mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Górska Renata L - Za plecami anioła

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Górska Renata L - Za plecami anioła.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 117 osób, 114 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 534 stron)

GórskaRenata Zaplecami anioła

Był to bowiem jeden z tych rzadkich dni, w których przeczucie ma moc pokonania rozwagi.

Wstęp „Wsiąść do pociągu byle jakiego...". Dawno nie słyszany refren popularnej piosenki, będący dla wielu cichym życzeniem, nieoczekiwanie stał się jej osobistym remedium. Jakimś cudem właśnie dzisiaj wywołany z pamięci i bezwiednie nucony, był jak mantra kojąca jej ducha. Przy tym Marcie wcale nie marzył się nowy początek. Zadecydowano o tym za nią, oznajmiając jej koniec starego porządku rzeczy. Początkowo Marta nie czuła nic. Przyjęła wiadomość, jakby dotyczyła kogoś, kogo los niespecjalnie ją obchodził. Oddzielona ścianą obojętności, nie musiała nawet zachowywać pozorów. Rutyna pracy w butiku i zgranie z Johanną sprawiały, że wszystko było jak zawsze. Uśmiechała się do klientek, nie tracąc cierpliwości przy tych niezdecydowanych bądź nazbyt wybrednych. Pomagała dobierać ubrania w taki sposób, aby pogodzić modę z ograniczeniami figury. Uprzejmość Marty i dzisiaj nie była udawana, a w jej wzroku nie dostrzegłoby się oznak smutku. W chwilach, kiedy nie było ruchu, dolewała sobie kawę z eks- presu, bez lęku, że przyspieszy jej puls; brak apetytu również jej nie dotyczył. Jedząc danie dostarczone z chińskiej restauracji na ich piętrze pasażu, niemal od niechcenia wyznała: - Dirk mnie zostawił. Zacytowała jego słowa spokojnym głosem, a że były nieliczne, nie musiała nawet zwolnić tempa jedzenia. Johanna najpierw zamarła, by niebawem zasypać ją pytaniami. Po wysłuchaniu skąpo podanych faktów, przynajmniej ona zareagowała jak trzeba, dając upust emocjom: - Bydlak i tchórz! Nie miał nawet odwagi, żeby powiedzieć ci to prosto w oczy?! Nie mieści mi się to w głowie! Po trzech latach bycia ze sobą! No nie, normalnie nie wierzę! Co to w ogóle za pomysł, aby taką

wiadomość przekazywać telefonicznie?! Mam nadzieję, że nieźle go za to ochrzaniłaś! -Nie. - Jak to nie...? - z jej twarzy biło szczere zdumienie. - Rzuciłaś słuchawką? - Powiedziałam „dobrze" i on się rozłączył. - Dobrze?! Marta... co z tobą? Dobrze?! Poza wzruszeniem ramion Johanna nie doczekała się innej odpowiedzi, dlatego stwierdziła: - W takim razie to musiał być szok! A sądząc po twoim spokoju, chyba nadal w nim jesteś. Wiesz, co? Wracaj do domu, dam sobie radę sama! Prędzej czy później dotrze do ciebie, co ten łajdak ci zrobił... Roz-kleisz się, znam to! Troska koleżanki wydała się Marcie przesadna, więc zapewniła ją, że nie ma powodu do obaw. Johanna zbyt dobrze znała życie, aby dać temu wiarę. Przez resztę dnia śledziła Martę, wstrzymując się od uwag, ale w pełnej gotowości do działania. Oczekiwane załamanie nastroju u polskiej współpracownicy, a zarazem przyjaciółki jednak nie nastąpiło. Marta trwała w kokonie odrętwienia, przez który nie miało szans przebić się żadne uczucie. Poranny telefon Dirka kompletnie je zmroził i na razie korzystała z obcego jej naturze przywileju niewrażliwości. Nic z tego, co się wydarzyło, nie dotykało jej, gdyż nie mogło. Ściana miała się dobrze. Po zamknięciu sklepu Johanna zaproponowała, aby wybrać się gdzieś na drinka, ale Marta nie chciała. Pożegnały się więc i każda udała się w swoją stronę, przyjaciółka na parking, ona na przystanek tramwaju. W jego rytmicznie wstrząsanym wnętrzu znowu wróciły słowa piosenki. „Patrzeć, jak wszystko zostaje w tyle...". Nie, na to na razie nie miała sił, ale po raz pierwszy przyszła jej na myśl ucieczka. Tymczasem musiała wrócić do miejsca, które w jednej chwili przestało być jej domem. Ból nadszedł wieczorem. Nie wywołała go samotność, ponieważ Marta z reguły nieźle ją znosiła, w czym ostatnio utwierdzała się raz za razem, niekoniecznie z własnego wyboru. Teraz uzmysłowiła sobie, że nie będzie więcej wykrętów Dirka ani jego wielosłownych kłamstw. Wreszcie wyłożył przed nią karty na stół: od kilku tygodni spotykał się z inną kobietą, postanowili być razem. Marta przeczuwała, że jest oszukiwana, lecz chyba nie pragnęła dowiedzieć się prawdy. Trudno przyznać się do kolejnej życiowej pomyłki, zaś lata z Dirkiem znów okazały

się zmarnowane. Uświadomił jej to dobitnie, oznajmiając swoją decyzję tonem, którego u niego nie znała. Czy w ogóle cokolwiek wiedziała o człowieku, z którym związała się, choć nieformalnie? Do wczoraj wydawało się jej, że zna go na wylot, dzisiaj przekonała się o czymś innym. Nie winiła siebie za łatwowierność. Owszem, przyzwyczajenie zrobiło swoje i jej czujność zmalała, lecz nie to było jej grzechem głównym. Marta po raz pierwszy w życiu zdecydowała się być z kimś, kierując się wyłącznie rozsądkiem. Została ukarana, gdyż uczyniła to z rozmysłem, dla własnej wygody i z braku wiary w miłość. Czuła się teraz zdradzona nie tylko przez Dirka, ale i przez samą siebie. Bolało podwójnie. Miała za sobą nieudane małżeństwo, które sprawiło, że długo nie chciała słyszeć o mężczyznach. Wyjechała do Niemiec, znalazła pracę, nowych znajomych, wynajęła przytulne mieszkanie. Dirk pojawił się w czasie, kiedy przestały ją cieszyć powroty do pustych ścian. Nie od razu mu zaufała. Obserwowała go, a nawet prowokowała, czy nie ujawni cech, które kiedyś lekkomyślnie przeoczyła u swego eksmęża. Dirk znosił to dzielnie, nie zrażał się łatwo, więc ostatecznie zdał jej egzamin. Teraz pojęła, że testy okazały się zawodne, bowiem zabrakło w nich zadań na wierność. Martę dotknął nie tylko jego romans, co sposób, w jaki jej go wyjawił, absolutnie nie liczący się z jej uczuciami. Moment później uświadomiła sobie, że i na to sobie zasłużyła. Często słyszała, że wina za rozpad związku zawsze leży po obu stronach. Jej przewinienie był oczywiste: nie kochała Dirka, na pewno nie tak, jak powinno kochać się mężczyznę swojego życia. Wiedziała coś 0 tym, ponieważ w swoim eksmężu zakochała się do obłędu, pomimo licznych ostrzeżeń postronnych osób. Ich czarne proroctwa niestety sprawdziły się szybko. Marta przegrała z mężowską słabością do hazardu 1 alkoholu, lecz w przeciwieństwie do relacji z Dirkiem, przynajmniej nie miała sobie nic do zarzucenia. Wtedy walczyła, tym razem nie dano jej na to szansy. Co gorsza, Marta nie była pewna, czy gdyby istniała choć iskra nadziei, w ogóle zdobyłaby się na podjęcie próby zatrzymania Dirka. Z braku prawdziwej miłości ugodzona została jej własna. Za drugim razem z budowaniem związku miało być lepiej, ponieważ jego fundamentem miała się stać rozwaga. Dirk nie miał ułańskiej fantazji byłego męża, ale Marta miała dosyć niespodzianek. Tęskniła za stabilnością i przyziemnym, konkretnym partnerem, który nie rzuca słów na wiatr, z którym można zaplanować przyszłość. Swoje oczekiwania Dirk

