Aldona Zaniewska 2014
ISBN 978-83-7943-569-2
Świat Książki Sp. z o.o.
02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: Fabryka.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Christofowi
La mémoire ne nous servirait à
rien si elle fût
rigoureusement fidèle.
Pamięć zdałaby się nam na nic,
gdyby była
nieubłaganie wierna.
Paul Valéry
Dokument chroniony
elektronicznym znakiem
wodnym
ROZDZIAŁ I
Ciotka Anna umarła w wieku
szesnastu lat na zapalenie płuc, którego
nie można było wyleczyć, bo miała
złamane serce, a ponadto nie odkryto
jeszcze penicyliny. Jej śmierć nastąpiła
pewnego późnego lipcowego
popołudnia. I gdy młodsza siostra Anny,
Bertha, pobiegła potem z płaczem do
ogrodu, zobaczyła, że wraz z ostatnim
szeleszczącym oddechem Anny
wszystkie czerwone porzeczki
pobielały. Ogród był duży, mnóstwo
starych krzaków porzeczek uginało się
pod ciężarem owoców. Trzeba je było
zebrać już dawno, ale gdy Anna
zachorowała, nikt nie myślał
o porzeczkach. Moja babka często mi
o tym opowiadała, bo to właśnie ona
wtedy odkryła te porzeczki pobielałe
z żalu. Od tego czasu w ogrodzie mojej
babki były już tylko czarne i białe
porzeczki, a każda kolejna próba
zasadzenia krzaku o czerwonych
owocach chybiała – na jego gałęziach
pojawiały się tylko białe gronka. Ale
nikomu to nie przeszkadzało, białe były
prawie tak słodkie jak czerwone i przy
wyciskaniu soku nie rujnowały nikomu
fartucha, a gotowa galaretka lśniła blado
i tajemniczo przezroczyście.
„Konserwowe łzy” – nazywała ją moja
babka. A na piwnicznych regałach wciąż
jeszcze stały różnej wielkości słoiki
z galaretką porzeczkową z lata 1981
roku, wyjątkowo obfitego we łzy,
ostatniego lata w życiu Rosmarie. Moja
matka w poszukiwaniu marynowanych
ogórków znalazła kiedyś słoik z 1945
roku z pierwszymi powojennymi łzami.
Podarowała go miejscowemu
Stowarzyszeniu Młynarzy, a gdy
zapytałam, dlaczego, na miłość boską,
daje cudowną galaretkę babci jakiemuś
regionalnemu muzeum, powiedziała, że
te łzy były zbyt gorzkie.
Moja babka, Bertha Lünschen, z domu
Deelwater, umarła kilka dziesiątków lat
po ciotce Annie, ale już od dawna nie
wiedziała, kim była jej siostra, jak sama
się nazywa ani czy jest zima, czy lato.
Zapomniała, co począć z butem,
wełnianą nitką albo łyżką. Z taką samą
nerwową łatwością, z jaką odgarniała
swoje krótkie siwe loki z karku,
zmiatała na kupkę niewidzialne okruszki
na stole. Odgłos twardej, suchej skóry
jej dłoni na drewnianym kuchennym
blacie przypominam sobie wyraźniej niż
rysy jej twarzy. Również to, że jej
ozdobione pierścionkami palce zawsze
mocno zaciskały się wokół tych
niewidzialnych okruchów, jak gdyby
próbowały pochwycić przesuwające się
w jej umyśle cienie, ale być może
Bertha starała się tylko nie nakruszyć na
podłogę albo chciała nakarmić wróble,
które wczesnym latem tak lubiły
piaskowe kąpiele w ogrodzie, a przy
tym zawsze wygrzebywały rzodkiewki.
Potem stół w domu opieki był ze
sztucznego tworzywa, a dłoń babki
zamarła. Zanim Bertha całkiem straciła
pamięć, uwzględniła nas w swoim
testamencie. Moja matka, Christa,
odziedziczyła ziemię, ciotka Inga
papiery wartościowe, ciotka Harriet
pieniądze. Ja, ostatnia potomkini,
dziedziczyłam dom. Biżuterię i meble,
bieliznę i srebra miały podzielić między
siebie matka i ciotki. Testament Berthy
był przejrzysty jak deszczówka i równie
poważny. Papiery wartościowe nie
miały zbyt dużej wartości, na
porośniętej trawą ziemi
północnoniemieckiej równiny oprócz
krów nikt nie chciał mieszkać, pieniędzy
było niewiele, a dom stary.
