mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Harris Charlaine - Aurora Teagarden 5 - Z jasnego nieba

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Harris Charlaine - Aurora Teagarden 5 - Z jasnego nieba.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 97 osób, 73 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 722 stron)

Dla mojego agenta, Joshui Bilmesa Chciałabym podziękować Joan Hess za to, że gdy (przyznaję się) utknęłam, dała mi tylko jedną sugestię odnośnie do tej książki; a także Jackie Cranford za nadzwyczaj pouczający ranek, który spędziłyśmy razem. Jednak przede wszystkim chciałabym pochwalić albo potępić Deana Jamesa, który

wymyślił tytuł tej książki, siedząc nad margaritą w Austin, w Teksasie. Rozdział 1 Mój ubrany w różowe bikini ochroniarz kosił właśnie ogród, kiedy z nieba spadł człowiek. Byłam akurat zajęta dopasowywaniem oparcia składanego fotela, który z niejakim trudem wytargałam na patio. Coś tam do mnie docierało, bo przez kilka sekund słyszałam buczenie samolotu, kiedy

szarpałam się z oparciem, próbując ustawić je w taki sposób, żebym ani nie leżała płasko, ani nie siedziała sztywno wyprostowana, ale Angel miała walkmana na plastikowym pasku (dziwnie to wyglądało do bikini) i słuchawki, a terkot kosiarki zagłuszył jej niezwykłą natarczywość tego dźwięku. Nisko leci, pomyślałam z pewnym niepokojem. Uznałam jednak, że pilot po prostu zauważył Angel i uznał, że to jego szczęśliwy dzień. Dalej więc walczyłam z tym głupim

fotelem, podczas gdy kostki lodu w mojej kawie topniały, a książka leżała bezużytecznie na małym stoliczku. Kiedy wreszcie udało mi się ustawić oparcie w pozycji zapewniającej jaką taką wygodę, spojrzałam w górę. W samą porę, by zobaczyć, jak z małego samolotu wypada coś dużego; coś, co wirowało w okropny sposób. Moje wnętrzności zorientowały się, że to jakaś katastrofa, na sekundę przed moim cywilizowanym ja (które co najwyżej

było w stanie powiedzieć „he?”), i pogoniły mnie z patio i przez podwórze, by odepchnąć Angel, całe jej pięć stóp i jedenaście cali, od kosiarki i pod dąb. Zaraz potem rozległo się przyprawiające o mdłości łupnięcie. W ciszy, która potem nastała, słyszałam tylko oddalające się buczenie samolotu. — Co to było, do diabła? — sapnęła Angel. Słuchawki jej spadły, więc słyszała uderzenie. Praktycznie na niej siedziałam; musiało to wyglądać tak, jakby ratlerek bawił się z

dogiem. Odwróciłam głowę, bojąc się tego, co zobaczę. Na szczęście wylądował twarzą w dół. Pomimo tego byłam bliska zwymiotowania na nasz świeżo skoszony trawnik, a Angel jeszcze bardziej. — Nie wiem, po co zbiłaś mnie z nóg — powiedziała głosem różniącym się znacznie od jej zwyczajowo płaskiego zaciągania z południowej Florydy. — Pewnie minąłby mnie o jakieś

trzynaście cali. Podnosiłyśmy się na nogi, poruszając ostrożnie. — Nie miałam ochoty kupować nowej kosiarki — odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby. Gdzieś z tyłu głowy czułam coś jakby wdzięczność, że nasza należała do tych, które wyłączają się po puszczeniu rączki. Angel miała rację: sądząc po ubraniu i włosach, to był mężczyzna. Miał na sobie fioletowo-białą koszulę i brązowe

spodnie, jednak już dłużej nie musiał się martwić kwestią mody. Spojrzałam na niego; na jego koszuli zobaczyłam odrobinę krwi. Wylądował z rozrzuconymi kończynami. Jedna z jego nóg spoczywała pod bardzo nieżywym kątem. I jeszcze to, jak skręcony był jego kark… Pospiesznie odwróciłam wzrok i zrobiłam kilka długich, głębokich wdechów. — Wbił się ze trzy cale w ziemię — zauważyła Angel wciąż drżącym głosem.

