mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 657
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 744

Gromyko Olga - cz.2 Pułapka na nekromantę całość

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :664.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Gromyko Olga - cz.2 Pułapka na nekromantę całość.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 103 stron)

Pułapka na nekromantę Autor: Olga Gromyko Ze zbioru: Belorskie Kroniki Tłumaczenie: http://chomikuj.pl/hlukaszuk Korekta: WB II beta: chomikrk

Księżyc tak fantazyjnie wyciągnął i wykoślawił ślizgający się po ziemi cień, że nawet smok dałby drapaka, nie czekając, aż zza węgła wyłoni się rzucający go potwór. Ruda psina, drzemiąca częściowo pod gankiem (ogon – rzecz delikatna, trzeba go chronić), a częściowo na zewnątrz (świeże powietrze, a do tego może i nieoczekiwanie jeść zawołają?), uniosła głowę, powęszyła, ziewnęła i przezornie wycofała, chowając się w całości. Nie dlatego, że się kogoś bała, ale tak, na wszelki wypadek. A w ogóle, czy przyzwoity pies nie może po prostu zmarznąć? Przy tylnej ścianie domu, w połowie zakrytej przez krzaki leszczyny, znajdowały się schody. Ale czterem szponiastym łapom wygodniej było wdrapywać się bezpośrednio po balach. Otwarte na oścież okno na pierwszym piętrze ledwie słyszalnie poskrzypywało okiennicami. Cienkie firanki wydostały się zza parapetu i łopotały na wietrze, jak uwięziona w otworze zjawa, a w stojącym pod oknem łóżku, według wszystkich kanonów gatunku, zdawało się błogo spać, wśród poduszek i różanych płatków, w koronkowej koszuli do kostek, prześliczne dziewczę o złotych włosach. Poduszki były. Róże – też, półtora tuzina, byle jak wsunięte w wyszczerbiony dzban z wodą, zbyt niski dla nich. Koszula, z dziurami zamiast koronek, wisiała na oparciu krzesła. Obok stały przechylone na bok buty, a w łóżku chrapał, to znaczy spał, owinięty rogiem prześcieradła, chudy, czarnowłosy mężczyzna. Cień wciągnął się przez okienko w ślad za gospodynią, która niczym karzący miecz spadła na śpiącego i zaczęła po nim pełznąć z najnikczemniejszymi zamiarami. Poruszające się z niecierpliwości pazury już prawie dotknęły śniadej skóry, gdy nagle mężczyzna słodko się przeciągnął, definitywnie odwijając prześcieradło i niespodziewanie objąwszy mnie za szyję, zachłannie wpił się ustami w mój wyszczerzony pyszczek. – No, w końcu! Zaczęło mi się już robić zimno i samotnie w tym ogromnym łóżku... – Hej, o co ci chodzi?! – Jak szalona cofnęłam się, prychając i kręcąc głową. – Poczekaj chociaż, aż zmienię postać! – Po co? Tak jest nawet bardziej oryginalnie.

– Zboczeniec! – Mimo wszystko wyrwałam się, stoczyłam na podłogę i mocno otrząsnęłam. – Cała pościel w sierści będzie... Kiedy przyjechałeś? – Dzisiaj wieczorem. – Weres założył ręce za głowę, drażniąc mnie umyślnie pożądliwym spojrzeniem – jakby nie tylko rozbierającym, ale i obmacującym. – I gdzie się szlajałeś pół nocy? – Zdradzałem cię z inną pomroką, rozumie się. Niegrzecznie pokazałam ogon jego zadowolonej minie. Dotąd nie lubię zmieniać się przy nim, ale już z innego powodu: przenikający przez twarz pysk ma w zwyczaju wywierać na widzach tak silne wrażenie, że czasami śni mi się w koszmarach. Widok pleców jest jeszcze do zniesienia. – Poczekaj tylko, zaraz nabiorę tchu i zacznę cię dusić z zazdrości... – Teraz głos brzmiał czyściej i nie musiałam się już tak wysilać podczas rozmowy. A żeby Weres nie wziął mnie za oszustkę, rzeczywiście wskoczyłam na łóżko i z bojowym okrzykiem rzuciłam mu się do gardła. Przez kilka minut, tłumiąc wrzaski i śmiech tarzaliśmy się po łóżku, potem zamarliśmy, obejmując i całując się już naprawdę. Na koniec, westchnąwszy ze szczęścia, ukryłam twarz w jego piersi. Bogowie, jakże się stęskniłam! Chciałabym wiecznie tak leżeć, wdychając znajomy zapach i chowając się w nim przed otaczającym światem... Nie chciało mi się o nic pytać, ani niczego opowiadać – pragnęłam po prostu rozkoszować się błogim spokojem. Weres do zdecydowanych działań jakoś nie przechodził, a tak w ogóle, wyglądało na to, że zaczął zapadać w drzemkę, otrzymawszy taki przytulny ogrzewacz z mojej twarzy i reszty ciała. – Hej, a kto dopiero co odgrażał się, że sponiewiera biedną pomrokę?! – Oburzyłam się, unosząc się na łokciu. Samej chciało mi się dziko spać, ale podroczyć się z mężczyzną – jeszcze bardziej. – Może z rana, co? – nieco ze skruchą zaproponował Weres, podciągając prześcieradło i naciągając je po same pachy. – Dopiero co z cmentarza wróciłem. Delikatnie ugryzłam go w ucho. – Coś podobnego, a pozornie jak żywy!

– Tylko pozornie. Widzisz, postawiono mnie przed okrutnym wyborem: albo będę szybko biegał i dużo czarował, albo będę się rozkoszować wiekuistym odpoczynkiem w jednym z grobów. Pomyślałem więc, że odpocząć jeszcze zdążę. – Przecież jesteś nekromantą – zauważyłam złośliwie. – Powinieneś umieć radzić sobie ze wszystkim! Koniec zdania został zatarty ziewnięciem i czarownik, uśmiechając się, przesunął dłonią po moich rozpuszczonych włosach, delikatnie zauważając: – Szel, wygłupiasz się. – Uhm – zgodziłam się, ponownie wtulając mu się nosem w szyję. Potem leciutko dotknęłam jej ustami i poczułam, jak o wiele mocniej zacisnęła się obejmująca mnie ręka. Nie powiedziałabym żeby to było wygodne, za to przyjemne. Zgoda, niech trzyma, wszystko jedno, we śnie i tak odsuniemy się i ułożymy wygodniej... * * * Poranek zaczął się od jęków i przekleństw – ani czarownik ręki nie zabrał, ani ja się nie odtoczyłam. W efekcie niezbędna nekromancie do pracy kończyna całkiem ścierpła, aż do utraty czucia, a u mnie, wręcz przeciwnie – czułam taki ból w szyi, jakby mnie ktoś po niej walnął polanem. – Noc miłości, bodajby ją!... – zasyczałam gniewnie, próbując jednocześnie powstrzymywać się od krzyku i śmiechu. – Nie idzie się rozprostować… – To znaczy, udała się! – z głęboką powagą zauważył Weres, ale wówczas właśnie wróciło mu czucie w ręce i odechciało mu się sarkazmu. Wyciągnęłam rękę po wiszący pod «koronkową» koszulą szlafrok, ale bezceremonialnie przewrócono mnie z powrotem na łóżko, zaproponowawszy «chodź, pocałuję w pyszczek i wszystko przejdzie». Rzeczywiście mnie pocałowano, zamruczałam i jakoś niepostrzeżenie okazało się, że ręce Weresa też przeszło i w ogóle on czuje się wspaniale... a nawet bardzo wspaniale... można nawet powiedzieć, zdumiewająco... och!.. – Oj, a czym tu mama z tatą się zajmują? – Przymilnie zainteresowano się od drzwi.

