszcząc ślady przeszłości. Kupiła kawalerkę w mieście, z którego podobno pochodził jej ojciec, i zaczęła nowe życie. Miejsce nie miało w tym kontekście wielkiego znaczenia, przecież nie pamiętała swojego ojca ani nawet nie widziała go

na fotografii. Było to w jakimś sensie – powiedziała sobie – jednak jej rodzinne miasto. Przede wszystkim nikt tu nic o niej nie wiedział i nikt o nic nie pytał. Studiowała z zapałem i zainteresowaniem, miała sympatycznych znajomych, była lubiana w gronie młodych polonistów, mimo że, poważna i całkiem już dorosła, różniła się od większości koleżanek. Oczywiście, przyjemnie byłoby nie kelnerować wieczorami, ale przecież nie ona jedna pracowała. Mikołaj, mimo że miał zamożnych rodziców i mieszkał w eleganckiej willowej dzielnicy, spędzał kilka wieczorów w tygodniu, wieszając płaszcze. „Ciekawe, czy moi rodzice też uważaliby, że powinnam pracować?” – pomyślała melancholijnie. Dopiła ostatni łyk herbaty i wsunęła się pod kołdrę.

PONIEDZIAŁEK Dla Henia dzień się nie skończył o północy, a myśli o poniedziałku, który właśnie się zaczął, wolał unikać. Sączył z niesmakiem ente piwo w zadymionej klubowej piwniczce, zastanawiając się, czy jednak nie powinien czegoś przedsięwziąć. Ostatecznie to on wpadł na trop ukrytego skarbu, on wygrzebał informacje z notatek Łużyckiego, a teraz ten zasmarkany Kundel gotów go wykołować z interesu. Jeśli oczywiście obu ich nie ponosi jedynie fantazja. Roztrząsał w nieskończoność za i przeciw, raz wściekły na siebie, że dopuścił Kundla do swojego odkrycia, to znów skłonny wycofać się, pozostawiając młodszemu koledze papiery profesora. Przymuszony przez wspólnika zakradł się do mieszkania Łużyckiego, wiedząc, że Jadzi nie będzie. Miał stwierdzić, czy w domowym archiwum nie da się odszukać jakiegoś dalszego ciągu korespondencji odnalezionej w instytutowym kantorku. Bałagan pozostawiony przez profesora w instytucie był jednak niczym w porównaniu z tym, jak wyglądał jego domowy gabinet. Z całą pewnością nikt poza nieżyjącym właścicielem nie byłby w stanie znaleźć tam niczego. Na notatkę o zaginionej cennej przesyłce do radzieckiego muzeum Henio natknął się, porządkując zagracony, zawalony papierami kantorek w instytucie. Przydzielono mu zajęcie archiwisty jako dodatek do dydaktyki. Przez wiele lat jego dobroduszna szefowa wierzyła, że jednak napisze habilitację i zaangażuje się w – jak mówiła – „pulsowanie krynicy wiedzy”. On kiedyś też w to wierzył. Ostatecznie przekwalifikowano go na starszego wykładowcę i miał spokój. Nieoczekiwanie spokój zburzyły notatki Łużyckiego, zmarłego przed laty poprzednika jego obecnej szefowej. Nikogo te papiery starszego pana nie interesowały, Henio miał raczej pozbyć się zawartości szaf, robiąc miejsce na aktualnie produkowane dokumenty. Nie zwróciłby uwagi na korespondencję, kipiącą z szafy i poniewierającą się po podłodze, gdyby nie pieczątka „tajne” widniejąca na niepozornej, szarej teczce. Przeczytał jeden z listów – nie bez trudu, gdyż były pisane cyrylicą – i osłupiał. Z tego, co rozumiał, korespondent Łużyckiego proponował mu ukrycie kilku ikon, które „wyparowały” po zamknięciu wielkiej wystawy w Muzeum Narodowym.

