mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 948
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 960

Hagena Katharina - Smak pestek jablek

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Hagena Katharina - Smak pestek jablek.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 672 stron)

Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII

Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Epilog Podziękowania

Tytuł oryginału: DER GESCHMACK VON APFELKERNEN Wydawca: GRAŻYNA SMOSNA Redaktor prowadzący: ELŻBIETA KOBUSIŃSKA Redakcja: EWA BOROWIECKA Korekta: ELŻBIETA JAROSZUK, IRENA KULCZYCKA Łamanie: JOANNA DUCHNOWSKA First published in the German language as Der Geschmack von Apfelkernen by Katharina Hagena © 2008, 2009 by Verlag Kiepenheuer & Witsch GmbH & Co. KG. Cologne/Germany All rights reserved Copyright © for the Polish translation by

Aldona Zaniewska 2014 ISBN 978-83-7943-569-2 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: Fabryka.pl Konwersja: eLitera s.c.

Christofowi

La mémoire ne nous servirait à rien si elle fût rigoureusement fidèle. Pamięć zdałaby się nam na nic, gdyby była nieubłaganie wierna.

Paul Valéry

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym ROZDZIAŁ I Ciotka Anna umarła w wieku szesnastu lat na zapalenie płuc, którego nie można było wyleczyć, bo miała złamane serce, a ponadto nie odkryto jeszcze penicyliny. Jej śmierć nastąpiła pewnego późnego lipcowego popołudnia. I gdy młodsza siostra Anny,

Bertha, pobiegła potem z płaczem do ogrodu, zobaczyła, że wraz z ostatnim szeleszczącym oddechem Anny wszystkie czerwone porzeczki pobielały. Ogród był duży, mnóstwo starych krzaków porzeczek uginało się pod ciężarem owoców. Trzeba je było zebrać już dawno, ale gdy Anna zachorowała, nikt nie myślał o porzeczkach. Moja babka często mi o tym opowiadała, bo to właśnie ona wtedy odkryła te porzeczki pobielałe z żalu. Od tego czasu w ogrodzie mojej babki były już tylko czarne i białe porzeczki, a każda kolejna próba zasadzenia krzaku o czerwonych

owocach chybiała – na jego gałęziach pojawiały się tylko białe gronka. Ale nikomu to nie przeszkadzało, białe były prawie tak słodkie jak czerwone i przy wyciskaniu soku nie rujnowały nikomu fartucha, a gotowa galaretka lśniła blado i tajemniczo przezroczyście. „Konserwowe łzy” – nazywała ją moja babka. A na piwnicznych regałach wciąż jeszcze stały różnej wielkości słoiki z galaretką porzeczkową z lata 1981 roku, wyjątkowo obfitego we łzy, ostatniego lata w życiu Rosmarie. Moja matka w poszukiwaniu marynowanych ogórków znalazła kiedyś słoik z 1945 roku z pierwszymi powojennymi łzami.

Podarowała go miejscowemu Stowarzyszeniu Młynarzy, a gdy zapytałam, dlaczego, na miłość boską, daje cudowną galaretkę babci jakiemuś regionalnemu muzeum, powiedziała, że te łzy były zbyt gorzkie. Moja babka, Bertha Lünschen, z domu Deelwater, umarła kilka dziesiątków lat po ciotce Annie, ale już od dawna nie wiedziała, kim była jej siostra, jak sama się nazywa ani czy jest zima, czy lato. Zapomniała, co począć z butem, wełnianą nitką albo łyżką. Z taką samą nerwową łatwością, z jaką odgarniała swoje krótkie siwe loki z karku,

zmiatała na kupkę niewidzialne okruszki na stole. Odgłos twardej, suchej skóry jej dłoni na drewnianym kuchennym blacie przypominam sobie wyraźniej niż rysy jej twarzy. Również to, że jej ozdobione pierścionkami palce zawsze mocno zaciskały się wokół tych niewidzialnych okruchów, jak gdyby próbowały pochwycić przesuwające się w jej umyśle cienie, ale być może Bertha starała się tylko nie nakruszyć na podłogę albo chciała nakarmić wróble, które wczesnym latem tak lubiły piaskowe kąpiele w ogrodzie, a przy tym zawsze wygrzebywały rzodkiewki. Potem stół w domu opieki był ze

sztucznego tworzywa, a dłoń babki zamarła. Zanim Bertha całkiem straciła pamięć, uwzględniła nas w swoim testamencie. Moja matka, Christa, odziedziczyła ziemię, ciotka Inga papiery wartościowe, ciotka Harriet pieniądze. Ja, ostatnia potomkini, dziedziczyłam dom. Biżuterię i meble, bieliznę i srebra miały podzielić między siebie matka i ciotki. Testament Berthy był przejrzysty jak deszczówka i równie poważny. Papiery wartościowe nie miały zbyt dużej wartości, na porośniętej trawą ziemi północnoniemieckiej równiny oprócz krów nikt nie chciał mieszkać, pieniędzy

było niewiele, a dom stary. * Bertha musiała pamiętać, że bardzo kiedyś kochałam ten dom. Jej ostatnią wolę poznałyśmy jednak dopiero po pogrzebie. Podróżowałam sama. To była długa i pod wieloma względami kłopotliwa wyprawa: jechałam z Fryburga i musiałam przemierzyć wzdłuż cały kraj, zanim z prawie pustego liniowego autobusu, który podskakując na wybojach, wiózł mnie z jakiegoś upiornego małomiasteczkowego dworca przez niewielkie miejscowości, wysiadłam

