mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Gromyko o - WŁAŚCICIEL

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :175.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Gromyko o - WŁAŚCICIEL.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 80 osób, 65 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 31 stron)

1 WŁAŚCICIEL 2-gie opowiadanie „Wiedźmich bajek” Olgi Gromyko Ranek budził się ciężko. Być może, winne temu były trzaskające mrozy, pierwsze w tym roku, chociaż zbliżał się już środek zimy, albo szare niebo, zaciągnięte przez chmury sypiące śniegiem; nie poprawiał nastroju i ponury wroni krzyk, dochodzący z cmentarza, poskrzypującego stawami starych brzóz. Starosta dzikiej, zgubionej wśród lasów i bagien wioseczki Zamszany lubił przypisywać swój podły stan wszystkiemu, tylko nie butli samogonu, wypitej późnym wieczorem. Leżąc w łóżku i z wysiłkiem mrużąc oczy na słaby zimny świt za oknem, starosta próbował uspokoić ból głowy masując skronie. Żona cicho posapywała na zakopconym zapiecku, dzieciaki, syneczek i córeczka, spały pokotem na wysokim łóżku. Basowo mruczał tłusty rudy kot, przytuliwszy się do boku dziewczynki. W pobliżu pracowicie szeleściły i popiskiwały myszy. Starosta uniósł się na łokciach, odrzucił kołdrę, stanął wymacując nogami łapcie. Podszedł do okna. Na drodze, zacierając ślady kół, kłębił się śnieg. Wiatr poświstywał w piecowej rurze, szeleścił nagimi prętami malin. Pies drzemał w budzie zwinąwszy się kłębek, otuliwszy nos puszystym ogonem. Z rury na sąsiednim dachu powoli snuł się biały dymek. Na dębie siedział czarny, krótko grzywy koń z długim ogonem. Opadający śnieg posrebrzył jego zad i kłąb. Koń?! Starosta przetarł oczy i przycisnął się nos do zimnej szybki okienka. Dąb był wysoki, wysoki na sto łokci i nie mniej niż dwóch objęć przy podstawie. Koń stał na dolnej gałęzi, na wysokości trzech ludzi od ziemi, i w zamyśleniu patrzył na dół, od czasu do czasu potrząsając głową i obraźliwie prychając. Nogi konia wydawały się krzywe, jakby nienaturalnie wykręcone na boki w stawach, żeby wygodniej było zaczepić się o gałąź jakby pazurami… Zakrzywione w dół kopyta? Starosta pospiesznie przeżegnał się i zaczął mamrotać pierwszą modlitwę jaka przyszła mu do głowy, jak się później zorientował się - za zdrowie. Pijacki zwid w postaci czarnego konia ostrożnie przestawił najpierw lewą tylną, potem prawą przednią nogę, tyłem cofając się do pnia.

2 Odskoczywszy od okna starosta z szelestem zaciągnął zasłony, opadł na krzesło przyciskając lewą rękę do piersi i bezmyślnie rozglądał się po bokach. Ławka. Łóżko. Piec. Stół z umytymi i obróconymi dnem do góry naczyniami. Skrzynia na chleb i przybita do ściany drewniana solniczka. Żona, taka prawdziwa i zwykła, przewróciła się w śnie mruknąwszy coś niewybredne. Odsłonił zasłony. Czarny koń na dębie w zamyśleniu drapał kłąb prawą tylną nogą. Znowu zasłonił. - Co ty tam zasłonami szarpiesz, spać nie dajesz? - Senny głos żony brzmiał ochryple i groźnie. - Znowu wczoraj nażarłeś się z drużbami swoimi, żeby im samotnie nie było, przypełznąłeś na czworaka po północy? Nocą spać nie dawał, i rankiem spokoju nie daje! Czego się tak na mnie gapisz? Nie wytrzeźwiałeś jeszcze? To ja cię szybko uchwytem do patelni otrzeźwię! - Tam… - Starosta nieporadnie wskazał ręką w stronę zasłoniętego okna. - Koń… - No? - Koń … na drzewie! - No? – nadal z niezadowoleniem dopytywała się żona. - Czego ty nie rozumiesz? Na drzewie!!! Siedzi na gałęzi, jak wrona! - Idiota! Znalazł dziwowisko! Wieczorem, w czasie gdy z drużbami się upijałeś, wiedźma do wsi przyjechała! U wdowy Maniuszyny zatrzymała się, ta jej kolację wyprawiła i pokój wynajęła. Niczego, mówi, wiedźma, młoda i sympatyczna, i nie straszna jędza. Plecy jej wyleczyła i kurczaki od śmierci odczyniła. Poszedłbyś do niej, kupił, jakiejś mikstury odmładzającej. Z pożytkiem dla ciebie, pryka starego… Starosta z ulgą odchylił się na oparcie krzesła. Chwała Bogu … z życiem w trzeźwości jeszcze można poczekać … * * *

3 Obudziła mnie Linka, młodsza córeczka wdowy. Pod kołdrą było ciepło, czego nie można było powiedzieć o izdebce wdowy z wygaśniętym przez noc piecem, do której poprzez nieszczelne, nadgryzione zębem czasu drzwi ciągnął chłód. Mróz chwycił nagle, rankiem koń skrupulatnie brodził wzdłuż lepkiej kaszy, stojącej równo z brzegami kolein drogi, spęczniałej od jesiennych deszczy, ale już koło obiadu kałuże pokrył lód, spadł śnieg, i kiedy wreszcie zobaczyłam w oddali matowe odblaski tlących się w domach szczap, zęby mi szczekały, a futrzany kołnierz zarósł bryłkami lodu z kłębiącej się z ust pary. - Ciocia wiedźma! - Sześcioletnia kruszynka w długiej nocnej koszuli wdrapała się na łóżko i z rozmachem pacnęła mi na brzuch przez kołdrę. - Ciocia wiedźma, będziecie dzisiaj czarować? - Będę … - wycedziłam przez zęby, ostatkiem sił łapiąc ulatujący sen. - A mnie nauczcie? - Nie. - Dlaczego? - Dlatego, że przede wszystkim zamienię cię mysz, a myszy czarować nie umieją… - A ja odczaruję się sama i was zamienię w mysz! - po chwilowym zmieszaniu wypaliła dziewczynka podskakując jak sprężyna na moim brzuchu. Niezrównane uczucie. - Dziecko, daj cioci wiedźmie pospać! - zajęczałam naciągając kołdrę na głowę. - A czy wiedźmy śpią? - Śpią. Kiedy im się nie przeszkadza. - Zamień mnie w mysz! Chcę żyć w norce! Straciłam nadzieję na zaśnięcie i usiadłam odrzuciwszy kołdrę razem z Linką. - Mama śpi jeszcze? - Aha. Obudzić?!