Zmieszaliśmy się i przestaliśmy zajmować się sobą. Na progu, zalotnie wysunąwszy gołą nóżkę (a i góra w półprzezroczystym szlafroku na jednej tasiemeczce mogła ujść tylko umownie za zakrytą), stała driada, która jakimś cudem wydawała się być kuszącą nawet z ośmiomiesięcznym dzieckiem na ręku. Nie byłam zazdrosna, oczywiście, a jednak oceniłam. – Dzień dobry! – zaszczebiotała radośnie Larrina, wyładowując na łóżko zachłystującego się z zachwytu berbecia. Oczywiście, najpierw Rojm zaczął pełznąć ku dawno niewidzianemu tatusiowi, błyskając uśmiechem wszystkich dwudziestu zębów – dotychczas jedynie to różniło go od ludzkiego dziecka. Mimowolnie zachwyciłam się syneczkiem: czarnowłosy, niebieskooki, ani trochę nie podobny do mojego pierworodnego... i chwała bogom! On – to tylko on i nie potrzebne są zbyteczne porównania i wspomnienia. – Och, aleś ty się zrobił wielki! – Weres podniósł malucha na wyciągniętych rękach, pobujał na boki, a ten zapiszczał z zachwytu. – Nie widziałeś go zaledwie dwa tygodnie – przypomniałam z zazdrością. – Otóż to, całe dwa tygodnie! Bujda to, że dzieci już po paru dniach zapominają człowieka, który wyjechał. Albo po prostu Weres za każdym razem tak samo podobał się Rojmowi? Wstałam i rozejrzałam się dookoła, ale oprócz róż (już przywiędniętych), ubrania na krześle i torby z wzorzystą sprzączką pod nim, niczego nowego w pokoju nie zauważyłam. – Cóż, to wszystkie twoje rzeczy? – Pozostałe są w Szkole, przydzielono mi pokój w skrzydle dla nauczycieli. – Czarownik pstryknął palcami i kwiaty znowu podniosły główki. – Ksander poprosił, żebym poprowadził wykłady z magii praktycznej. Nawiasem mówiąc, to i ciebie zapraszał. – W charakterze poglądowej pomocy naukowej? – spytałam sarkastycznie. – Wygląda na to, że nie. – Podrapawszy się w koniuszek nosa, poważnie odpowiedział Weres. – Wydaje mi się, że ma do ciebie jakąś sprawę. Z zainteresowaniem rozejrzałam się dookoła. – A dokładniej?

– Nie wiem, spieszył się na egzamin i zamieniliśmy zaledwie parę słów. Zobaczę – spytam. – Od kiedy zaczynasz? – Od jutra. Stłumiłam zawiedzione westchnienie. A niech to, a tak się rozmarzyłam... – To tylko do obiadu – dodał pośpiesznie czarownik. – No i kilka nocnych zajęć praktycznych. – Niech będzie, nie usprawiedliwiaj się. Ale dzisiaj u mnie? – Jeśli nie wypędzisz. – Uśmiechnął się Weres z pewnością karalucha, którego można się pozbyć tylko razem z domem. – W takim razie posiedź z dzieckiem, a ja, póki co, schodzę na rynek. – Ucieszyłam się, otwierając szeroko szafę. – Bo Larrina groziła, że ucieknie gdzieś z samego rana, a w mojej spiżarni pusto. – Nie ucieknie, a uda się wykonać tajne i bardzo ważne zadanie… na polecenie władczyni Jesionowego Grodu. – Z naciskiem poprawiła driada. Kiedy «państwowe sprawy» rzuciły Larrinę do Starminu, zamieszkała u mnie, otwarcie oświadczając, że żal jej tracić pieniądze na karczmę. Równie bezwstydnie zaprzęgłam ją do domowych obowiązków i wszyscy byli szczęśliwi. – A co ten tam, przy płocie, strach na wróble wyprawia? Duszny, letni poranek już zlizał z trawy rosę, w zamian wytopiwszy ją z purpurowej łysiny wahającego się przed furtką człowieka. Mężczyźnie było pod czterdziestkę, luksusowa kamizelka niemalże pękała na okrąglutkim brzuszku, spod pachy sterczały przybrane kokardkami róże. Ze skrytą złośliwością zauważyłam, że moje są ładniejsze. Driada wychyliła się z okna po pas i posłała «zadaniu» pocałunek w powietrzu. – Bądź co bądź Szel, na mnie już pora! – Zaczęła się śpieszyć driada, wyfruwając z pokoju. Rozwalony na łóżku czarownik z błogim spokojem obserwował jak się ubieram. Rojm w skupieniu próbował zedrzeć mu z palca jeden z pierścieni. Wiedziałam,

że zwyczajnych ozdób Weres nie nosi, a skoro tak spokojnie pozwalał synowi bawić się amuletami – łatwo wybuchających wśród nich nie było. – Za pół godziny go nakarmisz, dobrze? – Uhm. – Nad dłonią czarodzieja zatrzepotał skrzydełkami iluzoryczny motyl. Rojm ze zdumieniem rozchylił usta i spróbował uchwycić go obiema rączkami. – I mleka dasz. – Uhm. – Podgrzanego, a nie prosto z dzbanka! – Uhm. – I uważaj, żeby do schodów nie podpełzał! – Uhm. – I w ogóle, oka z niego nie spuszczaj! – Uhm. – Ejże, słuchasz mnie chociaż czy nie? – Co?.. – Motyl rozpłynął się w iskrzący obłoczek. – Idź, idź, wszystko będzie w porządku. Z powątpiewaniem pokiwałam głową. W swoim mniemaniu, Weres doskonale dawał sobie radę z niemowlęciem, w moim – miał po prostu nadzwyczajnego farta. Poza tym, podejrzewałam, że zwracane mi bez śladu siniaków dziecko zawdzięczam nie czujnej pieczy, a uzdrowicielskim zdolnościom tatusia. Tym niemniej wyleciałam z domu jak na skrzydłach, ledwie powstrzymawszy się, żeby nie przeskoczyć wszystkich siedmiu schodków ganku. Pomachałam ręką tyłkowi sąsiadki, przyjaźnie sterczącemu z grządki z marchewką (jak zdążyłam się już nie jeden raz przekonać oczy na nim były, i to jeszcze jakie!). Baba wyprostowała się, potarła krzyż i kwaśno się przywitała. Zdaje się, że byłam jej solą w oku: niezamężna, z dzieckiem, przy tym atrakcyjna, niezależna i do tego jeszcze arcymaga w jakiś sposób zdążyłam zagarnąć! Oczywiście, sąsiadce było daleko do babki Szaliski: ta plotkowała wyłącznie bezinteresownie, z miłości do sztuki, ale ryzykiem byłoby nie trzymać się przed nią na baczności. Tak było dla mnie bezpieczniej.