Kolejne wygrzebywane przez niego szpargały były nie tylko „tajne”, ale jeszcze bardziej tajemnicze. Profesor prowadził rozległą korespondencję w czterech językach. Tematem były prawie wyłącznie losy zaginionych dzieł sztuki oraz ich kopii. Jakaś część tej korespondencji należała ponad wszelką wątpliwość do działalności naukowej instytutu, ale to była – jak podpowiadała mu intuicja – niewielka część. Henio potraktował znalezisko jak zew przygody. Poszedł na historię sztuki, głupi szczeniak, podniecony marzeniami o odkrywaniu tajemnic przeszłości, ale życie to nie bajeczka o Panu Samochodziku. Dlaczego szansa na dokonanie czegoś trafiła mu się dopiero teraz, kiedy frustracja nasączyła go jak gąbkę octem? Ciemność i lodowata ulewa, jak kwintesencja plag egipskich, okrywały domy, ulice, place, parki i ogrody. Mroczne klimaty, w sam raz dla wielbicieli horrorów, prowokowały do myślenia o tajemnicach, zbrodniach, nieszczęściach. Nawet najwięksi optymiści sięgali po krwawe kryminały, sprawdzali zamki w drzwiach i szczelnie zasuwali zasłony. Strumienie deszczu z łoskotem łączyły granatowe niebo z nurtem wezbranej rzeki. Podczas kiedy spokojni mieszkańcy spokojnego miasta spali bądź oddawali się – jak Henio – życiu ciem barowych, mieszkańcy, których uznać by należało za wyrzutki społeczności, gangrenowate narośle na zdrowym organizmie, prowadzili działania zmierzające do realizacji planów przestępczych. Dwóch ciemno ubranych mężczyzn podbiegło do strażnika przechadzającego się wzdłuż śluzy przy stopniu wodnym. Strażnik, uzbrojony w potężną latarkę i spory karabin, był na swoje nieszczęście zakutany w chrzęszczącą przy każdym kroku pelerynę z kapturem. Nie usłyszał kroków napastników. Bez trudu zarzucili mu na głowę dużą reklamówkę, owiązali wokół szyi sznurek i pozbawili przytomności ciosem w głowę. Następnie założyli mu na ręce i nogi ciężarki, jakich używa się do ćwiczeń gimnastycznych, i zepchnęli go do wody. Nie było żadnego świadka ich strasznego czynu, a nawet gdyby ktoś się w tej odludnej okolicy pojawił, i tak nic by nie zobaczył w deszczowych ciemnościach. Toteż przestępcy bez żadnych przeszkód dostali się do pomieszczeń technicznych śluzy, a po jakimś czasie odjechali w stronę centrum miasta. Poniedziałkowy ranek końca listopada pełzł już przez kulę ziemską, chociaż nic nie zapowiadało świtu. Godziny nocne zmieniały się w godziny nadranne, tak samo ponure, ciemne, zimne i mgliste. Nawet nad rzeką nie widać było nadchodzącego dnia.

Na innym biegunie miejskich ciemności Wanda pochylała się nad książką. Samotność, bezsenność, starość, traktowane przez ludzi jak obelga, jej sprzyjały. Napawała się tym, że nic już nie musi i nikt nic od niej nie chce. Kiedy Jadzia wzdychała: „Ach, gdyby tak mieć znowu trzydziestkę”, Wanda myślała ze zgrozą, że chybaby wolała umrzeć. Lubiła nawet bezsenność – ileż książek pochłonęła w nocy! Zwinięta w fotelu odczytywała półgłosem strofy zmarłego poety: usnął stół, pościel, rygiel, hak, śpią w mroku szafa i kredens, świeca i zasłony, usnęło wszystko. Gąsior i szklenica, chleb, nóż do chleba, fajans, szkło, zwierciadła, bielizna, zegar, kryształy, miednica, drzwi, stopnie schodów. Noc wszędzie zapadła1. 1 J. Brodski, Wielka elegia dla Johna Donne’a, przeł. S. Barańczak. Nie, śmierć nie jest tylko snem, w który zapada się na dłużej niż noc. Wanda zaprzyjaźniała się z myślą o śmierci od lat, bez powodzenia. W jej uporządkowanej duszy szczególny sprzeciw budziły wypadki porywające ludzi z życiowej drogi w pół kroku. Zawsze pogodna Jadzia była podręcznym Hiobem jej nocnych rozmyślań: owdowiała po raz pierwszy, mając dwadzieścia parę lat, ukochany syn zginął w wypadku samochodowym, jego ojciec zaraz potem zmarł na serce w obozie internowania, a trzeci mąż, kiedy wydawało się, że dawno już wyczerpała limit nieszczęść, zginął trafiony renesansową dachówką w czasie prac konserwatorskich. O śmierci syna Jadzia dowiedziała się w sposób najgorszy z możliwych: w dzienniku telewizyjnym pokazano jego zdjęcie z lakonicznym komentarzem – „Maciej N., były architekt, prowadzący działalność na szkodę państwa, zginął w wypadku samochodowym pod Piłą w niewyjaśnionych okolicznościach”. Spiker prawie się ucieszył: o jednego wroga systemu mniej. Wanda pamiętała ten wieczór, jakby to było wczoraj. Jadzia przyszła do niej wtedy, bez słowa wtuliła się w nią jak małe dziecko i przepłakały razem całą noc, skulone na niewygodnej wersalce. Rano, również bez słowa, wyszła. Nigdy później nie rozmawiały na ten temat, Wanda nie wiedziała nawet, kiedy i gdzie Maćka pochowano. Nie chciała pytać. Jadzia pokazywała ludziom tylko pogodne oblicze i miała do tego prawo. „Mój Boże, tyle jej dałeś wewnętrznej radości, a odebrałeś wszystkich, których kochała”.

