mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Grzegorzewski Adrian - Czas tesknoty

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Grzegorzewski Adrian - Czas tesknoty.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 1552 stron)

Moim Rodzicom urodzonym na Kresach oraz moim Dzieciom, Martynce i Wiktorowi

Część pierwsza Bedryczany

S 1 Bedryczany, sierpień 1939 krzypiąca piasta wysłużonego służbowego roweru za każdym naciśnięciem pedałów przypominała, że czas pamiętającego chyba starożytność pojazdu nieubłaganie zbliża się do końca. Listonosz Ciechoń zupełnie nie zwracał na nią uwagi. W tej chwili

skupił się na pokonaniu ostatniego wzniesienia przed wioską. Cieniutkie strużki potu wydostające się spod czapki spływały głębokimi bruzdami na czole w stronę nosa, po czym skapywały w dół. Ciechoń przecierał co chwilę twarz mankietem mundurowej bluzy, sapiąc przy tym głośno. Wgramolił się na szczyt wzgórza i zatrzymał się. Przed nim w dole na kilku mniejszych wzniesieniach leżała skąpana w południowym słońcu ostatnia wieś dzisiejszej trasy, Bedryczany. Zmrużył oczy i spojrzał na malutkie domki

powciskane pomiędzy kolorowe od owoców sady. Wielka łąka przecięta strumieniem, wrzynająca się w środek wsi, oddalona była od niego o niespełna pięć minut jazdy ubitą drogą. Zerknął do torby przewieszonej przez ramię. Pęczek listów związanych cienkim sznurkiem leżał w ostatniej przegródce. Jeszcze tylko ich się pozbędzie i praca na dziś skończona. Listonosz patrzył chwilę na wioskowe chaty i zabudowania, po czym splunął na ziemię i westchnął: – Cholerna dziura. Po chwili pędził w dół w kierunku

M wsi, marząc tylko o tym, żeby zanurzyć sumiaste wąsy w kubku zimnego mleka. aria Kosiecka pochyliła się nad rabatką. Sierpniowe słońce paliło dzisiaj szczególnie mocno. Jednak to jej nie przeszkadzało. Małą motyką usuwała wszystko, co nie było jej ulubionymi różami. Była szczególnie dumna z niewielkiego ogródka przyklejonego do domu od strony drogi, nie tylko ze względu na czerwone kwiaty, których zazdrościły sąsiadki. W samym jego środku stała wysoka

murowana kapliczka. Biały krzyż z przylepionymi do niego płaskorzeźbami przedstawiającymi Marię i świętego Jana postawił tu kilka lat temu jej mąż. Od kiedy zmarł, pani Maria dbała zawsze o to, żeby w niewielkim wazoniku stojącym na małej półeczce tuż pod rzeźbami nie zabrakło świeżych kwiatów. Wyprostowała się teraz na dźwięk rowerowego dzwonka. Przyłożyła otwartą dłoń do czoła, żeby osłonić oczy przed słońcem, i spojrzała na drogę. Uśmiechnęła się, widząc na niej

granatową postać listonosza, pedałującego zawzięcie w kierunku jej furtki. Po chwili zdezelowany rower, wzbijając tumany kurzu, zatrzymał się przy ogrodzeniu. – Ale z pana rajdowiec, panie Ciechoń – rzuciła do niego wesoło. – Jak jakiś mistrz kolarski. Tylko że róże mi pan zakurzył. I co teraz będzie? – zapytała żartobliwie. – Nooo, brudne będą i tela – odsapał w odpowiedzi listonosz. – Lepiej by pani jaką szklankę mlika przyniesła, bo w gardle mi zaschło od kręcenia

w tym skwarze. – A za co to mleko? – pani Maria nie dawała za wygraną. – Za moje biedne kwiatki? – A nie – odparł Ciechoń triumfalnie. – Za liścik, droga pani. – Poszperał przez chwilę w swojej torbie i po chwili podniósł do góry białą kopertę. – Polecony, z Warszawy. – To do mnie? – zapytała zdziwiona. – Nie tą razą, pani Mario – listonosz ściszył głos. – To do pani tego, no... – zająknął się, nie wiedząc, jak określić pokrewieństwo adresata.