*
Bertha musiała pamiętać, że bardzo
kiedyś kochałam ten dom. Jej ostatnią
wolę poznałyśmy jednak dopiero po
pogrzebie. Podróżowałam sama. To była
długa i pod wieloma względami
kłopotliwa wyprawa: jechałam
z Fryburga i musiałam przemierzyć
wzdłuż cały kraj, zanim z prawie
pustego liniowego autobusu, który
podskakując na wybojach, wiózł mnie
z jakiegoś upiornego
małomiasteczkowego dworca przez
niewielkie miejscowości, wysiadłam
w końcu na północy, we wsi Bootshaven
na przystanku naprzeciwko domu babki.
Byłam znużona podróżą, żałobą
i poczuciem winy, które odczuwa się
zawsze, gdy umiera ktoś, kogo się
kochało, ale nie znało dobrze.
Przyjechała również ciotka Harriet,
tylko teraz miała na imię Mohani. Ale
ani nie nosiła pomarańczowych szat, ani
nie ogoliła głowy. Jedynie naszyjnik
z drewnianych korali z wizerunkiem
guru wskazywał na jej nowy, oświecony
stan. Z krótkimi rudymi włosami,
farbowanymi henną, i w sportowych
butach Reeboka wyglądała inaczej niż
reszta czarnych postaci, które zbierały
się w małych grupach przed kaplicą.
Cieszyłam się ze spotkania z ciotką,
chociaż z zakłopotaniem i niepokojem
myślałam o tym, że ostatnio widziałam
ją trzynaście lat temu. Wtedy, gdy
musieliśmy pochować Rosmarie, jej
córkę. Ten niepokój był moim dobrym
znajomym, w końcu za każdym razem,
gdy patrzyłam na swoją twarz w lustrze,
myślałam o Rosmarie. Jej pogrzeb był
nie do zniesienia, prawdopodobnie
w ogóle nie do zniesienia jest sytuacja,
kiedy trzeba grzebać piętnastoletnie
dziewczyny. Zemdlałam więc wtedy, jak
mi później opowiadano. Przypominam
sobie jeszcze tylko, że białe lilie na
trumnie miały ciepły, wilgotno-
słodkawy zapach, który zatykał mi nos
i powodował, że w tchawicy rosły
pęcherzyki powietrza. Zabrakło mi tchu.
Potem wessała mnie wirująca biała
dziura.
Obudziłam się w szpitalu. Padając,
rozbiłam sobie czoło o krawężnik
i trzeba było zszyć ranę. Nad nasadą
nosa pozostała blada blizna. To było
moje pierwsze omdlenie, później często
zdarzało mi się tracić przytomność. To
u nas rodzinne.
Ciotka Harriet po śmierci córki
odstąpiła od wiary. Przyłączyła się do
Bhagwana. „Biedaczka – mówiono
w kręgu znajomych. – Poszła do sekty”,
przy czym słowo „sekta” wypowiadano,
ściszając głos, jakby z obawy, że sekta
ich podsłucha i pochwyci, ogoli czaszki,
a potem wyśle na deptaki tego świata
i każe z dziecięcą radością grać na
cymbałach jak ubezwłasnowolnionym
wariatom z Lotu nad kukułczym
gniazdem. Ale ciotka Harriet nie
wyglądała tak, jakby na pogrzebie
Berthy chciała rozpakować cymbały.
Gdy mnie dostrzegła, przytuliła do
siebie i pocałowała. Wiele razy
całowała bliznę na moim czole, ale nic
nie powiedziała i popchnęła mnie dalej,
w kierunku mojej matki, która stała obok
niej. Matka wyglądała, jak gdyby
przepłakała ostatnie trzy dni. Na jej
widok serce skurczyło mi się
w pomarszczoną grudkę. To okropna
chwila, kiedy trzeba pochować własną
matkę – pomyślałam, gdy się od niej
odsuwałam. Ojciec stał obok
i podtrzymywał ją. Był o wiele
drobniejszy niż wtedy, kiedy go
widziałam ostatnio, i miał na twarzy
zmarszczki, których jeszcze nie znałam.
Trochę z boku stała ciotka Inga, która
mimo czerwonych oczu swoim
wyglądem zapierała dech. Jej piękne
usta wygięły się w dół, co u niej nie
wyglądało płaczliwie, lecz dumnie.