wyraził klarownie, a że słowo „miłość" w nich nie padało, to i ona nie miała wyrzutów sumienia. Marta nie pokochała Dirka całym sercem, ale przywiązanie zrobiło swoje; nie był to szczyt romantyzmu, lecz była zadowolona. Dałaby głowę, że jemu taki układ również wystarcza, nigdy przecież nie narzekał. Świadomość porażki uzmysłowiła Marcie, iż nie można bezkarnie manipulować drugim człowiekiem. Dostała kolejną, bolesną lekcję od życia. W następnych dniach było coraz gorzej. To płakała, to trzeźwo analizowała przeszłość, wysnuwając spóźnione, nie przydające się już na nic wnioski. W chwili desperacji zamierzała nawet nakłonić Dirka do powrotu, lecz nie odbierał jej telefonów i nie odpisywał na esemesy. Wściekłość na niego mieszała się z łzami bezsilności i litości nad samą sobą. Co krok natykała się na jego rzeczy, wszystko w ich wspólnym mieszkaniu przypominało jej o nim, a także o chwilach, które nagle nabrały nowego znaczenia. Przestała chodzić do pracy, Johanna kryła jej nieobecność przed szefem mającym na szczęście więcej podobnych sklepów. Kiedy jednak Marta wyłączyła swoją komórkę, przyjaciółka poważnie się zaniepokoiła. Nie zwlekając, pojawiła się u niej i z takim uporem naciskała na dzwonek u drzwi, aż wreszcie Marta wpuściła ją do środka. Zaciemnione i wychłodzone mieszkanie przypominało grobowiec, zaś ona sama wyglądała jak zombie. - Dziewczyno, co ty wyprawiasz?! - Johanna z miejsca zaczęła ją besztać. - Żaden facet nie jest wart tego, aby doprowadzić się do takiego stanu! - Daj mi spokój. Nie chce mi się żyć... - Czy ty w ogóle dzisiaj coś jadłaś? - ani myślała rezygnować. -I czemu nie włączyłaś ogrzewania? Nic zresztą nie mów, siadaj, a ja zajmę się tobą! Najwyższa pora... Nie bacząc na słabe protesty Marty, zmusiła ją do relaksu w wannie. Sama w tym czasie nieco uporządkowała mieszkanie i przyrządziła ciepłą kolację. Martę rozczuliła troska przyjaciółki, lecz nie umiała tego wyrazić słowami. Nie zrażona jej apatią Johanna przekonała ją do jedzenia, po czym stawiając na stole butelkę wina, oświadczyła bez nuty żalu: - Przechodziłam przez to kilka razy i wiem najlepiej, co pomaga. Nie zostawimy na tym nikczemniku suchej nitki... Nie myliła się. Następnego dnia Marta obudziła się z bólem głowy, lecz nie czuła już ucisku w piersiach, który kradł jej oddech i wiarę

w siebie. Była na powrót sobą, a przyszłość nie zdawała się już beznadziejna. Marta przyrzekła sobie, że na zawsze zapamięta ostatnie doświadczenie i nie zwiąże się z człowiekiem, którego wcześniej nie pokocha. Tymczasem była przekonana o tym, że pisana jest jej samotność. I wcale jej to nie przerażało. Mechanicznie wrzucała resztę drobiazgów do torby, ignorując uwagi Dirka. Na jego pytania rzucała krótkie „tak" lub „nie", jedynie z rzadka dodając coś więcej. Nie, nie zabierze wspólnie zakupionych sprzętów. Tak, rekompensata w podanej przez niego kwocie wystarczy. Nie, nie pracuje już w butiku. Tak, poradzi sobie. Nie, nie jest na niego wściekła. Owszem, ma się zamknąć... Marta była opanowana, chciała już tylko mieć to wszystko za sobą. Spotkanie z Dirkiem poprzedzała bezsenna noc, podczas której układała sobie w myślach tekst mowy, do której namawiała ją Johanna. Jej zdaniem Marta powinna mu uświadomić, jakim jest skończonym dupkiem oraz ile stracił, zrywając z taką kobietą jak ona. Uznała to za niezły pomysł, lecz stanąwszy z nim oko w oko, zrozumiała, iż tego nie zrobi. Nie było takiej potrzeby. Dwa miesiące rozłąki sprawiły, że spojrzała na niego w nowy sposób, a to, co zobaczyła, wygasiło jej wcześniejsze emocje. Ten mężczyzna nie był ich wart. Dowodem były jego cyniczne przytyki i chciwość. Marta poczuła nawet coś w rodzaju wdzięczności do niego, gdyż wyzwolił ją od wyobrażeń o Dirku, którym chyba wcale nie był. Godziła się na wszystkie jego propozycje, nie spierając się o niekorzystne dla niej szczegóły. Zanim się pożegnali, Dirk podsunął jej do podpisu umowę, w której rezygnowała z roszczeń do wspólnie wynajmowanego mieszkania. Poprosił także o zwrot kompletu kluczy, a gdy to zrobiła, podziękował jej, że oszczędziła mu scen. - Masz klasę! - usłyszała jeszcze na odchodnym i rzucone jakby z poczucia obowiązku: - Wszystkiego dobrego! Marta nie odwróciła się. Opuściła dom z niewspółmierną do zajścia lekkością ducha. Nie żałowała już teraz straconych lat, mogła tylko się cieszyć, że nie było ich więcej. Po raz pierwszy od tygodni zachłysnęła się wiosennym powietrzem i własną wolnością. To nic, że znalazła się znów w punkcie wyjścia, da sobie radę. Nie biorąc życiowych zakrętów, nie ma się szans na niespodzianki. Marta nie oczekiwała niczego, ale gdzieś w głębi siebie swoją przyszłość postrzegała optymistycznie.

W zaparkowanym pod domem samochodzie czekała na nią Johanna. Przyjaciółka nie była zadowolona z relacji spotkania z Dirkiem, złościło ją, że Marta zgodziła się na ustępstwa; wbrew swoim feministycznym zapatrywaniom twierdziła, że nawet w prymitywnych plemionach jest zwyczaj wynagrodzenia oddalonej kobiety. Marta miała dostać jedynie częściowy zwrot za sprzęty, które wniosła lub kupiła do tego mieszkania. To, co z niego zabrała, mieściło się w trzech torbach podróżnych i były to jej rzeczy osobiste. Przed kilkoma tygodniami Marta przeprowadziła się do Johanny, zaraz po tym, jak Dirk wreszcie się zameldował. Opalony i nadrabiający miną pojawił się w sklepie, w ten sposób sprytnie asekurując się przed ewentualną awanturą. Zwięźle wyjaśnił Marcie, że był nieosiągalny, ponieważ przebywał na urlopie; domyśliła się, w czyim towarzystwie go spędził. Nie doczekała się jego dalszych tłumaczeń, a ona również o nic nie pytała, obawiając się, że wtedy nie wytrzyma i zacznie żalić się na jego postępowanie. Natomiast Dirk kuł żelazo, póki gorące i spytał ją, czy mogłaby opuścić ich wspólne mieszkanie. Później usłyszała od Jo- hanny, że głupio zrobiła, unosząc się dumą i tak łatwo godząc się na to. Być może przyjaciółka miała rację. Z drugiej strony, Marta była zrażona do lokum, z którym wiązało się tak wiele wspomnień, a nie wszystkie z nich były złe. Tymczasem pod swój dach przyjęła ją Johanna i choć uczyniła to chętnie, Martę trochę to krępowało. Każdego poranka przeglądała oferty mieszkań pod wynajem, lecz kawalerki w ostatnim czasie były rarytasem, zaś większego nie chciała. Jakby tego było mało, włoski właściciel butiku, w którym obie pracowały, oznajmił im, że jedną z nich musi zwolnić. Przyrzekł posadę swojej młodej siostrzenicy, a więzy krwi zobowiązywały go mocniej niż lojalność wobec personelu. W przeciwieństwie do owej Włoszki i Marty, Johanna była Niemką i chyba właśnie to przeważyło, że ostatecznie ją zatrzymał. Chociaż żadna z przyjaciółek nie miała wpływu na jego decyzję, w ich wzajemne stosunki wkradło się napięcie. Marta z przewrażliwieniem odbierała wszystkie oznaki stresu u Johanny i winiła za to swoją obecność w jej domu, choć nie to było jego powodem, lecz zgrzyty z leniwą siostrzenicą szefa. Na dodatek jej przyjaciółka zakochała się i Marta tym mocniej czuła się intruzem w jej domu. Niestety, poszukiwania mieszkania i nowej posady nie chciały przynieść dobrego rezultatu. I wtedy pojawiła się myśl, aby wyjechać.

