Dla Przemka, Remika i Lili Anny – mojej Rodzinie
z miłością
195 metrów
Za chwilę wszystko się skończy. Nie po to tu przyjechałam, aby teraz
się poddać. Teraz, kiedy jestem już prawie na mecie, wiem, że mogę
to osiągnąć. Choć bywa, że owo „prawie” robi wielką różnicę.
Wiem, że za chwilę minie ból, a duma zostanie w sercu na zawsze.
Zamknę burzliwy rozdział życia, po to aby otworzyć kolejny, z pewno‐
ścią spokojniejszy i bogatszy w stabilizację. Tyle już wycierpiałam, że
grzechem byłoby osiąść na laurach, czując obezwładniający zapach
zwycięstwa.
Gdyby nie te przeklęte skurcze łydek, byłoby całkiem nieźle. Dlacze‐
go lepiej się nie przygotowałam? Mądry Polak po szkodzie… Zaraz
umrę… wyzionę ducha i koniec. Lecz zrobię to dopiero wtedy, gdy na
mojej szyi zawiśnie medal. „Jak to masz dość? – pyta moja ambicja. –
Przecież sama tego chciałaś!”. Honor nie pozwoli mi zejść z trasy.
Jeszcze ta mała dziewczynka, z tą przeklętą piłeczką. Jak to możli‐
we, że rodzice pozwolili jej przebywać samej na trasie biegu?
O! Na szczęście matka ją zabrała. Niewiele brakowało, a zabiłabym się
o tę jej piłkę. Po przebiegnięciu czterdziestu dwóch kilometrów mam
minimalną zdolność kontrolowania własnego ciała. Podejrzewam, że
gdyby zdarzyło mi się przewrócić, ponowne zebranie się do truchtu
graniczyłoby z cudem.
Jasny gwint! Nie jestem wytrawnym biegaczem, nabijającym każdego
wieczora kilometry. Jestem zwykłą kobietą, matką, która truchta tylko
po to, aby wreszcie odpocząć od wykarmionej własną piersią trójki
wiecznie kłócących się bachorów. Proszę, niech ten na górze wybaczy
mi, to że tak je nazywam. To tylko chwila słabości. Już naprawdę nie
mogę… Z całych sił walczę, aby nie przejść do marszu, bo podobno
wtedy jest najgorzej, podobno wtedy kończy się maraton. Ja wcale nie
chce go kończyć przed metą! Chcę biec, a nawet wlec się krokiem
przypominającym coś na kształt biegu, wszystko jedno, byle do przodu
i byle to się już skończyło.
Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź króle‐
stwo Twoje…
Niech to szlag! Nie jestem w stanie policzyć, ile razy w myślach od‐
mówiłam tę modlitwę. Panie, daj mi siłę. „Wszystko mogę w Chrystu‐
sie, który mnie umacnia”. Poradzę sobie.
„Jeśli zmierzasz na szczyt, nie dziw się, że masz pod górkę!” – wy‐
czytałam gdzieś w Internecie. Czy ten, kto to napisał, przebiegł w swo‐
im życiu chociaż jeden maraton? Nieważne. Jakie to ma teraz znacze‐
nie?
Myśl pozytywnie. „Ci, co zaufali Panu, odzyskują siły. Biegną bez
zmęczenia”. Wcale nie jestem zmęczona. Wcale a wcale. Tryskam
energią. Jeszcze kilka minut i zamknę za sobą cały ból „tamtego” życia,
które, bądź co bądź, doprowadziło mnie do chwili, która trwa. Teraz
nie wolno mi się rozklejać. „Muszę być silna, chcę być silna, jestem sil‐
na!” – krzyczę do siebie w myślach, bezgłośnie. Liczy się tylko moja
wiara w siebie samą. Jeśli ja w siebie zwątpię, to któż we mnie uwie‐
rzy? Skupiam się na pozytywnych myślach: „Przecież nie ma słabych
ciał – są słabe charaktery!”. Dobiegnę tylko do tego zakrętu, później
będzie tylko jedna naprawdę mała górka, i po wszystkim. Pokonam te
kilkaset metrów i wreszcie dam nogom prawo łaski.
Właśnie tutaj, gdzie kiedyś emocjonalnie umarłam, urodzę się na
nowo. Pożegnam małą Michalinkę, której narodzin nie było mi dane do‐
świadczyć. Chociaż… może to był mały Michał?
Mam trzydzieści dwa lata i ponownie rozpoczynam swoje życie.
– Proszę się odsunąć! To moja żona, chcę ją zabrać na bok, przecież
blokuje trasę mety. Matylda, słyszysz mnie? Jak się nazywasz? – pyta
Tomasz, przerywając mój spazmatyczny płacz radości.
– Kochanie, przecież wiesz. – Uśmiecham się. – Jestem Matylda Ko‐
chanek-Ostrowska. Twoja żona i jednocześnie najszczęśliwsza kobieta
na świecie.
– Wyglądasz, jakbyś miała zaraz zejść.
– Nie ma mowy, mój drogi, jeszcze trochę się ze mną pomęczysz.
Właśnie narodziłam się na nowo.
Pierwszy kilometr
Matylda Kochanek-Ostrowska to ja. Przede wszystkim jestem czło‐
wiekiem, a zaraz później kobietą, żoną i mamą. Staram się o tym nie
zapominać. Hierarchia przede wszystkim. Jestem malutka, drobniutka i,
zdawałoby się, słaba. Lecz myślę o sobie inaczej. Jestem silną babą
z jajami tak wielkimi, jakich często brak współczesnym facetom. Nie że‐
bym była feministką, nie jestem. Chociaż ostatnio obiło mi się o uszy,
że każda kobieta jest trochę feministką. Zwał jak zwał, nie można mi
jednak ująć tego, że radzić sobie w życiu potrafię. Jestem pewna sie‐
bie i uważam to za zaletę. Nie uwieszam się na moim Tomku. Mimo że
nie jesteśmy długo po ślubie, to wiele razem przeżyliśmy. Mogę na nie‐
go liczyć. Każdego dnia jestem wdzięczna losowi, za to, że postawił go
na mojej drodze.
Tomek… hm… uśmiecham się na myśl o nim. Mój mąż jest dinozau‐
rem. Gatunkiem objętym szczególną ochroną. Dba o mnie z wyjątkową
starannością. Jest zaradny, pracowity, uczciwy, czuły i… jeszcze przy‐
stojny. Bardzo przystojny. Jest tak przystojny, że sama sobie zazdrosz‐
czę takiego ciacha w łóżku. Wychowujemy razem trójkę dzieci. Jest
genialnym ojcem dla Kajtka, Ani i Tośki.
Najstarszy jest dwunastoletni Kajtek. Jest dzieckiem z mojego pierw‐
szego małżeństwa. Przez kilka lat wychowywałam go sama. Jego oj‐
ciec postanowił rozwinąć żagle zaraz po tym, jak oświadczyłam mu, że
jestem w ciąży. Tak więc on się rozwijał, a ja… też się rozwijałam, tyl‐
ko trochę inaczej. Ale o tym później. Nasz synek to typowy intelektuali‐
sta. Nie lubi się fizycznie męczyć, kocha wygodne fotele, w których
może się zanurzyć, czytając najnowsze informacje dotyczące wszech‐
świata. Kiedy mam problem z tym, aby coś szybko policzyć, pytam
Kajtka – jest żywym kalkulatorem.
Córeczki przyszły na świat w bardziej cywilizowanych warunkach.
Najpierw Ania, która imię otrzymała po mojej babci. Babcia ma chłonny
i błyskotliwy umysł, jest taktowna i delikatna. Dziadek za nią szaleje.
Każdego ranka wstaje przed szóstą tylko po to, aby przynieść babci
jeszcze gorące bułki od zaprzyjaźnionego piekarza. Innego pieczywa
babcia nie uznaje, no, chyba że przyniosę jej własnoręcznie upieczony
chleb na naturalnym zakwasie. Wtedy bułki idą w odstawkę. Bardzo
bym chciała, aby Anulka miała tak dobre życie jak jej prababcia. Która
matka nie chce tego dla swoich dzieci? Anulka ma dopiero cztery latka.
Jest oczkiem w głowie Tomka. Córunia tatunia, perełka tętniącego ży‐
cia. Ciągle podskakuje i cieszy się każdą minutą. Uczę się tego od wła‐
snego dziecka. Pasja w czystej postaci.
Najmłodsza, dwuletnia Tośka, jest dziełem przypadku i chwilowego
wzlotu namiętności. W przeciwieństwie do Ani, Tośka nie była plano‐
wana. Zaskoczyła nas nie mniej niż zima zaskakuje drogowców. Naj‐
pierw płakałam z żalu nad losem, że jak ja niby teraz dam sobie radę
z trójką dzieci, a potem, kiedy już czułam pierwsze ruchy jej płodowego
życia, płakałam ze szczęścia. Kiedy się urodziła, całkowicie zwariowa‐
łam na jej punkcie. Tosia jest oazą spokoju. Całkiem inna od swojego
rodzeństwa. Jest nagrodą za nieprzespane noce, które zafundowały mi
jej poprzednicy. Tak samo jak ja – jest biegaczką. Co prawda na razie
tylko bierną, ale kto wie, może jeszcze dane mi będzie poczłapać za
nią w jakimś maratonie? Ech… rozmarzyłam się.
Jestem niepoprawną marzycielką, aczkolwiek twardo stąpam po zie‐
mi. Oczywiście, że te dwie cechy można ze sobą połączyć. Właśnie
bycie mamą samotnie wychowującą dziecko mnie tego nauczyło. Tak,
byłam mamą samotnie wychowującą dziecko, chociaż nigdy nie mówi‐
łam o sobie „samotna matka”. Przecież miałam Kajtka, to jak mogłam
być samotna? Matka nigdy nie jest samotna. Mieliśmy siebie. Tylko ja
i Kajtek, Kajtek i ja. Mężczyzna mojego życia. Żaden inny nie miał do
mnie dostępu.
Po rozwodzie z jego ojcem dostałam alergii na testosteron. Moje cia‐
ło nagle zostało wyposażone w genialny system ochronny, zwany „pa‐
szoł won, dziadu”, przez który żaden hormon płci męskiej nie miał naj‐
mniejszej szansy się przebić. Byłam sobie sterem i okrętem, a Kajtek
był moim portem. To do niego każdego wieczora cumowałam. Patrzy‐
łam na maleńkie, ufnie śpiące ciałko… Tak dużo wtedy pracowałam.
Wstawałam o świcie, aby zdążyć zaprowadzić go do przedszkola, po‐
tem biegłam do pracy, uczyć angielskiego naszą polską młodzież, na‐
stępnie wracałam po Kajtka i zaczynała się druga część dnia, zwana
„korepetycje”. Kajtek jest „dzieckiem ludu”. Potrafi odnaleźć się w każ‐
dej sytuacji. Przez to, że tak często zostawiałam go u coraz to innej
cioci, babci, opiekunki, to stał się bardzo samodzielny i nad wyraz do‐
rosły jak na swój wiek.
Mój syn to urodzony mówca. Mały profesor z ogromną wiedzą o ko‐
smosie. Potrafi opowiadać o tym godzinami. Nawet kiedy nikt go nie
słucha – opowiada i opowiada z takim błyskiem w oku, że poraża każ‐
dego, na kogo spojrzy. Jestem z niego taka dumna. Nie wiem, czy
można być dumnym bardziej. Nad moim synem mogłabym się rozpły‐
wać godzinami. Oczywiście uważam, że jestem bardzo obiektywna –
jak każda matka zresztą.
Rozstanie z ojcem Kajtka bolało, oj, bardzo bolało. Najbardziej bolało
szukanie pocieszenia w ramionach innego. Jak to się mówi – dostałam
za swoje. Postronni ludzie mogliby stwierdzić, że u jego boku miałam
wszystko, jednak nie było to prawdą. Jeśli wszystkim można nazwać
dach nad głową i jako takie zabezpieczenie finansowe, to tak, miałam
wszystko. Wszystko oprócz miłości, ale o tym też później. Tak łatwo
jest oceniać postępowanie innych, komentować decyzje, które odważy‐
li się podjąć. Tylko ludzie ludziom potrafią zgotować najbardziej zaska‐
kujące koleje losu. „Zanim ocenisz kogoś, spróbuj założyć jego buty” –
zwykła mawiać moja babcia Ania.
***
– Mamusiu, kiedy wrócimy do domku? Tatuś nas już tam nie
chce? – zapytał po raz setny Kajtek.
Nie wiem, ile razy słyszałam to pytanie. Usta Kajtka wypowiadały
je niczym modlitwę – każdego ranka, wieczora, przed śniadaniem,
po śniadaniu, przed obiadem, po obiedzie, przed kolacją, po kolacji
i jeszcze kilkakrotnie w ciągu dnia, między posiłkami. Można było
zwariować. Kiedy mnie o to pytał, jego oczy robiły się większe niż
pięć złotych, a policzki różowiały w jednej chwili. Pytał i pytał, cho‐
ciaż milion razy odpowiadałam w taki sam sposób, to miałam wra‐
żenie, że mój syn będzie tak pytał aż do momentu, w którym usłyszy
odpowiedź, która go usatysfakcjonuje.
