mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Guzowska Marta - Mario Ybl 3 - Wszyscy ludzie przez caly czas

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Guzowska Marta - Mario Ybl 3 - Wszyscy ludzie przez caly czas.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 242 stron)

MARTA GUZOWSKA WSZYSCY LUDZIE PRZEZ CAŁY CZAS

Ta książka jest dla Kostasa, bo nie może być dla nikogo innego.

Κρῆτες ἀεί ψεύσται. Epimenides z Krety Kreteńczyk Epimenides powiedział: Wszyscy Kreteńczycy to kłamcy. paradoks Epimenidesa Nie żądam, żebyś mi wierzył. Po prostu opowiadam. (Paul Auster, Trylogia nowojorska, Zamknięty pokój)

Prolog Marynarz w białym uniformie utkwił pomiędzy stalową burtą promu a rozpędzoną półciężarówką z karuzelą na pace. W sinym świetle latarni karuzela lśniła świeżą farbą i wmontowanymi tu i ówdzie lustrami. Marynarz wymachiwał obiema rękami i śmiał się, widziałem to wyraźnie nawet z wysokości górnego pokładu. Zastanowiłem się, czy ja też będę się tak śmiał, kiedy przyjdzie kolej na mnie. I czy moja śmierć też będzie lśniła świeżą farbą i rozbłyskami luster. Marynarz machnął jeszcze raz ręką, a półciężarówka z karuzelą dotknęła guzików jego munduru i zatrzymała się. Marynarz wyślizgnął się zza paki, zajrzał przez okienko do szoferki i chyba usłyszał jakiś dowcip, bo znowu się roześmiał. Gestem nakazał karuzeli wjechać głębiej do wnętrza promu i poszedł kierować załadunkiem reszty obwoźnego wesołego miasteczka. Wypuściłem powietrze z płuc i jak nigdy w życiu zapragnąłem papierosa. Odwróciłem się do Roberta, który opierał się o barierkę i gadał. – Nie masz przy sobie fajek? Albo nie usłyszał, albo usłyszał, ale uznał, że sam mogę sobie odpowiedzieć na to pytanie. – …a ja na twoim miejscu bym się cieszył, że jest przynajmniej ten jeden trup. A kto wie, może będzie więcej. Taką przynajmniej mam nadzieję, inaczej nie buliłbym tyle za twój bilet. Podmuch lodowatego wiatru prawie okręcił mnie w miejscu. Robert podciągnął suwak kurtki pod samą brodę i naciągnął czapkę na uszy. Chętnie zrobiłbym to samo, ale nie przyszło mi do głowy, żeby wziąć jakąś z domu. – Nie wiedziałem, że nad Morzem Śródziemnym może być tak kurewsko zimno. – Ciesz się, że nie przyjechaliśmy tu w zimie. – Już mi się kazałeś cieszyć z tego, że nie ma tu Melindy – zacząłem odginać palce – że zapłaciłeś za mój bilet, że mamy przynajmniej jednego trupa, że nie pada śnieg… Powinienem chodzić na permanentnym haju. Wiatr zagłuszył odpowiedź Roberta, o ile w ogóle jakaś była. Cofnąłem przemarznięte dłonie z metalowej barierki i wbiłem je w kieszenie kurtki. Słońce schowało się już za betonowe bloki, ale blask latarni oświetlał dantejskie sceny w porcie, które z wysokości tylnego pokładu promu widziałem lepiej, niżbym sobie tego życzył. Pod rozdziawioną paszczę statku podjeżdżały z piskiem opon taksówki, których kierowcy przyjęli za punkt honoru nie korzystać z hamulców, zwłaszcza podczas manewrów między dziećmi i pakunkami. Dorośli wyrywali sobie torby i odgrywali chwytające za serce sceny pożegnania, jakby rodziny miały się już nigdy nie zobaczyć. Prom pojękiwał i wibrował od turbiny. Pasażerowie na pokładzie poszukiwali źródła rozrywki najlepiej jak potrafili: dzieci przechylały się niebezpiecznie przez relingi, ubrane na czarno staruszki plotkowały zażarcie, a młodzieniec w podkoszulku próbował znaleźć ustronne miejsce na toaletę psa. – A żebyś wiedział, że o tej porze roku potrafi być jeszcze naprawdę zimno… – Przestań pieprzyć o pogodzie – przerwałem mu – i powtórz to o trupach. – Że może być ich więcej? Pokiwałem potakująco. Szumiało mi w czaszce. Wygrzebałem spod kołnierza kurtki

kaptur bluzy, naciągnąłem go i zawiązałem troczki pod szyją. Wyglądałem jak idiota, ale było mi wszystko jedno. Po karuzeli na pokład promu wjechał gabinet luster. Pomalowana na psychodeliczny oranż strzelnica zatrzymała się przy trapie. Z miejsca, w którym stałem, nie mogłem dostrzec, w czym problem. – No to mówię jeszcze raz. Od początku. Te wykopaliska były prowadzone pod koniec lat dziewięćdziesiątych, przez dwa sezony. Później je zamknięto, nieomal z dnia na dzień. Oficjalnie z braku funduszy, ale nie chce mi się w to wierzyć, bo przy takich sensacyjnych znaleziskach kasa zawsze się znajdzie. Raczej ktoś im nie przedłużył pozwolenia. – Tak jak nam wtedy w Troi – wtrąciłem. – Nie wiem. – Robert zamachał rękami. Czapka zjechała mu na kość potyliczną. – Nie wiem, czy tak jak nam wtedy w Troi, czy nie tak. Ważne, że od tamtej pory nikt nie dostał pozwolenia. – Aż złożyłeś wniosek. – No. – Wyszczerzył się. – I kasę też załatwiłem. Możesz mi pogratulować, bo to nie było proste. Przeszedłem w lewo, aż do końca barierki. Z boku było lepiej widać, że jedno z kół strzelnicy zatrzymało się na gigantycznej wycieraczce uplecionej z lin na styku metalowej klapy i betonowego nadbrzeża. Wóz wykonał niekontrolowany skręt, marynarze zaczęli gwałtownie wymachiwać rękami, ale z powodu hałasu kierowca nie mógł ustalić, czy ma skręcić w ich lewo, czy w swoje lewo. Zatrzymał pojazd i poświęcił kilka minut na omówienie bieżącej sytuacji, a sznur samochodów, które chciały wjechać na prom, rósł w oczach. Robert przysunął się do mnie. – Słuchasz, co mówię? Od razu natrafiliśmy na ten szkielet. Pierwszego dnia wykopalisk. Zerknął w moją stronę. – To jest pomieszczenie ofiarne, zarzynano tam zwierzęta dla bogów. Ten trup to najprawdopodobniej kapłan ofiarnik, który… Sam zresztą zobaczysz. A z ikonografii i innych źródeł wiemy, że podczas obrządku ofiarnego było czasem dwóch kapłanów, więc jeśli będziemy mieli szczęście… Urwał i czekał, aż coś na to powiem. Nie powiedziałem nic. – Chcesz zobaczyć zdjęcia? – spytał wobec tego. – Wołałbym coś zjeść. I czegoś się napić. – No to musimy poczekać. Jak otworzą restaurację, ogłoszą przez megafon. Kierowca strzelnicy i jego pomocnicy ustalili co trzeba i odciągnęli na bok wycieraczkę. Teraz tylne koła nie mogły sobie poradzić z małym schodkiem między nadbrzeżnym betonem a klapą. Kierowca dał jeszcze raz do przodu i znowu do tyłu, silnik zawył i koła załapały wreszcie schodek. Samochody z kolejki zatrąbiły i zaczęły wlewać się do wnętrza promu. Robert trącił mnie w ramię. Oderwałem wzrok od zajmującego widowiska. – Chodź do środka, zanim zamarzniemy. Spojrzałem w czarne niebo. Drgnąłem, wcisnąłem ręce głębiej w kieszenie i poszedłem za nim. – Nie ma kabiny – kontynuowałem marudzenie.