Nic właściwie nie wiązało jej z tym miastem. Osiedliła się w nim za namową Dirka, wcześniej bowiem mieszkała gdzie indziej. Wszyscy tutejsi znajomi, pomijając Johannę, należeli do jego grona, tym samym kontakt z nimi automatycznie się zerwał. Teraz, kiedy nie miała tu ani swoich czterech kątów, ani możliwości zarobku, Marta nie znajdowała argumentu, żeby pozostać w mieście. Pojawił się jeszcze jeden problem. Otóż po tygodniach bezskutecznych poszukiwań pracy zaczęła powoli wątpić w swoje możliwości. Fakt, że kilka lat wcześniej przekroczyła trzydziestkę, dotąd nie miał dla niej większego znaczenia, teraz natomiast kilkakrotnie usłyszała, że szuka się kogoś młodszego. Marta nie po raz pierwszy traciła pracę. Zawsze jednak stosunkowo szybko stawała na nogi, ponownie zdobywając niezależność, tak finansową, jak i psy- chiczną. Tym razem było inaczej. Nie potrafiła znaleźć nowej posady, a z każdą kolejną odmową coraz trudniej było jej wskrzesić pogodę ducha. - A może by tak wrócić do Polski? - spytała kiedyś na głos, rozmyślając nad swoim położeniem. - Czemu nie? - podchwyciła Johanna. - Tu wszystko pada, a twoja ojczyzna się rozwija. Zresztą, możesz tam i możesz gdzie indziej. Połączona Europa powoli zaczyna przypominać Stany. Tam ludzie nie przywiązują się do miejsc, przeprowadzają się po kilka razy w życiu. Liczy się to, gdzie akurat jest praca, a nie sentymenty. Chyba trzeba będzie robić tak samo. - Inny kraj raczej nie wchodzi dla mnie w rachubę, z obcych języków dobrze znam tylko niemiecki - zauważyła Marta. - To może jednak Polska. Masz się tam gdzie zatrzymać? - Na początek u ojca... od śmierci mamy mieszka sam. - No to jedź! A jakby ci nie wyszło, wrócisz. Moje drzwi są dla ciebie zawsze otwarte! - zapewniała ją Johanna. Raz zasiana w głowie idea nie chciała już opuścić Marty. Rozważała wszystkie za i przeciw, a choć tych ostatnich było więcej, pomysł powrotu do ojczyzny nadal ją kusił. Miała trochę oszczędności, więc nie wisiałaby na garnuszku ojca, a z czasem coś by wynajęła. W rodzinnym mieście znała kilka osób, które być może ułatwiłyby jej ponowny start. Gdyby tylko nie mieszkał tam nadal jej były... Kto jak kto, ale on potrafił być bardzo natrętny. Przypomnienie jego osoby zmniejszało optymizm Marty, zresztą, wywoływała go w sobie trochę na siłę. W końcu jednak skontaktowała się z ojcem. Jak przypuszczała, wieść

o jej powrocie nie wywołała u niego radości, lecz też nie miał nic przeciwko temu. Okazało się tylko, że niezupełnie jest sam. Dopiero teraz, pod naciskiem okoliczności, wyjawił, że od czasu do czasu pomieszkuje u niego jego przyjaciółka. Chociaż Marta wiedziała o jej istnieniu, w pierwszym momencie informacja ojca zabolała ją mocno. Zaraz jednak uprzytomniła sobie, że od śmierci mamy minęło już kilka lat. Jako że Marta nie posiadała samochodu, do Polski chciała wrócić pociągiem. Data wyjazdu zbiegła się z wylotem Johanny i jej przyjaciela na urlop, więc pożegnanie było dość chaotyczne. Marta pozostawiła u niej część swoich rzeczy do późniejszego odbioru. Resztę spakowała w jedną dużą torbę, do drugiej ręki wzięła mniejszą, z laptopem, a przez ramię przewiesiła torebkę. Kiedy podjechały autem Johanny pod dworzec, do Marty nagle dotarło, że nie udaje się w zwyczajną podróż. Na wahania było za późno, ponadto musiała się śpieszyć, aby jeszcze przed odjazdem pociągu kupić sobie bilet. Blokowały wąską ulicę i jakiś samochód za nimi poganiał je klaksonem, więc Marta naprędce wyściskała się z Johanną i wyjąwszy bagaż, wysiadła. Pomimo komplikacji ostatnich ty- godni, kobiety pożegnały się ze łzami w oczach; w ciągu minionych trzech lat ich przyjaźń sprawdziła się w niejednym kryzysie. Kierując się w stronę budynku dworca, Marta dostrzegła stojący przed nim autokar. Szczerze mówiąc, nie potrafiłaby nawet powiedzieć, dlaczego zwróciła na niego uwagę. Różnił się kolorem od miejskich autobusów, lecz ten detal chyba nawet jej umknął. Kiedy podeszła bliżej, kierowca włączył silnik, a nad przednią szybą pojawił się elektroniczny pasek z nazwami miejscowości na trasie autokaru. Marta nieświadoma tego, co robi, przystanęła i jak zahipnotyzowana zaczęła wpatrywać się w napis. Gdy później wracała do tego momentu, również nie udawało jej się dociec, co tak naprawdę się wydarzyło. Faktem było, że zamiast udać się w podróż pociągiem, zajęła miejsce w autobusie. Decyzję podjęła nagle, spontanicznie kupując bilet. Nie stłumiła w sobie impulsu i do- piero, gdy autokar ruszył, pojęła, że w głębi duszy nie chciała wracać do Polski. Jeszcze nie teraz, a już na pewno nie z poczuciem porażki. Marta wiedziała, że jeśli teraz się cofnie, już nigdy nie odważy się na to. Opuszczała miasto lekko podekscytowana tym, co oczekuje ją za kolejnym życiowym zakrętem.

Miasteczko w dolinie O miasteczku Tauburg zwykło się mówić, że pozostaje zawsze pół kroku w tyle. Bieg historii może nie do końca je omijał, lecz nie wywoływał u nikogo zadyszki. Ludzie byli tutaj ostrożni i nieskorzy do zmian, więc nim zapalili się do nowej idei, gdzie indziej ta często już gasła. Miasteczko tak naprawdę nigdy nie przeżywało chwil świetności. Powstawało powoli, przykucając kolejnymi domostwami wokół wzgórza, na którym wznosił się zamek. Upłynęły wieki, nim wciąż rozrastająca się wioska otrzymała prawa miejskie. Głównym powodem takiego stanu rzeczy był fakt, że nikt nie zabiegał o zmianę statusu. Jako że żaden z niepozornych placów Tauburga nie pretendował do miana rynku, równie skromny ratusz postawiono przy jednym z nich. Biegnącą od niego ulicę na siłę można by uznać za główną. Oplatała ona wzgórze, krzyżując się z wąskimi zaułkami, a że większość z nich była jednokierunkowa, wjechać do miasteczka było łatwo, lecz opuścić je nader trudno. Nie kwapiono się zbytnio, aby ułatwić zadanie przyjezdnym. Ci bywali tu rzadko, zaś miejscowi orientowali się w plątaninie dróg, najczęściej przemierzając je na własnych nogach. Prawdę mówiąc, oprócz przepięknych okolic, Tauburg nie oferował turystom wielu atrakcji. Kościół i kilka architektonicznie ciekawych kamienic z fasadami o misternie wyrzeźbionych belkach, dwa lokale gastronomiczne i sklepy z asortymentem, który przybyłych nieszczególnie zadowalał. Wokół wzgórza rozpościerała się zielona połać doliny z przerzuconą przez nią niezbyt szeroką wstęgą rzeki, ginącą w przesmyku porośniętych lasami gór. Sielankowy krajobraz można też było podziwiać z niższych punktów wzgórza, lecz najpiękniejszy widok roztaczał się ze starej wieży zamkowej. Przypadkowi przybysze wyrażali słuszne rozczarowanie faktem, że była dla nich niedostępna. Co niektórzy turyści