– Kajtuniu, nigdy tam już nie wrócimy – odpowiadałam.
Opowiadałam mu o ojcowskiej miłości. Bo niby co miałam mu opo‐
wiadać? Kładłam swojemu dziecku do głowy, że nasze rozstanie nie
jest jego winą. To zresztą była prawda. „Dorośli ludzie czasami zmie‐
niają swoje życiowe plany, ale nie ma to nic wspólnego z tobą” –
mówiłam. Tak poradził mi pan Edward – psycholog, do którego cho‐
dziłam na terapię. Jak mantrę powtarzał mi, że nie ma rozwodu,
który by się nie odbił na psychice potomstwa.
– Wszystkie te dyrdymały o rozstaniach w przyjaźni ludzie wymy‐
ślają tylko po to, aby uśpić swoje wyrzuty sumienia – mawiał mój
ówczesny życiowy mentor. – Proszę pani, ja nie wierzę w przyjaźń
pomiędzy ludźmi, których losy doprowadziły do rozwodu – dodawał.
W dużej mierze to ja zafundowałam swojemu dziecku taki los, więc
zmuszona byłam słuchać tych pytań. To ja miałam obowiązek na nie
odpowiadać. Taka była moja kara… a przynajmniej tak wtedy my‐
ślałam. Przecież nie mogłam powiedzieć własnemu dziecku, że jego
ojciec od kilku lat prowadził podwójne życie. Dla Kostka Kochanka
byłam życiową pomyłką. „Nie udało się nam – niech każdy idzie
w swoją stronę, tak będzie lepiej” – powiedział. A miało być tak
pięknie! Ja, zaczarowana Matylda, miałam go zmienić. Mój wdzięk
miał na niego działać wiecznie. Taka była teoria. Praktyka okazała
się nieco bardziej okrutna i już chwilę po ślubie z tego całego zacza‐
rowania zostało jedynie rozczarowanie. Proza życia odarła nas ze
złudzeń.
Chociaż babcia Ania zawsze mi powtarzała, że zmienić to ja mogę
sobie skarpety, a nie chłopa, to jakoś tak nie bardzo chciałam jej
wierzyć. „Przez czterdzieści lat nie nauczyłam dziadka nosić kapci” –
mówiła na dowód swojej teorii. Kazała mi się trzymać z dala, od
tego pożal się boże Kochanka!
– Przecież jemu tylko wsiu bźdźiu w głowie. Przewraca tym mło‐
dym dziewczynom w głowach i tyle z tego wszystkiego. Będziesz ko‐
lejną, zobaczysz! Obyś tylko sama z dzieckiem kiedyś nie została.
Ten Kostek całe życie będzie biegał w krótkich galotach. Nigdy
z nich nie wyrośnie – gadała i gadała.
Nie było widać końca tego jej gadania, które często żartobliwie na‐
zywałam krakaniem albo też gderaniem. Mimo to słuchałam babci.
Nawet kiedy jej słowa pozornie puszczałam mimo uszu, zawsze część
z nich wsiąkała na zawsze w moją pamięć, zupełnie tak jak woda
w wysuszoną gąbkę. Dziś mądrość babci jest ze mną w każdej chwili
życia.
Wtedy, zakochana po uszy, próbowałam bronić swojej pierwszej
poważnej miłości. Prosiłam babcię, aby wreszcie przestała krakać.
– Wiesz, że specjalnie dla mnie zrezygnował z występu w Jaroci‐
nie? – zagadnęłam pewnego dnia.
– Dobra, dobra. Specjalnie dla ciebie… – Babcia tylko westchnęła.
– Jego kapela miała grać tam koncert. To była wielka szansa dla
Kostka. Przecież wiesz, że śpiewanie to całe jego życie. Zmienił się,
mówię ci. Nie wierz temu, co ludzie gadają na prawo i lewo – próbo‐
wałam ją przekonać.
– Wnusiu, jestem już za stara na to, aby wierzyć plotkom. Nie ob‐
chodzi mnie to, co gadają ludzie! Patrzę na niego i widzę, że to nie
jest chłopak dla ciebie. Znalazł sobie młodziutką i naiwną. Pobawi
się i zostaniesz sama. Zobaczysz. On nie jest zdolny do miłości!
Ech… gdybym wtedy jej posłuchała… Ona pierwsza go przejrzała
na wylot. Tłumaczyła mi, że mój wybranek oprócz siebie, nie kocha
nikogo więcej. Tak samo jak i jego ojciec. To od babci usłyszałam hi‐
storię rodziny Kochanków.
– Biedna Bożena Kochankowa wiecznie sama była. Rodziła tych
nicponi jednego po drugim. Stary Bogdan Kochanek jak tylko z mo‐
rza wracał, to zaraz kolejne dziecko w drodze było. Żeby chociaż się
jej córka trafiła, a to same chłopaczyska – ciągnęła swą opowieść
babcia. – Ty wiesz, Matylda, ile trzeba trudu, aby wychować czte‐
rech synów? W dwójkę ciężko, a co dopiero samej. Bogdan był inne‐
go zdania. Uważał, że on na dom zarabia, a domem ma się zająć
żona. Nic dziwnego, że biedna Kochankowa zaczęła do kieliszka za‐
glądać. Każdy sobie próbuje radzić, jak tylko potrafi. Oj, złą drogę
wybrała, ale cóż… takie życie. Wierny też jej nie był, sama widzia‐
łam. Ten Twój Kostek to taki sam jak i jego ojciec. Nie zaspokoi gło‐
du chlebem z jednego pieca. Wszystkie piekarnie dookoła będą jego,
tak jak i Bogdana były. Dopiero starość go na tyłku posadziła. Roz‐
chorował się na stare lata i dopiero zaczął rodzinę cenić. Szkoda, że
Kochankowa tych lat nie dożyła. Oj, biedna kobiecina, biedna… Nie‐
daleko pada jabłko od jabłoni, Matyldziu. Posłuchaj mnie, dziecko,
posłuchaj. Nie będziesz żałowała.
Czekałam, aż wreszcie da spokój, ale jej wywodom na temat życia
nie było końca. Teraz, jak sobie o tym pomyślę, to dociera do mnie,
że gdybym posłuchała jej rad, moje życie potoczyłoby się zupełnie
inaczej. Lecz czy lepiej? Tego nie wie nikt, bo przecież to, co się nig‐
dy nie wydarzyło, nie ma prawa istnieć, więc nie ma najmniejszego
sensu o tym myśleć.
– Cały czas się zastanawiam, dlaczego młodość nie pobiera nauk
od starszych pokoleń. Wyfruwa z gniazda młody ptak i myśli, że
świat się zmieni. A świat, wnusiu, jest zawsze taki sam. Tylko ludzie
patrzą na niego z różnych perspektyw. Tak bardzo bym chciała,
abyś na Kostka Kochanka spojrzała moimi oczami. Może wtedy do‐
strzegłabyś to, co mam na myśli… A zresztą… – Urwała w pół zda‐
nia, co od razu wykorzystałam, wtrącając do jej monologu swoje
pięć groszy.
– Przestań wreszcie gadać, babciu. Ciesz się moim szczęściem.
– Dobrze, już dobrze. Nic więcej nie mówię.
Ufff… miałam spokój, przynajmniej do następnego razu. Jednak
trochę zastanawiałam się nad tym, co mówiła. Wiedziałam, że jest
bardzo mądrą kobietą i chce dla mnie dobrze. Byłam z nią bardzo
związana. Babcia Ania była kimś, kogo potrafiłam słuchać, nie de‐
nerwując się i nie oburzając, że wtrąca się w moje życie. Tylko ona
mogła robić to bezkarnie. Wiedziałam, że w jej radach nie ma ani
cienia pogardy dla moich decyzji. Potrafiła odważnie wyrażać swoje
zdanie, nie urażając przy tym mojej wrażliwej młodej duszy. Mogę
śmiało powiedzieć, że na każdym etapie mojego życia była mi brat‐
nią duszą. Kocham ją bardziej niż własną matkę. Ufam jak nikomu
na świecie. Dobrze mieć takiego człowieka obok siebie.
***
Serce waliło mi jak oszalałe. Czekałam na ten moment cztery lata.
Już po urodzeniu Ani marzyłam o tym, że przebiegnę maraton. Chcia‐
łam pokazać całemu światu, na co mnie stać. Udowodnić, że mogę po‐
konać słabości swojego ciała i umysłu. Dam z siebie wszystko. „Je‐
stem dobrze przygotowana. Przynajmniej tak mi się wydaje” – myśla‐
łam w trakcie ostatnich dni przed godziną „zero”. Niby w siebie wierzy‐
łam, ale jakiś znikomy procent niepewności tkwił gdzieś na samym dnie
mojego jestestwa i dlatego właśnie czułam się tak fajnie. Owa niepew‐
ność dodawała tylko pikanterii całemu przedsięwzięciu, zwanemu ma‐
ratonem. Przygotowywałam się na tyle, na ile mogłam w ciągu dwóch
tygodni przed biegiem, zjadając więcej makaronu niż niejeden mieszka‐
niec Italii jest w stanie zjeść przez miesiąc. Zapasy glikogenu mięśnio‐
wego miałam zdecydowanie w nadwyżce. Myślałam optymistycznie.
W trakcie przygotowań zostawiłam za sobą ponad dwa tysiące kilome‐
trów.
„Uda się. Wiem, że mi się uda. Jestem dobrze przygotowana mental‐
nie. Maraton biegnie głowa i serce. Nogi są tylko narzędziem” – powta‐
rzałam do swojego odbicia w lustrze. Niebawem miałam przekonać się
o tym, czy to prawda. Już nie mogłam się doczekać.
Dzień wcześniej odebraliśmy pakiet startowy. Byłam taka szczęśliwa
i podekscytowana. Tomek nie mówił nic, tylko robił mi zdjęcia. Dumnie
podpisałam się w okienku obok własnego nazwiska. KOCHANEK-
OSTROWSKA Matylda: numer startowy sto czterdzieści dwa.
– Tomasz, zobacz, jakie to szczęście. Pobraliśmy się czternastego lu‐
tego, to prawie jak sto czterdzieści dwa! Do tego jeden plus cztery,
plus dwa, daje siedem, a powszechnie wiadomo, że siódemka to
szczęśliwa cyfra. To będzie cudowny bieg, zobaczysz. Jak nic złamię
cztery godziny.
– Ty się lepiej skup na tym, aby nogi nie złamać – droczył się ze mną.
– Oj, jakiś ty miły. Zawsze wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.
Twoja wiara dodaje mi skrzydeł. Zaraz chyba pofrunę.
– Jak będziesz leciała, kochanie, to uważaj na linie elektryczne –
mogą zepsuć ci fryzurę.
– Już ty się o moje włosy nie martw, mój ty urodzony optymisto. –
Pocałowałam czule jego szorstki, nieogolony policzek.
Tomek nigdy nie lubił okazywać swoich uczuć. Mimo to zawsze wie‐
działam, że kocha mnie jak nikt inny na świecie. To on od początku
wiedział, że zostanę jego żoną. Mi dojście do takich właśnie wniosków
zajęło trochę więcej czasu. Na samą myśl o historii naszej miłości
uśmiecham się do siebie. Miałam w życiu naprawdę wielkie szczęście.
Zresztą cały czas sądzę, że jestem szczęściarą. Mój mąż pojawił się
w naszym życiu przez przypadek-wypadek. Bo jak inaczej można na‐
zwać fakt, iż cofając moim rozpadającym się oplem corsą, wjechałam
z impetem w jego wymuskaną i błyszczącą toyotę? Nigdy nie zapomnę
wyrazu jego twarzy. Wysiadł z samochodu, z zamiarem namacalnego
wymierzenia sprawiedliwości gamoniowi, nieumiejącemu kierować. Kie‐
dy jednak spojrzał w przerażone oczy Kajtka, cała jego złość umknęła
w jednej chwili. Zdołał tylko z siebie wydusić:
– Czy wszystko w porządku?
– Tak – odpowiedziałam. – Nasz rupieć jakoś to przeżyje. Już nic bar‐
dziej oszpecić go nie może. Gorzej z pańskim pięknym samochodem.
– Proszę się nie martwić sprawami tak błahymi. – Posłał mi rozbraja‐
jący uśmiech.
– Mógł pan nie stawać na drodze mojej mamusi. Zawsze jak się spie‐
szymy, to przytrafiają się nam takie wypadki.
– Nie mówi się wypadki, a przypadki – poprawiłam synka.
– Co to za różnica, jak już i tak jest po wszystkim – odparł Kajtek,
rozkładając ręce.
Jego gest bardzo nas rozbawił i rozładował napiętą atmosferę.
Wymieniliśmy się numerami telefonów w celu omówienia formalności
związanych z ubezpieczeniem aut i każde wróciło do swojego życia.
Tomasz wtedy już przeczuwał, że kraksa, którą spowodowałam, nie
była dziełem przypadku. Ten przypadek-wypadek zmienił nasze życie
na zawsze. Wystarczyło jedno spotkanie dwojga oczu, aby połączyć na
zawsze trzy światy. Mój, Tomka i Kajtusia.