– Kabiny są dla mięczaków. My jesteśmy prawdziwi podróżnicy. Poza tym wszystkie były zarezerwowane. – To dlaczego nie lecimy samolotem? W pół godziny bylibyśmy na miejscu, zamiast tłuc się całą noc. – Czy ty myślisz, że ekspedycja obrabowała Fort Knox? – Robert wysilił się na dowcip. – Zobacz, tu będzie nam całkiem wygodnie. Możesz sobie wyobrażać, że jesteś na luksusowym transatlantyku. Usiadłem w jednym z foteli ustawionych w kilku rzędach, jak w kinie. Przymknąłem oczy. Oparcie wbijało mi się w plecy pod dziwnym kątem. Próbowałem je poruszyć, ale było przymocowane do siedzenia wielkimi metalowymi śrubami. – Zawsze możesz się położyć na podłodze. Jak tamci. Popatrzyłem na jeszcze prawdziwszych podróżników. Rozścielili śpiwory na wolnych przestrzeniach podłogi i podestów schodów. Z tyłu za rzędami siedzeń rozlokowała się cygańska albo albańska rodzina z dużą liczbą dziatek i kolosalnych rozmiarów matką, która od razu zasnęła jak zabita, zostawiając współpasażerów na pastwę swojego rozszalałego potomstwa. Robert powiódł wzrokiem za moim spojrzeniem. – No to chodź do baru. Postawię ci piwo i pokażę zdjęcia tych kości. W barze palili wszyscy, od dzieci w łonach matek po stojących nad grobem starców. Wciągnąłem w płuca zapach dymu, ludzkiego potu i dwutlenku węgla wydzielanych przez dużą liczbę stłoczonych w małym pomieszczeniu przedstawicieli gatunku Homo sapiens. Robert wyciągnął z plecaka laptopa, otworzył go i grzbietem dłoni przetarł ekran. Pociągnąłem łyk piwa. – To jest świątynka, kapliczka właściwie, u podnóża góry. A tak naprawdę nie u podnóża, tylko na skalnym cyplu, w jakiejś jednej trzeciej wysokości. Sam jutro zobaczysz. Datowana na średniominojski drugi i sam początek trzeciego, tu nie ma żadnych wątpliwości. Kalokairinos odkopał trzy pomieszczenia, zostało jedno. Chciałem z tego zrobić taki mały projekt badawczy, na jeden, góra dwa sezony, ale teraz to już sam nie wiem. Zaczęliśmy kopać dwa tygodnie temu i prawie od razu znaleźliśmy to. Podniósł szklankę do ust, potrzymał ją chwilę w tej pozycji, a potem odstawił i otarł pianę z górnej wargi. Obrócił ekran komputera, tak, żebym mógł go widzieć, i nacisnął kilka klawiszy. Przyjrzałem się zdjęciu. – Tu masz widok z boku. – Robert dalej naciskał klawisze. – A tutaj kolejne zbliżenia. Sam zobacz. Obejrzałem wszystkie zdjęcia do końca, aż na ekranie pojawiły się ujęcia jakiejś brunetki w bikini. A później napiłem się jeszcze piwa. – No i co? Dlaczego nic nie mówisz? Nie mogłem odpowiedzieć, bo trzymałem szklankę przy wargach. – Wiesz, że ja się nie znam na ludzkich kościach, ale natychmiast rozpoznałem żebra. – Robert z dumą poklepał się po brzuchu wylewającym się znad paska spodni. – To świnia – powiedziałem, a piwo zabulgotało. – Co powiedziałeś? Odstawiłem szklankę.

– To świnia. – Jak to? – Tak to. Widzisz ten fragment podstawy czaszki? – Obróciłem ekran w jego stronę. – Czaszkę w większości zasłania ziemia, ale tu i tu – pokazałem palcem – możesz zobaczyć całkiem wyraźnie. Gdybyś ty miał taką, musiałbyś też mieć w komplecie długi, szczeciniasty ryj. – Ale ja… myślałem… – No tak – powiedziałem i chciałem zatrzasnąć laptopa, ale Robert powstrzymał mnie ruchem ręki. Odgarnął proste, przycięte „pod garnek” kosmyki włosów. Na czole perliły mu się krople potu, chociaż aż tak ciepło nie było. – Obejrzałeś wszystkie do końca? Nie ma tam żadnych ludzkich kości? – Może i są. Ale ja ich nie widziałem. – Kurwa! – Nie martw się – chciałem go pocieszyć, jak umiałem. – Naprawdę chętnie spędzę pełnopłatny urlop na wyspie na Morzu Śródziemnym. Słyszałem, że nie najgorzej karmią. Wołałbym co prawda w lecie, ale jak się nie ma, co się lubi… – Robisz sobie jaja – powiedział ponuro Robert. – A ja wydałem na twój przyjazd ciężką kasę. Która mogłaby pójść na coś innego. – Jesteś przecież moim kumplem. Chętnie dotrzymam ci towarzystwa tydzień albo nawet i dwa – zapewniłem go. Przysunąłem bliżej laptopa i przerzuciłem kilka zdjęć brunetki, która nie była Melindą. – Macie naprawdę ładne widoki. A z tym jedzeniem to mam nadzieję, że ekspedycja płaci. Doszedłem do końca folderu i zacząłem przeglądać zdjęcia do tyłu. – Płaci – burknął Robert. – Cholera jasna, kurwa mać! – No to się świetnie skła… – Zamilkłem z palcem zawieszonym nad klawiaturą. – Co to jest? Robert zerknął mi przez ramię. – To? Koza. Albo owca, nie wiem, archeozoolożka jeszcze tego nie przebadała. Zwierzę ofiarne w każdym razie. Mówiłem ci, że to świątynia, składali tam ofiary. W tej części pomieszczenia, którą odkopujemy, jest ołtarz, i te kości na nim leżały. Westchnąłem. – No, co? – chciał wiedzieć Robert. – Nic – odpowiedziałem. Robert podniósł głowę i popatrzył na mnie poprzez pasma dymu papierosowego. – To nie koza – wyjaśniłem. – Ani owca. Ani, uprzedzając twoje pytanie, nie jest to świnia ani krowa. W tej twojej świątyni składali w ofierze ludzi. Nie spałem wiele tamtej nocy. Dziatwa albańskiej olbrzymki urządziła sobie gonitwę slalomem między ułożonymi pokotem pasażerami, którym, o dziwo, nie zakłócało to snu jak mnie. Najmłodsze, czując się zaniedbane, darło się wniebogłosy. Nie budziło olbrzymki, przyzwyczajonej zapewne do znacznie gorszych ekscesów swojego potomstwa. Nad ranem z namiastki snu wyrwały mnie zmienione wibracje podłogi. Silnik zawył, przez statek przeszło drżenie i zahurgotał łańcuch kotwicy wyciągnięty z gniazda. Głośniki wizgnęły, zacharkotały i zaczęły nadawać muzykę na znak, że wstał nowy dzień. Po kilku

tonach melodia urwała się w pół nuty i ktoś okrutnie zachrypniętym głosem wypowiedział komunikat w kilku językach. Zrozumiałem z niego tylko tyle, że mamy jak najszybciej zejść z promu, bo właśnie przybiliśmy do nadbrzeży Krety.