ignorowali informację o terenie prywatnym i wspinali się pod samą górę. Zawracali najdalej spod zamkniętej dla obcych bramy na dziedziniec. Dzieje zamku na przestrzeni wieków były zmienne, splecione z historią, podobnie jak losy jego właścicieli, rodu von Tauburgów. Ich życie od zawsze było tematem rozmów mieszkańców miasteczka, cóż, kiedy obecni właściciele nie dostarczali sensacji, zaś o ich dorosłych synach niewiele było wiadomo. Po wieloletnim okresie monotonii dopiero wypadki ostatniego roku na nowo rozpaliły ogień spekulacji. Najpierw nieoczekiwanie zmarł senior rodu, a tuż potem jego żona przeszła poważny wylew. Snuto domysły czy i który z ich synów obejmie dziedzictwo, pierworodny Egon czy młodszy Nicolas. Obaj przed laty opuścili Tauburg, jeden przeprowadził się do europejskiej stolicy bankierów, a drugi nawet za ocean. Wydawało się, że nie interesuje ich spuścizna w postaci zamku, na domiar złego żaden z nich nie kwapił się do przedłużenia rodu. Co prawda, starszy z braci był jakiś czas żonaty, lecz rozstał się ze swoją połowicą nim doczekali się potomstwa. Natomiast o młodszym, bardziej w miasteczku lubianym, mówiło się, że od dziecka był wolnym ptakiem. Jeśli nawet posiadał taką naturę, to rodzinne gniazdo słabo go przyciągało. Nie wracał tu od lat. Egon von Tauburg nie od razu po śmierci ojca zamieszkał na zamku. Był postawnym, blisko czterdziestoletnim mężczyzna o nordyckiej urodzie, którą odziedziczył po swym rodzicielu. Choć tak jak tamten wzbudzał pośród ludzi respekt, to już nie sympatię. W przeciwieństwie do swojego młodszego brata, Egon przybył na pogrzeb ojca, ale zaraz potem wyjechał z miasteczka. Wiele wskazywało na to, że dopiero wylew matki skłonił bądź zmusił go do zajęcia się sprawami rodzinnymi. Jakiś czas potem wyprowadził się z Frankfurtu nad Menem i na powrót przeniósł się do Tauburga. W minionych latach nieraz chodziły słuchy, że zamek zostanie sprzedany. Nie było wiadomo, w jakiej kondycji finansowej byli nestorzy rodu, ale na pewno nie żyli wystawnie. Okazało się, że stan finansów musiał być jednak nie najgorszy, ponieważ Egon zaczął od remontu siedziby. Sprowadził różnych fachowców, zatrudnił również kilku miejscowych. Ci ożywili wreszcie źródło nowin z zamku, bowiem jego skromny personel cechował się niestety dyskrecją. W miasteczku dowiedziano się więc prawie natychmiast, że matka Egona, pani Adela von Tauburg, opuściła klinikę i wróciła do domu. Od pewnego czasu zaczęto

ją znowu widywać w kościele. Wielotygodniowy pobyt rehabilitacyjny w dobrej klinice pomógł jej tylko nieznacznie. Pojawiała się na nabożeństwie, siedząc nieruchomo w wózku inwalidzkim pchanym przez jej syna lub przez zarządczynię, Irmgardę. Ludzie ukradkiem zerkali na panią von Tauburg i wymieniali szeptem uwagi. Spojrzenia niektórych parafian wyrażały współczucie, wzrok innych pozostał jednak nieczuły. Pani Adela była cudzoziemką, więc dla większości mieszkańców Tauburga obcą nie wartą większego zainteresowania. Szanowano ją jedynie ze względu na męża, i nawet ci liczni, którym pomogła, szybko zapominali o wdzięczności. Adela pamiętała, z jak ogromnymi nadziejami przybyła tutaj przed wielu laty. Pomimo że nie udało się jej zdobyć serc mieszkańców, nigdy nie pożałowała decyzji przyjazdu. Otrzymała przecież miłość męża i dobre życie u jego boku. Tauburg leżał na końcu świata, jedyna prowadząca do niego droga oddalona była od większego miasta o godzinę jazdy autem. Wiła się wzdłuż wąskiej rzeki, na pewnych odcinkach oddalając się od niej i biegnąc skrótem poprzez stoki gór, by na powrót znaleźć się w jej pobliżu. Niekiedy zza zakrętów wyłaniały się małe wioski, bliźniacze w zabudowie, z zadbanymi ogrodami przy domach, w których rzadko widywało się ludzi. Tutejsze obszary gęsto porastały lasy, a wąski pas nadrzecznych pól nie zachęcał do osiedlania. Dopiero po minięciu pasma górskiego o łagodnych, niewysokich szczytach wjeżdżało się w rozległą dolinę. Pojedyncze wzniesienie w samym jej środku wieńczyły kontury niezbyt okazałego zamku, a otaczało je stare miasteczko. Po przeciwnej stronie wzgórza powoli rozszerzała się dzielnica nowych domów, lecz jej usytuowanie sprawiało, że z daleka Tauburg zdawał się być w całości niewspółczesny. Latem na soczystych łąkach doliny wypasano konie i bydło, a reszta pól szła pod zasiew. Większość terenu należała do von Tauburgów, lecz praktycznie zajmowali się nim dzierżawcy. W skład rodowych posiadłości wchodziła również wiekowa stadnina. Miasteczko, pomimo posiadania niezależnej władzy wybieranej de- mokratycznie, zdawało się wegetować jak bezpański pies. Od czasu do czasu państwo rzucało mu jakieś kąski, ale że nawet o nie nikt specjalnie nie zabiegał, to w Tauburgu niewiele się działo. Prowincjonalne położenie i niechęć do innowacji czyniły go zapomnianym i coraz mocniej wymarłym. Młodzi, którzy wyjeżdżali na studia, nigdy już tu nie powracali, a wielu innych wyprowadziło się skutek braku pracy. Część mieszkańców miała ją w najbliższym większym miescie, co oznaczało

dla nich długie dojazdy krętą trasą. Pozostali zarobkowali na miejscu, trzymając się tradycyjnych zajęć, rzemiosła bądź rolnictwa. Do Tauburga kursowały nieliczne autobusy i korzystała z nich głównie młodzież szkolna. Linia kolejowa nie istniała, zaś znaczna odległość od autostrady wykluczała inne szybkie połączenia. Malownicza dolina z płynącą przez nią leniwie rzeką i ochraniającym je pasmem zalesionych gór była przyjazna zwierzętom i ludziom. Łagodny klimat oraz duże oddalenie od ośrodków przemysłu czyniło z Tauburga idealne miejsce do wypoczynku i rekreacji, jednakże brakowało tu odpowiedniego zaplecza. O miasteczku nie wspominano w folderach turystycznych, a zabłąkani przyjezdni nie znajdowali powodu, aby reklamować je ustnie. Na przestrzeni dziejów Tauburg przespał niejedną szansę, nie inaczej było i teraz. Leciwy burmistrz, którego wybierano chyba siłą nawyku, dobierał sobie ludzi z identycznym nastawieniem do własnego. Przed każdymi wyborami władze podkreślały zalety wygodnej dla nich sielanki, z zaakcentowaniem prawie zerowej przestępczości. Nieśmiałe głosy krytyki puszczano pomimo uszu. Większość mieszkańców godziła się z dewizą, że dobrze jest jak jest i nawet do aktualnych zmian na zamku podchodziła dosyć nieufnie. Obserwowano je, komentowano, lecz ze świadomością, iż nie ma się na nie wpływu. Zamek i miasteczko od zawsze stanowiły dwa oddzielne światy. Ród von Tauburgów po utracie władzy nad przyległymi mu włościami, zaprzestał angażowania się w problemy miasteczka. Mimo to w oczach miejscowej ludności w dalszym ciągu cieszył się szczególną rangą, której nie pozbawił go nawet dwudziesty pierwszy wiek. Wcześniejszą ścisłą symbiozę zastąpiło neutralne sąsiedztwo, każde na swojej własnej orbicie. W gruncie rzeczy, tak zamkowi, jak i miasteczkowi przez wieki wydawali się stawiać wyłącznie na zachowawczość. Co podupadło, doprowadziło się do porządku, zaś jakiekolwiek reformy wprowadzano niechętnie i bardzo powoli. A jednak tego roku czuło się w powietrzu zapowiedź czegoś nowego. Wraz z nadejściem przedwiosennych roztopów mieszkańcy Tauburga przebudzili się z zimowej ospałości z osobliwym przeczuciem. Być może dlatego utracili typowy dla siebie stoicyzm i dystans do zdarzeń na świecie. Żywo o nich dyskutowano, uciekając przed podskórną niepewnością w tematy, które nie dotyczyły ich bezpośrednio. Aż do dnia, kiedy gruchnęła wieść o planie zasiedlenia miasteczka obcymi. Potwierdziły się nagle niejasne domysły, że szykują się niechciane zmiany. Ktoś do-