Dziś wydawała się bardzo skupiona na wymiarach. Sparaliżowane nagłością i totalnością tej katastrofy, stałyśmy razem w cieniu dębu, gapiąc się na spoczywające w słońcu ciało. Żadna z nas nie zbliżyła się do niego. Na trawie i ziemi rozszerzała się plama. — I oczywiście panów dzisiaj nie ma — oznajmiłam z goryczą, à propos niczego. — Nigdy ich nie ma w domu, kiedy są potrzebni.

Angel opadła szczęka i przez chwilę tylko gapiła się na mnie bez słowa. Potem zaniosła się śmiechem. Nie wiedziałam, że powiedziałam coś zabawnego. — Angel, naprawdę, powinnyśmy przestać gadać i coś z tym zrobić — oznajmiłam swoim najbardziej bibliotekarskim tonem. — Masz całkowitą rację — odparła Angel. — Posadźmy na nim tulipany. W przyszłym

roku będą wyglądać wspaniale. — Już o wiele za późno na sadzenie tulipanów — zauważyłam. Potem, czując, że dzień już jest zmarnowany, pozbierałam się. — Musimy zadzwonić po szeryfa. — Och, w porządku. — Angel wydęła wargę jak sześciolatka, której ktoś popsuł zabawę, i śmiała się całą drogę do domu. Przez te dwa lata, czyli odkąd Angel była moim ochroniarzem, nie widziałam, żeby tak

się śmiała. Godzinę później, kiedy Padgett Lanier siedział przy szklance mrożonej kawy, była już wystarczająco poważna. Lanier był człowiekiem, który w naszym hrabstwie miał chyba największe wpływy. Swój urząd, w takim czy innym zakresie, sprawował od dwudziestu lat. Jeśli ktokolwiek wiedział, gdzie pogrzebane są wszystkie ciała w Lawrenceton, to właśnie on. Z ciężką budową, przerzedzonymi jasnymi włosami i niemal niewidzialnymi rzęsami, Lanier nie

był najbardziej atrakcyjnym mężczyzną w moim ogrodzie, ale miał silną osobowość. Nagroda za „największą atrakcyjność” wędrowała do mojego (od dwóch lat) męża, Martina Bartella, wicedyrektora produkcji w Pan-Am Agra, największego pracodawcy w Lawrenceton. Martin jest weteranem z Wietnamu i mając czterdzieści siedem lat, jest ode mnie starszy o piętnaście. Regularnie ćwiczy hantlami i uprawia różne sporty wymagające rywalizacji jeden na jednego, więc fizycznie robi wrażenie, do tego ma tę porażającą

kombinację białych włosów i czarnych brwi… oraz jasnobrązowe oczy. Mąż Angel, Shelby, który opierał się swobodnie o drzwi kuchenne, jest śniady i szpakowaty, z wąsem Fu Manchu i z dziobatymi policzkami. Odzywa się łagodnie, uprzejmie, i jest ekspertem w sztukach walki, tak samo jak Angel. Shelby i Martin są przyjaciółmi od bardzo dawna. W tamtej chwili Angel i ja byłyśmy jedynymi kobietami w ogrodzie. Na

miejscu było już też trzech zastępców szeryfa, koroner, miejscowy lekarz, sam szeryf i nasi mężowie. W załodze ambulansu dwóch ludzi czekało, żeby zabrać „szczątki” do… gdziekolwiek zabiera się takie rzeczy. Lanier obrzucił mnie przeciągłym spojrzeniem, a do mnie dotarło, że mam na sobie szorty, bluzkę wiązaną na szyi i zaschnięty pot, a długie i poskręcane włosy zebrałam nieporządnie na czubku głowy.