Opuściła wzrok na książkę: Wszystko usnęło. Okno. Okiennica. Śpi śnieg za oknem. Wielkie, białe plamy sąsiednich dachów. Śpi cała dzielnica, na śmierć rozcięta przez okienne ramy. Usnęły wnęki, ściany i cokoły. Brukowce, flizy, sztachety, kwietniki. Nie błyśnie światło, nie zaskrzypi koło… Gzymsy, parkany, łańcuchy, pomniki. Usnęły klamki, kołatki, zawiasy, zasuwy, zamki, klucze do nich, kłódki. Nie słychać szeptu, szmeru ni hałasu. Tylko śnieg skrzypi. Noc długa, dzień krótki. Noc była zdecydowanie za krótka. Mikołaj miał wrażenie, że dopiero co przyłożył głowę do poduszki, a już zaatakował go wyjący coraz głośniej budzik. Wyskoczył z łóżka, włożył okulary i usiłował rozpaczliwie przypomnieć sobie, gdzie schował tego drania. Elektronicznemu sygnałowi akompaniował basowym wyciem nowofundland Winston. Mikołaj wyłączył budzik z nadzieją na mocny sen rodziców, którzy nie lubili wstawać o tej porze. To był jego sposób na samodyscyplinę: codziennie budzik na siódmą i codziennie gdzie indziej, żeby nie zasnąć po uciszeniu potwora. Przez szesnaście lat swojego życia był rozpieszczonym jedynakiem, oczkiem w głowie mamusi i... szkolnym pośmiewiskiem. Nie wolno mu było grać w nogę, bo to brutalna gra, biegać, bo mógłby się spocić, wychodzić wieczorem z kolegami, bo niebezpiecznie… W końcu urwał się ze smyczy. Przez parę lat ostro rozrabiał, ocknął się przed maturą, którą zdał chyba cudem. Dostał się na ASP za pierwszym razem i, wdzięczny losowi za taki prezent, postanowił coś zmienić w swoim życiu. Dbałość o kondycję była jedną z tych zmian, które wprowadzał konsekwentnie od początku studiów. Za oknem ciemno i deszcz. Przeciągnął swoje chude prawie dwa metry, poklepał Winstona po futrzastym grzbiecie, nałożył polar i kurtkę i zbiegł po schodach. Ruszyli w swoją codzienną trasę: kawałek po szutrowej drodze między domami, postój na skraju lasu – Winston musiał załatwić swoje sprawy – i ostrym truchtem pod górę. Przy takiej pogodzie zbiegnięcie z drugiej strony zbocza było wyczynem

niewykonalnym bez czołówki na czapce, a i tak obaj parę razy zjechali po błocie. Teraz najdłuższy odcinek przebieżki – łuk wałem nad rzeczką, na pola z drugiej strony drogi. Kiedy wybiegli spod drzew, zrobiło się trochę jaśniej. Mikołaj wyrównał krok i oddech; pomyślał o wczorajszym powrocie do domu. „Może kiedyś odważę się ją przytulić. A może to jest taka lodowa panienka, której lepiej nie dotykać”. Podkochiwał się w Monice, odkąd ją zobaczył, czyli od prawie dwóch miesięcy, ale nie umiał przekroczyć granicy sympatycznego kumplostwa. Monika, posiadaczka porcelanowej cery i rudych loków, wytwarzała dystans, była inna, była kimś. Niechętnie opowiadała o sobie, z jakichś napomknień zorientował się, że jest sierotą od wczesnego dzieciństwa, a wychowująca ją babcia zmarła kilka lat temu. Po jej śmierci Monika przeniosła się tutaj, ponieważ, jak mu kiedyś powiedziała, w obcym mieście czuła się mniej samotna. Połączyła ich miłość do cmentarzy. Była pierwszą dziewczyną, która nie uznała go za czuba dlatego, że fotografował nagrobki. Wspaniale było łazić razem po starych cmentarzach. Monika nieźle się na tym znała, odczytywała zatarte inskrypcje, tłumaczyła łacińskie epitafia, pokazała mu niezwykłe miejsca na cmentarzu żydowskim. Tylko że jakoś na tym się kończyło. Czasami czuł się, jakby miał znowu dwanaście lat i prowadzał się za rączkę z koleżanką z klasy. Cóż, w przypadku Moniki żaden ostry podryw nie wchodził w rachubę, to dało się wyczuć od razu. Zresztą, ze zdziwieniem stwierdził, że jest mu z tym dobrze. A nawet bardzo dobrze. Z błogiej zadumy wyrwał Mikołaja chlupot wody, w którą wdepnął z impetem, i ujadanie Winstona. Przywołał psa. Kudłaty zamoczył się, a ponieważ bardzo nie lubił wilgoci, trzepał swoje