4 - Nie trzeba, - pośpiesznie powiedziałam sięgając ręką po wiszące na krześle ubranie. - Ubieraj się, przeziębisz się. - Nie przeziębię! - z przekonaniem zapewniła mnie dziewczynka. - A wasz konik nie przeziębi się? - Smołka? Nie, ona mrozu się nie boi, ma ciepłą sierść. Chcesz, pójdziemy ją odwiedzić? - Chcę. A ona do nas zejdzie czy my do niej polecimy? - Co? - wyjrzałam przez okno. Smołka, jakby wyczuwając moje spojrzenie obróciła pysk w naszą stronę i ochryple zarżała. - Ot borowy … - zaklęłam. - Gdzie? - Co - « gdzie »? - Borowy! - uściśliła Linka naciągając portki tył na przód, tak że pod mini pokazały się poobijane kolana. - Przestraszył się mnie i uciekł. Idziemy. Na ulicy padał śnieg, drobny i rzadki. Porywisty wiatr przemieniał go w cienkie igły wpijające się w twarz. Linka w swoim krótkim szarym półkożuszku była podobna do dobrze odżywionego zajączka, który zapomniał o jesiennym linieniu. Osłoniwszy oczy ręką długo oglądałam zziębniętego konia na gałęzi, podobnego do przestraszonego czarnego kota. - Smołka, schodź tu! - wreszcie powiedziałam, opuściwszy wiele niecenzuralnych słów i jeszcze więcej - po tej krótkiej przemowie do nierozumnego bydlęcia. Kobyłka z żalem patrzyła w dół mrugając oblepionymi przez śnieg rzęsami. - Zleź, głupia, zmarzniesz przecież! - zmiękłam.

5 Smołka drżała na całym ciele i cicho, melodyjnie zarżała jakby narzekając na nieznanego sprawcę. - Co ja mam z tobą zrobić? - Myślałam głośno. - Spiłujmy ją! - natychmiast zaproponowała Linka. - Wiem, gdzie mama trzyma piłę, tylko ona jest bez rączki i tępa! Zadrżałam wyobraziwszy sobie jak «ucieszy się» tutejszy starosta, zobaczywszy wiekowy dąb, relikt i chlubę wsi, leżącym pośrodku gęsto zasypanego trocinami placu. - Poczekaj, zachowamy tę radykalną metodę na najbardziej ostateczny wypadek. Smołka, schodź! Mam coś smakowitego! Udałam, że wyjmuję z kieszeni pięść z zaciśniętym w nim przysmakiem. Koń z zainteresowaniem wyciągnął szyję, rozdął chrapy. - Oj, naprawdę macie coś smakowitego? - Linka skakała koło mnie, jak kózka. - A mi dacie?! - Nie, to tylko dla konika. - moja cierpliwość zaczynała się kończyć. Smołka, domyśliwszy się, że jest oszukiwana, odwróciła się obrażona. - A co lubi wasz konik? - nie uciszyła się mała. - Może, ja to samo lubię? - Wszystko. Zwłaszcza małe dziewczynki - ze złością rzuciłam, znacząco patrząc na Linkę. * * * Jak żonie zachciało się podnieść z pieca, tak staroście zachciało się uciec precz z chaty. A jaki ostry język u tej przeklętej baby! Wszystko wypomniała: i że pijany przyszedł, i jak na zebraniu z młynarzową mrugali do siebie, i nawet tego płotu, co miał reperować dawno temu, nie zapomniała… Starosta nie miał obycia w kontaktach z wiedźmami. Ale, wybierając między żoną a wiedźmą, stopniowo przychylał się ku tej ostatniej. Niemrawo odgryzając się zapiął kożuch, nasunął wilczą uszankę i z rozkoszą trzasnął wejściowymi drzwiami.

6 Wiedźmę poznał od razu. Kobieta lat dwudziestu pięciu, złocistoruda, z przyjemnym rysami, trochę zepsutymi zawodowym, twardym i pogardliwy wyrazem twarzy. Wiedźma w zamyśleniu patrzyła w górę zacisnąwszy cienkie wargi. Powiewały na wietrze długie włosy, drżał długi ogon stojącej na drzewie klaczy. Pod nogami wiedźmy kręciła się najmłodsza wdowy Riegiety Maniuszyny, próbując zlepić śnieżek z cieniutkiej warstwy sypkiej śnieżnej kaszy. Nie ośmielając się zacząć mówić, starosta przystanął w pełnej szacunku odległości od dębu. Wieś jeszcze spała, centralny plac ogarnięty był echem i niezwykłą pustką. Podobno, wiedźmy kradną małe dzieci i gotują z nich swoje czarodziejskie napoje. Teraz złapie dziewczynkę na ręce, wskoczy na miotłę - i szukaj wiatru w polu. Trzeba by się wtrącić, żeby za późno nie było, przytrzymać licho, co by nie wabiło przeklętych, nierozumnych dzieciaków słodkimi słowami. Z drugiej strony, dokonywać wyczynu i zaatakować wiedźmę gołymi rękami staroście także nie pasowało. Bo i królewskie ogłoszenia, przybijane do wiorstowych słupów, nakazywały okazywać czarownikom i wiedźmom - praktykującym magom, tak zwanym najemnym czarownikom - wszelką pomocą służyć, przeszkód w ich ohydnych działaniach nie czynić, na ogniskach nie palić, psami nie szczuć i kamieniami nie rzucać. Jednak, i palili, i szczuli, i rzucali. Tu Linka się odwróciła i zobaczyła starostę, niezdecydowanie przestępującego z nogi na nogę. - Ciocia wiedźma! - radośnie pisnęła szarpiąc kobietę za rękaw skórzanej kurtki z futrzanym kołnierzem. - Wuj starosta idzie! Jego w myszkę zamieńmy! Wiedźma odwróciła się, wykrzywiła wargi w ironicznym uśmiechu. Pomysł, żeby z Linki uwarzono wywar, już nie wydawał się staroście taki wstrętny. * * * Po kwadransie próśb i gróźb było jasne, że Smołka sama od dębu nie zejdzie. Skakać się bała, a odwrócić się pyskiem do pnia i zejść po nim nie mogła. Tym nie mniej należało zwabić ją jak szybciej zanim mieszkańcy wsi nie zaczęli