Ruda dogoniła mnie już przy furtce i pierwsza wyskoczyła na ulicę, nie czekając, aż odchylę haczyk. Wielki pies, znienacka przeskakujący nad płotem i lądujący z donośnym «Bammm!» na drewnianym bruku, przypadkowym przechodniom z jakiegoś powodu się nie podobał, co kosztowało mnie już tuzin kładni – nie licząc nalewki z serdecznika, którą dołączałam do każdej monety. Okrągłą dobę trzymać psinę na łańcuchu było mi szkoda i pocieszałam się nadzieją, że z wiekiem pies się ustatkuje. «Albo zrobi się jeszcze większy – pomyślałam ponuro. – A wtedy wrażliwych nieboraków przyjdzie nie poić, a cichaczem zaciągać na tylne podwórze i zakopywać koło ustępu, żeby zapach zabijał». – Ruda! Psina w biegu pomerdała ogonem, pokazując, że przyjęła moją krytykę do wiadomości. Bardziej oryginalne imiona do niej nie lgnęły, chociaż przejrzeliśmy kilka tuzinów. Najdłużej utrzymała się zaproponowana przez Weresa Gszycha, póki znajomy troll, uśmiechając się od ucha do ucha, nie objaśnił mi, co oznacza to słowo i pies znowu stał się po prostu Rudą. Za pierwszym zakrętem drewniany bruk zmienił się w kamienny. Słońce jeszcze nie zdążyło zwinąć rozesłanych obok domów cieni, więc od brukowców przyjemnie ciągnęło chłodkiem. Długo nie chciałam przeprowadzić się do Starminu, ale Weres miał rację: po wojnie w małych miasteczkach, a zwłaszcza wioseczkach na uboczu, było niespokojnie. Gdyby chodziło tylko o szabrowników albo ukrywających się przed Konwentem czarowników- renegatów, ale to ząbiaków dotychczas w żaden sposób nie zdołano wyłapać – słuchy o nich przychodziły to z północy, to z południa. I to takie, że chciało się nie tylko zamknąć w piwnicy, ale i zagrzebać się tam w beczce z kiszoną kapustą. Patrole magów bojowych, liczące po pięciu, sześciu ludzi, ustawicznie przeczesywały lasy, jednakże stwory te były cwane i na myśliwych same leźć nie chciały. Za to potrafiły cierpliwie czekać, aż któryś z myśliwych straci czujność... i nie na próżno. Niekiedy nie widziałam Weresa z miesiąc i zaczynałam nie na żarty się martwić – do czego, rozumie się, nigdy się nie przyznawałam. Na samym początku, kiedy dopiero co skończyłam wymiatać śmieci z kątów, czarownik jakby mimochodem zapytał, ile potrzebuję na utrzymanie. Naturalnie, z miejsca wyszczerzyłam zęby i dumnie oświadczyłam, że to go nie dotyczy. Mężczyzna filozoficznie wzruszył ramionami i schował sakiewkę, nawet nie próbując się spierać, co mnie nieco zaskoczyło, a nawet dotknęło. Mimo wszystko jest ojcem Rojma, chociaż uparcie twierdzę, że to była tylko moja decyzja i czarownik nie jest nam nic winny...

Rozwiązanie zagadki nastąpiło po trzech dniach, kiedy Weres wyjechał z miasta: każdego ranka przed naszymi drzwiami zaczęły pojawiać się: a to gomółka sera, troskliwie zawinięta w ściereczkę, a to kółko kiełbasy albo kosz jabłek. Okazało się, że podły czarownik cichaczem pracował w okolicy, biorąc zapłatę w naturze i dogadując się z gospodarzami, gdzie ją mają przynieść. I tak się już utarło. Gderałam zażenowana, zaś Weres tylko się uśmiechał, bowiem do jego powrotu całe dobro było już zjedzone albo przynajmniej nadgryzione i do ostentacyjnego zwrotu się nie nadawało. W ogóle, wszystko było takie doskonałe, że zaczynałam się już niepokoić: czym przyjdzie mi zapłacić losowi za tak szczodry kredyt? Zamyślona i pogrążona we wspomnieniach jakoś niepostrzeżenie doszłam do centrum miasta, skąd było już widać iglice Szkoły Czarodziejów. Rynek był tuż pod nosem, wystarczyło przejść koło bezimiennej gospody i dalej w górę. O poranku z tej drogi mało kto korzystał – zbyt strome wejście – natomiast w porze obiadowej nie można tu było się przecisnąć pomiędzy wracającymi z targowiska ludźmi. Gospoda, odbudowana i otwarta zaledwie miesiąc temu, była jeszcze nieczynna. Na przystawionej do ściany drabinie niebezpiecznie kołysał się Beznik – chude, łysowate i dobroduszne chłopisko – własnoręcznie, jak to miał w zwyczaju, odnawiając szyld nad wejściem. Bywalcy, dusząc się ze śmiechu, z przyjemnością opowiadali tę żałosną historię wszystkim, którzy chcieli słuchać. Karczmarz, na jego nieszczęście, miał artystyczny smak, więc żaden z miejscowych pacykarzy nie potrafił mu dogodzić. Wtedy Beznik zdecydował się sam napaćkać «oblicze gospody». Rezultat okazał się powalający: na subtelnie brązowym pagórku siedziało trzech mężczyzn, cierpiących na chronicznego zeza połączonego z okropnym kacem, między nimi wyłaniał się z ziemi ni to zielony wąż, ni to rozłożysta konopia. Przejść koło gospody, nie przeżegnawszy się znakiem krzyża, udawało się tylko nekromantom, widującym nie takie rzeczy (choćby i nieczęsto). Zresztą, złośliwy chichot konkurencji szybko zmienił się w dziką zazdrość – ludzie walili drzwiami i oknami do gospody, ciekawi, cóż tu podają, skoro nawet szyld tak rozebrało. Kiedy już nawiązałam z karczmarzem przyjacielskie stosunki, delikatnie zauważyłam, że przedstawieni na rysunku bogowie są w stanie zamroczenia alkoholowego. Pozostawało mieć nadzieję, że «modele» nigdy tu nie zajrzą – piwo w gospodzie było smaczne i jej strata z powodu błyskawicy lub potopu nikomu nie była na rękę.

– Ach ty zara... o, dziękuję! – Beznik z ulgą wypuścił powietrze i odebrał z moich rąk upuszczone wiaderko. Gdyby obok przechodził ktokolwiek tylko ociupinę mniej szybki – zezowatych typów zrobiłoby się o jednego więcej. Zamierzałam dobrodusznie odrzec «nie ma za co!», jednakże łyknęłam gorącego letniego powietrza i rozmyśliłam się. – A piana na tym «dziękuję» będzie? – No pewnie – zapewnił karczmarz, wracając do natchnionej bazgraniny. – Wstąp w drodze powrotnej, naleję z górką. – Nazwy jeszcze nie wymyśliłeś? – zainteresowałam się życzliwie, patrząc na pozostawione dla run miejsce. Beznik z przygnębieniem pokiwał głową i znowu upuścił wiaderko. – Może, coś wzniosłego? W rodzaju «Odurzające jadło»? – zaproponował, przekonawszy się, że i tym razem nie pokpiłam sprawy. – Nie? Hm, po mojemu też jakoś nie bardzo... No, dobrze, samo z czasem przyjdzie! Taktownie przemilczałam, że wśród stałych gości gospody już od bardzo dawna krąży bite pięć nazw, ale Beznikowi one chyba się nie spodobają. Najdelikatniej z nich brzmiącą było «Trzech przygłupów». Zwróciwszy wiadro, pożegnałam się i poszłam dalej. Ruda pędziła dookoła jak strzała wystrzelona z kuszy ze sprężyną zamiast drzewca, wpychając nos we wszystkie kąty i szpary. Za to obok bramy na rynek stuliła uszy i jakby przylepiła się do mojej nogi. Przy wejściu uwiązany był wielki buhaj, odprowadzający wszystkich ciężkim spojrzeniem. Właściciel zwierzęcia, nasunąwszy aż na nos pleciony kapelusz, drzemał w cieniu pod ścianą, zostawiając bydłokradom, jeżeli takowi durnie się znajdą, wyplątywanie się z opresji na własną rękę. Nie mogąc się powstrzymać, najpierw udałam się do straganów zielarzy i około godziny w upojeniu grzebałam w «wilczym sianie», jak raczył żartować Weres. Sam czarownik wolał kupować gotowe specyfiki, a jeśli już sporządzał coś wyjątkowego, to z książką w ręce, co minutę: parząc palce, rozsypując coś i przeplatając zaklęcia trollimi przekleństwami. Ponieważ korzystał z mieszanych, magiczno-ziołowych eliksirów, mało w czym mogłam mu pomóc – chyba że w przeklinaniu. Ale cyrulik, u którego teraz pracowałam, na pewno ucieszy się z tego oto cudownego korzonka leśnej aspiery... i świeżuteńkiej mandragory, nasza akurat się skończyła... Medyk płacił dobrze, stosunki

