Harris Charlaine
Aurora Teagarden 03
Trzy sypialnie, jeden trup
Aurora Teagarden – sympatyczna
okularnica i była
bibliotekarka z niewielkiego
miasteczka Lawrenceton w stanie
Georgia – właśnie próbuje swoich sił w
handlu
nieruchomościami. Jej debiut w branży
spokojnie można
nazwać spektakularnym: kiedy
oprowadza klientów swojej
matki po zjawiskowym domu
Andertonów, w jednej z trzech
mieszczących się na piętrze sypialni
odkrywa półnagie zwłoki
kobiety. W kręgu podejrzanych o
morderstwo nagle znajdują
się wszyscy pośrednicy w
Lawrenceton... i nie tylko.
Roe ma także inne zmartwienia na
głowie. Usiłuje sprzedać
odziedziczony po starszej koleżance
dom, który – bo przecież
nie mogłoby być inaczej! – znajduje się
vis a vis mieszkania
byłego faceta Roe, i znaleźć sobie
lokum jak najdalej od
Arthura, jego żony i córki. Do tego,
choć Aurora od kilku
miesięcy spotyka się z Aubreyem, nagle
traci grunt pod
nogami, gdy jej oczy napotykają
brązowe spojrzenie nowego
klienta matki, niejakiego Martina...
Rozdział 1
Moja kariera w branży obrotu
nieruchomościami była krótka i
nieoficjalna, ale nie można jej nazwać
spokojną. Zaczęła się w
lobby Eastern National Bank o
dziewiątej trzydzieści, w
zwykły dzień, w towarzystwie mojej
matki zerkającej na jej
maleńki, drogi, złoty zegarek.
— Nie wytrzymam — powiedziała z
kontrolowaną irytacją.
W ocenie mojej matki osoby, które
spóźniały się na spotkania
z nią, były indolentne, a zderzenie się z
takim brakiem
szacunku — niemal nie do zniesienia.
Oczywiście obecna
sytuacja nie była jej winą.
— To ci Thompsonowie! — rzuciła z
furią. — Zawsze się
spóźniają! Powinni tu być czterdzieści
pięć minut temu! Żeby
się spóźniać na sfinalizowanie
sprzedaży własnego domu!
Popatrzyła na ten swój malutki,
elegancki zegarek, jakby siłą
woli mogła przestawić wskazówki. Jej
szczu-
płe nogi podrygiwały ze
zniecierpliwienia, a stopa obuta w
granatowe czółenko postukiwała w
podłogę. Gdy wstanie, w
podróbce orientalnego dywanu leżącego
w banku pewnie
będzie widniała dziura.
Siedziałam obok niej w fotelu, który
zwolniłabym dla pani
Thompson, kiedy — i jeśli w ogóle —
by się pojawiła. Para,
która spóźniała się na spotkanie z Aidą
Brattie
Teagarden-Queensland w sprawie
sprzedaży własnego domu,
była po prostu niesamowita.
Thompsonowie albo mieli masę
brawury, albo tyle pieniędzy, że dawały
im one niezniszczalną
zbroję pewności siebie.
— Gdzie się spóźnisz? — Z zazdrością
patrzyłam na jej
skrzyżowane nogi. Moje nigdy nie będą
na tyle długie, żeby
wyglądać elegancko. Właściwie to
siedząc, nawet nie
dotykałam stopami podłogi. Zanim
matka odpowiedziała na
moje pytanie, pomachałam do dwojga
znajomych. Takie było
Lawrenceton. Całe życie mieszkałam w
tym małym
miasteczku w Georgii i pewnie zostanę
tu na zawsze. Prędzej
czy później dołączę do moich
pradziadków na cmentarzu
Shady Rest.
Większość dni pozostawiała po sobie
ciepłe, łagodne
wspomnienia; to część tej starej,
południowej rzeki życia.
Czasami doprowadzało mnie to do
szału.
— Do Bartellów. On jest inżynierem
rolnictwa, przyjechał z
Illinnois do pracy w Pan-Am Agra. Szu-
kają „naprawdę miłego domku".