7 wykazywać zwiększonego zainteresowania osobliwym zwierzątkiem. Dobrze, jeśli sprawa ograniczy się do widowiskowej zabawy, o której ze śmiechem będą opowiadać po okolicznych karczmach. Ostatnią rzeczą jakiej pragnęłam było, żeby Smołkę uznali za wytwór siły nieczystej i spalili razem z dębem. No nóż, nie miało go kiedy przynieść! - Dobry ranek, nieprawdaż? - przesadnie radośnie powitałam starostę. - Dzień … kche … Dobry … mógłby być … Może pójdę? - Gdzie? - zdziwiłam się. Starosta niepewnie rozejrzał się jakby szukając drogi do odwrotu. - Ten … do domu … - Przecież przed chwilą z domu wyszliście! - słusznie zauważyła Linka. - Dyć … to … przespacerowałem się, postałem, powietrzem odetchnąłem - i do domu! - Starosta bojaźliwie cofał się tyłem. Zaskoczona jego dziwnymi manierami, poszłam za nim. - Może u was się jakaś robota dla mnie znajdzie? Uzdrawianie, wróżby, wywary, spoczynek1 ... Strażnik dyszał, i potknąwszy się, usiadł w śniegu. - Zmiłujcie się, pani wiedźmo! Nie pozbawiajcie żywota2 , nie zostawiajcie żony wdową, dzieci sierotami! - Pozbawmy go brzucha! - wtrąciła się Linka. – A to on taki wielki urósł, że się kożuch nie zapina! - Nie bądźcie głupi, wstawajcie! - roześmiałam się i dodałam odwracając się złowrogo: - A to nad wiek sprytne dziecko teraz ode mnie oberwie jako pierwsze! 1 Упокоение > покойный – spokojny, zmarły 2 Живот – żołądek, brzuch

8 Linka zachichotała i schowała się za dębem. - Jak mnie złapiesz! Pogroziłam Lince palcem i znowu obróciłam się do starosty. - Co was naszło, szanowny? - Dyć, wy, ten … spoczynek wspomnieliście. - Stękając starosta podniósł się starając się obejrzeć przez ramię powalane przez śniegiem plecy. - Dokładnie. Likantropy, kikimory, kaszury, nietoperze, głydni3 … Wy, mam nadzieję, nie macie dla nich względów? Starosta wytrzeszczył na mnie oczy: - Co wy, pani wiedźmo, u nas takiego rodzaju świństwa nie hodujemy! - Żal, żal … - w zamyśleniu przeciągnęłam się. - To i roboty dla mnie także nie ma… No cóż. Zjem śniadanie i pojadę dalej. Obietnica opuszczenia wsi po śniadaniu przypadła do gustu staroście. Wyraźnie orzeźwiwszy się już nie śpieszył się porzucać mojego nieprzyjemnego towarzystwa. - A czy nie znajdzie się u was jakaś mikstura, żeby żonę do porządku przywołać? - spytał z nadzieją. - Do tego baba stała się gderliwa, no nikogo nie oszczędzi! Chłopu swojemu grosza nie ostawi, wszystko piłuje i piłuje, równo jak stary leszy! O, proszę, jaką łysinę wygryzła! - Truciznami nie handluję. A mniej radykalnych środków na żony jeszcze nie wymyślono. - znowu spojrzałam w górę. Smołoka odpowiedziała mi przygnębionym spojrzeniem. - Wasza klaczka-to? - przypochlebnie zainteresował się starosta. - A co, nie widać?! - A to zręczna bestia! - z zakłopotaniem pokołysał głową wieśniak. - I co ją tak podkusiło? 3 Ликантропы, кикиморы, кашуры, нетопыри, глыдни

9 - Pieska się przestraszyła! - zawiadomiła Linka opadając na czworaki. - Dużego pieska! R-r-r-r! - Wstawaj, portki pobrudzisz. - pochyliłam się, pochwyciłam Linkę w poprzek brzucha … i od razu wypuściłam. Rączkami w kolorowych rękawicach dziewczynka wpierała się o ślady szerokich trójpalczastych łap. * * * Wiedźma wyraźnie zmieniła się na twarzy. Opadłszy w kucki ściągnęła prawą rękawiczkę i, rozczapierzywszy palce, powoli przyłożyła rękę do dziwnego śladu. Pełna wdzięku kobieca dłoń ledwie-ledwie pokryła trzecią część śladu. - Niedobrze … - Wiedźma zabrała rękę i prześledziła oczami dziwne ślady istoty. Skierowała spojrzenie w pień dębu. Na korze wyraźnie wyodrębniało się sześć głębokich żółtawych zadrapań - ślady ześlizgujących się pazurów. - Co to? - nagle ochrypłym głosem spytał starosta. - Modyfikowana chimera. - Że co? - Ząbiak, - krótko wyjaśniła wiedźma. Staroście ściemniło się przed oczyma, zaczęło mdlić z przerażenia. Ząbiak … w jego wsi! - Uderzajcie na alarm, - kazała wiedźma. - natychmiast. Zwołujcie ludzi. Jeżeli jeszcze jest kogo zwoływać … * * * No, przed chwilą narzekałam na brak pracy - i masz! Wykrakałam! Z ostatnim uderzeniem dzwonów wszyscy mieszkańcy wsi zebrali się na placu. Straszna wiadomość rozchodziła się podobnie jak ogień po suchej trawie. Chłopi posępnie milczeli, baby kołysały ryczące niemowlęta, dzieciaki starsze, nie uświadamiając sobie niebezpieczeństwa, uganiały się za sobą nawzajem rzucając śnieżkami.

10 Wiatr zmienił kierunek i wiał od południa, zbijając splątane szare chmury w szarą nieprzeniknioną zasłonę. Śnieg padał dużymi mokrymi płatkami. Ranek był bardziej podobny do wczesnego zmroku. Niektórzy z mieszkańców wsi przynieśli z sobą zapalone pochodnie, wielu ściskało w rękach siekiery i widły. - Wszyscy na miejscu? - spytałam niespokojnie oglądając ludzi. Dużo. Za dużo. Jak mawiał jeden znajomy pasterz, im większe stado, tym łatwiej wilkowi. Ty z jednej strony stada, on - z drugiej. Ty go widzisz - i on cię widzi, i oboje doskonale rozumiecie, że nie zdążysz obiec stada, żeby przeszkodzić drapieżnikowi w zarżnięciu jakiś trzech owieczek. Rozgrzmiały zgodne krzyki - powoli, wszyscy, wszyscy, nie przeszkadzajcie sobie! Właśnie to wzbudzało w mnie szczególny niepokój. Wreszcie skądś z tylnych rzędów rozległ się cienki dziewczęcy głos: – Tyczki4 nie ma! - Dokładnie, nie ma! - zaszemrało w tłumie. - a gdzież on?! Oj, kobiecinki! - Stójcie tu, - surowo kazałam. - Nie rozchodźcie się! Trzymać się ramię w ramię, kobiety i dzieci - do środka … koła. Starosta, dopilnujcie porządku! Gdzie chata tego fasolnika? Śledząc kierunek dziesiątki trzęsących się rąk, zobaczyłam daleko na uboczu krępą chatkę za wysokim niemalowanym płotem. - Doskonale, - pochmurnie mruknęłam sobie pod nosem. - Zbłąkana owieczka. No cóż, młoda pastereczko, przespacerujemy się … * * * Zwierzę spotkało mnie nieuprzejmie. Wystarczyło, żebym uchyliła skrzydło bramy jak rozpętało się przenikliwe ujadanie. Nazwanie tej drobnej i wyliniałej istoty psem, nie przechodziło przez usta. Wystarczyło groźne spojrzenie w jego stronę, żeby piesek ze skomleniem ukrył się w budzie. Okna przekrzywionej chatki były zamknięte okiennicami od wewnątrz. W otwartej sieni grzebały kury. Gdy tylko mój cień padł za futrynę, z przenikliwym 4 Полота-бобыля – dosłownie „ostrze fasolowe”