mieliśmy przyjacielskie, a poszwendania się dodatkowo po targu z ziołami nigdy nie odmawiałam. Wreszcie zreflektowałam się, że na obiad będziemy mieli jeno zioła i zmusiłam się, żeby przejść do stoiska z warzywami. Ruda ożywiła się: w poniewierającej się pod straganami zgniliźnie zamieszkiwało mnóstwo szczurów. Polować na nie, ze szczekaniem rozciągać odpadki – okrutna właścicielka z jakiegoś powodu zabraniała, ale węszyć, wsunąwszy nos jak najgłębiej w szparę, też było ciekawie! Gdy pytałam o cenę wczesnej marchewki, sprzedawanej nie na wagę, a w pęczkach po dwanaście sztuk, zauważyłam trzech nieśpiesznie idących wzdłuż straganów magów. Czepliwe spojrzenia ślizgały się po towarach, po twarzach sprzedawców i kupujących. Poczułam się nieswojo. Naturalnie, nie da się rozpoznać wilkołaka na oko. Poza tym miałam w kieszeni poświadczony przez Ksandra glejt, że jego «okazicielka jest honorowym mieszkańcem Starminu i nietykalną osobą/pyskiem w obu postaciach», ale przemóc dawnej, żeby nie powiedzieć dosadniej, wrogości do magów-praktyków – nie udało mi się. Potem rozpoznałam w jednym z nich Katissę Łabską i trochę się uspokoiłam. Wysoka, chuda, ubrana i ostrzyżona po męsku magiczka wiedziała, kim jestem. Co ona w związku z tym myślała, nie miałam pojęcia, ale Weres i Ksander darzyli ją zaufaniem. – Myszkują i myszkują – zaszemrała z niezadowoleniem handlarka, z wprawą skręcając kolejny pęczek. – Wszystkich klientów spłoszyli... – A co się stało? – Mówią, że nekromantę jakiegoś łapią. – Skrzywiła się. – Z tych, rzepa- gadów... – Renegatów? – Aha – potwierdziła kobieta. – Tych, którzy wojnę wszczęli i przegrali. A jeden, w żywe oczy swojaka udawał, nawet do patrolu magów poszedł ząbiaki łapać. Trzy razy zdążył schodzić w knieję, zanim ichni Konwent spostrzegł: sze cosik małowato ich stamtąd wraca, zawsze ten sam i jeden szczęśliwiec... Otóż i szukają go już drugi tydzień, a dzisiaj w nocy niby widziano go w mieście. To jak, kupujesz? Jak weźmiesz dwa pęczki – odstąpię za pięć miedziaków!

Znów zaczęło ssać mnie w dołku. Weres poszedł na kolejną wyprawę akurat dwa tygodnie temu... wrócił tej nocy, potajemnie, z na wpół pustą torbą... parę razy w ciągu minionego roku tracił cały patrol i opowiadać o tym za bardzo nie lubił... a po nim wszystkiego można się spodziewać, w tym i kłamstwa, żebym się nie denerwowała! Nie mogłam sobie wyobrazić, żeby Weres wplątał się w coś podobnego, ale dawno już rozczarowała mnie sprawiedliwość Konwentu – nie znajdą winnego, to wyznaczą. – Szelena! O żesz zaraza, a niemal już uwierzyłam, że mnie miną. – Przypadkiem nie wiesz, gdzie jest Weres? – Roztargniona magiczka wzięła ze straganu marchewkę, nadgryzła i zachrupała. Baba z niezadowolenia aż zasapała, ale przemilczała. – No... e... a co? – Od wczoraj go szukam, porozmawiać chciałam. – Twarz Katissy była okrutnie ponura, jakby ściśnięte w ręce warzywo jakimś sposobem przypominało magiczce jej najgorszego wroga. – Po co? – Cofnęłam się. Ruda, wyczuwając mój nastrój, gniewnie zawarczała na magiczkę. Ta przestała żuć, wbijając w nas obie otępiałe spojrzenie. – Ksander ustawił nam jutro wykłady jeden po drugim, chciałam się zamienić – niechby jego był pierwszy, co? Boję się, że zaśpię, tej nocy zaczynam szabas z szaszłykami. – A-a... – Z nerwowym śmiechem wyciągnęłam z wypatroszonego przez Katissę pęczka jeszcze jedną marchewkę, magiczka wzięła trzecią. Od spurpurowiałej handlarki doleciało do nas coś w rodzaju zduszonego rechotu – widocznie to odezwała się dławiąca ją ropucha. – Dobrze, przekażę mu. Myślę, że nie będzie miał nic przeciwko. – Czarownik, który kładł się spać, jak i ja, grubo po północy, wstawał o wiele wcześniej, woląc zdrzemnąć się po obiedzie. Dla maga-praktyka jest to najspokojniejsza godzina w ciągu doby. – Po prostu życie mi uratowałaś! – Ucieszyła się magiczka. – Będę ci dłużna. A, i powiedz mu, żeby miał się na baczności: po Starminie błąka się Rimar Zabłotny. – A kto to?

– A taki jeden... – Katissa ponuro splunęła ogonkiem marchewki. – Jeden nieprzyjemny typ. Weres będzie wiedział. Magiczka kiwnęła głową na pożegnanie i poszła dogonić kolegów. Przełożyłam koszyk do drugiej ręki i przeżegnałam się od serca. Do bogów odnosiłam się sceptycznie, ale, o dziwo, wyuczony w dzieciństwie gest miał uspokajającą moc. Marchewkę wypadało kupić, w przeciwnym razie reszta pęczka znalazłaby się u mnie, bynajmniej nie w koszyku. Straganiarka z pogardliwym prychnięciem zsypywała miedziaki do kieszeni: znajomi magów, a do tego jeszcze takich żarłocznych, nie wzbudzali jej sympatii. Nastrój jednak mi się zepsuł i, przebiegłszy szybciutko po pozostałych straganach, pospieszyłam do domu – upewnić się, że tam wszystko w porządku. * * * Weres błyskotliwie wywiązał się z postawionego przed nim zadania, podchodząc do sprawy twórczo. Pośrodku pokoju zastałam nakreślony, z powtykanymi i palącymi się świecami, pentagram, w centrum którego zasiadało na garnku nasze ukochane dzieciątko, śliniąc jakiś amulet. W domu, pomimo pootwieranych wszędzie okien, śmierdziało przypaloną kaszą. Sam czarownik siedział przy stole, obłożywszy się wytrząśniętymi z torby książkami i jak urzeczony kreślił coś na zwoju, ledwie nadążając maczać pióro w kałamarzu. Na mój widok obaj drgnęli i zaczęli się uśmiechać. Znacząco pociągnęłam nosem, a speszony Weres zaczął się tłumaczyć, że niby «eksperymentalną próbkę» zjadł sam, a druga wyszła bardziej udana – przynajmniej z pozoru. – A co to takiego?! – Podeszłam do dziecka, ale nie zdążyłam się schylić, jak mnie rąbnęło przez pierś niewidoczną poduszką, odrzucając do tyłu. Rojm zaśmiał się dźwięcznie i zaczął podskakiwać na garnku, brzęcząc nim po podłodze. – Ach to... – Weres pochylił się i, pośliniwszy palce, zagasił najbliższą świecę. Pozostałe, w tej samej chwili, zgasły same, a linie, na pierwszy rzut oka nakreślone kredą, zaczęły powoli znikać. Szaleńczo pokręciwszy głową, wrzasnęłam z frustracji, niedwuznacznie dając czarownikowi do zrozumienia, że podobne wyjaśnienie mnie nie urządza.