***
Stałam na starcie i ustawiałam swój zegarek, który za chwilę miał za‐
cząć odliczać czas. Jeszcze tylko parę godzin i będę inną osobą. Do‐
okoła czuć było zapach mentolowych maści – zapach biegacza. Chyba
każdy miał tam nasmarowane kolana. Ja również.
– Doczekałaś się tego dnia – szepnęłam sama do siebie. Byłam total‐
nie skupiona na celu.
Nagle przed oczami ukazał mi się ogromny napis: NASZA MAMA MA‐
TYLDA NIE BATON – PRZEBIEGNIE DZIŚ MARATON!!! NUMER
STO CZTERDZIEŚCI DWA JAK BŁYSKAWICA GNA. NA MECIE SIĘ
SPOTKAMY – BARDZO CIĘ KOCHAMY!!!
Cały Tomasz! Ustawił nasze dzieci w rządku i wszyscy dumnie pa‐
trzyli, jak mama wreszcie idzie, a raczej biegnie po swoje. Zastanawia‐
łam się, kiedy oni zdążyli to przygotować. Jak zdołali to przede mną
ukryć? Byłam szczerze wzruszona. Kajtek wyglądał na przerażonego
całą sytuacją. On jedyny z trójki naszych dzieci był świadomy ogromu
tego dystansu. Kilka dni wcześniej prosił Tomka, aby ten pojechał z nim
na czterdziestodwukilometrową przejażdżkę samochodem. Kiedy wró‐
cili, młody milczał. Wiedziałam, że się o mnie martwi. „Kup mi półfran‐
cuskie rogaliki, Kajtuś, wiesz, te moje ulubione. Na mecie będę bardzo
głodna”– poprosiłam. Moje słowa wywołały uśmiech nie tylko na twarzy
Kajtka, ale też na twarzy Tomka, którego oczy zdawały się mówić:
„Cała Matylda”.
Teraz wszyscy stali w rządku, trzymając ten transparent. Ania coś do
mnie wołała, ale nie byłam w stanie nic zrozumieć . Było głośno i cia‐
sno – jak to na pierwszych metrach biegu. Tosieńka zatykała uszy.
Była szczerze wkurzona, że matka zaserwowała jej tego typu atrakcje.
Tomasz jak zwykle panował nad sytuacją.
Za chwilę wystartuję w biegu swojego życia. Będę miała sporo czasu,
aby to i owo przemyśleć. Pogodzić się w końcu z tym, co przyszło mi
doświadczyć. Właśnie dziś raz na zawsze rozliczę się z przeszłością.
Zrobię to właśnie tu, w Kołobrzegu. To miasto mnie ukształtowało.
Spędziłam tu kawał życia. Wyjechałam dopiero jako trzydziestoletnia
kobieta po przejściach, z kilkuletnim Kajtkiem u boku i nadzieją na lep‐
sze jutro.
***
Zaczęło się wielkie odliczanie. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem,
sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden – START! Usłyszałam strzał i za‐
częłam biec.
Czas: 5.10.
Drugi kilometr
Miałam siedemnaście lat, jak go poznałam. Byłam zakompleksioną
grubaską z pierwszego LO. Moja duma, że to właśnie na mnie zwró‐
cił uwagę, urastała co najmniej do rozmiarów londyńskiego Big
Bena. Wszystkie dziewczyny się w nim kochały. Kostek Kochanek –
marzenie każdej z nas. Samo jego nazwisko intrygowało i sprawiało,
że wszystkie czułyśmy się przy nim wyjątkowo. Przystojny, wysoki
blondyn o niebieskich oczach. Grał w kapeli rockowej o nazwie, któ‐
ra dziś wydaje mi się infantylna do bólu – Smile Sun. Uśmiech słoń‐
ca? Kto na to wpadł? Tak czy inaczej, nastolatkom imponowało ta‐
kie walenie w bębny. Wszystkie wyobrażałyśmy sobie siebie w roli
żony Kostka Kochanka, żyjącej w blasku fleszy i pozującej dumnie
na tak zwanych ściankach. Dlaczego wybrał właśnie mnie? Do dziś
nie mam zielonego pojęcia. Uważałam się wtedy za karykaturę pięk‐
na. Wyglądałam co najmniej zabawnie, żeby nie powiedzieć, ko‐
micznie. Mimo że rodziców było stać na drogie ubrania i gadżety, ja
jakoś nie umiałam tych możliwości wykorzystać. W zamian za to
wolałam się odchudzać. Chciałam być piękna. Dorównywać chociaż
w małym stopniu tym wszystkim kręcącym się wokół niego laskom.
Było mi wstyd. Ktoś, kto nigdy nie był gruby, nie ma pojęcia, co czu‐
je osoba dotknięta tym problemem. Jaką walkę musi sama ze sobą
stoczyć, aby wyjść z domu. Świat nie lubi brzydkich ludzi, a brzydcy
ludzie sami siebie oszukują, powtarzając wyświechtane frazesy, że
przecież liczy się wnętrze. „Nie ocenia się książki po okładce” i takie
tam podobne srele morele. Byłam brzydkim, grubym dzieckiem,
a potem brzydką, grubą nastolatką. Nikt nie zastanawiał się nad
tym, co mam w środku, tylko paplał, co mu ślina na język przynie‐
sie. „Gruba” „świnia”, „prosiak”, „tłuścioch”, „locha” – to były okre‐
ślenia, jakimi raczyły mnie w szkole dzieci. Koleżanki matki, nie
przebierając w słowach, komentowały: „Ależ ta twoja Matylda to
ma na czym usiąść. Oddychać też ma czym” – mówiła jedna. „Trzy
jajca na śniadanie? Ja tyle zjadam przez cały tydzień. Ukrócić jej
trzeba to żarcie, bo się do reszty zapasie” – wtórowała kolejna. Tak
oto troszczyły się o mnie przyjaciółki mojej matki. Ona sama nie od‐
zywała się słowem w mojej obronie.
Biegłam wtedy do babci Ani, szukając w jej ramionach pocieszenia.
Byłam jej pięknym kwiatuszkiem. Kochała mnie nad życie. Zawsze
miała dla mnie cukiereczki w szufladzie, mimo że w tamtych czasach
nie tak łatwo było je dostać. Tuliła w ramionach, ocierając płócien‐
ną haftowaną chusteczką moje wielkie jak grochy łzy.
– Matyldziu, zobaczysz, jeszcze wszystkim utrzesz nosa, moja mała
kaczuszko. Wyrośniesz na pięknego łabędzia. Wspomnisz moje sło‐
wa, kochana. A teraz nie martw się tym wcale. Im gruby schudnie,
tym chudy zdechnie. Pamiętaj to, dziecino. Jesteś jeszcze taka mło‐
dziutka. Masz całe życie na to, aby schudnąć.
Dziś wiem, że babcia Ania również cierpiała, widząc bezradność
swojej córki Zofii, której życiowa rola zaczynała się i kończyła na
tym, aby zdobyć coraz większą liczbę nikomu niepotrzebnych do ży‐
cia przedmiotów. Liczyło się tylko to, aby mieć, mieć i mieć. „Być”
zostawało zepchnięte na dalszy, zapomniany plan. Matka była mi‐
strzynią dbania o pozory. Mogłabym ją porównać do Pani Dulskiej
z dramatu Gabrieli Zapolskiej. Uważała, że rzeczy mają duszę. Po‐
trafiła ją dostrzec choćby w glinianej doniczce upolowanej na
pchlim targu. Szkoda, że nie widziała duszy własnej córki. Nic dziw‐
nego, że kiedy tylko Kostek machnął ręką, poleciałam za nim, mer‐
dając ochoczo ogonkiem, niczym zbłąkany, bezpański kundel. Pra‐
gnęłam zainteresowania kogoś innego niż moja babcia.
Kostek Kochanek to był ktoś! Nie można było przejść obojętnie
obok tak fascynującego mężczyzny. Był starszy ode mnie o dziesięć
lat i był mężczyzną, w pełnym tego słowa znaczeniu. Wzbudzało to
we mnie podziw, a w sercu mojej babci Ani – przerażenie.
– Matyldziu, on powinien sobie znaleźć kogoś w swoim wieku.
Uczepił się młodej dziewczyny i teraz będzie się popisywał – wzdy‐
chała, nie wiadomo, czy do mnie, czy do losu…
Ja go pokochałam. Przynajmniej tak myślałam o tym przepełniają‐
cym mnie uczuciu. Nie chciałam widzieć tego, że adoruje moje kole‐
żanki. Zawsze dookoła miał wianuszek dużo młodszych od siebie
dziewczyn, bo starszym trudniej było zaimponować, a Kostek nie
bardzo lubił się przemęczać. Zaimponowanie rówieśniczce wymaga‐
łoby większego zaangażowania – to już było zdecydowanie za dużo
jak na prosty styl rozumowania mojego pierwszego męża.
Jak przystało na prawdziwego rockmena, po każdym koncercie
szalał do białego rana, nie szczędząc sobie alkoholu. Potem wracał
do mnie, a ja gotowałam mu zupę ogórkową, bo przecież biedny Ko‐
stuś musiał być w pełni sprawny, aby móc wieczorem odbyć kolejną
próbę kapeli. Byłam jego przystankiem. Wystarczały mi ochłapy mi‐
łych słów, aby grzać się w ich cieple przez całe tygodnie. Dzień po
dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku stawałam się kobietą ulepio‐
ną z jego skąpych szeptów, rzucanych od niechcenia w moim kierun‐
ku. Nie potrzebowałam wiele. Kostek był moim narkotykiem. Byłam
ciągle „na głodzie” miłości. Chciałam wierzyć w jego miłość. Tym‐
czasem on miał nawet trudność z tym, aby zwracać się do mnie po
imieniu. Ja po prostu byłam kimś, nie wiadomo kim. Niby mnie ko‐
chał, niby nazwa kapeli miała odzwierciedlać to, kim dla niego by‐
łam, lecz ja nigdy do końca nie mogłam uwierzyć, że jestem jego
uśmiechem słońca… Dziś, kiedy o tym myślę, dochodzę do wnio‐
sków, że ożenił się ze mną w wyniku presji otoczenia, które z każdej
strony przypominało mu, że po trzydziestce to już pora się ustatko‐
wać. Więc się ustatkował. Pobraliśmy się, kiedy ja miałam lat dwa‐
dzieścia, a on trzydzieści.
Mój ojciec był wniebowzięty. Nie byłam córeczką tatusia. Ojciec
miał jedną muzę i nie byłam nią ja. Kiedy związałam się z Kostkiem,
kamień spadł mu z serca. „Pójdzie do chłopa i będzie spokój” – skwi‐
tował jednym zdaniem. Nigdy nie miałam z nim bliskiej relacji. Poza
moją matką nikt na świecie dla niego nie istniał. Nigdy nie pamię‐
tał, kiedy mam urodziny. Jednak kochałam go, bo przecież był moim
ojcem. Całe życie ciężko pracował na to, abym mogła się uczyć.
Wzrastałam z myślą o tym, że lekko pracuje ten, kto swój trud wkła‐
da w naukę. Sama teraz ciągle to powtarzam Kajtusiowi. Wiedza
daje władzę, tego jestem pewna. Zawsze jest jeszcze coś, czego war‐
to się dowiedzieć i co warto przeczytać. Niewątpliwie od ojca na‐
uczyłam się jednego – szacunku do pracy. Czego jak czego, ale jej
Zenon Lasecki nie bał się nigdy. Pamiętam jego spracowane ręce,
rozłożone równolegle na poduszce, na której sypiał. Odkryta klatka
piersiowa i ciężki oddech człowieka, który przeżył niejeden morski
sztorm. Był rybakiem, nosił gumowy kombinezon i pił gorącą herba‐
tę ze srebrnego termosu. Takim go pamiętam. Zmarł krótko po
moim ślubie z Kostkiem. Nie zdążył zobaczyć Kajtka i nie zdążył się
nim ucieszyć. Może o jego urodzinach by pamiętał? Kto wie. Zawsze
chciał mieć syna, a miał tylko mnie. Tak, jestem pewna, że Kajtek
zdobyłby serce dziadka.
Moja matka od momentu ślubu z ojcem była ciągle na urlopie. Naj‐
pierw zdrowotnym, bo dokuczały jej migreny, później macierzyń‐
skim i wychowawczym, a w końcowej fazie wzięła sobie urlop od ży‐
cia. Jej codziennym obowiązkiem było picie kawy, malowanie pa‐
znokci, czytanie łzawych romansów i odwiedzanie wszystkich kole‐
żanek, potrzebujących jej życiowych porad. Każdego wieczora wy‐
chodziła „załatwiać sprawy” – cokolwiek to oznaczało. Nie pamię‐
tam, aby czytała mi książki czy bawiła się ze mną w ogrodzie. Ojciec
gwarantował jej bajkowe życie. Miała wszystko, czego sobie zaży‐
czyła. Zosiulka była oczkiem w głowie Zenona – okręciła go sobie
wokół palca. Rodzice nigdy nie zdecydowali się na więcej potom‐
stwa w obawie o to, że Zosieńce zmieni się kształt piersi. Nie pamię‐
tam, ale babcia Ania mówiła, że nie miałam w ustach ani jednej kro‐
pli matczynego mleka. Nigdy więc w domu nie padało określenie, że
wyssałam coś z mlekiem matki, na całe szczęście. Jestem od niej tak
różna, że trudno uwierzyć w łączące nas więzy krwi. Kiedyś nawet
wpadłam na pomysł, że jestem adoptowana, ale to było dawno
temu. Nie powinnam tak myśleć. Oby nigdy żadne z moich dzieci nie
pomyślało o mnie w podobny sposób.