wiedział się, że rodzina von Tauburg sprzedała państwu działki sąsiadujące z osiedlem nowych domów jednorodzinnych. Planowano ponoć wybudować na nich siedziby dla przesiedleńców z byłych republik radzieckich. Nie, żeby mieszkańcy Tauburga byli radykalnie przeciwko obcokrajowcom. Pojedynczy cudzoziemcy mieszkali w nim od lat. Co innego jednak Włosi prowadzący lodziarnię czy filipińska żona właściciela restauracji, a co innego przybysze ze wschodu! I to na dodatek w takiej ilości! Tegoroczna wiosna objawiła się w dolinie nie tylko od ożywczej strony. Wygłodniała wielomiesięcznym snem natura upomniała się o ofiary niczym okrutny pogański bożek. Dzwony znad kaplicy cmentarnej często zanosiły się smutnym biciem i mieszkańców Tauburga ogarnęła trwoga. Jeden po drugim umierali staruszkowie, a że wielu z nich do końca było żwawych, to ich nagłe odejście wszystkich zaskakiwało. Niemałym szokiem dla miejscowych była wiadomość o śmierci pastora oraz burmistrza. Choć obaj niemłodzi i flegmatycznego usposobienia, cieszyli się ogólnym szacunkiem i wydawali się być niezastąpieni. Wieloletni zastępca burmistrza wyraźnie wpadł w popłoch, czego jednym z dowodów była nieskładna mowa pożegnalna, jaką wygłosił nad grobem swego poprzednika. W przeciwieństwie do niego młody pastor, który przejął rolę równie nieoczekiwanie zmarłego seniora, z miejsca zapanował nad niełatwą sytuacją, niosąc ludziom pociechę i radę. Żywot zakończyło paru nestorów szanowanych tauburgskich rodzin, lecz śmierć nie omijała również biedniejszych oraz samotnych. W gronie tych ostatnich znalazła się Bernadetta, postać bardzo lubiana przez wszystkie generacje miejscowych dzieci. Choć nietutejsza, była jedną z wyjątkowych obcych, gdyż z czasem uznano ją za swoją. Przed dziesiątki laty przybyła do zamku jako opiekunka dla synów rodu von Tauburg. Kiedy chłopcy podrośli, przeniosła się do domku z ogródkiem na skarpie po zachodniej części wzgórza. Nieduża posiadłość przynależała do zamku i wcześniej zamieszkiwana była przez kolejnych ogrodników. Domek postawiono już po drugiej stronie murów, a wiodła do niego dróżka przecinająca łąkę i lasek po dzikiej części stoku. Nazywano go „Engelhaus". Odległość do miasteczka nie przeszkadzała widać Bernadecie ani odwiedzającym ją dziewczynkom i chłopcom. Przybywali tam chętnie posłuchać jej bajania, póki ktoś złośliwy nie wyśmiał ich za to od dzieciuchów. A jednak na pogrzeb starej opiekunki stawiło się prawie całe miasteczko, nie zabrakło nawet Adeli i Egona von Tauburg.

Na przełomie kwietnia i maja przez tydzień wiał bardzo silny wiatr, co było tu zjawiskiem nieznanym, więc też niepokojącym. Kiedy wreszcie ustał, wiosna rozbuchała się z niezwykłą mocą, a zarazem na powrót zwyciężyło życie. Ludzie odetchnęli z ulgą, gdyż przez szereg dni nikt w miasteczku nie umarł, wręcz jakby na komendę, jeden za drugim, urodziło się kilkoro niemowląt. Tym niemniej, miejscowi nie umieli pozbyć się uczucia, że to jeszcze nie koniec nietypowych wydarzeń. Miasteczko funkcjonowało jak przedtem, lecz miało się w nim dziwne wrażenie zawieszenia. Jako że chwilowy burmistrz, wystraszony spadłą na niego odpowiedzialnością, nosił się z zamiarem dymisji, na wrzesień zaplanowano przedwczesne wybory nowego. Tymczasem mieszkańcy skoncentrowali się na corocznych wiosennych pracach, tak na okolicznych polach, jak i we własnych ogródkach. Na zamku remontowano starą wieżę i echo prac niosło się po okolicy nie tylko hałasem. Starsi obywatele Tauburga nie szczędzili słów krytyki, gdyż tacy już byli, że nowości ich raziły. Frapowało ich, dlaczego w czasach, gdy mówiło się o kryzysie gospodarczym, Egon odważył się na inwestycje? Szeptano, że roztrwoni cały majątek rodzinny, jednak nie było komu się poskarżyć. Natomiast miejscowa społeczność młodych z nadzieją wyglądała przemian w miasteczku, a te przy zamku niewiele ich obchodziły. Nadmiar wolnych chwil i brak możliwości ich wypełnienia wzmagał ich bunt przeciw bezpiecznej, ale nudnej idylli. Podobnie myśleli kiedyś ich rodzice, a ta młodzież, która nie odważyła się zostawić Tauburga, dostosowała się w końcu do jego tempa. Z upływem lat każda nowość i dla nich już z zasady stawała się podejrzana. W tym miasteczku nie ulegano nęcącym blaskom, twierdząc, że nie wszystko co się świeci, musi od razu być złotem. Większą wartość dla ludzi miały tu pokryte patyną czasu srebra. Okna zamku wychodziły na cztery strony świata, Adela miała swoje ulubione, poprzez które wyglądała na wschód. To tam leżała jej ojczyzna. Przybyła z niej przed kilkudziesięciu laty, kiedy obydwa kraje dzieliły silnie strzeżone granice, ustrój oraz obciążenie historią. Opuszczając Polskę, Adela zdawała sobie sprawę, że być może wyjeżdża na zawsze. Pozostawiła rodziców, przyjaciół, ukochane miasto. Zyskała miłość mężczyzny, który nigdy nie zawiódł złożonych jej kiedyś przyrzeczeń.