futro na faceta z łopatą, którego Mikołaj dopiero teraz zauważył. – Gdzie włazisz, teren budowy, nie widzisz tablicy!!! – robotnik i tak już był przemoczony, mimo to miał mord w oczach. Mikołaj przypiął psa i próbował obejść ogrodzony taśmą fragment nadrzecznego wału. Błoto mlaskało niezachęcająco, wycofał się więc i pobiegł z powrotem. „Co tam robią? O tej porze? Wczoraj wszystko było normalnie, a teraz wygląda, jakby rzeczka przerwała wały”. Zajrzał w głąb ciemnego parowu, zdarzało się już bowiem, że przy dużych opadach miejski strumyk wylewał. Dlatego pobudowano wały. Ale teraz ledwo coś ciurkało na dnie. Z konieczności pokonał jeszcze raz błotniste leśne wzgórze i z opóźnieniem dotarł do domu. Jego luksusowa matka robiła sobie właśnie kawę, co znaczyło, że opóźnienie miał spore. – Ktoś do ciebie dzwoaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!! Weź to mokre bydlę! – Winston

znowu się trzepał. Mikołaj szybko narzucił na niego stary ręcznik kąpielowy i wytarł psa energicznie. – Kto dzwonił? O tej porze? – Jakaś dziewczyna. Marysia? Matylda? Nie wiem, obudziła mnie i chyba nie byłam miła. „Czy to mogła być Monika? Musiałoby stać się coś bardzo ważnego, żeby zadzwoniła do domu”. Z rogalikiem w zębach zarzucił na ramię teczkę rysunkową i pognał na zajęcia. Haneczka zrobiła skłon z energicznym wymachem rąk, aż jej kręcona czupryna stanęła dęba. Jeszcze dziesięć głębokich wdechów i wydechów w otwartym oknie dla poprawy krążenia. Trochę się jej zakręciło w głowie, ale nie przejęła się tym specjalnie. Wyjrzała na deszcz, migoczący w świetle ulicznej reklamy. Po gimnastyce – szybka kawa i na spacer! Jej ukochana jamniczka Lotta niechętnie wynurzyła się spod kołdry, nie podzielając entuzjazmu pani w sprawie porannego wyjścia. Ruszyły na codzienny obchód: skwerek, kiosk, skwerek, piekarnia – ach, co za zapachy – długi slalom pomiędzy kałużami na chodniku i znowu pani zniknęła w sklepie, przywiązując przemoczoną i bardzo niezadowoloną Lottę do latarni. Hanka, tak jak Wanda i Jadzia, była samotną starszą panią. Sześćdziesiątkę przekroczyła jakiś czas temu, ale czuła się młodo, młodo wyglądała, żyła tak samo jak wtedy, kiedy miała czterdziestkę czy pięćdziesiątkę. No, minus kłótnie z mężem, z którym rozwiodła się po dwudziestu siedmiu latach mordęgi. Jamniczka była sympatyczniejszą i zdecydowanie mniej kłopotliwą towarzyszką życia. Chociaż też czasami miała humory – na przykład nie lubiła wychodzić na deszcz. Jej pani jednak wcale się tym nie przejmowała, spacer musiał być długi, nawet przy niepogodzie, ponieważ ruch na świeżym powietrzu to podstawa zdrowia. Zresztą przy siedzącym trybie życia spacery były bardzo potrzebne – z tym poglądem Hani zgodziłby się każdy lekarz. Lotta też więc zgodzić się musiała, choć bardzo niechętnie. Tym razem zresztą wróciły do domu po półgodzinie, bo Hanka miała pilną i bardzo już opóźnioną pracę do wykonania. Od ukończenia studiów pracowała jako redaktorka w wydawnictwie. Sama się sobie dziwiła, że wytrwała tyle lat w tej pracy. Jako dziewczyna marzyła o karierze aktorskiej. Praca w wydawnictwie była tylko „na tymczasem”, „na przetrwanie”, zanim uda jej się wrócić do awangardowego teatru, z którym była związana w czasie studiów. Powrót na scenę jakoś się odwlekał, teatr przestał być