– Do Piotrusia – przerwała jego męki pani Maria. – No właśnie, dla Piotrusia – wysapał z wdzięcznością w głosie. – Jeszcze tylko mi pani pokwituje odbiór i już. – A co jak nie pokwituję? – zapytała pani Maria wesołym tonem. – To zrobię z niego papirową łódkę i spuszczę strumieniem – odparł rezolutnie Ciechoń. – A tera za te przekomarzanki to mliczko się należy, pani Kosiecka – dorzucił. – Mnie czy panu się należy?

– Zlituj się pani, bo uschnę tutaj – odpowiedział listonosz błagalnym tonem. – No dobrze już, dobrze – Pani Maria ze śmiechem ruszyła w kierunku domu, wycierając dłonie w fartuch założony na spódnicę. – Niech pan nie usycha, tylko poczeka minutkę, zaraz wracam. – Minutka to o sześćdziesiąt sekund za długo – listonosz krzyknął za wchodzącą do domu kobietą. Rozejrzał się niespokojnie. Nie czuł się bezpiecznie. Napięta sytuacja pomiędzy

Ukraińcami a Polakami ostatnio szczególnie dawała powody do niepokoju. OUN-owcy poczynali sobie coraz śmielej. Nie mając szans w otwartej konfrontacji z regularnym wojskiem, skupili się na zamachach i zabójstwach innych przedstawicieli władzy polskiej na tym terenie. Jakoś szczególnie upodobali sobie pocztowców i listonoszy. Tylko w tym roku zamordowali trzech „donosicieli” i zaatakowali dwa urzędy pocztowe. Chodziło głównie o możliwość zrabowania pieniędzy, ale fakt,

że ofiarami byli sami Polacy, nie pozostawał bez znaczenia. Marzenia o Wielkiej Ukrainie od kazachskich stepów po Małopolskę napędzały ich wyobraźnię do tego stopnia, że nie cofali się przed najgorszymi zbrodniami. Wojsko Polskie odpowiadało zdecydowanie, przesiedlając Ukraińców ze szczególnie zapalnych punktów i miejscowości. Nie wróżyło to nic dobrego. Ciechoń coraz bardziej bał się o swoją skórę. Wprawdzie w okolicy wszyscy go znali i lubili, ale nie mógł

nie zauważyć, że gdy dostarczał listy w ukraińskiej części wsi, nikt już nie zapraszał go na herbatę, szklankę mleka czy zwyczajną pogawędkę. Ograniczano się jedynie do chłodnej wymiany uprzejmości. Zwykle wtedy, kończąc pracę, pedałował co sił w nogach i dopiero tuż za cerkwią mógł odetchnąć z ulgą. Tu mieszkali już sami Polacy. Właśnie tego nie mógł nigdy zrozumieć. Bedryczany, spora wieś w powiecie drohobyckim, przedzielone były wielką łąką na pół. Od strony Drohobycza rozciągała się część

ukraińska wsi, a po drugiej stronie leżała część polska. Jednak kościół katolicki znajdował się na górce, tuż przy ukraińskiej części, natomiast cerkiew przylepiona była do skraju łąki od polskiej strony, tuż przy ogrodzie pani Marii. W niedzielę na łące spotykali się wszyscy sąsiedzi, mijając się w drodze do swoich świątyń. Może właśnie to powodowało, że było tu raczej spokojnie. No, oczywiście poza wydarzeniami sprzed trzech lat, ale o tym chyba wszyscy chcieli jak najszybciej zapomnieć.

Z domu wyszła pani Maria, niosąc na tacy szklankę napełnioną mlekiem prosto od krowy. Listonosz uśmiechnął się. – Podziękować szanownej pani, podziękować. – Na zdrowie, panie Ciechoń. – Serdeczny głos gospodyni stanowił idealne dopełnienie poczęstunku. – Teraz niech pan da mi ten list, a ja pokwituję, gdzie trzeba. Ciechoń odstawił na tacę pustą szklankę, ocierając kropelki mleka z wąsów, i podał kobiecie kopertę.