Ich historia była niczym z bajki, nieprawdopodobna od samego początku. Ona, studentka ostatniego roku germanistyki dorabiająca na międzynarodowych targach, on będący na nich tylko przypadkiem, z miejsca oczarowany tłumaczką i potem z niezwykłym uporem dążący do przełamania między nimi wszystkich barier, tych stworzonych przez ówczesny system oraz wymyślonych przez nią samą... Adela niemal do końca nie wierzyła w możliwość bycia ze sobą, jakby bała się wzlatywać w marzeniach za wysoko. Nie zmienił tego nawet cichy, cywilny ślub w polskim urzędzie, będący bardziej niezbędną, pośpieszną formalnością niż ceremoniałem. Tak naprawdę dopiero podczas wysiadania z samolotu na niemieckim lotnisku, dotarło do Adeli, że właśnie zaczyna się dla niej nowe życie. Zdarzało się, że nad ich małżeństwem zbierały się czarne chmury, lecz większość ich wspólnych lat Adela oceniłaby jako szczęśliwe. Obczyzna, nowy status społeczny i związana z nim rola... Jej codzienność zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Mąż wspierał ją we wszystkim i zawsze też mogła liczyć na jego lojalność. Pomimo to nie było jej łatwo. Nie aprobowano jej ani w miasteczku, ani w arystokratycznych kręgach i odczuwała to na każdym kroku. Narodziny synów, najpierw Egona, a cztery lata później Nicolasa, umocniło jej pozycję jako pani von Tauburg, lecz nie na tyle, by zapomniano o jej pochodzeniu. Dopóki Adela szła przez dni pod ramię z mężem, nic nie było jej straszne. Zapewniał jej bezpieczeństwo, poważał i dawał jej wiele czułości. Synów traktował z surowością, lecz był wobec nich sprawiedliwy. To jednak Adela była dla niego najważniejsza, a ona odwzajemniała mu się tym samym. Co dwa lata wyjeżdżali do Polski, gdzie z dumą odkrywała przed mężem i dziećmi swoją ojczyznę oraz uciszała tęsknotę za nią. W późniejszych latach, gdy chłopcy podrośli, małżonkowie kontynuowali podróże już bez nich. Pozostałą część roku spędzali w Tauburgu, prawie wcale nie uczestnicząc w życiu towarzyskim swoich sfer. Wyjątkiem były większe uroczystości rodzinne, które zobowiązywały ich do obecności. Adela nie przepadała za krewniakami męża, uprzedzenie do siebie było więc wzajemne. W odróżnieniu do tamtych, jej mąż nie miał w sobie nic z materialisty i snoba. Był pracowitym, przyzwoitym człowiekiem, który trzymał się sprawdzonych zasad oraz respektował tradycyjne wartości. Adela podziwiała jego niestrudzone wysiłki, aby zachować dziedzictwo po przodkach, choć przynosiło im coraz mniej dochodów. Wbrew trudom jej mąż tryskał optymizmem,

którym przedziwnie łatwo zarażał też innych i niekiedy wydarzały się cuda. Nawet wówczas, kiedy ich synowie opuścili Tauburg i żaden z nich nie kwapił się do powrotu, nie tracił wiary i był dobrej myśli. Twierdził, że to tylko kwestia czasu, gdy któryś z nich przejmie spuściznę. Odejście męża było ciosem, z którego Adela nadal się nie podniosła. Tuż po tragedii była bliska obłędu, nie umiała podjąć najprostszych decyzji, funkcjonowała tylko ciałem. Niewiele zapamiętała z pogrzebu, jego organizacją zajął się syn. Starszy, ponieważ Nicolas przebywał gdzieś w dżunglach Ameryki Południowej i nie zdołano go zawiadomić. Najgorsze było dopiero przed nią. Adela nie potrafiła ogarnąć sytuacji, w jakiej się potem znalazła, a niestety, bardzo wiele spraw nagliło. Nie sypiała po nocach, próbując uporządkować papiery, z którymi wcześniej nie miała do czynienia, nie radziła sobie z aktualnymi rachunkami. Egon obiecywał swoją pomoc, lecz akurat sam przeżywał złe chwile, rozwodził się z żoną. Młodszy syn był nieosiągalny, co zazwyczaj nie dziwiło z uwagi na specyfikę jego zachowania, ale gdy mijały tygodnie, a on nadal się nie meldował, doszedł jeszcze niepokój o niego. W przeciwieństwie do swego brata, który wspinał się po szczeblach kariery ban- kowej, Nicolasa pociągała dzika, nieskażona cywilizacją, natura. Jeździł po całym świecie i kręcił filmy dokumentalne dla znanej z nich stacji telewizyjnej. W gruncie rzeczy nieszczęśliwa i bezradna Adela nie mogła więc liczyć na żadnego z synów. Na dodatek sprawy spadkowe nie były jeszcze zamknięte, kiedy już pojawili się różni doradcy. Większość z nich namawiała ją do sprzedaży posiadłości i zainwestowania pieniędzy w coś, co miało bardzo się opłacić. Adela nie była na tyle naiwna, aby traktować ich oferty poważnie, lecz nie przywykła do życia w stałym napięciu, znosiła to z dużym trudem. Tamtego feralnego poranka obudził ją ból głowy. Był inny od tych, które dokuczały jej od śmierci męża i tak intensywny, że godzinę później straciła przytomność. Jedynie szybko interwencja Irmgardy, jej zarządczyni, sprawiła, że na czas sprowadzono pomoc. Wylew był rozległy i Adelę trzeba było natychmiast operować. Niewiele pamiętała z tygodni, które potem nastąpiły. Jej położenie dotarło do Adeli dopiero wówczas, kiedy przeniesiono ją z oddziału intensywnej terapii na neurologię. Zaczęła się nawet modlić, aby Bóg zabrał ją do siebie, lecz jej prośba nie została wysłuchana. Miała żyć - ale po co i dla kogo? Na domiar złego, unieruchomiona na wózku i nie umiejąca mówić... Pobyt w ośrodku rehabilitacyjnym poprawił trochę kondycję jej ciała, wróciła władza

w lewej ręce i nodze, Adela sylabizowała pojedyncze słowa. Jej psychice nie zdołano tam pomóc, nie tęskniła bowiem za zdrowiem, lecz za mężem. Po wylewie matki Egon von Tauburg stanął wreszcie na wysokości zadania. Wprowadził się na zamek i przejął odpowiedzialność za związane z nim sprawy. Kiedy matka powróciła z kliniki, zatrudnił dla niej wykwalifikowaną pomoc do kontynuowania terapii, lecz postępy Adeli były minimalne. Przedpołudniowe ćwiczenia wykonywała bardziej z poczucia obowiązku niż chęci, brakowało jej ku temu motywacji. Na dodatek nie potrafiła przekonać się do nowej rehabilitantki. Kobieta ta miała w sobie ten rodzaj wyuczonej serdeczności, który Adelę odpychał sztucznością. Drażniła ją także forma zwracania się do niej, infantylna i w liczbie mnogiej: „To teraz sobie usiądziemy", „wyżej podniesiemy rączkę", „raz jeszcze wypowiemy samogłoski"... Przecież wszystkie polecenia Adela wykonywała całkiem sama! Nie widziała też powodu, aby tylko dlatego, że jest po wylewie, traktować ją jak małe dziecko. Niestety, Egon również nie był lepszy. Prawie wcale nie odzywał się od niej, a jeśli coś już powiedział, to bardzo powoli, wymawiając słowa prostych zdań, jakby nie był pewny, czy ona je w ogóle pojmuje. Nietrudno było się domyślić, że ma ją za upośledzoną; nie zadał sobie trudu, aby zrozumieć jej stan. Adelę dusiła bezsilność, ponieważ syn całkowicie ją ubezwłasnowolnił i nie pytając o zgodę, zlecał jakieś roboty przy zamku. Podejmował w nim ludzi, których jej nie przedstawiał, dla niej prawie nigdy nie mając czasu. Adelę bolało serce, gdy patrzyła na niego. Zewnętrznie tak bardzo podobny do ojca, w niczym innym już go nie przypominał. Nie miał ani poczucia humoru tamtego, ani też jego wrażli- wości. Od małego pełen powagi, jakby dzieciństwo było dla niego fazą, którą jak najszybciej należy zostawić za sobą, Egon wyrósł na sztywnego, zasadniczego mężczyznę o niewzruszonych poglądach. Jego spotkania z ojcem przeważnie kończyły się przedwczesnym wyjściem jednego z nich i właściwie tylko dzięki Adeli utrzymywali ze sobą formalne, choć nader rzadkie stosunki. Obecnie musiała przyznać przed sobą, że niewiele znała pierworodnego syna i to nie tylko dlatego, że zawsze był skryty. Mając dwanaście lat, Egon zaskoczył ich prośbą o wyjazd do dobrej szkoły z internatem. Chłopiec był ambitny, ponadto nie znalazł sobie przyjaciół w Tauburgu, poniekąd też z własnej winy, gdyż nieustannie prowokował konflikty.