11 kwokaniem zaczęły się miotać po klitce wzlatując nad moimi ramionami i prześlizgując się obok nóg. Potrząsnąwszy głową, przekroczyłam próg sieni, przysłuchałam się, w powietrzu wirowały pióra na pół z drobnym pyłem. Z domu dochodziły chrypienia i głuche głębokie ryczenie. Cichutko przycisnęłam języczek zasuwy i ze stłumionym skrzypieniem drzwi prześlizgnęłam się do komórki. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy - pstra pikowana kołdra na piecu. Wyżej wymieniona pościel wybrzuszona wysokim garbem, drżała, poruszała się rytmicznie unosząc się i opadając. Z pod kołdry dochodziło dziarskie chrapanie. Chrząknąwszy podeszłam do pieca i delikatnie klepnęła garb z wierzchu. Chrapanie przybrało groźny ton i urwało się. Pokazała się rozczochrana głowa z opuchniętą z snu twarzą. - Eh?! - Wstawaj, chłopie! - głośno powiedziałam. - Tak silnie śpicie - dzwonów nie słyszysz! - A czego? - A tego! Ząbiak we wsi! - Że co? - zjadliwie zainteresował się fasolnik. - No masz co, żartowniś! - wpadłam w złość. - Albo teraz wstajesz, i odprowadzam cię na plac, albo będziesz opędzać się od ząbiaka poduszką! Warcząc wieśniak wylazł spod kołdry, narzucił kożuch na gołe ciało, długo szukał pod piecem i ławkami onucy, potem łapci. Już zaczęłam tracić cierpliwość kiedy wreszcie ostrożnie włożył za pazuchę butlę z mętnym napojem, wydzielającym ostry zapach fermentacji, i raczył zawiadomić mnie o swojej pełnej gotowości do przemieszczenia na plac. * * *

12 Wydarzenia na placu zaczynały wymykać się spod kontroli. Brak wiadomości i bezczynne oczekiwanie wytrącały ludzi z równowagi, mimo bojaźliwych pouczeń starosty. Narastało chorobliwe rozdrażnienie. Tłum burzył się, stały się częstsze bezładne krzyki - niby że, trzeba rozchodzić się do domów, zamykać się i nikogo nie wpuszczać, zwłaszcza wiedźm i czarowników, nie trzeba tak zamarzać na kość na środku ulicy, jak bałwany lodowacieć. - A skąd wiecie, że on tu jest, ten ząbiak? - wystąpił naprzód młody chłopak wyglądający zadziornie w przekrzywionej na bok czapce. - W lesie, powiedzmy, zajęcze ślady raz widać, raz nie widać, tak po waszemu robimy – grupą zakosami chodzimy, ręce trochę szerzej rozstawiamy - i żadnego zająca nie chybisz! Tłum zachichotał. - Gdzie on, ten wasz ząbiak? - kontynuował chłopak. - Widział go kto? Przebiegł obok wsi po ciemku - i kwita. Słuchajcie starszy tej wiedźmy - jej byle do nas do kieszeni łapę swoją wsadzić głęboko, oto i zawraca głowę prostemu człekowi! Nie wierzcie jej, rozchodźcie się do domów i niczym nie niepokójcie! - Rozchodźcie-rozchodźcie - pochmurnie przytaknęła wiedźma pchając się przez tłum. Za nią ulegle dreptał żywy i zdrowy Tyczka. - Tylko uwzględnijcie: ząbiak NIGDY nie przebiega obok … Nikt nie ruszył się z miejsca. Rozmowy i śmiech ustały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wieśniacy wyczekująco utkwili wzrok w młodej kobiecie. - Co każecie to będziemy robić, pani wiedźmo? - żałośnie spytał starosta. - Wioseczka nasza głucha, do zmroku do miasta nie dotrzemy, na pomoc czekać nie ma skąd. Nie zostawcie bez obrony, już potem nie poskąpimy … Wiedźma bacznie spojrzała staroście prosto w oczy. Przenikliwe, badawcze i zuchwałe spojrzenie hartowanej stali przepaliło go do samej potylicy. - Nie zostawię - wreszcie powiedziała. - Ale jeszcze jeden taki mądrala z teorią zajęczej względności - i zdejmuję z siebie wszystkie zobowiązania! * * * Nie uściśliłam, że światło dzienne ząbiakom nie przeszkadza. Koguci śpiew nie ratuje ludzi od ataku. Do czasu gdy we wsi zostaje chociażby jeden człowiek,

13 stworzenie nie oddali się z tej okolicy. Będzie krążyć, wyczekiwać, śledzić. Do póki nie dopnie swego. I tu, jakby na potwierdzenie moich poprzednich słów, z lasu, ledwie widocznego się przez zamieć, doszło mrożące duszę wycie. Niektórzy ludzie padli na kolana zamykając rękami uszy, zalamentowały baby, trwożnie zachrapała Smołka. Całe stado głodnych wilków nie mogłoby wzbudzić w człowieku takiego przerażenia, jak ten samotny, szybko urywający się dźwięk, bardziej podobny do przedśmiertnego krzyku. * * * Ząbiak. Tak ochrzcili tę okropną istotę jeszcze w czasach Konfrontacji, ostatniej magicznej wojny. Nie było nieczystą istotą w dosłownym tego słowa znaczeniu gdyż siły nieczyste nie miały nic wspólnego z jego pojawienia się na białym świecie. Nad stworzeniem chimery żmudnie pracowali arcymagowie-renegaci. Bezgraniczna krwiożerczość, niestrudzoność i godna człowieka przebiegłość, praktycznie nieśmiertelność w połączeniu z ogromną siłą, absolutne podporządkowanie twórcy i zdolność do rozmnażania bezpłciowego, robiło ząbiaka niebezpiecznym przeciwnikiem nie tylko dla tchórzliwych wieśniaków ale też dla doświadczonych bojowych magów. Podczas Konfrontacji, kiedy Beloria podzieliła się na dwie pochłonięte przez wojnę połowy, z których każda starała się wygrać nie brzydząc się żadnymi środkami, ząbiaki napuszczano na uciekających do lasu zbuntowanych mieszkańców. Bardzo szybko ilość chętnych do swobodnego życia w gęstwinach znacznie spadła. Kiedy renegaci zostali pokonani, osierocone, zagubione ząbiaki rozeszły się w różne strony. Jeszcze nie jeden dziesiątek lat były zagrożeniem, porównywalnym najwyżej z epidemią dżumy, kosząc nie wieś a całe prowincje. O ile, wiedziałam, w ostatnich pięćdziesięciu latach ząbiaki były widziane trzy razy, wszystkie - na południu kraju. Do dnia dzisiejszego uznano, że północ oczyszczono z nich w całkowicie, i tylko w strasznych bajkach pojawiała się wzmianka o ogromnym niewidzialnym wilku rozmiaru konia, zębatym jak niedźwiedź, i z pazurami podobnymi do rysia.