Mieliśmy się spotkać, żeby
obejrzeć dom Andertonów. Właściwie
oni już tam byli, albo on
tam był, nie znam szczegółów. Od trzech
miesięcy mieszka w
motelu i załatwia swoje sprawy z Pan-
Am Agra, a teraz ma
czas, żeby spokojnie poszukać domu.
Rozpytywał o
najlepszego pośrednika w mieście... i
wczoraj wieczorem
zadzwonił do mnie. Pięknie przeprosił
za to, że dzwoni na
prywatny numer, ale nie sądzę, żeby
choć trochę się tym
przejmował. Wiem, że w Greenhouses
byli pewni, że go
dostaną, skoro kuzynka Donniego jest
jego sekretarką. A ja się
spóźnię.
— Och — westchnęłam, teraz pojmując
głębię rozgoryczenia
mojej matki. Miała wspaniałe
propozycje dla wspaniałego
klienta, a spóźnić się na przedstawienie
jednych drugiemu
oznaczało zawodową katastrofę.
Dom Andertonów był niezłą gratką w
tym małym miasteczku,
w którym praktycznie nie istniał zwyczaj
zgłaszania
nieruchomości do kilku agencji. Jeśli
matce udałoby się go
szybko sprzedać, byłby to kolejny liść
do jej laurowego wieńca
chwały (jakby jej wieniec potrzebował
dodatkowych ozdób) i
oczywiście dobra prowizja. Dom
Andertonów spokojnie
można by nazwać posiadłością
Andertonów. Mandy Anderton,
obecnie mężatka mieszkająca w Los
Angeles, była moją
koleżanką z dzieciństwa, i byłam u niej
na kilku przyjęciach. Pamiętam, jak
starałam się nie otwierać
ust, żeby nie wyglądać na tak bardzo
oszołomioną.
— Posłuchaj — powiedziała matka,
nagle podejmując jakąś
decyzję. — Pojedziesz za mnie na
spotkanie z Bartellami.
— Co?
Obrzuciła mnie spojrzeniem raczej
biznesowym niż
matczynym.
— To ładna sukienka; ten rdzawy kolor
ci pasuje. Twoje
włosy wyglądają dobrze, nowe okulary
również prezentują się
świetnie. I masz piękny żakiet. Masz tu
teczkę z danymi i jedź
tam. Auroro... proszę.
Ten przymilny ton nie pasował do mojej
matki, która
wyglądała jak Lauren Bacall i zawsze
zachowywała się
stosownie do swojej pozycji
pośredniczki odnoszącej wielkie
sukcesy w handlu nieruchomościami.
— Mam ich po prostu oprowadzić? —
spytałam, z wahaniem
biorąc teczkę i ześlizgując się z fotela
obitego niebieską skórą.
Moje olśniewające, całkiem nowe,
rdzawo-brązowe zamszowe
czółenka wreszcie dotknęły podłogi.
Byłam ubrana tak hmm...
dyskretnie, ponieważ dziś był trzeci
dzień, jak chodziłam za
moją matką, aby uczyć się zawodu,
podczas gdy nocami
uczyłam się do egzaminu na licencję
pośrednika w handlu
nieruchomościami. Właściwie
to spędzałam ten czas, śniąc na jawie. O
wiele bardziej
wolałabym szukać domu dla siebie. Ale
matka wykazała
sprytnie, że jeśli będę w biurze, jako
pierwsza dowiem się
praktycznie o każdym domu, który
pojawi się na rynku.
Spotkanie z Bartellami mogło być
znacznie ciekawsze niż
obserwowanie, jak matka i jakiś bankier
przedzierają się przez
nieskończoną liczbę papierów
dokumentujących sprzedaż
domu.
— Tylko do mojego przyjazdu —
zaznaczyła matka. — Nie
masz licencji agenta, więc nie możesz
pokazać im domu. Po
prostu otworzysz drzwi i będziesz miła,
dopóki nie przyjadę.