Niedziela Palmowa Κυριακή των Βαΐων

Rozdział 1 Może i nadeszła wiosna, ale ja tego nie zauważyłem. W krajobrazie dominował kolor szary. Szare było niebo i chmury, które wisiały niżej, niż to się uważa za normalne. Szare były skały i ściany nielicznych mijanych po drodze domów. Wściekły niegdyś turkus ścian dworca autobusowego w Heraklionie wypłowiał od słońca i zszarzał od deszczu. Szarzy z niewyspania na twarzach ludzie kulili się przed podmuchami lodowatego wiatru. Jedyny czarny akcent stanowiły ubrania dwóch staruszek, które wcisnęły się przede mną i usadowiły tuż za plecami kierowcy. Obie przeżegnały się trzykrotnie, zanim autobus ruszył. Szary asfalt na wąskiej drodze, szczególnie szary na krawędziach, gdzie pokruszone płaty odpadały, przechodząc w pobocze, wił się między wzgórzami. Po drodze minęliśmy szary jak brudny całun akwedukt, poznaczony setkami dziur, a szare ptaki latały w tę i z powrotem, moszcząc szare gniazda. Wiatr szarpał rozcapierzonymi gałęziami szarych drzew. Tylko niektóre okrywały szarozielone liście, w kolorze zbliżonym do tego, jakiego nieboszczyk nabiera po kilku dniach w wodzie. Szara (albo brudnobiała, na jedno wychodzi) była większość mijających nas samochodów. Kilka żółtych kwiatów przy drodze walczyło o lepsze z wszechogarniającą szarością, ale bezskutecznie. Ja na ich miejscu już dawno bym się poddał. Staruszek za mną nacisnął przycisk stopu w połowie zakrętu nad stromym urwiskiem. W tym miejscu nie było przystanku, chyba że jego funkcję pełniła rozpruta opona ciężarówki leżąca na poboczu. Następnym przystankiem okazała się zardzewiała blaszana kapliczka z wybitą szybą. Starowinki w czerni na jej widok znów się przeżegnały, robiły to przy każdej kolejnej kapliczce, przy kościele oraz przy drogowskazie „Monastyr matki Boskiej od Kerasion, 5 km”. Jedna zrobiła znak krzyża, kiedy mijaliśmy pałac w Knossos. Karetka ze wściekle wyjącym niebieskim kogutem wyprzedziła autobus na zakręcie i minęła o włos nadjeżdżającą z naprzeciwka półciężarówkę, której kierowca zdecydowany był nie ustąpić nawet centymetra jezdni pojazdowi uprzywilejowanemu. Przez tylne okno pikapa wystawał pysk psa i jedno powiewające ucho. Robert na siedzeniu koło mnie zacisnął dłonie na metalowej rurze oparcia. Autobus zatrąbił i z pełną prędkością skręcił za drogowskazem z nieczytelną nazwą, pogiętym, jakby ktoś długo walił w blachę młotkiem. Zwolnił, kiedy przejeżdżał przez gigantyczną kałużę koło parkingu, a później ponownie, żeby przepuścić dwie przysadziste, ubrane na czarno kobiety, które objuczone zakupami przechodziły przez jezdnię w nieoznakowanym miejscu. Zamiast podziękować, że ich nie rozjechał, łypnęły na niego złowrogo. Za kolejnym zakrętem autobus zatrzymał się na światłach obok sklepu komputerowego z szarymi od kurzu laptopami na witrynie. Nie byłem w stanie się dobrze przyjrzeć, jakie to modele, bo wystawę zasłaniał kolejny pikap. Na pace przywiązane były trzy kozy: dwie białe i jedna ruda. Za sklepem komputerowym autobus skręcił w prawo i stanął na niewielkim placu, obok szpaleru bezlistnych drzew. Robert szturchnął mnie w ramię. Wysiadł pierwszy i obszedł autobus do luku bagażowego. Przeciągnąłem się. Byłem sztywny z zimna i zmęczenia. Potarłem oczy i zagapiłem się na szary, płaski grzbiet góry sterczącej ponad dachami domów. Masowałem dłonią zdrętwiały

kark, bo miałem wrażenie, że po mojej skórze biegają mrówki. Wtedy ją zobaczyłem. Podeszła do Roberta, uśmiechnęła się, powiedziała coś i wskazała ręką samochód zaparkowany na poboczu obok warzywniaka. Była blada i szczuplejsza, niż pamiętałem. Przez ramię miała przerzucony plecak, a na nogach ciężkie robocze buty uwalane błotem. Włosy też miała krótsze, niż pamiętałem, ale może tylko tak mi się wydawało, bo schowane były pod postawionym kołnierzem kurtki. Wiatr wyrywał pojedyncze pasma i ciskał kobiecie w twarz, a ona odgarniała je cierpliwie dłonią zaczerwienioną i spierzchniętą z zimna. Gapiłem się na nią tak długo, że musiała to poczuć. Odwróciła głowę i spojrzała prosto na mnie. Poczułem, że serce zatrzymuje mi się w piersi i cały lodowacieję, jak nieboszczyk za długo trzymany w chłodni. Z jej oczu zniknęły wszystkie złote iskierki. Teraz były szare jak świat dokoła.

Rozdział 2 Muszę podjechać na wykop. – Robert obejrzał się za siebie i ignorując zakaz, skręcił w prawo. Spokojnie mógł udawać, że nie zauważył znaku, bo ten, jak wszystkie znaki drogowe w okolicy, był pogięty i odrapany z farby. – Teraz? – jęknąłem. – Przecież mówiłeś, że te kości są już wydobyte i leżą w muzeum. To po cholerę mam się z tobą tłuc. Nie odpowiedział. Nie oczekiwałem tego. – Nie możesz później? – marudziłem. – Nie spałem całą noc, jestem brudny i śmierdzący jak świnia tylko dlatego, że ty postanowiłeś zaoszczędzić na kabinie… Oba plecaki, mój i Roberta, wciśnięte na tylne siedzenie, gniotły mnie w biodro, a pluszowy osiołek w słomianym kapeluszu wrzucony pod tylną szybę łaskotał mój kark. Pola siedziała z przodu i nie widziałem jej twarzy. – Następnym razem jak nie śpisz, to nie chrap. – Robert dzielił uwagę pomiędzy motocykle zaparkowane na środku drogi a auta nadjeżdżające z przeciwka. – To nie byłem ja – obruszyłem się. – To ta albańska olbrzymka. – Wytrzymasz. – Wdepnął hamulec. Rzuciło mną do przodu. – Może wytrzymam, ale nie chcę. Rozumiesz? Nie chcę niczego wytrzymywać. Zawieź mnie do hotelu czy gdziekolwiek, gdzie jest prysznic i łóżko. – Nie mogę. To by było niepolityczne. Powiedziałem Chrissie, że przyjadę, jak tylko zejdę z promu, i jeśli się nie pojawię, ona uzna, że jest tu ważniejsza, rozumiesz? – Nie rozumiem. A poza tym ona jest ważniejsza. Na papierach, które mi przysłałeś, Chrissa Jakaśtam była wymieniona jako kierownik wykopalisk, a ty tylko jako współpracownik. – Nie Jakaśtam, tylko Laskaridou. Chrissa Laskaridou. A to jest Grecja, jak już pewnie zauważyłeś. – Wychylił się w prawo, żeby zobaczyć, czy nic mu nie wyjedzie z bocznej drogi zasłoniętej krzakami. – Sam, jako cudzoziemiec, nie dostałbym pozwolenia. Każda obca misja musi mieć greckiego kierownika. Ale od jesieni to się ma zmienić. – Urwał i szerokim łukiem ominął wyrwę w jezdni, bardzo głęboką. – Nieważne, co ci będę tłumaczył. Tak to w każdym razie jest. W tym kraju trzeba uważać na każdy krok. Więc teraz grzecznie się przywitasz z Chrissą i zapewnisz ją o twoim zachwycie wywołanym możliwością współpracy z nią. Jasne? Zapatrzyłem się w boczną szybę, chociaż przy drodze nie było ciekawych widoków. – A poza tym muszę rzucić pańskim okiem. Nie było mnie trzy dni i nie wiem, co się tam dzieje. Może odkopali coś ciekawego. Nie chcesz zobaczyć? – Nie. Robert skręcił bez użycia migacza. – Pokręcę się godzinę, dwie i odwiozę cię na kwaterę. – Dwie godziny? Chcesz siedzieć dwie godziny na wykopie? A może jeszcze zrobisz kilku okolicznym staruszkom zakupy i wyprowadzisz na spacer ich pieski? Nie spiesz się, ja poczekam. Pola poruszyła się, ale nic nie powiedziała. – Dobrze – mruknął Robert, skoncentrowany na omijaniu kolejnej wyrwy w asfalcie, tym