14 I jeszcze pamiętałam, że te trzy ząbiaki zabiły czterech magów, zanim odeszły w krainę legend i podań. * * * Wiedźma na krótko zamyśliła się. - Macie jakąś wiejską przestronną instytucję, żeby wszyscy się pomieścili? No, karczma jakaś, zajazd, stodoła, czy co? - Świątynia najwyżej … - nieśmiało zaproponował starosta. - Tylko ona zabita deskami od czasu, jak sługa boży w miasto ubieg, ksiąg niespokojnych naczytawszy się. Zdecydował się herezji, czyli sztuk magicznych, się uczyć. - Prowadźcie! Na widok świątyni, obok której, bez wahania, przechodził po siedem razy na dzień, staroście zrobiło się wstyd. Ściany obłażące, ganek się zawalił, na zwieńczającym kopułę krzyżu uwiła gniazdo sroka. Zresztą, wiedźmę bardziej interesowała grubość ścian i skrzydeł drzwi. Pod jej dowództwem deski z drzwi oderwano, okna zostawiwszy jak było. Pobieżnie obejrzawszy świątynię od wewnątrz, wiedźmie spodobała się i kazała zacząć wchodzić pojedynczo, sama stanąwszy przy wejściu. * * * Cha-cha, dziwię się że na wsi nie pojawiło się coś gorszego od ząbiaka! Cóż był wart chociażby pogryziony przez myszy podest, lekki jak sito! Ściany zasnute pajęczyną, jak w nawiedzonym zamku, a zakurzone obrazy mogły równie dobrze ogrywać rolę rodzinnych portretów. Do pełni obrazu brakowało tylko nietoperzy pod sufitem. Jak by gorąco magowie przeczyli religii, bez względu na to, jak wiele z nich twierdziło, że to nic innego, jak opium dla mas, fakt pozostawał faktem: przy jednakowych warunkach upiór albo strzyga zawsze wybierały ludzkie osady «bez krzyża» to jest takie do których wjazdy nie były chronione wkopanymi na poboczach drewnianymi krzyżami. * * *

15 Pierwszym szczęśliwcom udało się zająć miejsca na długich ławach, spóźnialskim wypadło siadać na podłodze. Pochodni nikt nie gasił, i wkrótce przez nieszczelnie zabite deskami okna zaczął przedzierać się złowrogi czerwony blask, jakbym zbierała naród nie w ukrycie, a na czarną mszę. - Ciocia wiedźma! - Linka wymagająco szarpnęła mnie na dół. Ze zdumieniem utkwiłam w niej wzrok: za drzwiami zostawała jeszcze dobra trzecia część ludzi ale dokładnie pamiętałam, że matka Linki wraz z dwoma starszymi córkami już poszły do świątyni. - Ty co tu robisz? No, marsz do mamy! - Nie chcę, tam duszno jest i nieładnie pachnie! - pisnęła dziewczynka podstępnie spoglądając na mnie z dołu. - W takim razie stój tuż obok i nigdzie nie odchodź, - kazałam postanowiwszy nie odrywać się na schwytanie i zwrócenie Linki na łono świątyni. - Ani na kroczek nie można? - Ani na połowę! - obcięłam. - Gdzie z kozą?! Jeszcze krowę przywlókłbyś, głupcze! - A to można? - z nadzieją poprosił przerośnięty chłopak z tępym wyrazem twarzy. Kosmata koza nieokreślonego koloru melancholijnie przeżuwała pokarm, patrząc w przestrzeń żółtymi skośnymi oczyma: - Żadnych zwierząt, oprócz dwunożnych! Żywo do świątyni, nie zatrzymuj kolejki! - A z kozą co zrobić? - Przywiąż do płotu, potem zabierzesz. - A jak kto skradnie? - zasępił się chłopak. Czyjś zjadliwy głos z tłumu dosadnie wytłumaczył chłopakowi że rogi, które zostaną z kozy nad ranem będą potrzebne najwyżej handlarzowi starzyzną. - Bez kozy nie pójdę! - uparł się chłopak. - Puszczaj z kozą, wiedźmo, miej współczucie dla zwierzęcia, ona, jak mówią, jest ci najbliższą krewną!

16 - Co?! - obruszyłam się. - Czyja krewna?! Ty na siebie popatrz … szwagier po mieczu! Kolejka zaczęła się niepokoić; wszyscy pragnęli jak szybciej znaleźć się pod osłoną świątynnych ścian, i na pechowego hodowcę zwaliła się burza przekleństw i wyrzutów. Koza kontynuowała żucie, często machając krótkim ogonem. - Ciocia, odgadnij zagadkę! - Dźwięczny głos Linki zakończył gwar kłótni. - Bez nóżek, a nóżkami chodzi! Mieszkańcy wsi od razu uspokoili się, chłopak z kozą odszedł na bok, widocznie mając nadzieję prześlizgnąć się na samym końcu. - No ciocia wiedźma! Odgadnij zagadkę! - nie spoczęła Linka, szarpiąc mnie za spódnicę, jak głupi za sznurek dzwonu. - Nie wiem, - mruknęłam, żeby tylko się odczepiła. - Ja też nie wiem, - westchnęła dziewczynka. - Myślałam, że wiecie … Ono jest na zewnątrz! Linka triumfująco wskazała rękawicą gdzieś w bok. Do nas bezdźwięcznie zbliżały się trójpalczaste ślady. * * * Jeżeli wiedźma kazałaby mieszkańcom wsi z całego serca oddać się panice, nie udałoby jej się uzyskać takiego bezwzględnego posłuszeństwa. Pozostające za progiem kobiety podniosły przenikliwy wrzask, wtórowały mu ściszone krzyki z wewnątrz. Kolejka ścisnęła się w szalejący tłum, bezładnie włamujący się do świątyni. Wiedźma odskoczyła na bok złapawszy na ręce Linkę - inaczej po prostu by ją rozgnietli. Starosta, którego stanowisko zobowiązywało do przepuszczenia najpierw wszystkich wieśniaków, nie to żeby wcześniej zdrętwiał, odzyskał niejako stoicki spokój. Stojąc zaraz obok drzwi, obserwując co się dzieje, nie wiedział, czemu bardziej się dziwić - czy to porywczości sił nieczystych, czy to swojemu męstwu.