I chociaż jej sukienka była skromna
i zapięta pod szyję, nie sprawiała
wrażenia żałobnej, tylko małej czarnej.
Ciotka podeszła i chwyciła mnie za
ręce. Drgnęłam, bo przeszył mnie lekki
impuls elektryczny płynący z jej lewej
dłoni. Na prawym ręku nosiła
bursztynową bransoletkę. Dłonie ciotki
Ingi były twarde, ciepłe i suche. W to
słoneczne czerwcowe popołudnie
przyglądałam się innym ludziom, wielu
kobietom o siwych lokach i w grubych
okularach, z czarnymi torebkami. To
były koleżanki z towarzystwa Berthy.
Były długoletni burmistrz, za nim
oczywiście Carsten Lexow, dawny
nauczyciel mojej matki, kilka szkolnych
koleżanek oraz powinowate ciotek
i matki. Stało tam także trzech wysokich
mężczyzn, którzy poważnie i niezdarnie
ustawili się jeden obok drugiego
i natychmiast można było w nich
rozpoznać dawnych wielbicieli ciotki
Ingi, bo ledwie ważyli się otwarcie
spojrzeć na nią, ale też nie spuszczali
z niej oka. Przyszli państwo Koop,
sąsiedzi, i jeszcze kilka osób, których
nie potrafiłam przyporządkować do
żadnej grupy – może ktoś z domu opieki
albo z zakładu pogrzebowego, a może
z dawnej kancelarii dziadka.
Później wszyscy poszli do lokalu
obok cmentarza na maślane ciasto
drożdżowe i kawę. Jak zwykle po
pogrzebie, żałobnicy zaczęli natychmiast
rozmawiać, najpierw cicho, potem coraz
głośniej. Nawet matka i Harriet
gorączkowo ze sobą dyskutowały. Trzej
wielbiciele stanęli na szeroko
rozstawionych nogach wokół ciotki Ingi
i wyprostowali plecy. Ciotka wydawała
się spodziewać od nich hołdów, ale
jednocześnie przyjmowała je z łagodną
ironią.
Koleżanki z towarzystwa babki
siedziały razem w zamkniętym kręgu. Do
Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII
Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Epilog Podziękowania
Tytuł oryginału: DER GESCHMACK VON APFELKERNEN Wydawca: GRAŻYNA SMOSNA Redaktor prowadzący: ELŻBIETA KOBUSIŃSKA Redakcja: EWA BOROWIECKA Korekta: ELŻBIETA JAROSZUK, IRENA KULCZYCKA Łamanie: JOANNA DUCHNOWSKA First published in the German language as Der Geschmack von Apfelkernen by Katharina Hagena © 2008, 2009 by Verlag Kiepenheuer & Witsch GmbH & Co. KG. Cologne/Germany All rights reserved Copyright © for the Polish translation by
Aldona Zaniewska 2014 ISBN 978-83-7943-569-2 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: Fabryka.pl Konwersja: eLitera s.c.
Christofowi
La mémoire ne nous servirait à rien si elle fût rigoureusement fidèle. Pamięć zdałaby się nam na nic, gdyby była nieubłaganie wierna.
Paul Valéry
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym ROZDZIAŁ I Ciotka Anna umarła w wieku szesnastu lat na zapalenie płuc, którego nie można było wyleczyć, bo miała złamane serce, a ponadto nie odkryto jeszcze penicyliny. Jej śmierć nastąpiła pewnego późnego lipcowego popołudnia. I gdy młodsza siostra Anny,
Bertha, pobiegła potem z płaczem do ogrodu, zobaczyła, że wraz z ostatnim szeleszczącym oddechem Anny wszystkie czerwone porzeczki pobielały. Ogród był duży, mnóstwo starych krzaków porzeczek uginało się pod ciężarem owoców. Trzeba je było zebrać już dawno, ale gdy Anna zachorowała, nikt nie myślał o porzeczkach. Moja babka często mi o tym opowiadała, bo to właśnie ona wtedy odkryła te porzeczki pobielałe z żalu. Od tego czasu w ogrodzie mojej babki były już tylko czarne i białe porzeczki, a każda kolejna próba zasadzenia krzaku o czerwonych
owocach chybiała – na jego gałęziach pojawiały się tylko białe gronka. Ale nikomu to nie przeszkadzało, białe były prawie tak słodkie jak czerwone i przy wyciskaniu soku nie rujnowały nikomu fartucha, a gotowa galaretka lśniła blado i tajemniczo przezroczyście. „Konserwowe łzy” – nazywała ją moja babka. A na piwnicznych regałach wciąż jeszcze stały różnej wielkości słoiki z galaretką porzeczkową z lata 1981 roku, wyjątkowo obfitego we łzy, ostatniego lata w życiu Rosmarie. Moja matka w poszukiwaniu marynowanych ogórków znalazła kiedyś słoik z 1945 roku z pierwszymi powojennymi łzami.