w końcu na północy, we wsi Bootshaven na przystanku naprzeciwko domu babki. Byłam znużona podróżą, żałobą i poczuciem winy, które odczuwa się zawsze, gdy umiera ktoś, kogo się kochało, ale nie znało dobrze. Przyjechała również ciotka Harriet, tylko teraz miała na imię Mohani. Ale ani nie nosiła pomarańczowych szat, ani nie ogoliła głowy. Jedynie naszyjnik z drewnianych korali z wizerunkiem guru wskazywał na jej nowy, oświecony stan. Z krótkimi rudymi włosami, farbowanymi henną, i w sportowych butach Reeboka wyglądała inaczej niż

reszta czarnych postaci, które zbierały się w małych grupach przed kaplicą. Cieszyłam się ze spotkania z ciotką, chociaż z zakłopotaniem i niepokojem myślałam o tym, że ostatnio widziałam ją trzynaście lat temu. Wtedy, gdy musieliśmy pochować Rosmarie, jej córkę. Ten niepokój był moim dobrym znajomym, w końcu za każdym razem, gdy patrzyłam na swoją twarz w lustrze, myślałam o Rosmarie. Jej pogrzeb był nie do zniesienia, prawdopodobnie w ogóle nie do zniesienia jest sytuacja, kiedy trzeba grzebać piętnastoletnie dziewczyny. Zemdlałam więc wtedy, jak mi później opowiadano. Przypominam

sobie jeszcze tylko, że białe lilie na trumnie miały ciepły, wilgotno- słodkawy zapach, który zatykał mi nos i powodował, że w tchawicy rosły pęcherzyki powietrza. Zabrakło mi tchu. Potem wessała mnie wirująca biała dziura. Obudziłam się w szpitalu. Padając, rozbiłam sobie czoło o krawężnik i trzeba było zszyć ranę. Nad nasadą nosa pozostała blada blizna. To było moje pierwsze omdlenie, później często zdarzało mi się tracić przytomność. To u nas rodzinne. Ciotka Harriet po śmierci córki

odstąpiła od wiary. Przyłączyła się do Bhagwana. „Biedaczka – mówiono w kręgu znajomych. – Poszła do sekty”, przy czym słowo „sekta” wypowiadano, ściszając głos, jakby z obawy, że sekta ich podsłucha i pochwyci, ogoli czaszki, a potem wyśle na deptaki tego świata i każe z dziecięcą radością grać na cymbałach jak ubezwłasnowolnionym wariatom z Lotu nad kukułczym gniazdem. Ale ciotka Harriet nie wyglądała tak, jakby na pogrzebie Berthy chciała rozpakować cymbały. Gdy mnie dostrzegła, przytuliła do siebie i pocałowała. Wiele razy całowała bliznę na moim czole, ale nic

nie powiedziała i popchnęła mnie dalej, w kierunku mojej matki, która stała obok niej. Matka wyglądała, jak gdyby przepłakała ostatnie trzy dni. Na jej widok serce skurczyło mi się w pomarszczoną grudkę. To okropna chwila, kiedy trzeba pochować własną matkę – pomyślałam, gdy się od niej odsuwałam. Ojciec stał obok i podtrzymywał ją. Był o wiele drobniejszy niż wtedy, kiedy go widziałam ostatnio, i miał na twarzy zmarszczki, których jeszcze nie znałam. Trochę z boku stała ciotka Inga, która mimo czerwonych oczu swoim wyglądem zapierała dech. Jej piękne

usta wygięły się w dół, co u niej nie wyglądało płaczliwie, lecz dumnie. I chociaż jej sukienka była skromna i zapięta pod szyję, nie sprawiała wrażenia żałobnej, tylko małej czarnej. Ciotka podeszła i chwyciła mnie za ręce. Drgnęłam, bo przeszył mnie lekki impuls elektryczny płynący z jej lewej dłoni. Na prawym ręku nosiła bursztynową bransoletkę. Dłonie ciotki Ingi były twarde, ciepłe i suche. W to słoneczne czerwcowe popołudnie przyglądałam się innym ludziom, wielu kobietom o siwych lokach i w grubych okularach, z czarnymi torebkami. To były koleżanki z towarzystwa Berthy.

Były długoletni burmistrz, za nim oczywiście Carsten Lexow, dawny nauczyciel mojej matki, kilka szkolnych koleżanek oraz powinowate ciotek i matki. Stało tam także trzech wysokich mężczyzn, którzy poważnie i niezdarnie ustawili się jeden obok drugiego i natychmiast można było w nich rozpoznać dawnych wielbicieli ciotki Ingi, bo ledwie ważyli się otwarcie spojrzeć na nią, ale też nie spuszczali z niej oka. Przyszli państwo Koop, sąsiedzi, i jeszcze kilka osób, których nie potrafiłam przyporządkować do żadnej grupy – może ktoś z domu opieki albo z zakładu pogrzebowego, a może

z dawnej kancelarii dziadka. Później wszyscy poszli do lokalu obok cmentarza na maślane ciasto drożdżowe i kawę. Jak zwykle po pogrzebie, żałobnicy zaczęli natychmiast rozmawiać, najpierw cicho, potem coraz głośniej. Nawet matka i Harriet gorączkowo ze sobą dyskutowały. Trzej wielbiciele stanęli na szeroko rozstawionych nogach wokół ciotki Ingi i wyprostowali plecy. Ciotka wydawała się spodziewać od nich hołdów, ale jednocześnie przyjmowała je z łagodną ironią. Koleżanki z towarzystwa babki siedziały razem w zamkniętym kręgu. Do