17 Niewidzialna istota, zorientowawszy się, że zdobycz szybko znika z granic jego osiągalności, przeszła w zamaszysty bieg - teraz ślady pojawiały się parami, daleko od siebie nawzajem. Wiedźma, wyprostowawszy się kreśliła w powietrzu czarodziejskie znaki. Ząbiak pędził przed siebie, na nią. Starosta tak naprawdę nie pojął kiedy zaklęcie zostało splecione i uruchomione. Nie było ani efektownych błyskawic ani gromu grzmotów - tylko głuche uderzenie. Rozległ się krótki pisk, zmieniający się w cienkie skomlenie, niewidoczne ciało odrzuciło w tył i bokiem przejechało po śniegu, rozgartając szeroki pas. Prawie natychmiast ząbiak skoczył na łapy. Strach oczekiwać niebezpieczeństwa z znikąd, ale jeszcze straszniejszym jest widzieć wiszącą w powietrzu, ledwie nakreśloną przez bryłki śniegu połowę ciała ogromnego wilka z niemożliwie wyciągniętą mordą. Stworzenie otrząsnęło się i znowu zniknęło. Wiedźma podkradła się, wyciągnęła naprzód ledwo poruszające się świecące ręce, ale ząbiak jednym skokiem zmienił kierunek i pomknął do lasu. Ciężko oddychając wiedźma rzuciła okiem na świątynne drzwi. Mimo niepokoju, zniekształcającego jej twarz, miała powód do radości. Ponieważ chętnych wejść do świątyni okazało się znacznie więcej niż pozwalała szerokość otworu, wszyscy panikarze pozostali na zewnątrz, z tym, że, znacznie poobijali jeden drugiemu boki. * * * Źle, okropnie, wstrętnie! Byłam bardzo niezadowolona z siebie. Prymitywne siłowe uderzenie na poziomie odruchów zaskoczonej adeptki siódmego roku - pierwsze, co przyszło mi do głowy - tylko zaszkodziło. Teraz stwór będzie zachowywać się ostrożniej, a siły, wydane na wygenerowanie zaklęcia, och jak by mi się jeszcze przydały. - Tak, gniećcie się! - Powiedziałam z irytacją. – Wszyscy już, wszyscy. Możecie się nie spieszyć.

18 Kotłowanie przed drzwiami stopniowo ustało, zawstydzeni wieśniacy, jęcząc i pocierając lędźwie, przywrócili pewne pozory porządku. - Ciocia wiedźma, a co to było? - Linka zrywała się biec w kierunku podtopionego przez zaklęcie śniegu, ale skutecznie zatrzymywałam ją za końce długiego szala. - Piesek. - Oj, a można go pogłaskać? - Nie, to cudzy piesek, nie wolno go ruszać, właściciel wpadnie w złość. - A jeżeli go bardzo-bardzo poproszę? Tylko westchnęłam. Ostatni mieszkaniec wsi ukrył się w świątyni, i drzwi się zatrzasnęły, szczekając zasuwą. - Hej, nie tak szybko! - rzuciwszy się do drzwi stuknęłam w nie pięścią - Riegieta, zabierzcie swoje dziecko póki się nie rozmyśliłam! Żałosne kozie beczenie było jedyną odpowiedzią. - Jeżeli … wy … teraz … nie otworzycie, - dokładnie dzieliłam słowa dużymi pauzami, - to z waszego ostatniego schronienia zostanie jedynie szkielet, i to zwęglony! Wewnątrz cieniutko zaczęto wyć ze strachu, zawodzili, zaszurali, i złamany strachem głos starosty zapytał przez drzwi: - A kto to mówi? - …! Ja mówię! - Przysięgnij! - surowo zażądał starosta. Zaklęłam tak brzydko i zawiłe, że uwierzył. Drzwi uchyliły się wąską szparą, na zewnątrz wionęło ciepło gryzące dymem pochodni. Słychać była, jak Riegieta, pchając się do wejścia, ze łzami w oczach błaga o zwrócenie jej córki.

19 - Linko! - obejrzałam się i zastygłam na spazmatycznym wdechu - dziecka dawno już nie było obok; dziewczynka bez pośpiechu wlokła się śladem ząbiaka w stronę lasu i zdążyła odejść z zadowoleniem daleko. Na mój okrzyk obejrzała się, pomachała powalaną przez śnieg rękawicą. - Linka, wróć! - potykając się w zaspach pobiegłam w ślad za kruszynką. Śnieg przestał podać, niebo rozjaśniło się wąskim pasmem, nawet wiatr ucichł na pewien czas. Nastała cisza, jak przed burzą. Oszołomiona moimi przenikliwymi krzykami, dziewczynka zamarła jak posąg. Nie poruszyła się, nawet kiedy z wielkim rozpędem upadłam przed nią na kolana, poślizgnąwszy się na mokrym śniegu. - Ciocia wiedźma, coś się stało? - ostrożnie zainteresowała się Linka, obejmując mnie za szyję. - Nic, dziecko. Wszystko w porządku. Po prostu się o ciebie martwiłam. Przez Linki ramię spoglądałam na samotny łańcuszek uciekających w dal śladów. Coś było nie tak. Coś niewłaściwie. Trójkątna poduszeczka łapy. Trzy palce. Trzy długie kreski pazurów. Cztery. Jeszcze jedna kreska miękko pojawiła się na śniegu. Ząbiak wracał tyłem po własnym śladach. * * * Jak domyślił się że go namierzyłam, głowy nie dam! Nie zdążyłam podnieść ręki, jak w powietrze poleciały bryły śniegu, odrzucone przez tylne łapy stworzenia, i ząbiak, robiąc pętle pomknął do lasu, jak złapany w kurniku lis. - A żeby cię!