Podarowała go miejscowemu Stowarzyszeniu Młynarzy, a gdy zapytałam, dlaczego, na miłość boską, daje cudowną galaretkę babci jakiemuś regionalnemu muzeum, powiedziała, że te łzy były zbyt gorzkie. Moja babka, Bertha Lünschen, z domu Deelwater, umarła kilka dziesiątków lat po ciotce Annie, ale już od dawna nie wiedziała, kim była jej siostra, jak sama się nazywa ani czy jest zima, czy lato. Zapomniała, co począć z butem, wełnianą nitką albo łyżką. Z taką samą nerwową łatwością, z jaką odgarniała swoje krótkie siwe loki z karku,
zmiatała na kupkę niewidzialne okruszki na stole. Odgłos twardej, suchej skóry jej dłoni na drewnianym kuchennym blacie przypominam sobie wyraźniej niż rysy jej twarzy. Również to, że jej ozdobione pierścionkami palce zawsze mocno zaciskały się wokół tych niewidzialnych okruchów, jak gdyby próbowały pochwycić przesuwające się w jej umyśle cienie, ale być może Bertha starała się tylko nie nakruszyć na podłogę albo chciała nakarmić wróble, które wczesnym latem tak lubiły piaskowe kąpiele w ogrodzie, a przy tym zawsze wygrzebywały rzodkiewki. Potem stół w domu opieki był ze
sztucznego tworzywa, a dłoń babki zamarła. Zanim Bertha całkiem straciła pamięć, uwzględniła nas w swoim testamencie. Moja matka, Christa, odziedziczyła ziemię, ciotka Inga papiery wartościowe, ciotka Harriet pieniądze. Ja, ostatnia potomkini, dziedziczyłam dom. Biżuterię i meble, bieliznę i srebra miały podzielić między siebie matka i ciotki. Testament Berthy był przejrzysty jak deszczówka i równie poważny. Papiery wartościowe nie miały zbyt dużej wartości, na porośniętej trawą ziemi północnoniemieckiej równiny oprócz krów nikt nie chciał mieszkać, pieniędzy
było niewiele, a dom stary. * Bertha musiała pamiętać, że bardzo kiedyś kochałam ten dom. Jej ostatnią wolę poznałyśmy jednak dopiero po pogrzebie. Podróżowałam sama. To była długa i pod wieloma względami kłopotliwa wyprawa: jechałam z Fryburga i musiałam przemierzyć wzdłuż cały kraj, zanim z prawie pustego liniowego autobusu, który podskakując na wybojach, wiózł mnie z jakiegoś upiornego małomiasteczkowego dworca przez niewielkie miejscowości, wysiadłam
w końcu na północy, we wsi Bootshaven na przystanku naprzeciwko domu babki. Byłam znużona podróżą, żałobą i poczuciem winy, które odczuwa się zawsze, gdy umiera ktoś, kogo się kochało, ale nie znało dobrze. Przyjechała również ciotka Harriet, tylko teraz miała na imię Mohani. Ale ani nie nosiła pomarańczowych szat, ani nie ogoliła głowy. Jedynie naszyjnik z drewnianych korali z wizerunkiem guru wskazywał na jej nowy, oświecony stan. Z krótkimi rudymi włosami, farbowanymi henną, i w sportowych butach Reeboka wyglądała inaczej niż
reszta czarnych postaci, które zbierały się w małych grupach przed kaplicą. Cieszyłam się ze spotkania z ciotką, chociaż z zakłopotaniem i niepokojem myślałam o tym, że ostatnio widziałam ją trzynaście lat temu. Wtedy, gdy musieliśmy pochować Rosmarie, jej córkę. Ten niepokój był moim dobrym znajomym, w końcu za każdym razem, gdy patrzyłam na swoją twarz w lustrze, myślałam o Rosmarie. Jej pogrzeb był nie do zniesienia, prawdopodobnie w ogóle nie do zniesienia jest sytuacja, kiedy trzeba grzebać piętnastoletnie dziewczyny. Zemdlałam więc wtedy, jak mi później opowiadano. Przypominam