Wyjaśnij im, proszę, sytuację, tyle tylko,
żeby wiedzieli, że to
nie moja wina, że mnie tam nie ma. Tu
masz klucz. Wczoraj
ten dom pokazywało Greenhouse Realty,
ale dziś rano ktoś od
nich musiał oddać klucz Patty, bo gdy
sprawdzałam, był na
tablicy.
— Okay — powiedziałam zgodnie.
Niepokazywanie bogatej
parze pięknego domu
jawiło mi się jako znacznie bardziej
interesujące niż siedzenie
w bankowym lobby.
Wepchnęłam papiery do torebki,
wzięłam klucz do domu
Andertonów i mocno chwyciłam teczkę
z dokumentami.
— Dzięki — znienacka rzuciła matka.
— Jasne.
— Jesteś naprawdę śliczna —
stwierdziła niespodziewanie.
— A te wszystkie nowe ubrania są
znacznie lepsze niż twoja
stara garderoba.
— No... dzięki.
— Odkąd pojawił się ten film z Mary
Elizabeth Mastrantonio,
twoje włosy wydają się ludziom raczej
modne niż
rozczochrane. I — kontynuowała ten
bezprecedensowy ciąg
pochwał — zawsze zazdrościłam ci
piersi.
Uśmiechnęłam się do niej.
— Nie wyglądamy jak matka i córka, no
nie?
— Wyglądasz jak moja matka, nie jak ja.
Była wspaniałą
kobietą.
Moja matka zadziwiła mnie dwa razy w
ciągu jednego
poranka. Ona po prostu nie mówiła o
przeszłości. Żyła tu i
teraz.
— Dobrze się czujesz? — spytałam
nerwowo.
— Tak, spokojnie. Po prostu dziś rano
zauważyłam więcej
siwych włosów.
— Porozmawiamy później. Lepiej już
pojadę.
— Rany boskie, tak! Zabieraj się tam!
Matka znów popatrzyła
na zegarek.
♦ ♦ ♦
Na szczęście umówiłam się z matką w
banku, a nie w jej
biurze, więc miałam swój samochód.
Dotarłam do Andertonów
na tyle wcześnie, żeby zaparkować
mój praktyczny, mały samochodzik na
krawężniku tak, by nie
psuł widoku.
Dwa miesiące temu, gdy zmarł stary pan
Anderton, Mandy
Anderton Morley (jego jedyna
spadkobierczyni) przyleciała z
Los Angeles na pogrzeb, a następnego
dnia wystawiła dom na
Harris Charlaine Aurora Teagarden 03 Trzy sypialnie, jeden trup Aurora Teagarden – sympatyczna okularnica i była bibliotekarka z niewielkiego miasteczka Lawrenceton w stanie Georgia – właśnie próbuje swoich sił w handlu nieruchomościami. Jej debiut w branży spokojnie można nazwać spektakularnym: kiedy
oprowadza klientów swojej matki po zjawiskowym domu Andertonów, w jednej z trzech mieszczących się na piętrze sypialni odkrywa półnagie zwłoki kobiety. W kręgu podejrzanych o morderstwo nagle znajdują się wszyscy pośrednicy w Lawrenceton... i nie tylko. Roe ma także inne zmartwienia na głowie. Usiłuje sprzedać odziedziczony po starszej koleżance dom, który – bo przecież
nie mogłoby być inaczej! – znajduje się vis a vis mieszkania byłego faceta Roe, i znaleźć sobie lokum jak najdalej od Arthura, jego żony i córki. Do tego, choć Aurora od kilku miesięcy spotyka się z Aubreyem, nagle traci grunt pod nogami, gdy jej oczy napotykają brązowe spojrzenie nowego klienta matki, niejakiego Martina... Rozdział 1
Moja kariera w branży obrotu nieruchomościami była krótka i nieoficjalna, ale nie można jej nazwać spokojną. Zaczęła się w lobby Eastern National Bank o dziewiątej trzydzieści, w zwykły dzień, w towarzystwie mojej matki zerkającej na jej maleńki, drogi, złoty zegarek. — Nie wytrzymam — powiedziała z kontrolowaną irytacją. W ocenie mojej matki osoby, które spóźniały się na spotkania