razem po brzegi wypełnionej wodą. – Możesz też jeszcze zaprosić jakąś ładną studentkę na lunch. I w ogóle nie musisz się spieszyć z jedzeniem. Posiedzę sobie w samochodzie. Robert przycisnął hamulec i znowu rzuciło mną do przodu, na siedzenie Poli. Nie skomentowała tego i nie odwróciła się nawet na moment, wyciągnęła tylko rękę i przytrzymała się deski rozdzielczej. Utknęliśmy w korku, czyli w czymś, co powinno być pojęciem nieznanym na obrzeżach zapyziałego miasteczka w środku wyspy na końcu świata. Samochody na naszym pasie tkwiły jak zabetonowane, a te jadące z naprzeciwka dopiero nabierały prędkości. Kilkaset metrów przed nami pulsowały błękitne światła karetki. – Karetka musi parkować na środku drogi? Robert wysiadł, przeszedł kilka kroków, zawrócił i z powrotem umościł się na siedzeniu. Nie zadał sobie trudu zapięcia pasów. – Karetka nie parkuje na środku drogi – oświecił mnie. – To jest korek voyeurystyczny. No, co? Normalne, nie? Każdy lubi się pogapić na wypadek. Zwłaszcza w takiej zabitej dechami dziurze, gdzie atrakcje ograniczają się do podsłuchiwania, jak sąsiad wrzeszczy na żonę po drugiej stronie podwórka. Samochód przed nami przesunął się pół metra do przodu. Miał wgnieciony tył i rurę wydechową podwiązaną drutem. – Kurwa, żeż! – Robert odkręcił boczną szybę i splunął. – Nie dojedziemy przed dziewiątą. Samochód z przodu znowu się potoczył, tym razem ze dwa metry. Facet na skuterze, z kaskiem zaczepionym na jednej rączce kierownicy i wielką białą reklamówką wypełnioną pomarańczami na drugiej próbował się wcisnąć w lukę, ale Robert nie dał mu żadnych szans. Facet obrzucił go wrogim spojrzeniem, które sugerowało, że chętnie wystawiłby środkowy palec, ale musiał się skupić na utrzymaniu równowagi. Zaskrzeczał klaksonem i odjechał środkiem drogi. Znowu przesunęliśmy się o dwa metry i za moment o kolejne dwa. – No, nie jest tak źle – ucieszył się Robert. Odkręciłem szybę z tyłu i wystawiłem twarz na lodowate podmuchy wiatru. Teraz sam widziałem, że karetka stoi na poboczu. Obok parkował ochlapany błotem radiowóz. Dwaj policjanci palili papierosy, jeden podciągał opadający co chwila pas. Nigdzie nie zobaczyłem zgniecionych samochodów ani ich pasażerów, wrzeszczących na siebie albo wymieniających się numerami ubezpieczenia. Podjechaliśmy do przodu jeszcze kawałek. Jeden z policjantów, dużo wyższy niż ten drugi i zbudowany potężnie jak niedźwiedź, podszedł do karetki, oparł się o drzwi i wsadził głowę do szoferki. Nie miał kurtki, tylko jasnobłękitną koszulę z popeliny. Odsłonił mi widok na ciało. Leżało na noszach, obok tylnego koła. Szary koc otulał je całe, włącznie z głową. Obok radiowozu stał jeszcze jeden mężczyzna. Nie potrafiłem określić, ile mógł mieć lat, bo jego skóra była ogorzała i pobrużdżona od słońca i wiatru, a pół twarzy zasłaniały wąsy. Na nogach miał wysokie do kolan buty, tors okryty tylko rozchełstaną czarną koszulą, a ręce wygięte do tyłu pod tak nienaturalnym kątem, że musiały być skute kajdankami. Opierał się całym ciałem o bok samochodu i przymykał oczy, jakby spał. Policjant, który gadał z kierowcą karetki, wyprostował się i zobaczyłem, że nie ma

jednego oka. Nie nosił opaski, oczodół zasklepiała jaskraworóżowa blizna. Zauważył Roberta za kierownicą i podszedł bliżej. Robert pochylił się i odkręcił szybę od strony Poli, a policjant zajrzał do środka. – Yiasurobertyasoupolatikanetekalaisaste? – powiedział na wdechu. – Yia sou, Michali, ya sou. Ti kaneis? Jednooki policjant skinął głową i burknął: – Gamimenoi katsikokleftes. – A potem dodał całkiem niezłą angielszczyzną: – To już drugi raz w tym miesiącu. Pola odwróciła się do mnie bokiem, ale nadal nie mogłem przyjrzeć się dobrze jej twarzy, bo zasłaniały ją włosy. Jednooki niedźwiedź zlustrował mnie wiele mówiącym spojrzeniem. – To jest kathigitis Mario Ybl – przedstawił mnie Robert. – Będzie z nami pracował. – Ya sas, ti kanete – przywitał się niedźwiedź. – Wpadnij, Robert, na posterunek. Myśliwi z Gouvetsi przywieźli kanister raki. Lokalny wyrób, całkiem niezła. Zastukał kłykciami grubych palców w przednią szybę i odszedł do swoich spraw. Robert spojrzał na mnie. – Katsikokleftes. Złodzieje kóz. Taka lokalna tradycja. Może kiedyś ci opowiem. – Nie mogę się doczekać. To na pewno będzie fascynująca historia o tym, jak jeden miejscowy wieśniak pochlastał nożem drugiego, bo za dużo wypili. Robert nie odpowiedział. Odwrócił się i zaczął majstrować przy pokrętłach radia. Pola siedziała wyprostowana i widziałem tylko koniuszek jej lewego ucha, bo z tej strony odgarnęła włosy. Na tylne siedzenie nie dobiegał nawet szmer jej oddechu. Robert złapał jakąś stację. Gadała kobieta, której organizm nie potrzebował tlenu, bo ani razu nie zaczerpnęła powietrza. Na następnej stacji leciały chyba reklamy. Trzecia i czwarta nadawały muzykę, która nie nadawała się do słuchania. Nie miała rytmu i dominowało w niej ponure zawodzenie męskiego głosu. Właściciel głosu był albo na ciężkim kacu, albo pracował właśnie, żeby osiągnąć ten stan. Robert pokręcił jeszcze gałką, ale bez rezultatu. Były tylko te cztery stacje: beztlenowa kobieta, niekończące się reklamy i męski jazgot na tle kakofonii. Na pozostałych kanałach tylko szumiało. Pewnie góra zagłuszała fale radiowe. Ustawił kanał z muzyką. Siedzieliśmy i słuchaliśmy zgrzytających dźwięków dobrą minutę, po czym Robert je wyłączył.