– To tylko krąg ochronny przed pomroką. – Zaczął szybko usprawiedliwiać się Weres. – Sama prosiłaś o przypilnowanie, żeby nigdzie nie lazł! – Przypilnować, a nie odprawiać nad synem zaklęcia! – A jaka to różnica? – szczerze zdziwił się Weres. Męska logika była prosta i nienaganna – powierzone mu dziecko, sztuk jedno, zostało zwrócone matce żywe – czego jeszcze chce od niego ta dziwna kobieta? Prychnąwszy z pogardą, wstałam i wreszcie pochwyciłam syna na ręce. Oswobodzony jeniec, wdzięcznie wyrżnął mnie amuletem w czoło, a na próbę odebrania tego świństwa wybuchnął ogłuszającym bekiem. – Czym się zajmujesz? – Podeszłam do stołu, ale mimo wszystko niczego nie zdołałam odczytać. Leżąca przed czarownikiem kartka wyglądała tak, jakby po niej dreptał pijany wróbel. – Ułożyłem plan zajęć. Wepchnęli mi jednocześnie trzy roczniki: drugi, szósty i ósmy. – Weres popatrzył z upodobaniem na swoją pracę i poprawił ogonek jednej z run, a ta od razu zaczęła w równym stopniu przypominać dwójkę – co i siódemkę. – Ach tak, prawda, prawie bym zapomniała – zreflektowałam się. – Katissa prosiła, żebyś się z nią zamienił. Mężczyzna zgodnie skinął głową. – Bardzo dobrze, akurat zdążę odetchnąć przed następnym wykładem. – I jeszcze przed jakimś Rimarem ostrzegała, szukali go dzisiaj na rynku. Weres kontynuował pisanie, ale w zalanym słońcem pokoju nagle zrobiło się zimno. Kiedy skończył się atrament i piórko zaskrzypiało po pergaminie, czarownik w zamyśleniu pokręcił nim w palcach i zaproponował: – Szel, przeprowadźmy się na tydzień do Szkoły? – Po co?! – Zmieszałam się. Tam nawet ludzie nie za bardzo chcą się pchać, a już wilkołaki... Dziękuję, postoję! – Dlatego, że podczas wykładów chciałbym myśleć o magii praktycznej, a nie martwić się o ciebie i Rojma. – Zawahawszy się, wyznał Weres. – Dzieli nas z Rimarem pewna… różnica zdań. A w Starminie zbyt wielu wie, gdzie i z kim żyję.

Ciężko westchnęłam: – Co jak co, ale to, że Rojm znajdzie się w niebezpieczeństwie przez to, że jest twoim, a nie moim, synem, do głowy mi nie przyszło. – Żałujesz swojego wyboru? – Czarownik powiedział to niby żartem, ale zrozumiałam, że moje słowa go poruszyły. – Żałuję. – Zgodziłam się, sadzając syneczka ojcu na kolanach, żeby bez przeszkód rozpakować koszyk z produktami. – Trzeba było kupić paszteciki z kapustą, a nie z podrobami... Weres, nie pleć bzdur. A komu innemu mogłabym powiedzieć: «I tak, w porównaniu z tobą, jestem łagodna jak owieczka»! Mężczyzna uśmiechnął się i pocałował malca w czubek głowy, ale problem nie zniknął. – A on co, rzeczywiście tak niebezpieczny? – zaczęłam się dopytywać. – Rimar to dobry mag – powiedział wymijająco czarownik. – Lepszy od ciebie? – Zależy w czym. On jest w jednej czwartej elfem i ciemna nekromancja przychodzi mu łatwiej. – A bywa jasna? – zdziwiłam się. – Nie, tylko zwykła i ciemna. – Weres skrzywił się: Rojm zdzielił amuletem i jego. – Tej drugiej przeważnie zabraniano stosować, ale rozsądny nekromanta, rozumie się, powinien się w niej orientować. To obrzędy na cudzej krwi, tworzenie zombi ze świeżo zamordowanego człowieka, wróżby z wnętrzności umierającego... – Czarownik sięgnął ręką po pasztecik i wgryzł się w niego z apetytem. – I ty to wszystko umiesz?! – Naprawdę chcesz to wiedzieć? – Nie – zgodziłam się. – A czym żeś się z tym Rimarem nie podzielił? – To ja naprowadziłem na niego Konwent – wyznał Weres niechętnie. – Niestety, już po tym, jak spróbowałem poradzić sobie z nim w pojedynkę. O, marcheweczka!..

Zdaje się, że zajęcia z magii wywoływały u czarodziejów ostry niedobór marchwi – nieszczęsnemu pęczkowi niepisane było dożyć do kapuśniaku. – Dałeś mu uciec? – Szybciej on mi. – Teraz, wyrazem twarzy, Weres zadziwiająco przypominał Katissę, pochłoniętą tymi samymi myślami i warzywami. Nic dziwnego, że magowie zaczęli po trzech chodzić! – Była noc, las, obrzuciliśmy się bojowymi zaklęciami i rozbiegliśmy. Ale wygnieciona na polanie do ostatniego źdźbła trawa jakoś mi się rankiem nie spodobała... Zaczął mi się udzielać jego niepokój, jednakże ciągnąć małego dziecka do Szkoły, tak samo jak i wcześniej, nie chciało mi się – kto wie, jak wpłynie na niego bliskie sąsiedztwo takiej ilości magów? Przy czym, wnioskując z opowieści Weresa, podstawowe niebezpieczeństwo stanowili nie mistrzowie, którzy przynajmniej kontrolowali swoją moc, lecz adepci, których podstawowym celem, wydawałoby się, powinno być wyuczenie się na czarodziejów, a nie zrównanie Szkoły z ziemią. I do tego jeszcze, razem z Rojmem trzeba będzie wieźć masę rzeczy: ubranka, pieluszki, zabawki, łóżeczko... I jak tam będę mu gotować, prać? A i gdzie suszyć – naciągnąć sznury w gabinecie Ksandra?! Tu mi chociaż driada czasem pomaga... – Można Resta poprosić – zaproponował Weres niepewnie. Wyobraziłam sobie jeszcze jeden pentagram, tylko wykoślawiony. Czarownik spojrzał na moją skrzywioną minę i domyślił się, że to chybiony pomysł. Po schodkach ganku jak gdyby zaszeleściło coś dębową gałązką i dołączyła do nas Larrina – bosa, z potarganymi włosami i tak wyzywająco wypiętym dekoltem, że żaden biust nie zapewniłby takiego efektu. I do tego jeszcze, coś tam u niej szeleściło. Sądząc po zadowolonej minie driady, tajne zadanie zostało z powodzeniem wykonane. – Co się stało? – zainteresowała się, migiem wyczuwając unoszące się w powietrzu napięcie. Wyjaśniłam. Weres nie przerywał, ale uważnie słuchał, gotowy, jak tylko nadarzy się sposobność, poprawić coś lub dodać. Larrina odniosła się do złej nowiny zdecydowanie spokojniej. – No to jedź do Szkoły, a ja zabiorę malucha do Jesionowego Grodu teleportem – zaproponowała. – Władczyni już dawno prosi was do siebie w gościnę, ma