20 Wstałam, złapałam Linkę na ręce i przy okazji nałożyłam na siebie ochronny czar, uprzedzający o niebezpieczeństwie w odległości do stu łokci. Oczywiście, sto łokci dla ząbiaka — to cztery skoki ale lepsze coś niż całkiem nic. Drzwi, naturalnie, znowu zostały zamknięte, ale, kiedy kopnęłam je nogą, prawie od razu się rozchyliły – Linki matce udało się przedrzeć się do wyjścia, i ona odsunęła zasuwę i przyjęła ode mnie wartościowy ładunek. - No, teraz wszyscy zebrali się? - Pytanie było częściowo retoryczne, ale musiałam go zadać, żeby usłyszeć chociaż jedną dobrą wiadomość w tym dniu. - Wszyscy! - Tylko jeden wujaszek poszedł. - Linka nie uspokoiła się nawet przy matce, nieźle wykręcając się od jej gorączkowych pocałunków. - W wielkich łapciach! Na białym śniegu wyraźnie wyodrębniały się głębokie ślady plecionego obuwia. W odróżnieniu od setką innych, ich właściciel uciekł nie do świątyni a z niej. Wyraźnie, wybrałam zły dzień dla pytań retorycznych. - Czyje ślady? - podniosłam głos. - Czyje ślady, ja pytam?! - A młynarza z młyna Kutkinoj, co z rana po ziarno przyjechał! - beztrosko odezwał się chłopak z rogatą «krewną». - Ze mną przy wejściu stał, a jak straszydło wypatrzyli, ja do świątyni szybko – szast-prast! - a on dał drapaka! W myśli zajęczałam. W kolo Macieju, zaczynaj od nowa! Zapas durniów we wsi Zamszany przewyższał najśmielsze oczekiwania. Lepiej żebym pasła owce. Łatwiej ich dopilnować. - Świątyni nikt nie opuszcza! - wycedziłam przez zęby. Złości na nich brakuje! - Starosta, to wy trzęsiecie się pod ławką? Lepiej przysuńcie ją do drzwi, bardziej się tam przyda. Kto ma broń – niech stanie przy oknach. Pamiętajcie, to stworzenie jest tak samo wrażliwe na ciosy, jak każdy z was. Jeżeli nie stchórzycie i rzucicie się całą kupą, odskrobywać je od podłogi wypadnie razem z deskami. Ale to w ostateczności. Teraz udam się na jego poszukiwania i kiedy wrócę … - A jeśli nie wrócicie? - z przestrachem przerwała mi jedna z wieśniaczek. - Pomódlcie się za mnie. Miejsce odpowiednie - poradziłam zatrzaskując drzwi.

21 * * * Ślady zaprowadziły mnie w szczere pole, jak nigdy nadające się do bitwy ze stworami z ludowych bajek. Młynarz uciekł bardzo bezsensownie, przynajmniej żadnej logiki w zrobionej przez niego pętli po zaspach nie stwierdziłam - gdzie nie spojrzysz rozciągała się śnieżna równina, gdzie niegdzie zaczerniona kupkami cieniutkich osinek i niskich krzaków dzikiej róży. Zdążył odbiec dość daleko, wieś na tle spiczastego grzebienia ciemnego lasu ledwie było widać na horyzoncie, kiedy ślady łapci dziwacznie posplatały się z łańcuszkiem pazurzastych śladów. Zatrzymałam się. Łapcie i łapy kończyły się w małym zagajniku z siedmiu-ośmiu młodych brzózek i dziesiątki rozłożystych, przyprószonych śniegiem choineczek. Przez rzadkie pnie można było obejrzeć nietknięty śnieg po tej stronie zagajnika. Amulet dawno wisiał u mnie na szyi, wystarczyło ścisnąć go w dłoni. Czar ochronny należało dezaktywować: to stworzenie czuje magię tak samo jak świeżą krew. Jaką by nie były zasłoną drzewka, naniesione naokoło ich zaspy nie dawały mi obejrzeć, co dzieje się w samym zagajniku. Opuściwszy kaptur na ramiona przysłuchiwałam się. Zaczęło mnie ssać w dołku - cichego mlaskania i chrupania z niczym nie można było pomylić. Ząbiak zabija zawsze tak samo - przegryzając tył głowy, ale najsmaczniejsze dla niego są podroby, szczególnie wątroba. Ją zjada przede wszystkim. Jeżeli w pobliżu można zdobyć jeszcze świeże ofiary, na tym poprzestaje. Chociaż zdarzały się przypadki, kiedy z człowieka zostawały li tylko kości udowe. Jeszcze trochę podreptałam w miejscu, zwymyślałam się od tchórzy i poszłam naprzód rozsuwając gałązki. Trup młynarza podrygiwał na zdeptanym, zakrwawionym śniegu, naokoło niego w promieniu dziesięciu łokci, jak rozsypana żurawina, czerwieniły się na bieli pojedyncze krople krwi. Niewidoczny ząbiak tak był zajęty posiłkiem, że wypadło mi delikatnie zakaszleć (nic lepszego nie przyszło mi do głowy), całkowicie niepotrzebnie przyciągając jego uwagę. Ostatni raz szarpnąwszy trupa, ząbiak wydostał mordę z zionącej dziury w brzuchu ofiary, oblizał się. Umazana krwią morda była zaostrzona na kształt

22 szczurzej, zamiast niewidocznych oczu prześwietlał szkarłatny śnieg. Straszna maska zamarła w powietrzu na wysokości mojej twarzy. Co ciekawe, ząbiak nie śpieszył się na mnie napadać. Z ciekawością pochyliwszy głowę oglądał mnie z zadowoleniem smakosza, który zauważył w potrawie jeszcze jedną ostrygę. - No ty chamie! - zasyczałam. - A przecież już się ze mną spotkałeś, wiesz, do czego jestem zdolna … Naokoło ząbiaka szerokim pierścieniem wybuchł śnieg. Jakby ocknąwszy się, zwierzę zawyło, usiadło na tylne łapy, potem zaczęło gorączkowo miotać się za linią płomieni, wszędzie natrafiając na ognistą zasłonę. Zaczęło śmierdzieć paloną sierścią. Amulet w ręce nagrzał się, zawibrował. Tak szybko?! Miałam nadzieję, że mi starczy własnych sił, amulet był tylko asekuracją. Stworzenie okazało się tak silne, że zrywało moje zaklęcie, jak wnyki ze zgniłej liny. Wziąć ząbiaka na wyczerpanie nie udało się. Standardowy czar samoatakujący5 , tak efektywny przeciwko mgłakom i upiorom, powstrzymywał go, nic więcej. I jeśli nie uczynię stanowczych działań, wyczerpię się. Możliwości maga są ograniczone, nie może on w nieskończoność rzucać błyskawicami i kulami, i jego zadanie polega nie tylko w wiedzy i stosowaniu zaklęć, ale także w umiejętności do prawidłowej oceny i rozłożenia sił. Pragnęłabym sobie schlebić, ale - niestety! Już wyczerpałam się w trzech czwartych. I z każdą sekundą zwłoki lista dostępnych czarów malała. Nie było na co czekać. Zamknąwszy oczy śpiewnie recytowałam jeden z najrzadszych i destrukcyjnych czarów mojego arsenału, starając się nie myśleć, co się stanie jeżeli pomylę chociażby jedną literę, jeden symbol, jedną kreskę kwiecistego splotu słów i myśli. Nie pomyliłam się. 5 самозатягивающийся контур