Rozdział 3 Robert zaparkował na spłachetku ziemi pokrytej tłuczniem, odgrodzonym od stromego zbocza niskim białym murkiem. Pola wysiadła, trzasnęła drzwiami i ruszyła przed siebie. Nie obejrzała się na żadnego z nas, pieprzona księżniczka. Robert wygramolił się z samochodu i przeciągnął tak, że mimo wyjącego wiatru usłyszałem trzask jego stawów. – Za stary już jestem, żeby zarywać noce. – Jęknął i ziewnął. – Zajebisty widok, nie sądzisz? Popchnąłem go na samochód. – Co ona tu robi? – zasyczałem mu prosto w ucho. – Nie mówiłeś, że tu będzie. Półotwarte drzwi zamknęły się na jego palcach. Jęknął, odepchnął mnie wolną ręką i wyszarpnął dłoń. Wsadził zgnieciony palec do ust. – A co ci miałem powiedzieć? – wymamrotał. – Przecież byś nie przyjechał. – Pewnie, że bym nie przyjechał! Wyjął palec z ust i starannie go obejrzał. – Cholera, zejdzie mi paznokieć. Jesteś pieprzonym świrem, wiesz? – Zabieram się stąd! Zamów mi taksówkę na lotnisko. Rachunek za bilet prześlę ci na uniwersytet. – Daj spokój, Mario… – Nie jestem twoją żoną – warknąłem. – Więc nie mów mi, żebym dał spokój! – Daj spokój – powtórzył. Ciągle ssał palec. – I weź wreszcie wydoroślej. Nie widziałeś jej prawie rok. – I nie mam zamiaru… – Prawie rok. To długo. Oboje jesteście cywilizowanymi ludźmi. Skiniesz jej głową, ona skinie głową tobie i po sprawie. Nie musisz z nią rozmawiać. – Mogę jej skinąć głową – powiedziałem. – Mogę jej nawet powiedzieć „cześć”. Ale ona mnie nie zauważa. Widziałeś, jak na mnie patrzyła? W ogóle nie patrzyła! Jakbym był robakiem! Jakbym w ogóle nie istniał! – Nie widziałem. Byłem zajęty prowadzeniem. I na twoim miejscu też zająłbym się czymś pożytecznym. Mógłbyś na przykład usiąść na dupie i opracować te kości, co to podobno są ludzkie. Czyli, dla odmiany, zrobić to, po co cię tutaj ściągnąłem. Za uniwersyteckie pieniądze. – Mam to w… – Tak, tak, doskonale wiem, gdzie to masz. Ale ja nie, a to są moje wykopaliska i zależy mi na kilku sprawach. Później, przy piwie, mogę ci to wyjaśnić ze szczegółami. Na wszelki wypadek. Żebyś nie popełnił gafy. A jeśli chodzi o Polę, to ona, o czym zapewne wiesz, jest wybitną specjalistką od kultury minojskiej. A konkretnie od sanktuariów górskich. Czyli tego, co tutaj mamy. Robert przyglądał się mojej głupiej minie. – Nie wiedziałeś, co? Nie wiedziałeś, czym zajmuje się miłość twojego, podobno, kurwa, życia. Gdybym jeszcze się dziwił, dlaczego Pola nie chce z tobą rozmawiać – a nie dziwię się, gwoli jasności – to właśnie teraz bym przestał. Wiatr szarpnął samochodem. Wtuliłem głowę w ramiona.

– Pola jest główną siłą merytoryczną na tych wykopaliskach – dodał Robert. – Właściwy człowiek, można powiedzieć, na właściwym miejscu, bo ja się na tym nie znam. Jestem tu tylko szefem i muszę się z wami wszystkimi użerać. Obejrzał jeszcze raz palec, splunął na pylistą ziemię i otworzył bagażnik. – A teraz rusz tyłek. Pamiętaj, żeby ładnie powiedzieć „dzień dobry” na wykopie. I, do kurwy nędzy, bądź miły dla Chrissy, jak ci mówiłem. Zajrzałem do samochodu. Kluczyk tkwił w stacyjce. – Nie boisz się, że ci ktoś ukradnie? – Na Krecie nic nie ginie. – Słyszałem urywki słów, bo Robert tkwił w połową ciała w bagażniku, a wiatr zagłuszał wszystko, co nie było krzykiem. – … w turystycznych miejscowościach… się zdarza… nie tutaj … się wszyscy znają … patrzy drugiemu na ręce… Jakiś chłopak w dżinsowej kurtce, jakie nosiło się w latach młodości, o których człowiek chce jak najszybciej zapomnieć, przebiegł przez jezdnię i wpadł na Roberta z impetem. Robert uderzył głową o półotwartą klapę bagażnika. – Kyrie Robert! – krzyknął chłopak. – Kyrie Robert! Kyrie Robert! Cienki głos załamywał mu się przy każdym „i”. Robert pomasował stłuczoną potylicę. – Ti egine, Petro? – Kyrie Robert, Kyrie Robert, Kyrie Robert! Pethane o diplanos! Chłopak nagle zgiął się wpół, oparł się czołem o ramę bagażnika i zaszlochał. Robert poklepał go po plecach. – Co się stało? – spytałem. – Kolejna osoba nie żyje – przetłumaczył Robert. Spojrzał na mnie poważnie. – Powinieneś się cieszyć. – Co ty pieprzysz?! Przeciągnąłem dłonią po czole i poczułem, że mimo chłodu jest wilgotne. – No, znaleźli kolejny szkielet. Spojrzałem na chłopaka płaczącego z głową opartą o samochód. Szlochał coraz bardziej rozpaczliwie. Robert nadal klepał go po plecach, machinalnie, jak psa. – Na wykopie? – No, a gdzie? – Starożytny szkielet? Kiwnięcie głowy. – To dlaczego ten kretyn płacze? – Bo to kretyn. Naprawdę. – Robert złapał moje spojrzenie. – To wioskowy głupek. Człowiek instytucja, w większości krajów Europy już na wymarciu, ale na Krecie trzyma się całkiem nieźle. Coś nie tak z głową. Nie wiem co, nie jestem psychiatrą. Ma na imię Petros. Na dźwięk swojego imienia chłopak podniósł zalaną łzami twarz i zobaczyłem, że to wcale nie jest chłopak. Miał co najmniej trzydziestkę. W sieci zmarszczek na ogorzałej twarzy świeciły jasnobłękitne oczy o lekko rozmytym spojrzeniu. Zmierzwione włosy też miał jasne, ale nie potrafiłem odgadnąć, czy blond, czy siwe. – Kyrie Robert, kyrie Robert, kyrie Robert! – Zaszlochał jeszcze głośniej. Jego ptasie ramiona zatrzęsły się. – Zatrudniam go na wykopaliskach jako chłopaka na posyłki. Będzie miał trochę grosza,

bo instytucja pomocy socjalnej, w odróżnieniu od instytucji wioskowego głupka, nie ma się tu najlepiej. – Nie wiedziałem, że masz takie miękkie serce. – Zdziwiłem się. – Zwłaszcza jak trzeba komuś zapłacić. – Nie doceniasz mnie. – Robert podciągnął spodnie na brzuchu. – A poza tym to brat Michalisa, tego policjanta, którego spotkaliśmy po drodze. Tego bez oka. Michalisowi się nie odmawia. – No to mnie uspokoiłeś. Robert jeszcze raz poklepał Petrosa po plecach. Odpowiedzią był tylko rozdzierający szloch. – Może byśmy już poszli – zasugerowałem. – Jestem pewien, że ten twój wioskowy głupek sam sobie poradzi. – Poczekaj – mruknął Robert. Pochylił się nad Petrosem, jeszcze raz go poklepał i powiedział coś po grecku z silnym brytyjskim akcentem. Petros wyprostował się i nagle się rozpromienił. Obdarzył nas uśmiechem i otarł łzy rękawem kurtki. – Christos anesti! – wrzasnął, aż zadzwoniło mi w uchu. – Christos anesti! Christos anesti! Podłubałem w małżowinie. Petros jeszcze raz wyszczerzył zęby, przebiegł przez jezdnię, nie obejrzawszy się, czy nic nie nadjeżdża, i pognał ścieżką w górę zbocza. – Co mu powiedziałeś? – Że wszyscy zmartwychwstaniemy w Chrystusie, ten szkielet też. – I pomogło? – zdziwiłem się. – Jak widać. Idziesz? Nie obejrzał się, tylko przeszedł przez jezdnię. Poszedłem za nim. – A co on na to? – A od kiedy tak się interesujesz tym, co mówią inni? – Robert nasunął czapkę bardziej na czoło. – Christos anesti. Chrystus zmartwychwstał. Tu się tak mówi na Wielkanoc. To już za tydzień.