— Panno Roe, siedziała pani na słoneczku? — zapytał domyślnie. — Nie jest trochę jeszcze na to za wcześnie tej wiosny? „Roe” mówią do mnie przyjaciele, ale Laniera nigdy do nich nie zaliczałam. Po ślubie z Martinem zostałam przy własnym nazwisku, której to decyzji sama do końca jeszcze nie rozumiałam, skoro moje, odkąd tylko pamiętam, było powodem do kpin. Gdy przedstawiasz się jako „Aurora Teagarden”, słyszysz co

najmniej chichot, jeśli nie śmiech. Padgett nie wiedział, czy ma się do mnie zwracać „panno Teagarden”, „pani Teagarden”, „pani Bartell”, czy może „panno/pani Teagarden-Bartell”, więc „panna Roe” była z jego strony kompromisem. Mój mąż obserwował to, co się działo przy kosiarce, stojąc w tej rozluźnionej pozie faceta, który codziennie wraca do domu i zastaje człowieka rozsmarowanego na swoim trawniku. Chcę przez to powiedzieć, że Martin

wyglądał na spokojnego, ale nie spuszczał oka z policjantów i bardzo intensywnie myślał. Poznawałam to po tym, że jego usta tworzyły całkowicie prostą kreskę, ramiona miał skrzyżowane na piersi i przebierał palcami: jego Stan Namysłu. Odrobinę wyższy Shelby podszedł do niego i stanął tuż obok. Ręce wsadził w kieszenie jeansów, żeby pokazać, jaki to on jest zrelaksowany. Z synchronizacją będącą niezawodnie wynikiem długiej znajomości, obaj mężczyźni odwrócili się i spojrzeli po sobie, a między nimi przemknęła jakaś cicha uwaga o

spadłym z nieba trupie. Nie odpowiedziałam Lanierowi, a on czekał. — Cóż, kosiłyśmy trawnik na zmianę — odpowiedziałam. — A przy tym łatwo się zgrzać. Ja skosiłam od frontu, a Angel wzięła podwórko. Koszenie liczyłam jako swoje codzienne ćwiczenia; po takim wysiłku nie musiałam włączać tej głupiej kasety video i tańczyć przez telewizorem. Mieszkamy milę za miastem,

pośród pól, i mamy bardzo duży trawnik od frontu, i równie rozległy z tyłu. Martin, słuchając, kręcił głową, jak zawsze, gdy przypominał sobie o mojej niechęci do (bardziej) wytężonego wysiłku fizycznego. Nadal jednak patrzył na ludzi kręcących się po naszym trawniku. — Sądzi pan, że uda się go rozpoznać, gdy go odwrócą? — zapytał znienacka szeryfa. — Nie mam pojęcia — przyznał Lanier. — Nigdy wcześniej nie mieliśmy nikogo

wyrzuconego z samolotu. Tak się zastanawiam… Czy sądzicie, że to ciało wylądowało właśnie tutaj specjalnie? Teraz miał naszą niepodzielną uwagę — i wiedział o tym. Poczułam ukłucie zaniepokojenia. — Może jeszcze mrożonej kawy? — zaproponowałam. Spojrzał na swoją szklankę. — Nie, dziękuję, na razie mi wystarczy. Czy ten samolot kołował, zanim upadło ciało?

Potwierdziłam. Lanier przesunął wzrok na Angel i zamarł w zachwycie. Było na co popatrzeć. — Pani Youngblood, powiedziała pani, że tego nie widziała? — Nie, szeryfie. Kosiłam trawę i miałam na uszach słuchawki. Angel, która założyła na siebie białą koszulkę, była obiektem mnóstwa ukradkowych zerknięć ze strony zastępców i obsługi karetki. Nie robiły one na niej żadnego wrażenia. Angel nie jest ładna, ale za to