Nie oceniam zachowania matki, bo nie jest to moją rolą. Bóg każ‐
demu zsyła takie problemy, jakie uważa za adekwatne do poziomu
jego emocjonalnego rozwoju. Matka miała w życiu jeden problem –
zdążyć wydać to, co zarobi ojciec. W tym była naprawdę dobra. Cze‐
go nie zdążyła wydać, to rozpożyczyła na wieczne oddanie swoim,
wątpliwie wielbiącym ją, koleżankom. Każdy człowiek jest jednak
inny i każdy ma prawo tu być. Czy kocham moją matkę? Zastana‐
wiam się nad tym czasami. W gruncie rzeczy to dobra kobieta. Sama
nie wiem… Chyba po prostu ją toleruję. Na pewno każdego dnia sta‐
ram się jej wybaczyć to, czego nie miałam. Nauczyła mnie wspinacz‐
ki na wyżyny własnej emocjonalności. Nie mogę myśleć o niej
w sposób negatywny, bo to zniszczy tylko mnie samą. Potrafię
współodczuwać. Żyję pełnią życia. Przewrotne to… wiem.
***
To dopiero początek biegu. Drugi kilometr. Moje myśli krążą jak sza‐
lone. Przypominam sobie tekst „Dezyderaty”. Na każdym etapie życia
byłam z nim blisko związana.
„Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj, jaki spokój
można znaleźć w ciszy. O ile to możliwe, bez wyrzekania się siebie
bądź na dobrej stopie ze wszystkimi. Wypowiadaj swoją prawdę jasno
i spokojnie, wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych, oni też
mają swoją opowieść […]. Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych
marzeniach jest to piękny świat. Bądź uważny. Dąż do szczęścia”. Zna‐
lezione w starym kościele świętego Pawła w Baltimore, datowane na
1692 r.
***
Stojąc na starcie, myślałam tylko o tym, iż to właśnie dziś emocjonal‐
nie rozliczę się z własną przeszłością. Wybaczę sobie to, co wymaga
wybaczenia. Pokocham w sobie to, co jeszcze nie doświadczyło mojej
miłości. Udowodnię, że mogę. Maraton to nie jest zwykły bieg. Na każ‐
dym kroku będę to podkreślać! Nie bez przyczyny zwą go królewskim
dystansem. Na finiszu założę sobie koronę i przez resztę swojego życia
na myśl o pierwszym wdechu po królu – będę się śmiać.
Czas: 10.30.
Trzeci kilometr
Obudziłam się wcześnie rano. W sypialni śmierdziało piwem. Ko‐
stek późno skończył swoją „pracę”. Wmawiałam sobie, że to nic ta‐
kiego, przecież każdy mężczyzna potrzebuje chwilowej odskoczni.
To, że wybrał się na piwo z kolegami, nie dając mi żadnego znaku
życia, było w naszym związku normą. Przecież nie będę robiła ze
swojego mężczyzny pantoflarza.
– Matylda, każdy musi mieć kawałek swojego świata, dziewczyno.
Jesteśmy razem, ale przecież jesteśmy osobnymi jednostkami –
zwykł mawiać mój ukochany.
Marszczył wtedy czoło, co sprawiało, że wydawał się taki męski.
Wtedy myślałam o nim jak o stanowczym mężczyźnie, który ma wła‐
sne zdanie. Dziś po takim tekście odwróciłabym się na pięcie, i tyle
by mnie widział. Młodej dziewczynie o wiele mniej potrzeba, aby
mężczyzna jej zaimponował. Mi imponowała „stanowczość” Kostka.
– Wiem, Kostuś, ale ja tęskniłam. Bałam się o ciebie. Martwiłam
się, że coś ci się stało…
– Daj spokój – odrzekł, zadowolony z siebie. – Brak wiadomości to
dobra wiadomość. Gdyby coś stało się stało, z pewnością byś się
o tym dowiedziała. Lepiej usmaż jajecznicę na boczku. Jestem po‐
twornie głodny. Skończyliśmy próbę późną nocą.
– Ale spragniony to chyba nie jesteś? – wyrwało mi się niechcący.
– Matylda, nie wkurzaj mnie! Nie jestem twoją własnością. Będę
wychodził z kolegami, czy ci się to podoba, czy nie. Rozumiesz?
– Oczywiście, Kostuś. Jasne, że rozumiem.
Wystraszyłam się jego podniesionego tonu. Mój ojciec nigdy w ten
sposób nie odezwał się do matki. Wyszłam do łazienki, aby uspokoić
się i zebrać myśli. Momentami sama siebie nie rozumiałam. Wyda‐
wało mi się, że jestem asertywna. Potrafiłam taka być. Nie miałam
przecież problemu z wyrażeniem własnego zdania. Przy Kostku jed‐
nak stawałam się kimś innym. Chciałam być taka, jaką on chciał
mnie widzieć. Jednak czy można być szczęśliwą, nie będąc sobą?
Moje zadumanie przerwał dotyk jego ciepłych dłoni, wędrujących
śmiało po moim nagim brzuchu.
– Może wybierzemy się dzisiaj na kolację? Zarezerwuję stolik Pod
Winogronami. Masz ochotę? – zapytał.
– Czy mam ochotę? Kostuś, jasne że tak! Oczywiście! Tak dawno
nigdzie razem nie byliśmy. Nawet nie wiesz, jak się cieszę! – Podska‐
kiwałam z radości. Myśl o wspólnie spędzonym wieczorze niczym
gumka myszka wytarła z mojej głowy strach i wątpliwości, które
czułam jeszcze kilka sekund wcześniej. – Zjem polędwiczki z grilla
w śmietanowym sosie z kurek, tak bardzo je lubię, a na deser zamó‐
wię sobie szarlotkę z lodami – szczebiotałam, zadowolona. – Kostek,
ale w co ja się ubiorę?
***
Kiedy razem zamieszkaliśmy, miałam tylko dziewiętnaście lat. Wy‐
dawało mi się, że wiążąc się z Kostkiem, złapałam Pana Boga za
nogi. Oprócz grania w kapeli miał również stabilną pracę w szkole
muzycznej. Uczył teorii muzyki. Imponowało mi, że mój chłopak nie
bierze pieniędzy od rodziców. Przynajmniej taka była oficjalna wer‐
sja.
***
Była osiemnasta. Usiadłam przy zarezerwowanym przez Kostka
stoliku. Uwielbiałam klimat tego miejsca. W tle cicho sączyła się mu‐
zyka, której uroku dodawały zapalone przy stolikach świece. Pach‐
niało słodką wanilią – kiedy zamykam oczy, czuję ten zapach. Już
zawsze będzie mi się kojarzył z tym dniem. „Do nieba (nieba), do
piekła za tobą będę szła. Do nieba (nieba), do piekła pójdę tam,
gdzie się da” – śpiewała Tatiana Okupnik, a mi zupełnie nie prze‐
szkadzało, że Kostek miał być jakieś pół godziny temu. Nawet tego
nie zauważyłam. Było tylko tu i teraz, cieszyłam się chwilą, przyglą‐
dając się ludziom siedzącym dookoła. Byłam młodą dziewczyną, na
pierwszym roku studiów, i wydawało mi się, że cały świat leży
u mych stóp. Za Kostkiem gotowa byłam iść do tego nieba, a nawet
i do piekła, po rozżarzonych węglach, i to jeszcze boso. Bardzo chcia‐
łam iść przez życie właśnie z nim. Chciałam rodzić mu dzieci, goto‐
wać obiadki, sprzątać, prać, a gdzieś pomiędzy tym uczyć angielskie‐
go. Oprócz Kostka niewiele potrzebowałam do życia. Uśmiechałam
się na myśl o nim, snując plany na przyszłość. Totalnie nie spodzie‐
wałam się, że moje marzenie całkiem niedługo zostanie urzeczywist‐
nione i dorosłość spadnie na mnie, jak grom z jasnego nieba, a ja
nie będę umiała sobie z nią poradzić.
– No, jestem już. Długo czekasz? – zapytał. – Przepraszam, ale do‐
czepiła się do mnie przewrażliwiona mamuśka i marudziła przez pół
godziny. – Był to jeden z nielicznych razy, kiedy z ust Kostka usły‐
szałam słowo „przepraszam”.
– Nie, Kostuś. Niedawno przyszłam. Cieszę się, że już jesteś. To co,
zamawiamy jedzenie? – świergotałam niczym świeżo urodzony wró‐
bel.
– Oczywiście. Zamów, co tylko chcesz. Ja stawiam.
Było naprawdę miło. Kostek był czarujący. Taki, jakim chciałam go
widzieć. Opowiadał dowcipy, muskał ustami moją dłoń, patrzył mi
w oczy, słuchał tego, co do niego mówiłam, a nawet jak nie słuchał,
to przynajmniej sprawiał wrażenie słuchającego. Czego więcej po‐
trzeba młodej, nieznającej życia kobiecie? Chłonęłam te chwile całą
sobą. Moja miłość do niego rosła z minuty na minutę. W zasadzie nic
nie musiał robić. Wystarczyło, że był i nie denerwował się na mnie.
Zresztą nawet jak się denerwował, to mi to zbytnio nie przeszkadza‐
ło. Kuliłam wtedy ogon pod sobą i cierpliwie czekałam, aż mu minie.
Tamtego wieczora coś jednak wisiało w powietrzu. Wyczuwałam
napięcie i nie myliłam się. Zanim zdążyłam upić pierwszy łyk ulu‐
bionego martini, przed moimi oczami ukazało się czerwone pude‐
łeczko. Dziś nazwałabym je kiczowatym, jednak wtedy było spełnie‐
niem moich dziecięcych marzeń. W środku znajdował się złoty pier‐
ścionek, nawet ładny, z fioletowym oczkiem. Nie był to żaden dia‐
ment, lecz zwykła cyrkonia. Dla mnie jednak stała się niezwykłą, bo
nosiła w sobie zapowiedź wspólnego szczęśliwego życia. Skrycie
oczekiwałam, że ta chwila będzie dynamiczna niczym noworoczne
fajerwerki, i z mojej strony taka właśnie była, lecz w oczach Kostka
widziałam raczej skromne zimne ognie. Nie chciałam się przyznać,
że to dostrzegłam. Wolałam żyć wyobrażeniem.
– Nie klękaj, Kostuś – powiedziałam, zanim jeszcze zdążył ruszyć
swoje szanowne cztery litery z krzesła.
Po co ja tak powiedziałam? Może po to, aby mi zaprzeczył i uklęk‐
nął? W każdym razie wysłuchał mojej prośby i siedział wygodnie
w fotelu, a sprawy toczyły się jakby obok niego. Przyjęłam oświad‐
czyny, chociaż wcale nie padły z jego ust słowa: „Czy zostaniesz
moją żoną?”. Nie było obietnic, że będzie dobrym mężem, ani za‐
pewnień o tym, jakie cudowne życie zamierza ze mną wieść. Wystar‐
czyło, że wręczył mi złoty drobiażdżek, a ja jak ta mucha, do nie po‐
wiem czego, przylgnęłam do niego, szczęśliwa jakby co najmniej
wręczył mi kupon zapewniający szóstkę w totka.
Kilka miesięcy później, mimo przestróg babci Ani, zostałam młodą
mężatką. Dopiero wtedy usłyszałam, że będziemy mieli bajkowe ży‐
cie. Szeptał mi te słowa do ucha, podczas gdy weselnicy hucznie
śpiewali „Sto lat”. Pomyślałam wtedy, że trochę za późno na takie
deklaracje, ale… może lepiej późno niż wcale?
Kiedy wypił, nagle robił się bardziej wylewny i bardziej czuły.
Wstyd się przyznać, ale bywały momenty, kiedy lubiłam go na lek‐
kim rauszu. Mogłam z nim wtedy rozmawiać. Jakby mniej mnie oce‐
niał i nagle to, co robiłam, nabierało dla niego znaczenia. „Pyszne
ciasto, Matyldziu”, „Ładna sukienka, Matyldziu”, „Kiciusiu, pięknie
posprzątałaś” – chwalił mnie mój mąż, a ja po takich pochwałach
cały tydzień chodziłam szczęśliwa. To, co powinno być codziennością
i tak zwanym normalnym życiem, dla mnie było niedzielnym raryta‐
sem.
Wtedy, w czasie wesela, kiedy pierniczył mi te dyrdymały o szczę‐
śliwym życiu, mimochodem odsuwałam się od niego, wstrzymując
oddech po to, aby nie czuć zapachu alkoholu z jego ust. Szczerze nie‐
nawidziłam tego smrodu. Jednak wówczas przy Kostku wóda pach‐
niała mi perfumami. To był zapach mojego męża. Takiego go pozna‐
łam i z takim… później przyszło mi się męczyć.