Rozdział 4 Wzgórze było niewysokie, dopiero za nim piętrzył się stromy masyw skały. U podnóża ktoś powbijał tabliczki z informacją o barwnych kwiatach, które tu kiedyś kwitły. Krzaki były szare, a tabliczki wypłowiale. Spomiędzy ostrych kamieni wyzierała rudobrązowa ziemia. Odwróciłem się. Po lewej i prawej, nad ciemnymi pasmami gór kłębiły się granatowe chmury, z których zapewne lało. Na wprost, w oddali rozciągały się brudnobiałe domy Heraklionu, a za nimi morze, też szare, a nie intensywnie błękitne, jak na turystycznych folderach. Trochę poniżej miejsca, w którym stałem, straszył szkielet niedokończonego betonowego domu. A u podnóża góry rozpościerały się pola, poznaczone ciemnymi plamami cieni chmur. Kojarzyły mi się z obłażącą skórą trupa. Robert popchnął skrzypiącą furtkę w ogrodzeniu z drucianej siatki. Coś złapało mnie za nogawkę. Szarpnąłem. Kolczasty krzak puścił, ale w materiale została dziura. – To są te twoje słynne wykopaliska? – zapytałem. – Dziura w ziemi, co to nawet nie ma metra głębokości? Żadnych robotników? Jeden student? – To ty jeszcze nie wiesz, że nie rozmiar się liczy? – Robert zdziwił się. – Te murki były świetnie zachowane, tyle że na początku dwudziestego wieku pół okolicy pobudowało sobie domy z ich kamieni. Jeszcze w tysiąc dziewięćset ósmym Harriet Boyd Hawes opisywała… Chrząknąłem. Demonstracyjnie. – Tak. Jak zwykle jesteś zainteresowany, Mario. A robotnicy będą jutro, dzisiaj Niedziela Palmowa. Choć bliżej, zobacz. Oko ci zbieleje. Niskie kamienne murki dzieliły na trzy części pomieszczenie niewiele większe od mojego mieszkania, a zawsze uważałem, że żyję skromnie. Dwie części były już odkopane. W trzeciej młody chłopak ze słuchawkami na uszach delikatnie dziobał kilofem ziemię. Po kilku uderzeniach sięgnął po łopatę i załadował udziobaną ziemię na taczkę. Niska brunetka odwrócona tyłem bez zaangażowania rozgarniała urobek szpachelką. Pupa brunetki była spora, okrągła i bardzo kształtna, ale nie aż tak, żeby zbielało mi oko. – Chrisso. – Robert dotknął jej pleców. – To jest Mario Ybl. Brunetka podskoczyła, szpachelka brzęknęła o dno taczki. – Panagia mou! – Przyłożyła rękę do serca ulokowanego gdzieś pod dużym i równie kształtnym jak pupa biustem. – Ale mnie przestraszyłeś! Ten wiatr tak wyje, że nie słyszałam, jak podjechaliście. Wspięła się na palce i ucałowała Roberta w oba policzki. – Ti kaneis, Robert mou? Kala eisai? Jak podróż? Robert machnął ręką. – To jest Mario Ybl – powtórzył. – Profesor Mario Ybl – mruknąłem, ale żadne z nich nie dosłyszało w nagłym powiewie wiatru. Zasunąłem suwak kurtki pod brodę. Brunetce, sądząc po rozmiarze dekoltu, w ogóle nie było zimno. Wytarła uwalaną ziemią dłoń o spodnie na pupie i podała mi rękę. Uśmiechnęła się. Miała wąską, dobrze wysklepioną czaszkę, piękne zęby i dołeczki na policzkach. – Robert wiele mi o tobie opowiadał. – Robert to gaduła i znany plotkarz – wyjaśniłem. – Mnie też o tobie opowiadał. Podobno jesteś jedyną osobą, która stoi między nim a żłobem. Mam na myśli żłób archeologiczny –

dodałem tonem wyjaśnienia. Robert kopnął mnie w kostkę. Bardzo zabolało. Potem odwrócił się do Chrissy. Pokazał podbródkiem wioskowego głupka, który przykucnął na piętach w narożniku wykopu i kołysał się w rytm melodii w swojej głowie. – Petros powiedział, że mamy nowy szkielet. To prawda? Chrissa skinęła głową. – Jeszcze go nie ruszyliśmy. Chcę najpierw… – To go nie ruszajcie – przerwałem jej. – I trzymajcie od niego jak najdalej waszą archeozoolożkę. Chyba że wam wszystko jedno, czy to będzie świnia, czy człowiek. Chrissa spojrzała na mnie uważnie. – Wiesz, co mi Mario powiedział na promie? – Robert ujął ją za łokieć i odciągnął na bok. – Że to… – Wiatr zawył, zagłuszając jego słowa. Kiedy podmuch ucichł usłyszałem jeszcze: – … bo Vasso źle to określiła. Chrissa wyswobodziła łokieć z uścisku Roberta i podeszła do mnie. – Naprawdę myślisz, że to człowiek, a nie zwierzę? – Ja, droga kierowniczko wykopalisk, której imię pamiętam, ale nazwiska to już za cholerę, ja nie myślę, ja wiem – odpowiedziałem. – W położonym za siedmioma morzami kraju, z którego pochodzę, prawie wszyscy posiadają tę tajemną wiedzę. Choć trudno w to uwierzyć, ludzie w moim kraju potrafią odróżnić człowieka od świni tylko na podstawie tego, jak wygląda i jak się porusza. Ale – spojrzałem na morze – ten kraj jest naprawdę daleko stąd. Chrissa przełknęła ślinę. Nie zdejmowała ze mnie spojrzenia. Otworzyła usta, ale Robert wszedł jej w słowo: – Z Vasso spotkamy się później, w muzeum. Chrissa potarła czoło, pozostawiając na nim smugę brudu. Odwróciła się do Roberta. – Wiesz, co jeszcze dzisiaj znaleźliśmy? Nie mógł wiedzieć, bo go tu nie było. Ale Chrissa nie czekała, aż Robert sam to sobie uzmysłowi. Schyliła się i podniosła tekturowe pudełko, takie jak po butach, ustawione na krawędzi wykopu, koło taczki. Ostrożnie podniosła pokrywkę, jakby pod spodem krył się fragment Całunu Turyńskiego. Albo jadowity pająk. Robert zagwizdał. Pochyliłem się i też zajrzałem do środka. W pudełku leżał sztylet. Ostrze zzieleniało od patyny, ale wyglądało na takie, którym nadal można się zaciąć. Wyciągnąłem rękę. – Nie dotykaj – warknął Robert. – To musi najpierw pójść do konserwacji. Chrissa ostrożnie nasunęła pokrywkę na pudełko. – Kompletnie zachowany. Był tutaj. – Dała dwa kroki w głąb wykopu i tupnęła nogą. Z kopczyka ziemi obok osunęło się kilka grudek. – Przy szkielecie. – Niesamowite – powiedział Robert przez zaciśnięte zęby. – Kurwa, niesamowite. To sztylet ofiarny. Kapłan przeciął nim gardło człowiekowi na ołtarzu. O rany! Odwrócił się i klepnął mnie w plecy tak mocno, że przyciąłem sobie język zębami. – Dobrze, że przyjechałeś, Mario. Pola siedziała na niskim murku, na zwiniętej w kłąb polarowej bluzie, którą znałem, bo kiedyś, w innym życiu, należała do mnie. Zdążyła rozłożyć wokół siebie notes, podkładkę