z nią, były indolentne, a zderzenie się z takim brakiem szacunku — niemal nie do zniesienia. Oczywiście obecna sytuacja nie była jej winą. — To ci Thompsonowie! — rzuciła z furią. — Zawsze się spóźniają! Powinni tu być czterdzieści pięć minut temu! Żeby się spóźniać na sfinalizowanie sprzedaży własnego domu! Popatrzyła na ten swój malutki, elegancki zegarek, jakby siłą
woli mogła przestawić wskazówki. Jej szczu- płe nogi podrygiwały ze zniecierpliwienia, a stopa obuta w granatowe czółenko postukiwała w podłogę. Gdy wstanie, w podróbce orientalnego dywanu leżącego w banku pewnie będzie widniała dziura. Siedziałam obok niej w fotelu, który zwolniłabym dla pani Thompson, kiedy — i jeśli w ogóle — by się pojawiła. Para,
która spóźniała się na spotkanie z Aidą Brattie Teagarden-Queensland w sprawie sprzedaży własnego domu, była po prostu niesamowita. Thompsonowie albo mieli masę brawury, albo tyle pieniędzy, że dawały im one niezniszczalną zbroję pewności siebie. — Gdzie się spóźnisz? — Z zazdrością patrzyłam na jej skrzyżowane nogi. Moje nigdy nie będą na tyle długie, żeby
wyglądać elegancko. Właściwie to siedząc, nawet nie dotykałam stopami podłogi. Zanim matka odpowiedziała na moje pytanie, pomachałam do dwojga znajomych. Takie było Lawrenceton. Całe życie mieszkałam w tym małym miasteczku w Georgii i pewnie zostanę tu na zawsze. Prędzej czy później dołączę do moich pradziadków na cmentarzu Shady Rest.
Większość dni pozostawiała po sobie ciepłe, łagodne wspomnienia; to część tej starej, południowej rzeki życia. Czasami doprowadzało mnie to do szału. — Do Bartellów. On jest inżynierem rolnictwa, przyjechał z Illinnois do pracy w Pan-Am Agra. Szu- kają „naprawdę miłego domku". Mieliśmy się spotkać, żeby obejrzeć dom Andertonów. Właściwie oni już tam byli, albo on
tam był, nie znam szczegółów. Od trzech miesięcy mieszka w motelu i załatwia swoje sprawy z Pan- Am Agra, a teraz ma czas, żeby spokojnie poszukać domu. Rozpytywał o najlepszego pośrednika w mieście... i wczoraj wieczorem zadzwonił do mnie. Pięknie przeprosił za to, że dzwoni na prywatny numer, ale nie sądzę, żeby choć trochę się tym przejmował. Wiem, że w Greenhouses
byli pewni, że go dostaną, skoro kuzynka Donniego jest jego sekretarką. A ja się spóźnię. — Och — westchnęłam, teraz pojmując głębię rozgoryczenia mojej matki. Miała wspaniałe propozycje dla wspaniałego klienta, a spóźnić się na przedstawienie jednych drugiemu oznaczało zawodową katastrofę. Dom Andertonów był niezłą gratką w
tym małym miasteczku, w którym praktycznie nie istniał zwyczaj zgłaszania nieruchomości do kilku agencji. Jeśli matce udałoby się go szybko sprzedać, byłby to kolejny liść do jej laurowego wieńca chwały (jakby jej wieniec potrzebował dodatkowych ozdób) i oczywiście dobra prowizja. Dom Andertonów spokojnie można by nazwać posiadłością Andertonów. Mandy Anderton,
obecnie mężatka mieszkająca w Los Angeles, była moją koleżanką z dzieciństwa, i byłam u niej na kilku przyjęciach. Pamiętam, jak starałam się nie otwierać ust, żeby nie wyglądać na tak bardzo oszołomioną. — Posłuchaj — powiedziała matka, nagle podejmując jakąś decyzję. — Pojedziesz za mnie na spotkanie z Bartellami. — Co?