Nauka w innym otoczeniu pod wieloma względami mogła być dla niego korzystna, więc poparli jego wolę, choć Adela przeczuwała, że będzie za nim bardzo tęsknić. Egon nigdy nie pokazał po sobie, że pobyt z dala od domu jest dla niego trudny, a podczas wakacji wręcz odnosili wrażenie, że nudzi się z nimi. W odróżnieniu od swego brata, nie lubił także ich wspólnych wyjazdów do Polski i jako pierwszy z nich zrezygnował. Z latami coraz rzadziej przyjeżdżał w rodzinne strony, zaraz po studiach zajął się swoją karierą, której przebiegu domyślali się po coraz lepszych markach jego aut. Nawet swoją żonę przedstawił im dopiero tuż przed ślubem i nie chciał, by ceremonia odbyła się w Tauburgu. Pomimo starań, Adela nie potrafiła tej zdystansowanej kobiety traktować jak córki, a ona też raczej tego nie oczekiwała. Podobnie jak Egon, żyła wyłącznie pracą i oboje tylko sporadycznie odwiedzali jego rodziców. Równie nagle co 0 ślubie, poinformowali o separacji. Na długo przed ostatnią wiadomością Adela wyczuwała, że w tym małżeństwie coś jest nie tak. Egon, jak zwykle, doskonale skrywał swe uczucia i zachowywał się tak, jakby go to wcale nie dotknęło. Jego osobiste problemy zbiegły się ze śmiercią ojca 1 z czasem, który z Adelą też nie obszedł się łaskawie. Nie zdążyła nawet porozmawiać z nim o tym, co przeszedł; najpierw on nie dał jej ku temu okazji, a obecnie los. Teraz na powrót miała syna przy sobie, lecz jakoś wcale nie napawało jej to szczęściem. Świadomość jego bliskości, a jednocześnie istnienia między nimi muru dotykała ją boleśniej niż gdy Egon był od niej daleko. Przez większość czasu Adela była niemą obserwatorką działań syna i ludzi, którzy kręcili się po dziedzińcu. Przeważnie jednak apatycznie wpatrywała się w dal, przy swoim ulubionym oknie skierowanym na wschód. Niedzielne wyjazdy do kościoła były jedyną pozostałością z dawnego harmonogramu dni wypełnionych zajęciami od rana po wieczór. Tamto należało do przeszłości, w której czuła się spełniona, kochana i potrzebna. Dzisiaj była już tylko samotność. Adela zastanawiała się, czy już na zawsze w oczach innych pozostanie inwalidką? Mocniej od widzialnych następstw wylewu cierpiała z powodu niesprawnego aparatu mowy. Słowa pchały się jej na usta, lecz wydobywał się z nich tylko bełkot. Musiała skupić się z całych swoich sił, aby wyartykułować jakieś zrozumiałe słowo. Co gorsza, chciała na przykład powiedzieć „tak", a słyszała, jak mówi „nie". Doprowadzało to do ciągłych nieporozumień, co dodatkowo wytrącało ją z równowagi, ponieważ czuła się za to winna. Nie dziwiło jej wcale, że ludzie unikali

jej towarzystwa. Wyjątkiem była zarządczyni Irmegarda, która z czasem przejęła wiele dalszych obowiązków. Znały się od dwudziestu kilku lat i niekiedy Adela myślała, że to jedyna przyjaciółka, jaką zyskała w tym mieście. Po chwili namysłu skorygowała swoją myśl. W Tauburgu był ktoś jeszcze, w czyim towarzystwie czuła się lubiana i akceptowana nawet w swoim obecnym stanie: pastor i jego żona Paulina, z którymi znajomość zacieśniła się jeszcze za życia męża Adeli. Tradycyjnie raz w miesiącu zapraszali pastora seniora na niedzielne obiady, a gdy ten posunął się w latach i do pomocy przysłano mu zastępcę, młodego i zapalonego do służby teologa, przy ich stole znalazło się również miejsce dla niego. Później, gdy się ożenił z mieszkanką Tauburga dołączyła do nich i ona. Początkowo młodzi byli wyraźnie skrępowani wizytami na zamku, lecz z biegiem czasu przywykli do starszych państwa. Ich wizyty na zamku były dla von Tauburgów miłym doświadczeniem, ponieważ nieczęsto mieli do czynienia z ludźmi ich generacji. Kiedy Paulina urodziła dzieci, trójkę w przeciągu dwóch lat, gdyż za pierworodną dziewczynką na świat przyszła para bliźniaków, już rzadziej towarzyszyła mężowi. Niekiedy jednak przyprowadzała swoją gromadkę na wzgórze, niechcący wzbudzając w Adeli tęsknotę za wnukami. Po śmierci męża Adeli pastor i jego żona byli dla niej dużym wsparciem. Kiedy doznała wylewu, odwiedzali ją w szpitalu, a gdy wróciła do domu, przynajmniej raz w tygodniu przychodzili do niej na zamek. W odróżnieniu do Egona, rozmawiali z nią nadal tak samo jak wcześniej, traktując ją jak osobę chwilowo niezdrową, lecz o pełnej sprawności umysłu. Adela była im za to wdzięczna i co przedziwne, w ich towarzystwie udawało się jej wypowiedzieć więcej poprawnych słów niż podczas ćwiczeń z rehabilitantką. Spotkania z pastorem i jego żoną stały się nie tylko urozmaiceniem jej ograniczonej obecnie codzienności. Stopniowo udało im się napełnić Adelę nową nadzieją, przypominając jej, że rozstanie z mężem nie będzie trwać wiecznie. Następnego dnia spodziewała się kolejnych odwiedzin pastora i Pauliny. Myśląc o nich, a również o ich maluchach, Adela mimowolnie się uśmiechnęła. Greta Simon wiedziała wszystko, co w jej mniemaniu wiedzieć należało. Wieści z wielkiego świata niewiele ją obchodziły; nie była

ciekawa przemian na polu technicznym, polityki, kryzysów ani nawet nowin z magazynów ilustrowanych. Interesowały ją wyłącznie rzeczy mogące posiadać bezpośredni wpływ na jej własną egzystencję oraz na życie w miasteczku. Przede wszystkim - mieszkający w nim ludzie. Jej przenikliwy wzrok nie przeoczył żadnej drobnostki, która pojedynczo nie miała znaczenia, lecz nabierała go w połączeniu z innymi. Baza danych Grety Simon powiększała się z każdym kolejnym dniem, bowiem kobieta rzadko coś zapominała. Nie zajmując się niczym innym, była w stanie odnotować zdarzenia, które długo uchodziły uwadze reszty. Nie wszystkie z jej przypuszczeń, które chętnie wygłaszała, pokrywały się z prawdą, lecz trzeba przyznać, iż w większości przypadków miała rację. Z jej ust padało wówczas nieskromne: „a nie mówiłam!" i dla tych małych chwil satysfakcji gotowa była znieść bardzo wiele. Żeliwna ławka w cieniu starego buka stanowiła świetny punkt obserwacyjny. Miejsce było idealne zarówno do śledzenia aktywności na ulicy handlowej, jak i na łączącym się z nią placyku. Położone nieco wyżej od tamtych dawało Grecie poczucie panowania nad sytuacją, gdyż nie będąc widoczną, miała przed sobą wszystko jak na dłoni. Od wczesnej wiosny po późną jesień zasiadała tam tuż przed piętnastą i tylko rzadko stawało temu coś na przeszkodzie. Istniało kilka powodów, które przemawiały za wybraniem tej pory dnia. O tej godzinie otwierano na powrót sklepy, gdyż większość z nich miała przerwę obiadową. Na chodnikach pojawiali się ludzie. Pod kontrolą Grety były wybrane osoby, zmieniające się w zależności od sprawy, którą rozpatrywała, kogo nie spotkała rankiem, gdy przemierzała zaułki miasta, wędrowała na targowisko, cmentarz i do parku, tego najpóźniej powinna dostrzec teraz. Przy placyku stał bank, a rząd otaczających ją kamienic upatrzyło sobie na gabinety kilku miejscowych lekarzy, jak też adwokat i redakcja lokalnej gazety. Greta była nie tylko spostrzegawcza, lecz równie dobrze potrafiła dedukować. Czyjeś parokrotne wizyty w jednym z tych miejsc nasuwały jej stosowne wnioski, czy to o chorobie, czy o kłopotach innego rodzaju. Poznanie szczegółów było dla niej już tylko kwestią czasu. Z perspektywy ławki pod bukiem miała ponadto widok na przystanek autobusu dalekobieżnego, który podjeżdżał tutaj raz na dzień, kwadrans po piętnastej. W przeciwieństwie do tych kursujących do najbliższego miasta, dowożących głównie miejscową młodzież do średnich szkół, jego