sobie jeszcze tylko, że białe lilie na trumnie miały ciepły, wilgotno- słodkawy zapach, który zatykał mi nos i powodował, że w tchawicy rosły pęcherzyki powietrza. Zabrakło mi tchu. Potem wessała mnie wirująca biała dziura. Obudziłam się w szpitalu. Padając, rozbiłam sobie czoło o krawężnik i trzeba było zszyć ranę. Nad nasadą nosa pozostała blada blizna. To było moje pierwsze omdlenie, później często zdarzało mi się tracić przytomność. To u nas rodzinne. Ciotka Harriet po śmierci córki
odstąpiła od wiary. Przyłączyła się do Bhagwana. „Biedaczka – mówiono w kręgu znajomych. – Poszła do sekty”, przy czym słowo „sekta” wypowiadano, ściszając głos, jakby z obawy, że sekta ich podsłucha i pochwyci, ogoli czaszki, a potem wyśle na deptaki tego świata i każe z dziecięcą radością grać na cymbałach jak ubezwłasnowolnionym wariatom z Lotu nad kukułczym gniazdem. Ale ciotka Harriet nie wyglądała tak, jakby na pogrzebie Berthy chciała rozpakować cymbały. Gdy mnie dostrzegła, przytuliła do siebie i pocałowała. Wiele razy całowała bliznę na moim czole, ale nic
nie powiedziała i popchnęła mnie dalej, w kierunku mojej matki, która stała obok niej. Matka wyglądała, jak gdyby przepłakała ostatnie trzy dni. Na jej widok serce skurczyło mi się w pomarszczoną grudkę. To okropna chwila, kiedy trzeba pochować własną matkę – pomyślałam, gdy się od niej odsuwałam. Ojciec stał obok i podtrzymywał ją. Był o wiele drobniejszy niż wtedy, kiedy go widziałam ostatnio, i miał na twarzy zmarszczki, których jeszcze nie znałam. Trochę z boku stała ciotka Inga, która mimo czerwonych oczu swoim wyglądem zapierała dech. Jej piękne
usta wygięły się w dół, co u niej nie wyglądało płaczliwie, lecz dumnie. I chociaż jej sukienka była skromna i zapięta pod szyję, nie sprawiała wrażenia żałobnej, tylko małej czarnej. Ciotka podeszła i chwyciła mnie za ręce. Drgnęłam, bo przeszył mnie lekki impuls elektryczny płynący z jej lewej dłoni. Na prawym ręku nosiła bursztynową bransoletkę. Dłonie ciotki Ingi były twarde, ciepłe i suche. W to słoneczne czerwcowe popołudnie przyglądałam się innym ludziom, wielu kobietom o siwych lokach i w grubych okularach, z czarnymi torebkami. To były koleżanki z towarzystwa Berthy.
Były długoletni burmistrz, za nim oczywiście Carsten Lexow, dawny nauczyciel mojej matki, kilka szkolnych koleżanek oraz powinowate ciotek i matki. Stało tam także trzech wysokich mężczyzn, którzy poważnie i niezdarnie ustawili się jeden obok drugiego i natychmiast można było w nich rozpoznać dawnych wielbicieli ciotki Ingi, bo ledwie ważyli się otwarcie spojrzeć na nią, ale też nie spuszczali z niej oka. Przyszli państwo Koop, sąsiedzi, i jeszcze kilka osób, których nie potrafiłam przyporządkować do żadnej grupy – może ktoś z domu opieki albo z zakładu pogrzebowego, a może
z dawnej kancelarii dziadka. Później wszyscy poszli do lokalu obok cmentarza na maślane ciasto drożdżowe i kawę. Jak zwykle po pogrzebie, żałobnicy zaczęli natychmiast rozmawiać, najpierw cicho, potem coraz głośniej. Nawet matka i Harriet gorączkowo ze sobą dyskutowały. Trzej wielbiciele stanęli na szeroko rozstawionych nogach wokół ciotki Ingi i wyprostowali plecy. Ciotka wydawała się spodziewać od nich hołdów, ale jednocześnie przyjmowała je z łagodną ironią. Koleżanki z towarzystwa babki siedziały razem w zamkniętym kręgu. Do