awangardowy, a potem w ogóle przestał istnieć, a ona, mimo że już przeszła na emeryturę, zarabiała, redagując książki. Robiła to bardzo dobrze, a przede wszystkim szybko, dostawała więc z wydawnictwa maszynopisy „na przedwczoraj”. Właśnie zmagała się z niedbale przetłumaczoną biografią Hemingwaya. „Chyba łatwiej byłoby napisać tę książkę od nowa, niż poprawiać styl tłumacza” – od ślęczenia przed monitorem bolały ją oczy i łupało w krzyżu. Mimo to kochała tę robotę, gdyż kochała książki. Była też dumna z siebie – nauczyła się sama obsługi komputera, korzystała z Internetu i poczty elektronicznej, czego nie umiała żadna z jej przyjaciółek. „Trzeba mieć kontakt ze światem” – przekonywała Wandę, bo Jadzia w ogóle nie miała głowy do takich rzeczy. Na co Wanda: „Nie sądzę, żeby świat był zainteresowany kontaktem ze mną”. Taka już Wanda była – Hanka nigdy nie spotkała osoby bardziej niezależnej. Ceniła sobie szczerość przyjaciółki, czasem bolesną. Liczyła się z jej zdaniem, z jej świetnym gustem literackim, uwielbiała jej rymowanki. Mimo to w wielu sprawach nie potrafiły się dogadać. Hanka interesowała się trochę polityką, tak jak i Wanda, i to był zasadniczy teren ich sporów. Hankę denerwowały wystąpienia polityków, nieudolność rządzących, opieszałość władz miejskich. Można było mieć wrażenie, że najchętniej zreformowałaby cały świat, szybko i bez namysłu. Wanda przyjmowała wydarzenia z większym dystansem, flegmatycznie rozważała możliwe warianty, kolejne afery polityczne traktowała ze stoickim spokojem. Hanka, bardzo emocjonalna, nie mogła się pogodzić z nieoczekiwanymi efektami demokratycznych przemian, najmniejszy drobiazg skłaniał ją do pesymistycznego osądu rzeczywistości. „Jak to szybko wszystko się zmieniło: parę lat wolności, którą wszyscy się cieszyli, a potem afera za aferą, gorzej niż w czasach saskich. Ten kłótliwy narodek naznaczony jest chyba po wsze czasy małością i lizusostwem. W dodatku nikomu nie chce się uczciwie pracować, nawet tłumacz kombinuje. Szkoda, że jestem za stara na to, żeby emigrować”. Niechętnie wróciła do biografii Hemingwaya. Dla Jadzi, trzeciej wiedźmy, myśl o emigracji była równie absurdalna, jak pomysł dodania batatów do żurku. Jej miejsce było tutaj, w tym mieście wychowała się i spędziła całe życie. W ostatnich latach trochę podróżowała i zwiedzała; nigdy jednak nawet nie zastanawiała się nad pozostaniem za granicą. Po śmierci ostatniego męża odziedziczyła kilka kamienic, co było miłą niespodzianką w tej smutnej sytuacji. A także przyjemne konto bankowe, o którym Władek też nigdy nie wspominał. To pozwalało jej na dostatnie życie. Jednak poza wycieczkami

w miejsca, które zawsze chciała zwiedzić, a nie miała za co, niewiele zmieniło się w jej codzienności. Prowadziła gospodarstwo, spotykała się z przyjaciółmi, chodziła do kina i na wystawy, czasem na teatralne premiery. No i gotowała, piekła, robiła przetwory, suszyła grzyby, kisiła ogórki – a potem częstowała tymi dobrami gości, i siebie, z wielkim upodobaniem. Właśnie rozkładała na stole jarzyny na zupę. Obierając marchewki, błądziła myślami wokół wydarzeń ostatnich dni. Przeprowadziła swoje prywatne dochodzenie – jeśli tak można nazwać lawinę telefonów do starych znajomych – w sprawie Henryka, niefortunnego narzeczonego Krysieńki. Przez moment miała nadzieję, że wreszcie nieszczęsna – i nieszczęśliwa – dziewczyna zwiąże się z mężczyzną o jakimś statusie społecznym. No, cóż, to już i tak nieaktualne, może lepiej, że tak się stało. Podejrzewała, że Henio nie jest abstynentem, ale miał doktorat, pracował na uniwersytecie, a wśród adoratorów Krysi przeważali artyści spod ciemnej gwiazdy i bez stałego zatrudnienia. Najdziwniejsze było to, co powiedziała koleżanka jej męża, pracująca na pół etatu na uczelni. Otóż Henio porządkował w ramach obowiązków służbowych archiwum Władka. Nie miała pojęcia o istnieniu tego archiwum, jakoś nie przyszło jej na myśl zatroszczyć się o papiery swego towarzysza życia po jego gwałtownej i niespodziewanej śmierci. A tym bardziej nie spodziewała się, że Henio może mieć cokolwiek wspólnego z uczelnianym dorobkiem Władka. Może rzeczywiście Władek dokonał jakiegoś odkrycia, jak przypuszczała Krysia? A Henio przeczytał o tym w