23 Czar ścisnął moje serce w ostrych pazurach, ogniem przebiegł po żyłach, zmieniwszy mnie na jednolity kłąb siły, wstrząsnął lekko w przenikliwym krzyku i wyrwał się na zewnątrz zostawiwszy po siebie pustkę i ból. Ryk ząbiaka i ryk płomienia zmieszały się ze sobą. I nastała cisza. Otworzyłam oczy. W czarnym kręgu leżał żółtawy szkielet. Niewidoczność była cechą tylko żywej materii. Głęboko westchnąwszy podeszłam i nachyliłam się. Przyciśnięta za oczodół czaszka głucho szczęknęła. Mając za sobą wyższe magiczne wykształcenie nie rozumiałam, dlaczego znachorzy tak wysoko cenią kły wszelki monstrów, ale bez skrupułów sprzedawałam im swoje trofea. Jeszcze mniej współczułam ich pacjentom. Będą wiedzieć, jak dotrzeć do szarlatanów. Nie zdążyłam zrobić i stu kroków gdy mi się zdawało, jak gdyby ktoś patrzył mi w plecy. Ulegając wrażeniu, odwróciłam się. Nikogo. Tylko znów rozdokazywał się wiatr potrząsając świerkowymi łapami, zaczynał prószyć łagodnym śniegiem. Stanowczo obróciwszy się poszłam do wsi. Nogi plątały się, ręce drżały. Natrętne spojrzenie jeszcze chwile czułam na grzbiecie i po czym zniknęło. «Nerwy mi puszczają», - pomyślałam mimochodem. * * * Mimo udanego polowania, czułam się jakoś niepewnie. Zresztą, zdarzało się to mi często - wiedźmie, przyzwyczajonej całkowicie polegać na magii, trudno znieść jej wyczerpanie, nawet wiedząc, że za piętnaście-dwadzieścia godzin magiczne zdolności w całości odbudują się. Już za czterdzieści minuty mogę zapalić świecę spojrzeniem, ale dopiero nad ranem ośmielę się wejść do grobowca z wrogo nastawionym upiorem. Zresztą, przyjaźnie nastawione upiory jeszcze mi się nie trafiły, i za to zapłaciły. Reszta dnia przeszła bez dodatkowych zdarzeń. Minęło koło sześciu godzin, siły cichutko wracały, ale przy każdym wspomnieniu o zakrwawionej mordzie ząbiaka po moim ciele przebiegał dreszcz. Dobrze chociaż, że Smołkę zgonili z

24 dębu: sześć tęgich chłopaków przyniosło i przystawiło do gałęzi grubą i długą, brzozową kłodę, po której Smołka odważyła się zejść. Własnoręcznie zamknęłam ją na stajni sprawdziwszy zasuwy. Starosta nie poskąpił, nasypał pełną kieszeń srebra, i jeszcze zaprosił do zostania na kolację. Ja nie pogardziłam zaproszeniem: czarny wdowi chleb z cebulą wywoływał większą zgagę, niż nasycenie. Ignorując nieprzychylne spojrzenia starostowej żony, nastawiona na wytyczony cel najadałam się na zapas. Pod nogami wierciły się gospodarskie dzieciaki na czele z niespożytą Linką; już zdążyli stłuc gliniany garnek z pomyjami dla świń, przewracając się na wsparty o piec uchwyt. Zastukano w drzwi - wnioskując z dźwięku, rękojeścią miecza albo sztyletu. - Wejdźcie! - chętnie odezwał się starosta. Drzwi rozchyliły się. Wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu pośpiesznie przeszedł próg, chowając miecz do pochwy. - Witam, szanowni, - krótko rzucił, przenikliwie prześliznąwszy się po naszych postaciach szybkim oceniającym spojrzeniem. Zaniepokojony zwęził oczy rozpoznawszy we mnie wiedźmę. Starosta uniósł się z ławki i pokłonił się jak i należy postępować prostemu wieśniakowi przy spotkaniu ze szlachetnym panem. Ja nadal siedziałam, nawet nie racząc wchodzącego lekkim skinieniem. Też go rozpoznałam. To dziwne, myślałam, że wyklęci żyją nie dłużej niż zwyczajni ludzie. On zaś, przy najskromniejszych szacunkach, miał nie mniej niż sto lat, a zewnętrznie nie dałabym mu czterdziestu, tylko włosy wyraźnie były przetykane siwizną. Widać, nałożone zaklęcia ciągle działają nawet po stracie zdolności. Gdyby na moim miejscu był fanatycznie oddany obecnemu Konwentowi mag, w swej młodości i głupocie uważający się za karzącą rękę sprawiedliwości - przy wejściu zostałaby kupka popiołu. Ja zaś tylko prześliznęłam po nim obojętnym, pogardliwym spojrzeniem, jak drzemiący na piecu kot na widok nieproszonego gościa, i wróciłam do jedzenia. Nie ja go sądziłam. Nie mnie wybaczać.

25 Spoufalać się z nim też nie chciałam. Szybko ustaliwszy moje nastawienie, nieznajomy podszedł do stołu, usiadł na samym skraju ławki, najdalej ode mnie. - Ja prosto z Niebroda. - bez wstępu zaczął patrząc na starostę, ale jawnie zwracając się do mnie. - Wczoraj zjawił się tam ząbiak. - Jeszcze jeden?! - jęknął starosta. Jego żona przestała gmerać pogrzebaczem, przysłuchując się. - Nie, sądząc po wszystkim, ten sam. - Nieznajomy obrócił się do mnie. - Był tu? - Ale nie zatrzymał się, - lakonicznie odpowiedziałam, nie podtrzymując, ale też nie uchylając się od rozmowy. - Zniszczony w porę? - Tak. - Chwała bogom! - z autentyczną ulgą wypuścił powietrze rozjaśniwszy się na twarzy. - Co to za Niebród? - zainteresowałam się u starosty. - Przysiółek, wieś? - Gdzie tam! Leśne osiedle z trzech chatek, łowczy z dorosłymi synami, synowymi i wnukami. Straszne przypuszczenie zmusiło mnie do zerwania się z ławki. - Oni wszyscy zginęli?! Nieznajomy milcząc spuścił głowę. - Spóźniłem się … - mruknął. - znowu się spóźniłem … - Ile ich tam było?! - No … - Starosta zwrócił oczy do sufitu, jego żona zaczęła żałośnie łkać. - W tym roku młodszy się urodził … A poza tym — dwoje, u Ałgieny i Rowii … kiedy zaś to Ustiuk się żenił? Dziesięć wiosen minęło, nie, mniej …