Naprawdę chciałam wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Przecież
każdy przed powiedzeniem sakramentalnego „tak” denerwuje się
mimo woli. Jeden kieliszek na rozluźnienie przecież nikomu jeszcze
nie zaszkodził. Sama go tłumaczyłam… Jakież to było infantylne…
Jakaż ja byłam emocjonalnie pogubiona… Mała Matylda w wiel‐
Redakcja Anna Seweryn Projekt okładki i stron tytułowych Pracownia WV Fotografia Ewy Huryń na okładce © Anna Gajdzińska Wydawca informuje, że podczas sesji fotograficznej nie ucierpiał żaden krokus. Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej Grzegorz Bociek Korekta Klaudia Dąbrowska Wydanie I, Chorzów 2017 Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA 41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c tel. 600 472 609 office@videograf.pl www.videograf.pl Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o. 01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21 tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12 dystrybucja@dictum.pl www.dictum.pl © Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2017 tekst © Anna Harłukowicz-Niemczynow ISBN 978-83-7835-630-1
Dla Przemka, Remika i Lili Anny – mojej Rodzinie z miłością
195 metrów Za chwilę wszystko się skończy. Nie po to tu przyjechałam, aby teraz się poddać. Teraz, kiedy jestem już prawie na mecie, wiem, że mogę to osiągnąć. Choć bywa, że owo „prawie” robi wielką różnicę. Wiem, że za chwilę minie ból, a duma zostanie w sercu na zawsze. Zamknę burzliwy rozdział życia, po to aby otworzyć kolejny, z pewno‐ ścią spokojniejszy i bogatszy w stabilizację. Tyle już wycierpiałam, że grzechem byłoby osiąść na laurach, czując obezwładniający zapach zwycięstwa. Gdyby nie te przeklęte skurcze łydek, byłoby całkiem nieźle. Dlacze‐ go lepiej się nie przygotowałam? Mądry Polak po szkodzie… Zaraz umrę… wyzionę ducha i koniec. Lecz zrobię to dopiero wtedy, gdy na mojej szyi zawiśnie medal. „Jak to masz dość? – pyta moja ambicja. – Przecież sama tego chciałaś!”. Honor nie pozwoli mi zejść z trasy. Jeszcze ta mała dziewczynka, z tą przeklętą piłeczką. Jak to możli‐ we, że rodzice pozwolili jej przebywać samej na trasie biegu? O! Na szczęście matka ją zabrała. Niewiele brakowało, a zabiłabym się o tę jej piłkę. Po przebiegnięciu czterdziestu dwóch kilometrów mam minimalną zdolność kontrolowania własnego ciała. Podejrzewam, że gdyby zdarzyło mi się przewrócić, ponowne zebranie się do truchtu graniczyłoby z cudem. Jasny gwint! Nie jestem wytrawnym biegaczem, nabijającym każdego wieczora kilometry. Jestem zwykłą kobietą, matką, która truchta tylko po to, aby wreszcie odpocząć od wykarmionej własną piersią trójki wiecznie kłócących się bachorów. Proszę, niech ten na górze wybaczy mi, to że tak je nazywam. To tylko chwila słabości. Już naprawdę nie mogę… Z całych sił walczę, aby nie przejść do marszu, bo podobno wtedy jest najgorzej, podobno wtedy kończy się maraton. Ja wcale nie chce go kończyć przed metą! Chcę biec, a nawet wlec się krokiem przypominającym coś na kształt biegu, wszystko jedno, byle do przodu i byle to się już skończyło. Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź króle‐ stwo Twoje… Niech to szlag! Nie jestem w stanie policzyć, ile razy w myślach od‐ mówiłam tę modlitwę. Panie, daj mi siłę. „Wszystko mogę w Chrystu‐
sie, który mnie umacnia”. Poradzę sobie. „Jeśli zmierzasz na szczyt, nie dziw się, że masz pod górkę!” – wy‐ czytałam gdzieś w Internecie. Czy ten, kto to napisał, przebiegł w swo‐ im życiu chociaż jeden maraton? Nieważne. Jakie to ma teraz znacze‐ nie? Myśl pozytywnie. „Ci, co zaufali Panu, odzyskują siły. Biegną bez zmęczenia”. Wcale nie jestem zmęczona. Wcale a wcale. Tryskam energią. Jeszcze kilka minut i zamknę za sobą cały ból „tamtego” życia, które, bądź co bądź, doprowadziło mnie do chwili, która trwa. Teraz nie wolno mi się rozklejać. „Muszę być silna, chcę być silna, jestem sil‐ na!” – krzyczę do siebie w myślach, bezgłośnie. Liczy się tylko moja wiara w siebie samą. Jeśli ja w siebie zwątpię, to któż we mnie uwie‐ rzy? Skupiam się na pozytywnych myślach: „Przecież nie ma słabych ciał – są słabe charaktery!”. Dobiegnę tylko do tego zakrętu, później będzie tylko jedna naprawdę mała górka, i po wszystkim. Pokonam te kilkaset metrów i wreszcie dam nogom prawo łaski. Właśnie tutaj, gdzie kiedyś emocjonalnie umarłam, urodzę się na nowo. Pożegnam małą Michalinkę, której narodzin nie było mi dane do‐ świadczyć. Chociaż… może to był mały Michał? Mam trzydzieści dwa lata i ponownie rozpoczynam swoje życie. – Proszę się odsunąć! To moja żona, chcę ją zabrać na bok, przecież blokuje trasę mety. Matylda, słyszysz mnie? Jak się nazywasz? – pyta Tomasz, przerywając mój spazmatyczny płacz radości. – Kochanie, przecież wiesz. – Uśmiecham się. – Jestem Matylda Ko‐ chanek-Ostrowska. Twoja żona i jednocześnie najszczęśliwsza kobieta na świecie. – Wyglądasz, jakbyś miała zaraz zejść. – Nie ma mowy, mój drogi, jeszcze trochę się ze mną pomęczysz. Właśnie narodziłam się na nowo.
Pierwszy kilometr Matylda Kochanek-Ostrowska to ja. Przede wszystkim jestem czło‐ wiekiem, a zaraz później kobietą, żoną i mamą. Staram się o tym nie zapominać. Hierarchia przede wszystkim. Jestem malutka, drobniutka i, zdawałoby się, słaba. Lecz myślę o sobie inaczej. Jestem silną babą z jajami tak wielkimi, jakich często brak współczesnym facetom. Nie że‐ bym była feministką, nie jestem. Chociaż ostatnio obiło mi się o uszy, że każda kobieta jest trochę feministką. Zwał jak zwał, nie można mi jednak ująć tego, że radzić sobie w życiu potrafię. Jestem pewna sie‐ bie i uważam to za zaletę. Nie uwieszam się na moim Tomku. Mimo że nie jesteśmy długo po ślubie, to wiele razem przeżyliśmy. Mogę na nie‐ go liczyć. Każdego dnia jestem wdzięczna losowi, za to, że postawił go na mojej drodze. Tomek… hm… uśmiecham się na myśl o nim. Mój mąż jest dinozau‐ rem. Gatunkiem objętym szczególną ochroną. Dba o mnie z wyjątkową starannością. Jest zaradny, pracowity, uczciwy, czuły i… jeszcze przy‐ stojny. Bardzo przystojny. Jest tak przystojny, że sama sobie zazdrosz‐ czę takiego ciacha w łóżku. Wychowujemy razem trójkę dzieci. Jest genialnym ojcem dla Kajtka, Ani i Tośki. Najstarszy jest dwunastoletni Kajtek. Jest dzieckiem z mojego pierw‐ szego małżeństwa. Przez kilka lat wychowywałam go sama. Jego oj‐ ciec postanowił rozwinąć żagle zaraz po tym, jak oświadczyłam mu, że jestem w ciąży. Tak więc on się rozwijał, a ja… też się rozwijałam, tyl‐ ko trochę inaczej. Ale o tym później. Nasz synek to typowy intelektuali‐ sta. Nie lubi się fizycznie męczyć, kocha wygodne fotele, w których może się zanurzyć, czytając najnowsze informacje dotyczące wszech‐ świata. Kiedy mam problem z tym, aby coś szybko policzyć, pytam Kajtka – jest żywym kalkulatorem. Córeczki przyszły na świat w bardziej cywilizowanych warunkach. Najpierw Ania, która imię otrzymała po mojej babci. Babcia ma chłonny i błyskotliwy umysł, jest taktowna i delikatna. Dziadek za nią szaleje. Każdego ranka wstaje przed szóstą tylko po to, aby przynieść babci jeszcze gorące bułki od zaprzyjaźnionego piekarza. Innego pieczywa babcia nie uznaje, no, chyba że przyniosę jej własnoręcznie upieczony chleb na naturalnym zakwasie. Wtedy bułki idą w odstawkę. Bardzo
bym chciała, aby Anulka miała tak dobre życie jak jej prababcia. Która matka nie chce tego dla swoich dzieci? Anulka ma dopiero cztery latka. Jest oczkiem w głowie Tomka. Córunia tatunia, perełka tętniącego ży‐ cia. Ciągle podskakuje i cieszy się każdą minutą. Uczę się tego od wła‐ snego dziecka. Pasja w czystej postaci. Najmłodsza, dwuletnia Tośka, jest dziełem przypadku i chwilowego wzlotu namiętności. W przeciwieństwie do Ani, Tośka nie była plano‐ wana. Zaskoczyła nas nie mniej niż zima zaskakuje drogowców. Naj‐ pierw płakałam z żalu nad losem, że jak ja niby teraz dam sobie radę z trójką dzieci, a potem, kiedy już czułam pierwsze ruchy jej płodowego życia, płakałam ze szczęścia. Kiedy się urodziła, całkowicie zwariowa‐ łam na jej punkcie. Tosia jest oazą spokoju. Całkiem inna od swojego rodzeństwa. Jest nagrodą za nieprzespane noce, które zafundowały mi jej poprzednicy. Tak samo jak ja – jest biegaczką. Co prawda na razie tylko bierną, ale kto wie, może jeszcze dane mi będzie poczłapać za nią w jakimś maratonie? Ech… rozmarzyłam się. Jestem niepoprawną marzycielką, aczkolwiek twardo stąpam po zie‐ mi. Oczywiście, że te dwie cechy można ze sobą połączyć. Właśnie bycie mamą samotnie wychowującą dziecko mnie tego nauczyło. Tak, byłam mamą samotnie wychowującą dziecko, chociaż nigdy nie mówi‐ łam o sobie „samotna matka”. Przecież miałam Kajtka, to jak mogłam być samotna? Matka nigdy nie jest samotna. Mieliśmy siebie. Tylko ja i Kajtek, Kajtek i ja. Mężczyzna mojego życia. Żaden inny nie miał do mnie dostępu. Po rozwodzie z jego ojcem dostałam alergii na testosteron. Moje cia‐ ło nagle zostało wyposażone w genialny system ochronny, zwany „pa‐ szoł won, dziadu”, przez który żaden hormon płci męskiej nie miał naj‐ mniejszej szansy się przebić. Byłam sobie sterem i okrętem, a Kajtek był moim portem. To do niego każdego wieczora cumowałam. Patrzy‐ łam na maleńkie, ufnie śpiące ciałko… Tak dużo wtedy pracowałam. Wstawałam o świcie, aby zdążyć zaprowadzić go do przedszkola, po‐ tem biegłam do pracy, uczyć angielskiego naszą polską młodzież, na‐ stępnie wracałam po Kajtka i zaczynała się druga część dnia, zwana „korepetycje”. Kajtek jest „dzieckiem ludu”. Potrafi odnaleźć się w każ‐ dej sytuacji. Przez to, że tak często zostawiałam go u coraz to innej cioci, babci, opiekunki, to stał się bardzo samodzielny i nad wyraz do‐
rosły jak na swój wiek. Mój syn to urodzony mówca. Mały profesor z ogromną wiedzą o ko‐ smosie. Potrafi opowiadać o tym godzinami. Nawet kiedy nikt go nie słucha – opowiada i opowiada z takim błyskiem w oku, że poraża każ‐ dego, na kogo spojrzy. Jestem z niego taka dumna. Nie wiem, czy można być dumnym bardziej. Nad moim synem mogłabym się rozpły‐ wać godzinami. Oczywiście uważam, że jestem bardzo obiektywna – jak każda matka zresztą. Rozstanie z ojcem Kajtka bolało, oj, bardzo bolało. Najbardziej bolało szukanie pocieszenia w ramionach innego. Jak to się mówi – dostałam za swoje. Postronni ludzie mogliby stwierdzić, że u jego boku miałam wszystko, jednak nie było to prawdą. Jeśli wszystkim można nazwać dach nad głową i jako takie zabezpieczenie finansowe, to tak, miałam wszystko. Wszystko oprócz miłości, ale o tym też później. Tak łatwo jest oceniać postępowanie innych, komentować decyzje, które odważy‐ li się podjąć. Tylko ludzie ludziom potrafią zgotować najbardziej zaska‐ kujące koleje losu. „Zanim ocenisz kogoś, spróbuj założyć jego buty” – zwykła mawiać moja babcia Ania. *** – Mamusiu, kiedy wrócimy do domku? Tatuś nas już tam nie chce? – zapytał po raz setny Kajtek. Nie wiem, ile razy słyszałam to pytanie. Usta Kajtka wypowiadały je niczym modlitwę – każdego ranka, wieczora, przed śniadaniem, po śniadaniu, przed obiadem, po obiedzie, przed kolacją, po kolacji i jeszcze kilkakrotnie w ciągu dnia, między posiłkami. Można było zwariować. Kiedy mnie o to pytał, jego oczy robiły się większe niż pięć złotych, a policzki różowiały w jednej chwili. Pytał i pytał, cho‐ ciaż milion razy odpowiadałam w taki sam sposób, to miałam wra‐ żenie, że mój syn będzie tak pytał aż do momentu, w którym usłyszy odpowiedź, która go usatysfakcjonuje. – Kajtuniu, nigdy tam już nie wrócimy – odpowiadałam. Opowiadałam mu o ojcowskiej miłości. Bo niby co miałam mu opo‐ wiadać? Kładłam swojemu dziecku do głowy, że nasze rozstanie nie jest jego winą. To zresztą była prawda. „Dorośli ludzie czasami zmie‐