pozostawionych na uczelni papierach? W takiej sytuacji stałoby się prawdopodobne, że to on przeszukał domowe archiwum jej męża… Ale dlaczego nie zadzwonił po prostu i nie poprosił o zgodę, przecież by mu nie odmówiła. Naprawdę nie wiedziała, co o tym myśleć. Była drugą żoną Władzia, a on jej trzecim mężem. Obydwoje owdowiali, mieli nadzieję zestarzeć się pogodnie razem. Nie znała go w okresie jego prawdziwej aktywności zawodowej. Kiedy przeprowadziła się do niego, niespiesznie porządkował papiery. Chciał wydać tom prac naukowych powstałych pod jego opieką – był archeologiem i historykiem sztuki, chyba dobrym nauczycielem, skoro często odwiedzali go uczniowie z różnych lat. Wiedziała, że kiedyś jeździł na wykopaliska i na wyprawy do Egiptu i do Mongolii. Miał kolegów archeologów w wielu krajach, ale ich kontakty w ostatnich latach ograniczały się do wymiany kartek świątecznych. „Może powinnam po prostu zapytać Henia, co takiego znalazł w archiwum, że odważył się na włamanie?”. Jadzia była zwolenniczką szybkiego rozwiązywania zagadek. W tej sytuacji jednak zdawała sobie sprawę, że mogła

tylko namieszać. „To niedorzeczne! Przecież Władek był naukowcem, nie Indianą Jonesem”. Jednak kiedy postawiła zupę na gazie, poszła do gabinetu męża i, uzbrojona w ścierkę, zaczęła przeglądać porozrzucane na podłodze papiery i zdjęcia. To Monika dzwoniła do Mikołaja – odważyła się zadzwonić na domowy, ponieważ chłopak nie odbierał komórki, ale po treściwej wymianie zdań z jego matką przyrzekła sobie, że nigdy więcej. Zadzwoniła wstrząśnięta tym, co zobaczyła. Rano przed zajęciami poszła na stary cmentarz. Cóż, może jej zwyczaje były dziwne, ale Mikołaj je akceptował. Była tam jakiś czas temu, przed falą deszczów, i zaczęła kopiować inskrypcję z dziewiętnastowiecznego nagrobka. Pisała pracę o napisach nagrobnych, zresztą od lat zbierała epitafia z różnych epok i z różnych cmentarzy. Kiedyś zobaczyła turystów w oryginalny sposób „kopiujących” nagrobek: przyklejali do niego taśmą duży arkusz papieru i przecierali go pastelem. Przypominało jej to przedszkolne zabawy w odbijanie pieniążków, ale sposób był skuteczny i sama też zaczęła robić takie papierowe kopie. Tym razem nie skończyła, bo w sąsiedniej kwaterze pojawili się robotnicy, żeby przekopany jakiś czas temu, opuszczony grób zmienić w wystawny grobowiec. Wylewali betonowe fundamenty, zwozili żeliwne, kute odrzwia, no i oczywiście wychodzili ze skóry, żeby poderwać Monikę. Mimo najlepszej woli nie mogłaby uznać ich zalotów za sympatyczne, zmyła się więc, nie kończąc pracy, w połowie ozdobnie wykutego wiersza: Wstanę, Panie, Gdy mnie będziesz budził, Lecz pozwól mi spocząć, Bom się bardzo strudził. Ponieważ straciła nadzieję na poprawę pogody, chciała uzupełnić dalszy ciąg dość długiego epitafium. Była na cmentarzu trochę po siódmej, w ponurych, jesiennych ciemnościach. Obok „jej” grobu wyrósł tymczasem masywny murowany pomnik, ogrodzony łańcuchem i przyozdobiony monstrualnym stalowym aniołem. Wyciągała z plecaka notes, przyświecając sobie latarką. W tym momencie omal nie przejechał jej karawan, mknący alejką z szybkością zgoła niepogrzebową, w dodatku bez świateł. Uskoczyła w krzaki i byłaby wyskoczyła z nich jak z katapulty, tak były mokre, gdyby nie to, co zobaczyła: czterech facetów wysiadło