z przypiętymi pobrudzonymi kartkami i kilka torebek, przez plastik przezierały kanciaste krawędzie uwalanych ziemią skorup. Wypisywała coś na tekturowych kwadracikach, wkładała je do torebek i co chwila notowała na podkładce. Była tak zapracowana, że nie miała nawet chwili, żeby podnieść głowę. – Dobra. – Robert potarł nieogoloną żuchwę. – Czyli mamy dwa ludzkie szkielety. Ten z ołtarza przewieźliśmy już do muzeum, zaraz tam pojedziemy. I teraz ten drugi, który leży obok ołtarza. A kawałek dalej sztylet. Ofiara i kapłan. Ja pierdolę! Teraz to już nie ma cudu, muszą nam przedłużyć pozwolenie na przyszły rok. – Muszą nie muszą – zgasiła go Chrissa. – A jak będziesz w muzeum, to nie rozpowiadaj na prawo i lewo, co tu mamy. I nie pokazuj sztyletu Galanaki, bo ona go od razu zamknie w magazynie i tyle go zobaczymy. – Nie przesadzaj. – Robert był w szampańskim humorze. – Na litość boską! – prychnęła. – Pracuję w tym środowisku od wielu lat, a ty spędziłeś na Krecie dopiero dwa tygodnie. Więc umówmy się, że w tej sprawie mam więcej do powiedzenia. Po prostu nic nie mów Galanaki o tym, że znaleźliśmy sztylet. I jak najmniej o innych znaleziskach, dobrze? – Jasne, kocha… To znaczy, oczywiście. – Robert pojednawczo położył jej rękę na ramieniu. Strząsnęła ją. – Będę milczał jak grób. Chrissa odwróciła się i znowu zaczęła grzebać szpachelką w ziemi na taczce. Młody chłopak ze słuchawkami, który już wcześniej zmęczył się załadunkiem i usiadł na murku obok Poli, podniósł głowę i popatrzył niespokojnie na Roberta. Miał jasne włosy, ostrzyżone na wzór jakiejś gwiazdy muzyki pop, i pryszcze na czole. – Nie znasz jeszcze Karla. – Robert skinął na chłopaka. – Karl, tysiąc razy ci mówiłem, żebyś nie nosił słuchawek, jak pracujesz, do cholery! Chłopak zsunął słuchawki z uszu. Odłożył papiery, które trzymał na kolanach, i wstał. Wiatr natychmiast zdmuchnął kartki i następnych kilka minut chłopak, Robert i Chrissa spędzili, ganiając za nimi po wykopie. Wioskowy Głupek ruszył za nimi, ale w rozcapierzone palce łapał tylko wiatr. Westchnąłem. Przysiadłem na kamiennym murku. Pola wpatrywała się w swoje notatki. Kamień ziębił tyłek. Robert zdjął ostatnie dwie kartki z ogradzającej teren siatki. Wioskowy Głupek kręcił się w miejscu. Chłopak ze słuchawkami, czerwony jak róża w majowy poranek, usiłował zgarnąć papier w nierówny stos. W końcu wpadł na pomysł, żeby przycisnąć kartki kamieniem, i podszedł do mnie. – Karl Huber – przedstawił się. Spojrzałem zdziwiony na Roberta. – Tak. – Robert zatknął sobie oba kciuki w kieszenie spodni i kiwał się na piętach. – To syn Franka. – Pracuje u ciebie na wykopaliskach? Po tym, co się stało w Troi? – Ja tam do Franka nic nie mam. – Robert nadal kiwał się w przód i w tył. Wyglądało to idiotycznie. – A „pracuje” to za duże słowo. Chłopak chce zostać archeologiem. Niech zobaczy, jak to naprawdę wygląda. – Niezły pomysł… – Wzruszyłem ramionami. – Mój tata też tak powiedział. – Karl odgarnął z czoła wycieniowaną grzywkę.

– …bo jak się dobrze przyjrzy, to w te pędy zatrudni się w księgowości, byle dalej od wykopu. Na świecie będzie mniej sfrustrowanych archeologów, a my nie będziemy musieli z nim pracować. Win-win situation. Karl zaczerwienił się jeszcze bardziej. – Mój tata powiedział… – Niestety, chłopcze, doskonale mogę sobie wyobrazić, co powiedział twój tata. A nawet gdyby moja wyobraźnia nie pracowała, na przykład z powodu zimna i kurewsko wczesnej godziny, też nie chciałbym tego usłyszeć. Wstałem, przeciągnąłem się i podszedłem do przemieszanej z ziemią sterty kości. Szkielet był okopany dookoła, ale wyglądał na nieruszany, z grubsza tylko omieciony. Pochyliłem się i zlustrowałem go od paliczków palców stóp po kość ciemieniową. Na oko wszystko było na swoim miejscu. – Robert! – zawołałem. Nie patrzył na mnie, tylko szczerzył się jak głupi do Chrissy. – Gdzie leżał ten drugi? Robert zgasił uśmiech i pokazał ręką niewielką kamienną platformę. – Tutaj. To właśnie ten, co, jak twierdzisz, nie był kozą. – Bo nie był. – Mam nadzieję, że się nie mylisz. – Ja się nigdy nie mylę. – …że się nie mylisz, bo jeśli to prawda, to jest to największe, kurwa, odkrycie od czasów… Pochyliłem się jeszcze niżej nad szkieletem, a później uklęknąłem wprost na wilgotnej ziemi i obejrzałem czaszkę bez dotykania. Musiało na nią spaść coś ciężkiego, bo żadna kość nie zachowała się w całości. Processus mastoideus był dobrze wyodrębniony i masywny. – Ta, jak ty ją nazywasz, świątynia, została zniszczona przez trzęsienie ziemi? – Tak. – Robert przerwał onanizowanie się swoim odkryciem. – Pod koniec średniominojskiego „trzy a”. Ale skąd ty to wiesz? Kalokairinos przecież nic nie opublikował. Nawet gdyby Kalokairinos, kimkolwiek on był, napisał o tym na pierwszej stronie weekendowego wydania gazety, i tak bym pewnie nie przeczytał. – A nie przez pożar? – Skąd ty to wszystko wiesz, Mario? – Robert podszedł bliżej. – Kamienie, które spadły z wyższych partii ścian, zostały już zdjęte, a warstwę przepaloną też w całości wyeksploatowaliśmy. Nie ma żadnych widocznych śladów ani trzęsienia ziemi, ani ognia. Popatrzyłem na Polę. Próbowała zaczepić skuwkę długopisu o kołnierz kurtki, ale materiał był zbyt gruby i długopis upadł na ziemię. Podniosła go i wcisnęła do kieszeni. Brat Michalisa podszedł do mnie i opadł na kolana po drugiej stronie szkieletu. – Było, jak mówisz. – Robert wypowiadał słowa powoli, jakby wiatr wpychał mu je z powrotem w usta. – Podczas trzęsienia ziemi musiały przewrócić się jakieś lampki oliwne albo coś takiego i całość poszła z dymem. – Zaprosiłeś mnie tu, żeby upajać się dźwiękiem swojego głosu czy dla odmiany chcesz posłuchać tego, co ja mam do powiedzenia? Te wszystkie szkielety wprawiły go w zbyt dobry humor i nie udało mi się go obrazić.