niają swoje życiowe plany, ale nie ma to nic wspólnego z tobą” – mówiłam. Tak poradził mi pan Edward – psycholog, do którego cho‐ dziłam na terapię. Jak mantrę powtarzał mi, że nie ma rozwodu, który by się nie odbił na psychice potomstwa. – Wszystkie te dyrdymały o rozstaniach w przyjaźni ludzie wymy‐ ślają tylko po to, aby uśpić swoje wyrzuty sumienia – mawiał mój ówczesny życiowy mentor. – Proszę pani, ja nie wierzę w przyjaźń pomiędzy ludźmi, których losy doprowadziły do rozwodu – dodawał. W dużej mierze to ja zafundowałam swojemu dziecku taki los, więc zmuszona byłam słuchać tych pytań. To ja miałam obowiązek na nie odpowiadać. Taka była moja kara… a przynajmniej tak wtedy my‐ ślałam. Przecież nie mogłam powiedzieć własnemu dziecku, że jego ojciec od kilku lat prowadził podwójne życie. Dla Kostka Kochanka byłam życiową pomyłką. „Nie udało się nam – niech każdy idzie w swoją stronę, tak będzie lepiej” – powiedział. A miało być tak pięknie! Ja, zaczarowana Matylda, miałam go zmienić. Mój wdzięk miał na niego działać wiecznie. Taka była teoria. Praktyka okazała się nieco bardziej okrutna i już chwilę po ślubie z tego całego zacza‐ rowania zostało jedynie rozczarowanie. Proza życia odarła nas ze złudzeń. Chociaż babcia Ania zawsze mi powtarzała, że zmienić to ja mogę sobie skarpety, a nie chłopa, to jakoś tak nie bardzo chciałam jej wierzyć. „Przez czterdzieści lat nie nauczyłam dziadka nosić kapci” – mówiła na dowód swojej teorii. Kazała mi się trzymać z dala, od tego pożal się boże Kochanka! – Przecież jemu tylko wsiu bźdźiu w głowie. Przewraca tym mło‐ dym dziewczynom w głowach i tyle z tego wszystkiego. Będziesz ko‐ lejną, zobaczysz! Obyś tylko sama z dzieckiem kiedyś nie została. Ten Kostek całe życie będzie biegał w krótkich galotach. Nigdy z nich nie wyrośnie – gadała i gadała. Nie było widać końca tego jej gadania, które często żartobliwie na‐ zywałam krakaniem albo też gderaniem. Mimo to słuchałam babci. Nawet kiedy jej słowa pozornie puszczałam mimo uszu, zawsze część z nich wsiąkała na zawsze w moją pamięć, zupełnie tak jak woda w wysuszoną gąbkę. Dziś mądrość babci jest ze mną w każdej chwili
życia. Wtedy, zakochana po uszy, próbowałam bronić swojej pierwszej poważnej miłości. Prosiłam babcię, aby wreszcie przestała krakać. – Wiesz, że specjalnie dla mnie zrezygnował z występu w Jaroci‐ nie? – zagadnęłam pewnego dnia. – Dobra, dobra. Specjalnie dla ciebie… – Babcia tylko westchnęła. – Jego kapela miała grać tam koncert. To była wielka szansa dla Kostka. Przecież wiesz, że śpiewanie to całe jego życie. Zmienił się, mówię ci. Nie wierz temu, co ludzie gadają na prawo i lewo – próbo‐ wałam ją przekonać. – Wnusiu, jestem już za stara na to, aby wierzyć plotkom. Nie ob‐ chodzi mnie to, co gadają ludzie! Patrzę na niego i widzę, że to nie jest chłopak dla ciebie. Znalazł sobie młodziutką i naiwną. Pobawi się i zostaniesz sama. Zobaczysz. On nie jest zdolny do miłości! Ech… gdybym wtedy jej posłuchała… Ona pierwsza go przejrzała na wylot. Tłumaczyła mi, że mój wybranek oprócz siebie, nie kocha nikogo więcej. Tak samo jak i jego ojciec. To od babci usłyszałam hi‐ storię rodziny Kochanków. – Biedna Bożena Kochankowa wiecznie sama była. Rodziła tych nicponi jednego po drugim. Stary Bogdan Kochanek jak tylko z mo‐ rza wracał, to zaraz kolejne dziecko w drodze było. Żeby chociaż się jej córka trafiła, a to same chłopaczyska – ciągnęła swą opowieść babcia. – Ty wiesz, Matylda, ile trzeba trudu, aby wychować czte‐ rech synów? W dwójkę ciężko, a co dopiero samej. Bogdan był inne‐ go zdania. Uważał, że on na dom zarabia, a domem ma się zająć żona. Nic dziwnego, że biedna Kochankowa zaczęła do kieliszka za‐ glądać. Każdy sobie próbuje radzić, jak tylko potrafi. Oj, złą drogę wybrała, ale cóż… takie życie. Wierny też jej nie był, sama widzia‐ łam. Ten Twój Kostek to taki sam jak i jego ojciec. Nie zaspokoi gło‐ du chlebem z jednego pieca. Wszystkie piekarnie dookoła będą jego, tak jak i Bogdana były. Dopiero starość go na tyłku posadziła. Roz‐ chorował się na stare lata i dopiero zaczął rodzinę cenić. Szkoda, że Kochankowa tych lat nie dożyła. Oj, biedna kobiecina, biedna… Nie‐ daleko pada jabłko od jabłoni, Matyldziu. Posłuchaj mnie, dziecko, posłuchaj. Nie będziesz żałowała.
Czekałam, aż wreszcie da spokój, ale jej wywodom na temat życia nie było końca. Teraz, jak sobie o tym pomyślę, to dociera do mnie, że gdybym posłuchała jej rad, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Lecz czy lepiej? Tego nie wie nikt, bo przecież to, co się nig‐ dy nie wydarzyło, nie ma prawa istnieć, więc nie ma najmniejszego sensu o tym myśleć. – Cały czas się zastanawiam, dlaczego młodość nie pobiera nauk od starszych pokoleń. Wyfruwa z gniazda młody ptak i myśli, że świat się zmieni. A świat, wnusiu, jest zawsze taki sam. Tylko ludzie patrzą na niego z różnych perspektyw. Tak bardzo bym chciała, abyś na Kostka Kochanka spojrzała moimi oczami. Może wtedy do‐ strzegłabyś to, co mam na myśli… A zresztą… – Urwała w pół zda‐ nia, co od razu wykorzystałam, wtrącając do jej monologu swoje pięć groszy. – Przestań wreszcie gadać, babciu. Ciesz się moim szczęściem. – Dobrze, już dobrze. Nic więcej nie mówię. Ufff… miałam spokój, przynajmniej do następnego razu. Jednak trochę zastanawiałam się nad tym, co mówiła. Wiedziałam, że jest bardzo mądrą kobietą i chce dla mnie dobrze. Byłam z nią bardzo związana. Babcia Ania była kimś, kogo potrafiłam słuchać, nie de‐ nerwując się i nie oburzając, że wtrąca się w moje życie. Tylko ona mogła robić to bezkarnie. Wiedziałam, że w jej radach nie ma ani cienia pogardy dla moich decyzji. Potrafiła odważnie wyrażać swoje zdanie, nie urażając przy tym mojej wrażliwej młodej duszy. Mogę śmiało powiedzieć, że na każdym etapie mojego życia była mi brat‐ nią duszą. Kocham ją bardziej niż własną matkę. Ufam jak nikomu na świecie. Dobrze mieć takiego człowieka obok siebie. *** Serce waliło mi jak oszalałe. Czekałam na ten moment cztery lata. Już po urodzeniu Ani marzyłam o tym, że przebiegnę maraton. Chcia‐ łam pokazać całemu światu, na co mnie stać. Udowodnić, że mogę po‐ konać słabości swojego ciała i umysłu. Dam z siebie wszystko. „Je‐ stem dobrze przygotowana. Przynajmniej tak mi się wydaje” – myśla‐ łam w trakcie ostatnich dni przed godziną „zero”. Niby w siebie wierzy‐
łam, ale jakiś znikomy procent niepewności tkwił gdzieś na samym dnie mojego jestestwa i dlatego właśnie czułam się tak fajnie. Owa niepew‐ ność dodawała tylko pikanterii całemu przedsięwzięciu, zwanemu ma‐ ratonem. Przygotowywałam się na tyle, na ile mogłam w ciągu dwóch tygodni przed biegiem, zjadając więcej makaronu niż niejeden mieszka‐ niec Italii jest w stanie zjeść przez miesiąc. Zapasy glikogenu mięśnio‐ wego miałam zdecydowanie w nadwyżce. Myślałam optymistycznie. W trakcie przygotowań zostawiłam za sobą ponad dwa tysiące kilome‐ trów. „Uda się. Wiem, że mi się uda. Jestem dobrze przygotowana mental‐ nie. Maraton biegnie głowa i serce. Nogi są tylko narzędziem” – powta‐ rzałam do swojego odbicia w lustrze. Niebawem miałam przekonać się o tym, czy to prawda. Już nie mogłam się doczekać. Dzień wcześniej odebraliśmy pakiet startowy. Byłam taka szczęśliwa i podekscytowana. Tomek nie mówił nic, tylko robił mi zdjęcia. Dumnie podpisałam się w okienku obok własnego nazwiska. KOCHANEK- OSTROWSKA Matylda: numer startowy sto czterdzieści dwa. – Tomasz, zobacz, jakie to szczęście. Pobraliśmy się czternastego lu‐ tego, to prawie jak sto czterdzieści dwa! Do tego jeden plus cztery, plus dwa, daje siedem, a powszechnie wiadomo, że siódemka to szczęśliwa cyfra. To będzie cudowny bieg, zobaczysz. Jak nic złamię cztery godziny. – Ty się lepiej skup na tym, aby nogi nie złamać – droczył się ze mną. – Oj, jakiś ty miły. Zawsze wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. Twoja wiara dodaje mi skrzydeł. Zaraz chyba pofrunę. – Jak będziesz leciała, kochanie, to uważaj na linie elektryczne – mogą zepsuć ci fryzurę. – Już ty się o moje włosy nie martw, mój ty urodzony optymisto. – Pocałowałam czule jego szorstki, nieogolony policzek. Tomek nigdy nie lubił okazywać swoich uczuć. Mimo to zawsze wie‐ działam, że kocha mnie jak nikt inny na świecie. To on od początku wiedział, że zostanę jego żoną. Mi dojście do takich właśnie wniosków zajęło trochę więcej czasu. Na samą myśl o historii naszej miłości uśmiecham się do siebie. Miałam w życiu naprawdę wielkie szczęście. Zresztą cały czas sądzę, że jestem szczęściarą. Mój mąż pojawił się w naszym życiu przez przypadek-wypadek. Bo jak inaczej można na‐
zwać fakt, iż cofając moim rozpadającym się oplem corsą, wjechałam z impetem w jego wymuskaną i błyszczącą toyotę? Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Wysiadł z samochodu, z zamiarem namacalnego wymierzenia sprawiedliwości gamoniowi, nieumiejącemu kierować. Kie‐ dy jednak spojrzał w przerażone oczy Kajtka, cała jego złość umknęła w jednej chwili. Zdołał tylko z siebie wydusić: – Czy wszystko w porządku? – Tak – odpowiedziałam. – Nasz rupieć jakoś to przeżyje. Już nic bar‐ dziej oszpecić go nie może. Gorzej z pańskim pięknym samochodem. – Proszę się nie martwić sprawami tak błahymi. – Posłał mi rozbraja‐ jący uśmiech. – Mógł pan nie stawać na drodze mojej mamusi. Zawsze jak się spie‐ szymy, to przytrafiają się nam takie wypadki. – Nie mówi się wypadki, a przypadki – poprawiłam synka. – Co to za różnica, jak już i tak jest po wszystkim – odparł Kajtek, rozkładając ręce. Jego gest bardzo nas rozbawił i rozładował napiętą atmosferę. Wymieniliśmy się numerami telefonów w celu omówienia formalności związanych z ubezpieczeniem aut i każde wróciło do swojego życia. Tomasz wtedy już przeczuwał, że kraksa, którą spowodowałam, nie była dziełem przypadku. Ten przypadek-wypadek zmienił nasze życie na zawsze. Wystarczyło jedno spotkanie dwojga oczu, aby połączyć na zawsze trzy światy. Mój, Tomka i Kajtusia. *** Stałam na starcie i ustawiałam swój zegarek, który za chwilę miał za‐ cząć odliczać czas. Jeszcze tylko parę godzin i będę inną osobą. Do‐ okoła czuć było zapach mentolowych maści – zapach biegacza. Chyba każdy miał tam nasmarowane kolana. Ja również. – Doczekałaś się tego dnia – szepnęłam sama do siebie. Byłam total‐ nie skupiona na celu. Nagle przed oczami ukazał mi się ogromny napis: NASZA MAMA MA‐ TYLDA NIE BATON – PRZEBIEGNIE DZIŚ MARATON!!! NUMER STO CZTERDZIEŚCI DWA JAK BŁYSKAWICA GNA. NA MECIE SIĘ SPOTKAMY – BARDZO CIĘ KOCHAMY!!!