trasa była o wiele dłuższa. Wyruszał z dwustutysięcznej stolicy regionu i powracał do niej, kreśląc rozległą pętlę, po drodze zahaczając także o Tauburg. Tym samym, skorzystanie z autobusu było możliwe tylko w jedną stronę, a Greta Simon miała możliwość zaobserwowania, kto danego dnia zamierzał udać się nim w podróż lub kto nim przyjeżdżał. Dzisiaj na przystanku oczekiwało więcej ludzi niż zwykle, w piątek niektórzy wyjeżdżali autobusem na weekend. Oprócz grupki tutejszych nastolatków Greta rozpoznała jeszcze dwóch młodych mężczyzn pracujących przy remoncie zamku. Autokar już z daleka zameldował się rykiem silnika; ostatni odcinek do placu biegł dość stromo pod górę. Kiedy dojechał na miejsce, z jego środka zdawał się nikt nie wychodzić. Wsiadły natomiast osoby czekające na przystanku, choć planowy odjazd był dopiero za dziesięć minut. Zawiedziona Greta Simon kierowała już wzrok na powrót ku ulicy handlowej, gdy kątem oka coś dostrzegła. Z wnętrza autokaru wynurzył się kierowca. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż często to robił, aby zapalić sobie papierosa. Tym razem nie chodziło jedynie o to. Autobus opuszczała też bowiem jakaś pasażerka, a kierowca pomagał wyjmować jej bagaż, pakowną torbę podróżną. Kobieta, stanąwszy na chodniku, rozejrzała się z ciekawością po placu i zapytała o coś mężczyznę. Ten rozłożył bezradnie ręce, widać nie umiał jej odpowiedzieć. Wtedy z autokaru wychylił się miejscowy chłopak i zaczął coś tamtej wyjaśniać. Gretę paliła ciekawość, kim jest obca, a jeszcze mocniej - do kogo przyjechała? Z daleka nie potrafiła ocenić jej wieku; przybyła nosiła się młodo, ale chyba nie była już dziewczyną. Kiedy ruszyła przed siebie, w górę placyku, Greta ani myślała utracić szansy zasięgnięcia dodatkowych informacji. Pomimo swoich lat, podniosła się żwawo z ławki i energicznym krokiem ruszyła śladami kobiety. Marta nie poznawała siebie. W minionych tygodniach nierzadko była samym smutkiem, a teraz miała wrażenie, że unosi się na skrzydłach. Poczucie było czysto metaforyczne, ponieważ ciężar torby podróżnej aż nazbyt dobitnie przypominał jej o przyciąganiu ziemskim. Postanowiła nie zwracać na to uwagi, gdyż cała reszta napawała ją radosnym podnieceniem.

Im bardziej autokar oddalał się od miasta, w którym spędziła ostatnie trzy lata, tym silniej czuła, jak kawałek po kawałeczku opadają z niej żal, zawód i ból. Maska nakładana na spotkanie z Dirkiem, a czasami i przed Johanną, wreszcie stała się niepotrzebna. Ku swojemu zdumieniu, miast roztkliwiać się nad sobą, że znów przyszło jej zaczynać od nowa, Marta cieszyła się na niewiadome jak na dawno wyczekiwaną przygodę. Miasteczko zauroczyło ją od pierwszego wejrzenia. Pięło się i gęsto oplatało wzgórze niczym poczerwieniały od słońca bluszcz. Zarys budowli na szczycie przydawał mu majestatu, a całość skojarzyła się Marcie z ilustracją baśni. Nie łudziła się, że autokar przeniesie ją do równie bajecznych realiów, lecz sam widok na tyle ją zaciekawił, iż zaczęła wypytywać o tę miejscowość swojego sąsiada. Nie tylko w zblazowanym tonie młodzieniaszka trudno było doszukać się źdźbła zachęty: - To dziura, nic tam się nie dzieje! Nawet dyskoteki nie ma! Jego argument Marta pominęła milczeniem. Starszy pan siedzący naprzeciw dodał od siebie: - Ludzie są tam dziwni, trudno z nimi dojść do ładu. A tego zamku pani nie zwiedzi, bo jest własnością prywatną. Turystów tam nie wpuszczają. Podziękowała mu słabym uśmiechem, w ostatniej chwili powstrzymując się od słów, że nie jest turystką. Kim właściwie była? Poszukiwaczką szczęścia? Współczesnym nomadą? Niepoprawną optymistką czy raczej nierozważną naiwniarą? Widok za oknami nie pozwolił zamącić jej pogodnego nastroju. Okolice były urocze, a szyby domostw, na których tańczyły słoneczne refleksy, wesoło witały przybyszów. Autokar wjechał między pierwsze zabudowania Tauburga. Kiedy zatrzymał się na przystanku, Marta z ciekawością przyglądała się otoczeniu, które jak na centrum było wyjątkowo spokojne, żeby nie powiedzieć - ospałe. Ludzie poruszali się wolno, tylko z rzadka przejechał jakiś samochód, a gdy kierowca wyłączył silnik, poprzez otwarte drzwi do wnętrza wozu wpadła cisza i ciepłe, czyste powietrze. Było w tym coś zapraszającego do wyjścia do zewnątrz, na co szykował się już kierowca. Marta początkowo zamierzała tylko rozprostować nogi, kiedy jednak podniosła się z miejsca, zdecydowała nagle, że to tutaj wysiądzie, choć pierwotnie docelową miejscowością miała być inna. Według uzyskanych informacji jedyny w miasteczku hotelik stał przy jakimś dalszym placyku. Ulica ku niemu wiodła łagodnym łukiem pod górę, partery większości kamieniczek zajęte były przez sklepy. Marta nie

spieszyła się i z nawyku przyglądała się wystawom. Jej wzrok przyciągały te z modą kobiecą, jak szybko się zorientowała, proponujące głównie klasyczne kolekcje, lecz zatrzymała się też na chwilę przed oknem księgarni. Idąc, czuła na sobie spojrzenia mijanych przechodniów, a także te niewidzialne, zza firanek. Nie mogła wiedzieć, że obraz nieznanej nikomu kobiety, na dodatek tak objuczonej jak ona, nie był tutaj zbyt częsty. Niebawem u wylotu ulicy ukazała się jaśniejsza przestrzeń, która musiała być szukanym przez nią placem. Ku konsternacji Marty, nie odkryła przy nim żadnego hotelu, chociaż uważnie obeszła go dookoła. O zabłądzeniu nie było mowy, ponieważ cały czas trzymała się wskazanej wcześniej, głównej ulicy. Co gorsza, placyk zastała opustoszały i nie było tu kogo się poradzić. Na jego środku znajdował się skwer, więc Marta postanowiła tam przysiąść, by nieco odpocząć i zebrać myśli. Odstawiła bagaże i zajęła miejsce na ławce, po czym zaczęła gasić pragnienie resztkami wody z butelki zabranej w podróż. Ledwo zdążyła ją opróżnić, gdy dostrzegła zbliżającą się ku niej starszą kobietę. W jej wzroku było coś namolnego, podobnie wścibskie zdały się Marcie jej dopytywania. - A skąd to pani przyjechała i do kogo?! Z taką wielgachną torbą to chyba na długo... W brzmieniu jej głosu nie pojawiła się żadna przyjazna nuta, pobrzmiewał wręcz jakby pretensją. W pierwszym odruchu Marta chciała coś zwrócić jej uwagę na niestosowność pytania, lecz powstrzymała się. W zamian sama zadała pytanie: - Przepraszam, gdzie tu jest hotel? Powiedziano mi, że znajdę go przy tym placu... Kobieta popatrzyła na nią karcąco i natychmiast odrzekła: - Nie ma tu żadnego hotelu! - Jak to... nie ma? - Marta zakłopotała się. - Jeśli nie tu, to gdzie? - W ogóle nie ma - jej rozmówczyni potrząsnęła głową w zniecierpliwieniu. - To chyba jakieś nieporozumienie... - Marta powiedziała bardziej do siebie samej niż do tamtej. - Jest tylko Lucy, ale ona teraz śpi. Marta zaczęła podejrzewać, iż baba ma nierówno pod sufitem. Że też akurat przyczepiła się do niej! Na domiar złego zatrzymała jedynego Przechodzącego obok mężczyznę, którego Marta chętnie sama by