wnuczkę, w sam raz rówieśnicę Rojma, wychowuje ją. Będzie miał się z kim pobawić, a i nasze dziewczynki wpadną w zachwyt – on jest taki rozkoszny! – Ale... nie mogę tak po prostu... – Pogubiłam się. – A kiedy się teleportujesz? Driada poszperała po omacku w torebce, wyciągnęła stamtąd coś, co przypominało pędzelek do pudru, złamała to na pół, rzuciła pod nogi i beztrosko oznajmiła: – Za trzy minuty. – Nie, to nie przejdzie – oburzyłam się. – Potrzebuję przynajmniej kilku godzin na przygotowania do drogi! I tyle samo na zastanowienie się. – Wybacz, Szel, ja i samej sobie bym ich nie odmówiła. – Larrina klapnęła na kolana przed stołem i wyciągnęła spod niego zawczasu przygotowaną torbę podróżną. Weres ledwie nogi z niej zdążył zabrać. – A kto cię goni? – Ach ty, perfidna kreaturo! – zagrzmiało z ulicy. – Podły nieludziu! Rzuciłam się do okna, następnie, już ostrożnie, wyjrzałam zza framugi. Do furtki, potykając się w niezasznurowanych butach, zbliżał się znajomy, łysy mężczyzna, tylko jeszcze bardziej purpurowy, bez kamizelki i ze złożonym podwójnie pasem zamiast bukietu. Tyłek sąsiadki zastygł, niczym znak zapytania, chciwie przysłuchując się zaczynającemu się skandalowi. – Podłe babsko! Szachrajka! Natychmiast zwróć moje papiery! Driada z uczuciem wygładziła szeleszczący dekolt. Od szczątków «pędzelka» zaczęło rozpełzać się lodowate, zielone światło. Magowie Jesionowego Grodu pracowali szybko i dokładnie, otwierając teleport zgodnie z aktywowanym sygnałem; nie na próżno wspólna elfio-driadowa służba wywiadowcza była uważana za najlepszą na świecie. – Co mu zabrałaś? – Nic. – Larrina niewinnie zatrzepotała rzęsami. – Nic takiego, co mogłoby leżeć pod poduszką u uczciwego pomocnika ministra. Poza tym, byłam tak uprzejma, że zrobiłam kopię, zostawiwszy mu oryginał. A ty będziesz przygotowywać się do drogi? Zresztą, Toressa na pewno ma wszystko, co niezbędne.

– A z nim co mamy zrobić? – Wskazałam palcem na okno, które lekko kołysało skrzydłami w takt krzyków. Odpowiedzieć Larrina nie zdążyła: z podwórza po kolei dobiegło «Wrrr-hał-hał- hał!», «Bammm!», «Aaaa!», «Buch!» i zrobiło się cicho. – Leży – stwierdził filozoficznie Weres, spojrzawszy za parapet. – Gszycha, na miejsce! Ruda przestała obwąchiwać rozpłaszczone trofeum i podkuliwszy ogon, czmychnęła pod ganek. – Prosiłam, żebyś tak jej nie nazywał – przypomniałam nerwowo. – A według mnie, to bardzo wygodne – jednocześnie można zawołać i zrugać. – A jeżeli zajdzie potrzeba tylko zawołać? – Jakoś nie przypominam sobie takich przypadków – uczciwie powiedział czarownik. Zielona kałuża przybrała idealnie kwadratową formę i zapieniła się słupem światła. Driada zarzuciła torbę na ramię i niecierpliwie obejrzała się na mnie. Wciąż jeszcze się wahałam. Wówczas Weres wstał i bez słów oddał dziecko Larrinie. Ta wygodniej umieściła je na biodrze, frywolnie pomachała na pożegnanie i zrobiła krok naprzód, zniknąwszy w jaskrawym rozbłysku. Czarownik z przyzwyczajenia się odwrócił, a ja na minutę oślepłam, a kiedy mrugnęłam, na podłodze nie został nawet odłamek sygnału. I wtedy do mnie dotarło, co narobiliśmy. Jeszcze nigdy nie rozstawałam się z Rojmem na dłużej niż kilka godzin. Podczas gdy inne matki beztrosko sadzały maluchy w odgrodzonym kącie, dawały im parę zabawek i szły pielić ogród, ja bałam się spuścić go z oczu na minutę, ciągnąc ze sobą z pokoju do pokoju, a w pracy wsadzając do kosza obok swojego stołu. «Co, pierwszy?» – pewnego razu dobrodusznie zainteresował się mój gospodarz-medyk. «Nie, drugi». «Dlaczego więc tak się nad nim trzęsiesz?» – zdziwił się. «Dlatego właśnie się trzęsę» – odpowiedziałam sucho. Medyk ze zmieszaniem odkaszlnął i więcej ze mnie nie żartował. Zarzuciłam nawet nocne wycieczki, rozluźniając się tylko podczas przyjazdów Weresa albo Larriny – driady uwielbiają małe dzieci i doskonale dają sobie z nimi radę. – Szel, wszystko będzie dobrze. – Weres objął mnie, a ja wtuliłam się w niego, jak w niewzruszony mur. – Bezpieczniejszego miejsca od Jesionowego Grodu

nie ma, a i powietrze jest tam czystsze od miejskiego. Wyobraź sobie, że po prostu wysłałaś malucha, żeby pobył u krewnych. – Wiem – odezwałam się żałośnie. – Ale mimo wszystko jest mi źle... Od ulicy doszedł przeciągły, przenikliwie męczeński jęk. – Nie tobie jednej – chrząknął czarownik, bez szczególnego współczucia spoglądając w okno. – Idźże już, sprawdź co z nim. – Wzięłam się w garść i oswobodziłam. – Pójdę spakować rzeczy, teraz nic mnie tu już nie trzyma... I nie jestem teraz w stanie wysłuchiwać jakiejkolwiek krytyki. – Zaraz – obiecał Weres, chowając do torby książki i pergamin. – Nakapać serdecznika? – Z przyzwyczajenia sięgnęłam do półki z ziołami. – Po co? Ani trochę się nie denerwuję – ze zdziwieniem odezwał się czarownik i wyszedł. * * * Szkoła Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa znajdowała się na skraju miasta (na urzędowych mapach rysowano ją nawet nieco z boku – prawdopodobnie, żeby nie wystraszyć przedwcześnie gości przybywających do stolicy). Zza wysokiego, kamiennego ogrodzenia wystawało kilka iglic, nad jedną z nich świeciła wielka biała kula, z drugiej zwisała belorska flaga, a nad trzecią – swobodnie rozwiewały się spodnie, symbolizujące triumf magii nad zdrowym rozsądkiem adeptów. Gszy... Ruda, która na wszelki wypadek została wzięta na smycz, zamerdała ogonem i zaszczekała radośnie. Wzdłuż szkolnego muru, szedł ku nam Ksander – szybkim, zamaszystym, rozpoznawalnym z dala krokiem. Również nas zauważył i zatrzymawszy się koło bramy, skinął głową na powitanie. Czekał. Ale podejść i przywitać się nie zdążyliśmy. Wyprzedził nas tłum mężczyzn, na oko – chłopów z podmiejskiej wioseczki, maszerujących drogą z takim groźnym wyglądem, jak gdyby nieśli w rękach wycelowany w szkolną bramę taran.