Obrzuciła mnie spojrzeniem raczej biznesowym niż matczynym. — To ładna sukienka; ten rdzawy kolor ci pasuje. Twoje włosy wyglądają dobrze, nowe okulary również prezentują się świetnie. I masz piękny żakiet. Masz tu teczkę z danymi i jedź tam. Auroro... proszę. Ten przymilny ton nie pasował do mojej matki, która
wyglądała jak Lauren Bacall i zawsze zachowywała się stosownie do swojej pozycji pośredniczki odnoszącej wielkie sukcesy w handlu nieruchomościami. — Mam ich po prostu oprowadzić? — spytałam, z wahaniem biorąc teczkę i ześlizgując się z fotela obitego niebieską skórą. Moje olśniewające, całkiem nowe, rdzawo-brązowe zamszowe czółenka wreszcie dotknęły podłogi. Byłam ubrana tak hmm...
dyskretnie, ponieważ dziś był trzeci dzień, jak chodziłam za moją matką, aby uczyć się zawodu, podczas gdy nocami uczyłam się do egzaminu na licencję pośrednika w handlu nieruchomościami. Właściwie to spędzałam ten czas, śniąc na jawie. O wiele bardziej wolałabym szukać domu dla siebie. Ale matka wykazała sprytnie, że jeśli będę w biurze, jako pierwsza dowiem się
praktycznie o każdym domu, który pojawi się na rynku. Spotkanie z Bartellami mogło być znacznie ciekawsze niż obserwowanie, jak matka i jakiś bankier przedzierają się przez nieskończoną liczbę papierów dokumentujących sprzedaż domu. — Tylko do mojego przyjazdu — zaznaczyła matka. — Nie masz licencji agenta, więc nie możesz pokazać im domu. Po
prostu otworzysz drzwi i będziesz miła, dopóki nie przyjadę. Wyjaśnij im, proszę, sytuację, tyle tylko, żeby wiedzieli, że to nie moja wina, że mnie tam nie ma. Tu masz klucz. Wczoraj ten dom pokazywało Greenhouse Realty, ale dziś rano ktoś od nich musiał oddać klucz Patty, bo gdy sprawdzałam, był na tablicy. — Okay — powiedziałam zgodnie. Niepokazywanie bogatej
parze pięknego domu jawiło mi się jako znacznie bardziej interesujące niż siedzenie w bankowym lobby. Wepchnęłam papiery do torebki, wzięłam klucz do domu Andertonów i mocno chwyciłam teczkę z dokumentami. — Dzięki — znienacka rzuciła matka. — Jasne. — Jesteś naprawdę śliczna — stwierdziła niespodziewanie.
— A te wszystkie nowe ubrania są znacznie lepsze niż twoja stara garderoba. — No... dzięki. — Odkąd pojawił się ten film z Mary Elizabeth Mastrantonio, twoje włosy wydają się ludziom raczej modne niż rozczochrane. I — kontynuowała ten bezprecedensowy ciąg pochwał — zawsze zazdrościłam ci piersi.
Uśmiechnęłam się do niej. — Nie wyglądamy jak matka i córka, no nie? — Wyglądasz jak moja matka, nie jak ja. Była wspaniałą kobietą. Moja matka zadziwiła mnie dwa razy w ciągu jednego poranka. Ona po prostu nie mówiła o przeszłości. Żyła tu i teraz. — Dobrze się czujesz? — spytałam
nerwowo. — Tak, spokojnie. Po prostu dziś rano zauważyłam więcej siwych włosów. — Porozmawiamy później. Lepiej już pojadę. — Rany boskie, tak! Zabieraj się tam! Matka znów popatrzyła na zegarek. ♦ ♦ ♦ Na szczęście umówiłam się z matką w banku, a nie w jej
biurze, więc miałam swój samochód. Dotarłam do Andertonów na tyle wcześnie, żeby zaparkować mój praktyczny, mały samochodzik na krawężniku tak, by nie psuł widoku. Dwa miesiące temu, gdy zmarł stary pan Anderton, Mandy Anderton Morley (jego jedyna spadkobierczyni) przyleciała z Los Angeles na pogrzeb, a następnego dnia wystawiła dom na