Cały Tomasz! Ustawił nasze dzieci w rządku i wszyscy dumnie pa‐ trzyli, jak mama wreszcie idzie, a raczej biegnie po swoje. Zastanawia‐ łam się, kiedy oni zdążyli to przygotować. Jak zdołali to przede mną ukryć? Byłam szczerze wzruszona. Kajtek wyglądał na przerażonego całą sytuacją. On jedyny z trójki naszych dzieci był świadomy ogromu tego dystansu. Kilka dni wcześniej prosił Tomka, aby ten pojechał z nim na czterdziestodwukilometrową przejażdżkę samochodem. Kiedy wró‐ cili, młody milczał. Wiedziałam, że się o mnie martwi. „Kup mi półfran‐ cuskie rogaliki, Kajtuś, wiesz, te moje ulubione. Na mecie będę bardzo głodna”– poprosiłam. Moje słowa wywołały uśmiech nie tylko na twarzy Kajtka, ale też na twarzy Tomka, którego oczy zdawały się mówić: „Cała Matylda”. Teraz wszyscy stali w rządku, trzymając ten transparent. Ania coś do mnie wołała, ale nie byłam w stanie nic zrozumieć . Było głośno i cia‐ sno – jak to na pierwszych metrach biegu. Tosieńka zatykała uszy. Była szczerze wkurzona, że matka zaserwowała jej tego typu atrakcje. Tomasz jak zwykle panował nad sytuacją. Za chwilę wystartuję w biegu swojego życia. Będę miała sporo czasu, aby to i owo przemyśleć. Pogodzić się w końcu z tym, co przyszło mi doświadczyć. Właśnie dziś raz na zawsze rozliczę się z przeszłością. Zrobię to właśnie tu, w Kołobrzegu. To miasto mnie ukształtowało. Spędziłam tu kawał życia. Wyjechałam dopiero jako trzydziestoletnia kobieta po przejściach, z kilkuletnim Kajtkiem u boku i nadzieją na lep‐ sze jutro. *** Zaczęło się wielkie odliczanie. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden – START! Usłyszałam strzał i za‐ częłam biec. Czas: 5.10.
Drugi kilometr Miałam siedemnaście lat, jak go poznałam. Byłam zakompleksioną grubaską z pierwszego LO. Moja duma, że to właśnie na mnie zwró‐ cił uwagę, urastała co najmniej do rozmiarów londyńskiego Big Bena. Wszystkie dziewczyny się w nim kochały. Kostek Kochanek – marzenie każdej z nas. Samo jego nazwisko intrygowało i sprawiało, że wszystkie czułyśmy się przy nim wyjątkowo. Przystojny, wysoki blondyn o niebieskich oczach. Grał w kapeli rockowej o nazwie, któ‐ ra dziś wydaje mi się infantylna do bólu – Smile Sun. Uśmiech słoń‐ ca? Kto na to wpadł? Tak czy inaczej, nastolatkom imponowało ta‐ kie walenie w bębny. Wszystkie wyobrażałyśmy sobie siebie w roli żony Kostka Kochanka, żyjącej w blasku fleszy i pozującej dumnie na tak zwanych ściankach. Dlaczego wybrał właśnie mnie? Do dziś nie mam zielonego pojęcia. Uważałam się wtedy za karykaturę pięk‐ na. Wyglądałam co najmniej zabawnie, żeby nie powiedzieć, ko‐ micznie. Mimo że rodziców było stać na drogie ubrania i gadżety, ja jakoś nie umiałam tych możliwości wykorzystać. W zamian za to wolałam się odchudzać. Chciałam być piękna. Dorównywać chociaż w małym stopniu tym wszystkim kręcącym się wokół niego laskom. Było mi wstyd. Ktoś, kto nigdy nie był gruby, nie ma pojęcia, co czu‐ je osoba dotknięta tym problemem. Jaką walkę musi sama ze sobą stoczyć, aby wyjść z domu. Świat nie lubi brzydkich ludzi, a brzydcy ludzie sami siebie oszukują, powtarzając wyświechtane frazesy, że przecież liczy się wnętrze. „Nie ocenia się książki po okładce” i takie tam podobne srele morele. Byłam brzydkim, grubym dzieckiem, a potem brzydką, grubą nastolatką. Nikt nie zastanawiał się nad tym, co mam w środku, tylko paplał, co mu ślina na język przynie‐ sie. „Gruba” „świnia”, „prosiak”, „tłuścioch”, „locha” – to były okre‐ ślenia, jakimi raczyły mnie w szkole dzieci. Koleżanki matki, nie przebierając w słowach, komentowały: „Ależ ta twoja Matylda to ma na czym usiąść. Oddychać też ma czym” – mówiła jedna. „Trzy jajca na śniadanie? Ja tyle zjadam przez cały tydzień. Ukrócić jej trzeba to żarcie, bo się do reszty zapasie” – wtórowała kolejna. Tak oto troszczyły się o mnie przyjaciółki mojej matki. Ona sama nie od‐
zywała się słowem w mojej obronie. Biegłam wtedy do babci Ani, szukając w jej ramionach pocieszenia. Byłam jej pięknym kwiatuszkiem. Kochała mnie nad życie. Zawsze miała dla mnie cukiereczki w szufladzie, mimo że w tamtych czasach nie tak łatwo było je dostać. Tuliła w ramionach, ocierając płócien‐ ną haftowaną chusteczką moje wielkie jak grochy łzy. – Matyldziu, zobaczysz, jeszcze wszystkim utrzesz nosa, moja mała kaczuszko. Wyrośniesz na pięknego łabędzia. Wspomnisz moje sło‐ wa, kochana. A teraz nie martw się tym wcale. Im gruby schudnie, tym chudy zdechnie. Pamiętaj to, dziecino. Jesteś jeszcze taka mło‐ dziutka. Masz całe życie na to, aby schudnąć. Dziś wiem, że babcia Ania również cierpiała, widząc bezradność swojej córki Zofii, której życiowa rola zaczynała się i kończyła na tym, aby zdobyć coraz większą liczbę nikomu niepotrzebnych do ży‐ cia przedmiotów. Liczyło się tylko to, aby mieć, mieć i mieć. „Być” zostawało zepchnięte na dalszy, zapomniany plan. Matka była mi‐ strzynią dbania o pozory. Mogłabym ją porównać do Pani Dulskiej z dramatu Gabrieli Zapolskiej. Uważała, że rzeczy mają duszę. Po‐ trafiła ją dostrzec choćby w glinianej doniczce upolowanej na pchlim targu. Szkoda, że nie widziała duszy własnej córki. Nic dziw‐ nego, że kiedy tylko Kostek machnął ręką, poleciałam za nim, mer‐ dając ochoczo ogonkiem, niczym zbłąkany, bezpański kundel. Pra‐ gnęłam zainteresowania kogoś innego niż moja babcia. Kostek Kochanek to był ktoś! Nie można było przejść obojętnie obok tak fascynującego mężczyzny. Był starszy ode mnie o dziesięć lat i był mężczyzną, w pełnym tego słowa znaczeniu. Wzbudzało to we mnie podziw, a w sercu mojej babci Ani – przerażenie. – Matyldziu, on powinien sobie znaleźć kogoś w swoim wieku. Uczepił się młodej dziewczyny i teraz będzie się popisywał – wzdy‐ chała, nie wiadomo, czy do mnie, czy do losu… Ja go pokochałam. Przynajmniej tak myślałam o tym przepełniają‐ cym mnie uczuciu. Nie chciałam widzieć tego, że adoruje moje kole‐ żanki. Zawsze dookoła miał wianuszek dużo młodszych od siebie dziewczyn, bo starszym trudniej było zaimponować, a Kostek nie bardzo lubił się przemęczać. Zaimponowanie rówieśniczce wymaga‐
łoby większego zaangażowania – to już było zdecydowanie za dużo jak na prosty styl rozumowania mojego pierwszego męża. Jak przystało na prawdziwego rockmena, po każdym koncercie szalał do białego rana, nie szczędząc sobie alkoholu. Potem wracał do mnie, a ja gotowałam mu zupę ogórkową, bo przecież biedny Ko‐ stuś musiał być w pełni sprawny, aby móc wieczorem odbyć kolejną próbę kapeli. Byłam jego przystankiem. Wystarczały mi ochłapy mi‐ łych słów, aby grzać się w ich cieple przez całe tygodnie. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku stawałam się kobietą ulepio‐ ną z jego skąpych szeptów, rzucanych od niechcenia w moim kierun‐ ku. Nie potrzebowałam wiele. Kostek był moim narkotykiem. Byłam ciągle „na głodzie” miłości. Chciałam wierzyć w jego miłość. Tym‐ czasem on miał nawet trudność z tym, aby zwracać się do mnie po imieniu. Ja po prostu byłam kimś, nie wiadomo kim. Niby mnie ko‐ chał, niby nazwa kapeli miała odzwierciedlać to, kim dla niego by‐ łam, lecz ja nigdy do końca nie mogłam uwierzyć, że jestem jego uśmiechem słońca… Dziś, kiedy o tym myślę, dochodzę do wnio‐ sków, że ożenił się ze mną w wyniku presji otoczenia, które z każdej strony przypominało mu, że po trzydziestce to już pora się ustatko‐ wać. Więc się ustatkował. Pobraliśmy się, kiedy ja miałam lat dwa‐ dzieścia, a on trzydzieści. Mój ojciec był wniebowzięty. Nie byłam córeczką tatusia. Ojciec miał jedną muzę i nie byłam nią ja. Kiedy związałam się z Kostkiem, kamień spadł mu z serca. „Pójdzie do chłopa i będzie spokój” – skwi‐ tował jednym zdaniem. Nigdy nie miałam z nim bliskiej relacji. Poza moją matką nikt na świecie dla niego nie istniał. Nigdy nie pamię‐ tał, kiedy mam urodziny. Jednak kochałam go, bo przecież był moim ojcem. Całe życie ciężko pracował na to, abym mogła się uczyć. Wzrastałam z myślą o tym, że lekko pracuje ten, kto swój trud wkła‐ da w naukę. Sama teraz ciągle to powtarzam Kajtusiowi. Wiedza daje władzę, tego jestem pewna. Zawsze jest jeszcze coś, czego war‐ to się dowiedzieć i co warto przeczytać. Niewątpliwie od ojca na‐ uczyłam się jednego – szacunku do pracy. Czego jak czego, ale jej Zenon Lasecki nie bał się nigdy. Pamiętam jego spracowane ręce, rozłożone równolegle na poduszce, na której sypiał. Odkryta klatka
piersiowa i ciężki oddech człowieka, który przeżył niejeden morski sztorm. Był rybakiem, nosił gumowy kombinezon i pił gorącą herba‐ tę ze srebrnego termosu. Takim go pamiętam. Zmarł krótko po moim ślubie z Kostkiem. Nie zdążył zobaczyć Kajtka i nie zdążył się nim ucieszyć. Może o jego urodzinach by pamiętał? Kto wie. Zawsze chciał mieć syna, a miał tylko mnie. Tak, jestem pewna, że Kajtek zdobyłby serce dziadka. Moja matka od momentu ślubu z ojcem była ciągle na urlopie. Naj‐ pierw zdrowotnym, bo dokuczały jej migreny, później macierzyń‐ skim i wychowawczym, a w końcowej fazie wzięła sobie urlop od ży‐ cia. Jej codziennym obowiązkiem było picie kawy, malowanie pa‐ znokci, czytanie łzawych romansów i odwiedzanie wszystkich kole‐ żanek, potrzebujących jej życiowych porad. Każdego wieczora wy‐ chodziła „załatwiać sprawy” – cokolwiek to oznaczało. Nie pamię‐ tam, aby czytała mi książki czy bawiła się ze mną w ogrodzie. Ojciec gwarantował jej bajkowe życie. Miała wszystko, czego sobie zaży‐ czyła. Zosiulka była oczkiem w głowie Zenona – okręciła go sobie wokół palca. Rodzice nigdy nie zdecydowali się na więcej potom‐ stwa w obawie o to, że Zosieńce zmieni się kształt piersi. Nie pamię‐ tam, ale babcia Ania mówiła, że nie miałam w ustach ani jednej kro‐ pli matczynego mleka. Nigdy więc w domu nie padało określenie, że wyssałam coś z mlekiem matki, na całe szczęście. Jestem od niej tak różna, że trudno uwierzyć w łączące nas więzy krwi. Kiedyś nawet wpadłam na pomysł, że jestem adoptowana, ale to było dawno temu. Nie powinnam tak myśleć. Oby nigdy żadne z moich dzieci nie pomyślało o mnie w podobny sposób. Nie oceniam zachowania matki, bo nie jest to moją rolą. Bóg każ‐ demu zsyła takie problemy, jakie uważa za adekwatne do poziomu jego emocjonalnego rozwoju. Matka miała w życiu jeden problem – zdążyć wydać to, co zarobi ojciec. W tym była naprawdę dobra. Cze‐ go nie zdążyła wydać, to rozpożyczyła na wieczne oddanie swoim, wątpliwie wielbiącym ją, koleżankom. Każdy człowiek jest jednak inny i każdy ma prawo tu być. Czy kocham moją matkę? Zastana‐ wiam się nad tym czasami. W gruncie rzeczy to dobra kobieta. Sama nie wiem… Chyba po prostu ją toleruję. Na pewno każdego dnia sta‐
ram się jej wybaczyć to, czego nie miałam. Nauczyła mnie wspinacz‐ ki na wyżyny własnej emocjonalności. Nie mogę myśleć o niej w sposób negatywny, bo to zniszczy tylko mnie samą. Potrafię współodczuwać. Żyję pełnią życia. Przewrotne to… wiem. *** To dopiero początek biegu. Drugi kilometr. Moje myśli krążą jak sza‐ lone. Przypominam sobie tekst „Dezyderaty”. Na każdym etapie życia byłam z nim blisko związana. „Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy. O ile to możliwe, bez wyrzekania się siebie bądź na dobrej stopie ze wszystkimi. Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie, wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoją opowieść […]. Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat. Bądź uważny. Dąż do szczęścia”. Zna‐ lezione w starym kościele świętego Pawła w Baltimore, datowane na 1692 r. *** Stojąc na starcie, myślałam tylko o tym, iż to właśnie dziś emocjonal‐ nie rozliczę się z własną przeszłością. Wybaczę sobie to, co wymaga wybaczenia. Pokocham w sobie to, co jeszcze nie doświadczyło mojej miłości. Udowodnię, że mogę. Maraton to nie jest zwykły bieg. Na każ‐ dym kroku będę to podkreślać! Nie bez przyczyny zwą go królewskim dystansem. Na finiszu założę sobie koronę i przez resztę swojego życia na myśl o pierwszym wdechu po królu – będę się śmiać. Czas: 10.30.