z karawanu, otworzyli drzwi grobowca i sprawnie wyciągnęli z niego trumnę. Wstawili ją do auta i odjechali jak do pożaru. Nie czuła wody ściekającej po twarzy, myślała tylko o jednym: czy to był sen, czy coś się jej przywidziało, czy co to w ogóle było? Znalazła upuszczoną latarkę i nawet udało jej się ją reanimować. Chciała sprawdzić, kogo to porwali dziwni grabarze z miejsca – jak można było sądzić – wiecznego spoczynku, ale tablica na ozdobnym grobowcu była pusta. Z tyłu zobaczyła odrzucone wieńce, na jednym z nich odcyfrowała rozmokłą szarfę: „Szano… czło…wi palestry… Le… dam ….wiczowi”. „Może był ofiarą morderstwa i ekshumowali go? Ale przecież nie robiliby tego po ciemku i w takim pośpiechu, no i do tego potrzebny jest prokurator, a przynajmniej policja. Nic nie rozumiem”. Dzwoniąc zębami z powodu chłodu i niespodziewanych emocji, pobiegła na przystanek tramwajowy, żeby nie spóźnić się na wykład. Dopiero jednak na drugich z kolei zajęciach obeschła i rozgrzała się na tyle, by przytomnie w nich uczestniczyć. Poniedziałkowy deszczowy ranek pod koniec listopada zapewne dla większości mieszkańców miasta nie był specjalnie miły. Wśród pasażerów przepełnionej jedynki poczucie humoru szło w zawody z gderliwością. „Ale pierze żabami”, „francowata słota”, „byle do wiosny”, „jakoś to będzie”, „w końcu musi przestać”, a czasem: „mam tego dosyć”, „gdyby tak zapaść w sen zimowy” – można było usłyszeć w tłoku. Przyciśnięta do tylnej szyby tramwaju stała Krysia. Była nie tylko zmoknięta i zziębnięta, lecz także zrozpaczona. Już trzy razy wysiadała na przystanku z zamiarem zaniechania dalszej jazdy, w końcu jednak deszcz, wstyd, a może zdrowy rozsądek, skłaniał ją do wejścia z powrotem do wozu. Jeszcze dwa przystanki, jeszcze jeden. No i już, trzeba iść. Codziennie przełamywała ten wewnętrzny opór. I wcale nie była pewna, czy jej się to uda jeszcze raz. Weszła na teren szpitala uniwersyteckiego i otworzyła drzwi prosektorium. Tak, to nie było wymarzone zajęcie. Krysia od pewnego czasu robiła makijaż nieboszczykom. Odstąpiła jej tę pracę spotkana przypadkowo koleżanka z kursu kosmetycznego, która planowała wyjazd za granicę. Krysia właśnie straciła etat w salonie Inspiracje, jak sądziła, z powodu zawiści koleżanek, przed którymi nie kryła swoich artystycznych ambicji. W rzeczywistości poczciwa szefowa wymówiła jej po kolejnym telefonie od klientki zastrzegającej: „tylko nie do pani Krysi”. Nie mogła pozwolić sobie na to, żeby wiecznie narzekająca na wszystko pracownica odstraszała klientki, przecież wiadomo, że do kosmetyczki idzie się prawie jak do psychoterapeuty. A co to za terapeuta, który opowiada klientkom o swoich

nieszczęściach. Nieszczęścia Krysi nie były urojone; na dodatek brakowało jej życiowej dzielności czy woli walki i nie umiała się wyrwać z kręgu niepowodzeń przyciągających kolejne niepowodzenia. Może gdyby zdołała uwierzyć, że zasługuje w życiu na więcej niż trwanie z dnia na dzień… W piwnicy, w której pracowała, nie było – z oczywistych powodów – ogrzewania. Skostniała, nałożyła rękawiczki z obciętymi palcami, a na składanym stoliku rozstawiła kosmetyki. „To manekin, drewniana lalka”, powtarzała sobie bez przekonania. Nie mogła się przyzwyczaić do tej pracy. W gabinecie zdarzało jej się robić makijaż, nawet mocny, starszym paniom z twarzami pokrytymi siatką zmarszczek, z obwisłą, luźną skórą, plamami i żyłkami. Nigdy nie budziło to w niej niechęci, przeciwnie, miała satysfakcję, jeśli klientki wyglądały lepiej i czuły się młodziej. Ale tutaj, te wykrzywione rysy, sztywne, z trudnym do zinterpretowania wyrazem twarze, skłaniające do myśli o cierpieniu, strachu i o tym, że wszystkich nas to czeka… „Co za pomysł, żeby ludzi po śmierci ubierać w eleganckie ubrania i malować im twarze. Już chyba wolałabym, żeby zawinęli mnie w całun, tak jak to kiedyś było w zwyczaju”. Niechęć do tej pracy była całkiem zrozumiała, w dodatku Krysi zdarzył się bardzo niemiły wypadek. Chociaż po upływie kilku dni już nie była pewna, czy naprawdę to przeżyła, czy tylko jej się wydawało. Co wcale nie zmniejszało strachu i upokorzenia. W zeszłym tygodniu miała pomalować jakiegoś ważniaka w dębowej, okutej mosiądzem trumnie. Nie była w stanie