– A, i jeszcze niech pani powie temu... Piotrusiowi – uśmiechnął się pod wąsem – żeby uważał na siebie. Ludzie dużo mówią o tem jego zatargu z Jegorem. – Cmoknął i pokręcił z niezadowoleniem głową. – Niepotrzebne mu tutaj żadne kłopoty, a i szkoda by go było, jakby co... – Jakby co, panie Ciechoń? – głos pani Marii natychmiast spoważniał. – Ta gadajom, że to przez jakąś bijatykę z Ukraińcem, ale wie pani, ludzie różnie gadajom. – Listonosz otarł pot z czoła. – Ja bym się tym gadaniem

nie zajmował. Ale niech lepiej uważa. Jak już paplają językami, to nic to dobrego nie wróży. Pani Maria zastygła w bezruchu, mieląc w myślach usłyszane słowa. Lepiej byłoby dla wszystkich, gdyby nie okazało się to prawdą. Jakiś nierozważny krok mógłby zaostrzyć już i tak napięte stosunki z sąsiadami z drugiej strony łąki. Piotr za kilka dni wyjedzie, ale ona razem z córką tu zostaną, a Ukraińcy nie zapominają tak szybko. O nieszczęście naprawdę łatwo. – Wie pani, teraz Niemce stroszo się

jak koguty, wojna za pasem. A przecież to żadna tajemnica, że tajnie wspierajo tutejsze bandy. W razie jakby co, to tylko patrzeć ich gotowych nas tu ukatrupić – mówił dalej Ciechoń. – W razie jakby co, to mamy wojsko i policję. – Pani Maria otrząsnęła się ze złych myśli. – A oni już wiedzą, jak sobie poradzić z kłopotami. Hitler niech uważa, bo może się jeszcze zdziwić. Ciechoń podrapał się w głowę z zakłopotaniem. – Oby miała pani rację, pani Kosiecka. – Zarzucił torbę na ramię

i wcisnął na głowę służbową czapkę. – Na mnie już czas. Jeszcze tylko kilka listów i wracam do Drohobycza. Barszcz żonka zgotowała na obiad. – Dobry? – Najlepszy! – rzucił już przez ramię. – Ukraiński!

T 2 Miesiąc wcześniej e wakacje miały być sentymentalną podróżą w przeszłość. Piotr Ochocki od dawna miał w planach wyjazd na południe kraju. Strony, z których pochodziła jego matka, odwiedził tylko raz, gdy miał siedem lat. Z wyjazdu pamiętał jedynie

ukwieconą łąkę, nogi moczone w strumieniu i smak kradzionych u sąsiada czereśni. Gdy matka zmarła niedługo potem, ojciec nie chciał się zgodzić na wyjazd do Bedryczan. Na początku Piotr tego nie rozumiał. Jednak widząc, z jakim uczuciem pielęgnował wspomnienia o żonie, pojął, że dla ojca taki wyjazd to wysiłek uczuciowo niemożliwy. Pękłoby mu chyba serce z żalu. Piotr za całą rodzinę w Bedryczanach miał przyjaciółkę matki, panią Marię. Gdy jedynaczka,

panna Judyta Kowalewska, została panią Judytą Ochocką i wyjechała z mężem do Warszawy, kontakt między przyjaciółkami nieco się rozluźnił, ale dalej pisały do siebie dość regularnie. Po śmierci dziadków Piotra Ochoccy sprzedali odziedziczone dom i gospodarkę i na dobre rozstali się z Kresami. Jednak to sam ojciec wiosną zaproponował Piotrowi, gdy ten kolejny raz próbował namówić go na wakacje na wsi, że napisze do pani Kosieckiej z prośbą o gościnę dla syna. Odpowiedni list wyruszył w kierunku