Trzeci kilometr Obudziłam się wcześnie rano. W sypialni śmierdziało piwem. Ko‐ stek późno skończył swoją „pracę”. Wmawiałam sobie, że to nic ta‐ kiego, przecież każdy mężczyzna potrzebuje chwilowej odskoczni. To, że wybrał się na piwo z kolegami, nie dając mi żadnego znaku życia, było w naszym związku normą. Przecież nie będę robiła ze swojego mężczyzny pantoflarza. – Matylda, każdy musi mieć kawałek swojego świata, dziewczyno. Jesteśmy razem, ale przecież jesteśmy osobnymi jednostkami – zwykł mawiać mój ukochany. Marszczył wtedy czoło, co sprawiało, że wydawał się taki męski. Wtedy myślałam o nim jak o stanowczym mężczyźnie, który ma wła‐ sne zdanie. Dziś po takim tekście odwróciłabym się na pięcie, i tyle by mnie widział. Młodej dziewczynie o wiele mniej potrzeba, aby mężczyzna jej zaimponował. Mi imponowała „stanowczość” Kostka. – Wiem, Kostuś, ale ja tęskniłam. Bałam się o ciebie. Martwiłam się, że coś ci się stało… – Daj spokój – odrzekł, zadowolony z siebie. – Brak wiadomości to dobra wiadomość. Gdyby coś stało się stało, z pewnością byś się o tym dowiedziała. Lepiej usmaż jajecznicę na boczku. Jestem po‐ twornie głodny. Skończyliśmy próbę późną nocą. – Ale spragniony to chyba nie jesteś? – wyrwało mi się niechcący. – Matylda, nie wkurzaj mnie! Nie jestem twoją własnością. Będę wychodził z kolegami, czy ci się to podoba, czy nie. Rozumiesz? – Oczywiście, Kostuś. Jasne, że rozumiem. Wystraszyłam się jego podniesionego tonu. Mój ojciec nigdy w ten sposób nie odezwał się do matki. Wyszłam do łazienki, aby uspokoić się i zebrać myśli. Momentami sama siebie nie rozumiałam. Wyda‐ wało mi się, że jestem asertywna. Potrafiłam taka być. Nie miałam przecież problemu z wyrażeniem własnego zdania. Przy Kostku jed‐ nak stawałam się kimś innym. Chciałam być taka, jaką on chciał mnie widzieć. Jednak czy można być szczęśliwą, nie będąc sobą? Moje zadumanie przerwał dotyk jego ciepłych dłoni, wędrujących śmiało po moim nagim brzuchu.
– Może wybierzemy się dzisiaj na kolację? Zarezerwuję stolik Pod Winogronami. Masz ochotę? – zapytał. – Czy mam ochotę? Kostuś, jasne że tak! Oczywiście! Tak dawno nigdzie razem nie byliśmy. Nawet nie wiesz, jak się cieszę! – Podska‐ kiwałam z radości. Myśl o wspólnie spędzonym wieczorze niczym gumka myszka wytarła z mojej głowy strach i wątpliwości, które czułam jeszcze kilka sekund wcześniej. – Zjem polędwiczki z grilla w śmietanowym sosie z kurek, tak bardzo je lubię, a na deser zamó‐ wię sobie szarlotkę z lodami – szczebiotałam, zadowolona. – Kostek, ale w co ja się ubiorę? *** Kiedy razem zamieszkaliśmy, miałam tylko dziewiętnaście lat. Wy‐ dawało mi się, że wiążąc się z Kostkiem, złapałam Pana Boga za nogi. Oprócz grania w kapeli miał również stabilną pracę w szkole muzycznej. Uczył teorii muzyki. Imponowało mi, że mój chłopak nie bierze pieniędzy od rodziców. Przynajmniej taka była oficjalna wer‐ sja. *** Była osiemnasta. Usiadłam przy zarezerwowanym przez Kostka stoliku. Uwielbiałam klimat tego miejsca. W tle cicho sączyła się mu‐ zyka, której uroku dodawały zapalone przy stolikach świece. Pach‐ niało słodką wanilią – kiedy zamykam oczy, czuję ten zapach. Już zawsze będzie mi się kojarzył z tym dniem. „Do nieba (nieba), do piekła za tobą będę szła. Do nieba (nieba), do piekła pójdę tam, gdzie się da” – śpiewała Tatiana Okupnik, a mi zupełnie nie prze‐ szkadzało, że Kostek miał być jakieś pół godziny temu. Nawet tego nie zauważyłam. Było tylko tu i teraz, cieszyłam się chwilą, przyglą‐ dając się ludziom siedzącym dookoła. Byłam młodą dziewczyną, na pierwszym roku studiów, i wydawało mi się, że cały świat leży u mych stóp. Za Kostkiem gotowa byłam iść do tego nieba, a nawet i do piekła, po rozżarzonych węglach, i to jeszcze boso. Bardzo chcia‐ łam iść przez życie właśnie z nim. Chciałam rodzić mu dzieci, goto‐ wać obiadki, sprzątać, prać, a gdzieś pomiędzy tym uczyć angielskie‐
go. Oprócz Kostka niewiele potrzebowałam do życia. Uśmiechałam się na myśl o nim, snując plany na przyszłość. Totalnie nie spodzie‐ wałam się, że moje marzenie całkiem niedługo zostanie urzeczywist‐ nione i dorosłość spadnie na mnie, jak grom z jasnego nieba, a ja nie będę umiała sobie z nią poradzić. – No, jestem już. Długo czekasz? – zapytał. – Przepraszam, ale do‐ czepiła się do mnie przewrażliwiona mamuśka i marudziła przez pół godziny. – Był to jeden z nielicznych razy, kiedy z ust Kostka usły‐ szałam słowo „przepraszam”. – Nie, Kostuś. Niedawno przyszłam. Cieszę się, że już jesteś. To co, zamawiamy jedzenie? – świergotałam niczym świeżo urodzony wró‐ bel. – Oczywiście. Zamów, co tylko chcesz. Ja stawiam. Było naprawdę miło. Kostek był czarujący. Taki, jakim chciałam go widzieć. Opowiadał dowcipy, muskał ustami moją dłoń, patrzył mi w oczy, słuchał tego, co do niego mówiłam, a nawet jak nie słuchał, to przynajmniej sprawiał wrażenie słuchającego. Czego więcej po‐ trzeba młodej, nieznającej życia kobiecie? Chłonęłam te chwile całą sobą. Moja miłość do niego rosła z minuty na minutę. W zasadzie nic nie musiał robić. Wystarczyło, że był i nie denerwował się na mnie. Zresztą nawet jak się denerwował, to mi to zbytnio nie przeszkadza‐ ło. Kuliłam wtedy ogon pod sobą i cierpliwie czekałam, aż mu minie. Tamtego wieczora coś jednak wisiało w powietrzu. Wyczuwałam napięcie i nie myliłam się. Zanim zdążyłam upić pierwszy łyk ulu‐ bionego martini, przed moimi oczami ukazało się czerwone pude‐ łeczko. Dziś nazwałabym je kiczowatym, jednak wtedy było spełnie‐ niem moich dziecięcych marzeń. W środku znajdował się złoty pier‐ ścionek, nawet ładny, z fioletowym oczkiem. Nie był to żaden dia‐ ment, lecz zwykła cyrkonia. Dla mnie jednak stała się niezwykłą, bo nosiła w sobie zapowiedź wspólnego szczęśliwego życia. Skrycie oczekiwałam, że ta chwila będzie dynamiczna niczym noworoczne fajerwerki, i z mojej strony taka właśnie była, lecz w oczach Kostka widziałam raczej skromne zimne ognie. Nie chciałam się przyznać, że to dostrzegłam. Wolałam żyć wyobrażeniem. – Nie klękaj, Kostuś – powiedziałam, zanim jeszcze zdążył ruszyć
swoje szanowne cztery litery z krzesła. Po co ja tak powiedziałam? Może po to, aby mi zaprzeczył i uklęk‐ nął? W każdym razie wysłuchał mojej prośby i siedział wygodnie w fotelu, a sprawy toczyły się jakby obok niego. Przyjęłam oświad‐ czyny, chociaż wcale nie padły z jego ust słowa: „Czy zostaniesz moją żoną?”. Nie było obietnic, że będzie dobrym mężem, ani za‐ pewnień o tym, jakie cudowne życie zamierza ze mną wieść. Wystar‐ czyło, że wręczył mi złoty drobiażdżek, a ja jak ta mucha, do nie po‐ wiem czego, przylgnęłam do niego, szczęśliwa jakby co najmniej wręczył mi kupon zapewniający szóstkę w totka. Kilka miesięcy później, mimo przestróg babci Ani, zostałam młodą mężatką. Dopiero wtedy usłyszałam, że będziemy mieli bajkowe ży‐ cie. Szeptał mi te słowa do ucha, podczas gdy weselnicy hucznie śpiewali „Sto lat”. Pomyślałam wtedy, że trochę za późno na takie deklaracje, ale… może lepiej późno niż wcale? Kiedy wypił, nagle robił się bardziej wylewny i bardziej czuły. Wstyd się przyznać, ale bywały momenty, kiedy lubiłam go na lek‐ kim rauszu. Mogłam z nim wtedy rozmawiać. Jakby mniej mnie oce‐ niał i nagle to, co robiłam, nabierało dla niego znaczenia. „Pyszne ciasto, Matyldziu”, „Ładna sukienka, Matyldziu”, „Kiciusiu, pięknie posprzątałaś” – chwalił mnie mój mąż, a ja po takich pochwałach cały tydzień chodziłam szczęśliwa. To, co powinno być codziennością i tak zwanym normalnym życiem, dla mnie było niedzielnym raryta‐ sem. Wtedy, w czasie wesela, kiedy pierniczył mi te dyrdymały o szczę‐ śliwym życiu, mimochodem odsuwałam się od niego, wstrzymując oddech po to, aby nie czuć zapachu alkoholu z jego ust. Szczerze nie‐ nawidziłam tego smrodu. Jednak wówczas przy Kostku wóda pach‐ niała mi perfumami. To był zapach mojego męża. Takiego go pozna‐ łam i z takim… później przyszło mi się męczyć. Naprawdę chciałam wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Przecież każdy przed powiedzeniem sakramentalnego „tak” denerwuje się mimo woli. Jeden kieliszek na rozluźnienie przecież nikomu jeszcze nie zaszkodził. Sama go tłumaczyłam… Jakież to było infantylne… Jakaż ja byłam emocjonalnie pogubiona… Mała Matylda w wiel‐