sama otworzyć ozdobnego wieka i poszła po pomagającego jej w takich razach portiera. Chwilę razem ponarzekali, starszy pan oddalił się i już miała się wziąć do pracy, kiedy nagle nieboszczyk wyraźnie drgnął. Krysia mało nie zemdlała. „To nie może być prawda, zdawało mi się”. A jednak: starszy mężczyzna w trumnie, ubrany w czarny garnitur i absurdalnie odprasowaną białą koszulę, drgnął ponownie, tak jakby całym jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Przerażona, zaczęła płakać. Łzy lały się jej z oczu, szloch tłumił oddech, trzęsły się jej ręce, a nogi miała jak z waty. W stanie okropnego pomieszania wybiegła z kostnicy na ulicę, nie oglądając się na wołania portiera. W dodatku nie zauważyła, że z niezapiętej torby, byle jak zarzuconej na ramię, wypadł jej, w towarzystwie chustek, biletów, reklamówek i tym podobnego chłamu, portfel. A w portfelu miała nie tylko pieniądze, lecz także dokumenty, bilet miesięczny i kartę do bankomatu. Nikomu nie powiedziała o tym, i tak nikt by jej nie uwierzył. Wróciła do pracy – nie bez trudu, bo właściciel zakładu wściekł się, że nie wykonała zlecenia – wbrew

sobie. Bała się okropnie, każdego następnego dnia bardziej. Zastanawiała się nad dziwnym nieboszczykiem wstrząsanym dreszczem – może zapadł w letarg i pochowali żywego? Widziała kiedyś film o takich żywych trupach. W takim razie ona jest współwinna jakichś niewyobrażalnych cierpień, no i pewnie śmierci tego człowieka. Zamiast uciekać, powinna dać znać – ale komu? Szefowi? Rodzinie zmarłego? – że nieboszczyk nie jest nieboszczykiem. A ona straciła głowę i uciekła. Ta myśl nie dawała jej spać i prześladowała ją cały czas od owego okropnego dnia. Może zresztą istniało jakieś racjonalne wyjaśnienie tych drgnień? Nie wiedziała. Wiedziała, że musi pracować, a na razie żadnej innej oferty nie miała. To było gorsze niż katorga, w dodatku nie śmiała nikomu się poskarżyć na swój los. „Gdyby ciotka się dowiedziała, gdzie pracuję, albo Henryk… I tak wszyscy się ze mnie śmieją za plecami”. Takie to niewesołe myśli towarzyszyły jej przy niewesołym zajęciu. W podziemiach rynku roboty budowlane trwały od kilku lat. Zmieniały się koncepcje, kierownicy budów, firmy wykonujące i robotnicy. Zrobiono badania archeologiczne, geologiczne, gazometryczne, tektoniczne, a nawet statystyczne. Dokumentacją można byłoby zapełnić spore archiwum. Kolejni dyrektorzy zarządzali dalsze badania, powstawały nowe plany, zwożono na plac budowy materiały – raz nowoczesne, raz stylizowane – ale zanim prace nabrały rozpędu, wybuchała kolejna afera albo następowały zmiany w magistracie. Nowe władze obsadzały lukratywne stanowiska swoimi ludźmi – i tak to się kręciło. Henio, który z zawodowej ciekawości obserwował ten najdłuższy w Europie Środkowej remont, uważał, że za te pieniądze można było odnowić wszystkie zachowane średniowieczne rynki, jeśli oczywiście byłyby jeszcze nieodnowione. Nie żeby go to zaskakiwało – żył i pracował w tym kraju i wiedział, jak to działa. Teraz gapił się z okna kawiarni na robotników, maszyny i błoto, zastanawiając się, jak, do jasnej cholery, miałby wejść do ogrodzonych podziemi. „Chyba że ze szkolną wycieczką, podobno dzieciakom te wykopki pokazują”. Popatrując na niewyraźny plan z połowy poprzedniego wieku, próbował się zorientować w topografii. Część podziemi była odsłonięta i stanowiła rodzaj labiryntu o zmiennej głębokości: fragmenty zagłębione na pół metra poprzecinane były kilkumetrowymi odkrywkami, docierającymi do archeologicznych warstw gruntu. Znaczna jednak część i wykopalisk, i prac budowlanych znajdowała się po prostu pod płytą rynku i pozostawała całkowicie niewidoczna z poziomu gruntu. Tak właśnie było z Małą Wagą, którą powinien obejrzeć z bliska. Wielka Waga, służąca