Ksander, który wystąpił w roli przeoczonego przed murem fortecznym żołnierza, poczuł się nieswojo i zamarł z ręką uniesioną nad pierścieniem do bramy. W ostatniej chwili, kiedy już myślałam, że rozniosą arcymaga razem ze skrzydłami wrót, wieśniacy również się zatrzymali. – E-e-e, to wyście tutaj najważniejszy? – groźnie zapytał ich przywódca. – Można powiedzieć, że tak – uprzejmie zgodził się Mistrz. Weres opowiadał, że po odejściu poprzedniego dyrektora na emeryturę, Konwent w żaden sposób nie jest w stanie ustalić, kogo wyznaczyć na tę honorową posadę i czasowo zajmuje ją Ksander – jedyny, któremu ona nie jest wcale do szczęścia potrzebna. Przez taką chmarę adeptów, nie może wyjechać nawet na jeden dzień, musi pilnować i pilnować! I tak przez pięćdziesiąt lat, aż pragnienie wielkich czynów zmieni się w ból krzyża... – A, dyć to wyście są odpowiedzialni! – złośliwie ucieszył się wieśniak. Pozostali podeszli bliżej i utkwili wzrok w arcymagu, jak pszczoły w zaglądającym do dziupli niedźwiedziu. Mistrz uniósł brwi w zapytaniu. – Ten tamój, wasz smok. – Chłop wskazał palcem na mur, nad którym unosiła się cienka smuga dymu; aromatu dużego zwierzęcia i siarki z niczym nie można było pomylić. – Przyjaciela naszego połknął! – Jak to?! – Zmieszał się arcymag. Smoka rzeczywiście czasami wypuszczano rozprostować skrzydła (a dokładniej, któż mu zabroni?). Nie raz go widziałam, jak bez pośpiechu, z godnością kreśli kręgi nad Starminem. Ale żeby wieśniaków żreć?! Jego przecież w Szkole selekcjonowaną baraniną karmią! – Kogo? – A tego tu! – Wieśniacy rozstąpili się, wypchnąwszy naprzód niepozornego chłopinę w wyświechtanej koszuli i podartych na kolanach spodniach. Zjedzony nieustannie trząsł się i oglądał za siebie. Jedynie potężne torsy łaknących sprawiedliwości mieszkańców z jego wsi przeszkadzały mu wziąć nogi za pas. – E-e-e... przecież on wydaje się być żywy? – Do reszty pogubił się Ksander. – Niby tak, dyć go smok wypluł!

– Prosssszę zsssauważżżyć! – Nad parkanem uniosła się głowa dorodnego jaszczura z guzowatymi, rogowymi płytkami i wysokim grzebieniem. – Gdybym rzeczywissście kogokolwiek połknął, bym go najpierw przesssżuł! Smok otwarcie się zgrywał. Mimo swoich rozmiarów, nie zdołałby połknąć człowieka w całości, a chłop, chociaż i wyglądał na przeżutego, to jednak nie do takiego stopnia. Petenci cofnęli się z bojaźliwym jęczeniem, ale, niestety, roszczeń nie zaniechali. – On? – Rzeczowo uściślił prowodyr. Zjedzony twierdząco wywrócił oczami i upadł zemdlony. – O! – Chłop oskarżycielsko wskazał «przyjaciela» palcem. Tłum zaszemrał jeszcze głośniej i gniewniej. – Całkiem człeka zamęczyli! Teraz na poprawę zdrowia i dwudziestu kładni będzie mu mało... – Ani jednego miedziaka nie dam! – przewidująco odciął się Ksander. – Mogę najwyżej pochować na koszt Szkoły. Chłopina raz dwa przyszedł do siebie i odpełzł, aby skryć się za plecami przyjaciół. – Tedy do króla pójdziem z suplikacjami! – zagroził główny oskarżyciel. Ksander na minutę zamknął oczy, licząc do dziesięciu, potem podniósł je na smoka, z zainteresowaniem oczekującego końca dyskusji i zaproponował: – Lewark, nie mógłbyś, w ramach eksperymentu, połknąć i wypluć któregokolwiek z tych zacnych mężów? Jeśli się uda, zapłacę dwadzieścia kładni pierwszemu poszkodowanemu, jeśli nie – połowę wdowie. Smok, drapieżne mrużąc oczy, utkwił wzrok w mieszkańcach wsi i wypuścił z każdego nozdrza po obłoczku dymu. – Leszy wie co – mruknął Ksander w ślad za wzbitymi chodakami tumanami kurzu i wreszcie przypomniał sobie o nas. – Dobry wieczór, kolego. Szelena, rad jestem, że cię widzę! – A co się stało? – zaniepokoiłam się. Nie zauważyłam, żeby Weres z mistrzem jakoś szczególnie się przyjaźnili, więc spotykając go czasami na mieście, uprzejmie się witałam i szłam dalej. A tak w ogóle, to podobny entuzjazm ze

strony magów denerwował mnie, bo zazwyczaj towarzyszył nieco innym słowom, w rodzaju: «Aha, wpadło się nikczemnemu stworzeniu!» – Cóż... – Ksander sięgnął do pierścienia na bramie i znów na próżno. Drzwi otworzyły się same i na arcymaga rzuciło się coś białego, niskiego i pulchnego, z rozpędu wczepiając się w kołnierz jego płaszcza. – Znowu! – krzyknęło żałośnie, trzęsąc zastępcą dyrektora jak młodą, ale głupio obradzającą jabłonią. – Cały płat słoniny, najświeższej, z kminkiem! Pięć łokci serdelków! Polędwica wieprzowa, ledwie co napoczęta! Proszę w końcu coś zrobić! – Właśnie to się zdarzyło – zakomunikował smutno Ksander, odczepiając od siebie szlochającą istotę, która okazała się być krasnoludem w kucharskim fartuchu i czapce, z wykrzywioną ze zgryzoty twarzą. – Ze szkolnej spiżarni giną produkty. – I podejrzewasz, że to raczej sprawka żołądków adeptów? – z poważną miną uściślił Weres. – Toż nie wykładowców przecież! – oburzył się dziekan. – Dlaczego? – A możesz sobie wyobrazić mnie albo Katissę Łabską parających się podobnym zajęciem? – Mogę – szczerze powiedział Weres, z trudem powstrzymując śmiech. – Mam bujną wyobraźnię. Ona z jednej strony parkanu, ty z drugiej, w ustalony sposób gwiżdżecie, przerzucacie worek – i ucie... Mistrz znacząco pogroził byłemu uczniowi palcem. Obecny kolega z grzeczności udał, że się przestraszył. – Czy naprawdę aż tak kiepsko ich żywicie? – zainteresowałam się przymilnie. – Tu nie karczma – powiedział ze złością Ksander. – Kasza, mączna polewka, ziemniaki... i niech za to dziękuję powiedzą. Po dwóch wojnach z rzędu prowiant zdrożał trzykrotnie, a skarbiec Konwentu zubożał pięciokrotnie, musieliśmy nawet tymczasowo zawiesić stypendia młodszym rocznikom. Starszy mag pomilczał i uszczypliwie dodał, patrząc wprost na Weresa: – Aczkolwiek adepci zawsze byli chętni szperać po kotłach.