– Robisz się zgryźliwy na starość. No, gadaj. – Dla zachęty po raz kolejny rąbnął mnie w plecy. Chrząknąłem i wyprostowałem się. Pola wsunęła tekturową fiszkę do plastikowej torebki, zawiązała ją na supeł i położyła koło swojej prawej nogi. – Ten tutaj to mężczyzna rasy kaukaskiej, w przedziale wiekowym trzydzieści pięć – czterdzieści pięć. Zawężę ci to, jak wyciągnę szkielet i dokładnie obejrzę sobie czaszkę i kości miednicy. Jego zęby… Uklęknąłem jeszcze raz i pochyliłem się, aż dotknąłem głową ziemi. Wioskowy Głupek zrobił to samo. Nie spuszczał mnie z oczu. – Mało starte korony. Podobną cechę zaobserwowano u tak zwanych arystokratów z okręgu grobów szybowych „be” w Mykenach. Czyli – podparłem się dłońmi i spojrzałem w górę na Roberta i Chrissę – klasa wyższa. Jeśli masz forsę na ekstra dwa tygodnie tych wczasów, mogę ci zrobić rekonstrukcję wyglądu przyżyciowego. – To później. – Robert machnął ręką, jakby odganiał się od muchy. – I co dalej? Wyjąłem z plecaka taśmę antropometryczną i pochyliłem się nad miejscem, gdzie szkielet miał nogi. – Kość udowa. Prawie czterdzieści pięć centymetrów. Mniej więcej, bo żeby dobrze zmierzyć, trzeba oczyścić nasady. Był wysoki, mógł mieć metr osiemdziesiąt. Plus minus. Nie tylko o wiele wyższy od przeciętnej świni, ale i od przeciętnego mieszkańca tej wyspy, i to zarówno w starożytności, jak teraz, bo z tego co widzę, przeważają tu kurduple. Pola schyliła się i podniosła z ziemi następną torebkę. – Macie tu jakiś pędzelek? Syn Franka poderwał się, jakby kamień, na którym siedział, zaczął parzyć. Podbiegł do skrzynki z narzędziami na brzegu wykopu, pogrzebał w niej i w pełnym pędzie wrócił. Zastanowiłem się w ułamku sekundy, czy da radę wyhamować, czy wpadnie na szkielet i go rozdepcze. – Proszę bardzo, panie profesorze. – Wyciągnął rękę. Okruchy ziemi wystrzeliły spod jego butów i obsypały mi twarz. Przetarłem oczy rękawem kurtki i pochyliłem się nad szkieletem. Omiotłem pędzlem kości palców dłoni, a potem odsunąłem się, ciągle na kolanach, żeby umożliwić Robertowi, Chrissie i synowi Franka podziwianie złotego sygnetu, tkwiącego na paliczku bliższym środkowego palca. Chrissa uklęknęła koło mnie. Delikatnie przesunęła palcem po pierścieniu. Starła kurz i na powierzchni ukazał się wyryty wzór. – O rany – wymamrotała. – O rany. Podniosła na mnie wzrok. – Mario, mogę go zdjąć? Wiem, że chcesz najpierw zbadać szkielet, ale jeśli zostawię pierścień na noc, jutro może go tu nie być. – Naprawdę? – zdziwiłem się. – Przecież podobno tu u was nic nie ginie. Chrissa wzruszyła ramionami. – Zdejmuj sobie, proszę. Ja, w odróżnieniu od waszej archeozoolog, wiem, jak wygląda szkielet ludzkiej dłoni, więc jak mi poprzesuwacie kilka kości, nie dojdę nagle do wniosku, że to nietoperz. Chrissa popatrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, chyba żeby się upewnić, że mówię

serio. Potem wstała, otrzepała kolana i pogoniła syna Franka. – Przynieś tabliczkę z datą, północ i skalę, ale szybko. – Mam przynieść północ? – O rany, tak się mówi. – Machnęła ręką. – Strzałkę, którą ułożymy w kierunku północnym. Do zdjęcia. Wszystko jest w skrzynce. I rusz się! Potarłem oczy, pod powiekami ciągle czułem ziarenka piasku. Pola podniosła jedną z torebek i obejrzała jej zawartość pod światło. – Pola, chodź, zobacz, mamy pierścień! – zawołał Robert. Pola lekko uniosła pośladki i wyciągnęła spod pupy wygnieciony zeszyt. – W tej chwili nie mogę, później sobie obejrzę! – odkrzyknęła. Przekartkowała zeszyt, przeczytała coś, podrapała się po policzku długopisem, który zostawił na jej kości jarzmowej niebieską krechę, zamknęła zeszyt i znowu na nim usiadła. – Odsuń się – warknąłem. Robert dał krok do tyłu. Wioskowy Głupek nadal klęczał z policzkiem przytulonym do ziemi. – Interesuje cię, co z tym szkieletem, czy nie? – Oczywiście, oczywiście, że mnie intere… Podniosłem się, otrzepałem kolana. – Kość czaszki porowata! – wykrzyczałem mu w twarz. – Mógł cierpieć na anemię sierpowatą! Więcej powiem, jak wyciągnę szkielet i obejrzę go pod mikroskopem! Kawałek po kawałku! – Nie musisz się tak drzeć – zauważył Robert. Wdrapałem się na profil wykopu, obok Poli. Wypełniała rubryki w kolejnym zeszycie i co chwila sprawdzała, czy zgadzają się jej numery torebek. Syn Franka przyniósł wszystko do fotografii i Chrissa pokazała mu, co z tym zrobić, a potem wysłała go po aparat. Sama stanęła koło Roberta i słuchała dalszego ciągu mojego wykładu. – Pozycja tego szkieletu jest typowa dla kogoś, komu coś ciężkiego spadło na głowę. – Nie krzyczałem już, mówiłem prawie szeptem. – Jedna noga do tyłu, ręce uniesione i tak upada na plecy. Zademonstrowałem i o mało sam nie upadłem. Pola podniosła głowę, omiotła nieuważnym spojrzeniem wykop i znowu pochyliła się nad zeszytem. – A później zaczął się pożar. – Robert i Chrissa przysunęli się bliżej, żeby coś usłyszeć. – Facet oberwał kamieniem w głowę. Oberwał mocno, bo już nie wstał. Jego ciało zaczęło się palić. Przypuszczalnie był nieprzytomny, ale jeszcze żył. W każdym razie nie wykonywał żadnych gwałtownych ruchów, jak to mają w zwyczaju ludzie przytomni, na których zaczyna się tlić ubranie. Przynajmniej w moim kraju, tym za siedmioma morzami. Robert wymienił z Chrissą szybkie spojrzenia. – Temperatura płomienia nie była zbyt wysoka, bo kości się nie zwęgliły. Stawiam na jakieś trzysta, góra pięćset stopni, nie więcej. Tyle co na kiepskiej jakości stosie pogrzebowym. W takiej temperaturze mięśnie się nie kurczą i nie wyparowują, tylko się pieką. Jak mięso w piekarniku. Takim bez termoobiegu, więc niektóre części ciała pieką się szybciej, a inne wolniej. I ciało zmienia pozycję. Podobno nieboszczyk czasem nawet siada, ale sam tego nie widziałem. Zresztą tego faceta tutaj to nie dotyczy, on nie dałby rady usiąść, bo przygniatał go dach. Syn Franka powiesił sobie aparat na szyi. Podniósł rękę do ust, a potem zobaczył, że mu

się przyglądam i powoli ją opuścił. Cofnął się trochę, wyciągnął z kieszeni komórkę i sfotografował szkielet. – Karl! – warknęła Chrissa. – Coś ci chyba mówiłam o fotografowaniu nieopublikowanych znalezisk. – To tylko na pamiątkę. – Daj chłopakowi spokój. – Robert położył Chrissie dłoń na wygięciu kręgosłupa tuż nad pupą. – Niech ma coś, co będzie mógł pokazać kumplom. – Byle nie na fejsie. – Chrissa strząsnęła rękę Roberta, jak strząsa się pająka, który wpełzł pod koszulę. – Bo cały świat zobaczy, zanim nawet oddamy publikację do druku. – Czy ktoś jest zainteresowany tym, co mam do powiedzenia? – chciałem wiedzieć. – Mów, mów. – Robert wyszczerzył zęby, ale nie walnął mnie w plecy, bo stałem na murku. Odchrząknąłem. Wiatr wysuszał wilgoć nawet w głębi gardła. – Na skutek kurczenia mięśni ciało spalane w stosunkowo niskiej temperaturze przybiera tak zwaną pozycję boksera: pięści zaciśnięte, ramiona ugięte jak do obrony przed ciosem. Zeskoczyłem do wykopu i podszedłem do szkieletu. – I to jest kolejny dowód na to, że pożar wybuchł prawie od razu po zawaleniu się dachu i po tym, jak ten koleś stracił przytomność albo życie. Nie można zaobserwować postawy boksera, jak już się zacznie rigor mortis. Tak czy inaczej, facet zginął na miejscu, od uderzenia. A później się spalił. I tyle. Robert posłał Chrissie kolejne spojrzenie i uśmiech. – Mówiłem ci, że Mario to wybitny specjalista. Trochę… – poszukał w pamięci słowa – … ekscentryczny, ale wybitny. Zza pleców dobiegł mnie bulgotliwy odgłos. Zerknąłem przez ramię. To syn Franka rzygał w krzakach.