Czarownik speszył się i przestał się wygłupiać. – A ile na raz ginie? – Mniej więcej jak na pięciu ludzi – doniósł kucharz, nieco się uspokoiwszy. – Gdybyż to z kotłów ginęło! O nie, ciągną mięso, kiełbasy, sery... Złapię gadziny – to ich samych na kotlety ubiję! – I co, każda noc taka skandaliczna? – Obrócił się do niego Weres. – Jak kiedy. To przez tydzień cicho, to przez parę dni z rzędu straty. Już więcej niż dwa miesiące to się ciągnie! – A gdyby tak tropiący kontur ustawić? – Nic z tego, to kuchnia – przypomniał Ksander. – Pomocnicze pomieszczenia są zabezpieczone przed magią, w przeciwnym razie w ogóle żadnego spokoju by nie było – młode talenty zaczęłyby chodzić prosto przez ściany. – A gdyby po prostu posiedzieć nockę, dwie w spiżarni? – Siedzieliśmy już. – Westchnął arcymag. – Cały tydzień, bez sensu. Weres, przez tą przeklętą Konfrontację zostało mi zaledwie jedenastu wykładowców na trzech wydziałach, jeśli zmuszę ich jeszcze do pilnowania spiżarni... a adeptów tam tylko wpuścić! – To znaczy, że skoro nie prowadzę wykładów, to mam w spiżarni siedzieć? – Obraziłam się. – Jak piesek w budce? – No co ty, Szelena! – Klasnął w dłonie Ksander. – Po prostu daj znać, jeśli zauważysz coś podejrzanego. – Dobrze, jeśli mnie przypili złupić szkolną spiżarnię i zobaczę tam kogoś jeszcze, bezwzględnie cię zawiadomię – obiecałam z uśmieszkiem. Kucharz żartu nie docenił i zasępił się. – Wybaczcie, Mistrzu. – Weres zwrócił się do zastępcy dyrektora, tytułując go zgodnie ze szkolnym przyzwyczajeniem. – Nie ma pan nic przeciwko, żeby Szelena pomieszkała tu z tydzień? Rimar, sami wiecie... Prosić o nocleg, zjawiwszy się pod drzwiami z dwoma mocno wypchanymi torbami, było szczytem bezczelności. Za to odmówić, zaskoczony znienacka, Ksander nie był w stanie.

– Oczywiście-oczywiście, żaden problem! A gdzie jest wasz... eee... kochane maleństwo? – zainteresował się (jak mi się wydało, wyłącznie z grzeczności i z niemałą obawą). – W Jesionowym Grodzie – zakomunikowałam ponuro. – Doskonale, dla niego to najlepsze miejsce! – Rozpromienił się mag, ale widząc, że nie podzielam jego zachwytu, a Weres na wszelki wypadek wbija się klinem między nas, spróbował zatrzeć gafę. – W sensie, teraz w mieście niebezpiecznie, postąpiliście bardzo mądrze... W czasie rozmowy zdążyliśmy dojść do Szkoły. Jedna ze szkolnych wież runęła podczas Konfrontacji i dotychczas nie została odbudowana, opleciona żółtym nalotem rusztowań, po których, niczym mrówki, uwijali się robotnicy. Podłoga w holu była usiana okruchami z wapienia, upstrzona zachodzącymi na siebie śladami. Obok wejścia, w zniszczonej część budynku, leżała hałda gruzu budowlanego, u podnóża której, z męczeńską miną, siedział staruszek-dozorca. Koło niego ciągle kręcili się robotnicy z taczkami, narzędziami i długimi belkami drewna, niwecząc wszelkie wysiłki zmierzające do utrzymania czystości i porządku. Do dyrektora natychmiast zachłannie wystartowało dwóch mężczyzn z naręczem zwojów i jedna gruba baba ze szczotką, ale spostrzegłszy, że jest on zajęty, wyczekująco stłoczyli się nieopodal. – Proszę, zachwycajcie się. – Ksander dumnie zatoczył ręką wkoło owej wątpliwej świetności. – Na parterze znajduje się kuchnia, stołówka i audytorium do zajęć praktycznych, na pierwszym – sale wykładowe, drugie i trzecie piętro to sypialnie, z prawej strony od schodów żeńskie, z lewej – męskie. W wieżach rozmieszczone są katedry badawcze, gdzie odbywają staż nasi aspiranci i dyplomanci. Zachodnia przydzielona została alchemikom, północna... – Mistrzu, ja doskonale wszystko pamiętam – przerwał mu Weres z uśmiechem. – Nawet za bardzo. Chodźmy Szel, nie będziemy odciągać miłościwego arcymaga od obowiązków dyrektora. Ksander odprowadził nas wzrokiem konającego legionisty, rzucanego sępom na żer. * * *

Przydzielony nam pokój był nieduży i skromnie urządzony: stół, para krzeseł, łóżko, szafa i kilka półek. Całkiem niedawno ktoś w nim mieszkał i z trudem powstrzymałam się przed pokusą oznaczenia kątów, żeby zatrzeć cudzy, drażniący zapach. Spać, nie słysząc obok oddechu dziecka, było nie do zniesienia. Kilkakrotnie budziłam się we łzach, cała się trzęsąc i przekonując siebie, że to tylko sen. Gdyby nie było przy mnie Weresa, prawdopodobnie poddałabym się, wstała i zapaliła świecę, woląc przywitać świt z książką, niż raz za razem zanurzać się w koszmarach z przeszłości. Ale budzić miarowo oddychającego mężczyznę było mi szkoda i tylko przytulałam się do niego mocniej, uspokajając się i ponownie zasypiając. W sumie Weres sam obudził się z krzykiem, o mało co nie zrzucając mnie z łóżka. – Koszmar mi się przyśnił – poskarżył się ze speszonym uśmiechem, pieszcząc wskakującą na łóżko Rudą. – Proroczy? – Do mojego serca ponownie zakradł się nocny lęk. – Nie-e-e. – Czarownik skulił się. – Jeszcze tego brakowało! Na szczęście, takie brednie tylko w snach się zdarzają. – Otoczyła cię chmara pomrok i okazało się, że w pochwie, zamiast miecza, była kiełbasa? – Żartobliwie założyłam, kąsając go w ramię. – Gorzej. Że jeszcze studiuję w Szkole na ostatnim roku i jutro mam egzamin, a o tym przedmiocie w ogóle to pierwszy raz słyszę. A egzaminuje Ksander. – Trzeba było mu powiedzieć, że sam już jesteś arcymagiem. – Powiedziałem! – zaoponował Weres z oburzeniem. – Ale on złowieszczo się roześmiał i odpowiedział, że w takim razie da mi nie jedną, a trzy karty egzaminacyjne! Prawdopodobnie, w tym miejscu zacząłem przeraźliwie krzyczeć... Też się roześmiałam, a czarownik, odkaszlnąwszy z przygnębieniem, wstał i zaczął się ubierać. Jeśli dobrze się orientowałam, było jeszcze niesamowicie wcześnie – nawet ptaki w lesie nie zaczęły śpiewać. Po odejściu Weresa przepełzłam na jego stronę łóżka, wtuliłam nos w poduszkę i wreszcie normalnie zasnęłam, mocno i bez snów.