mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 546
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 774

Harłukowicz-Niemczynów Anna - W maratonie życia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Harłukowicz-Niemczynów Anna - W maratonie życia.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 330 stron)

Re​dak​cja Anna Se​we​ryn Pro​jekt okład​ki i stron ty​tu​ło​wych Pra​cow​nia WV Fo​to​gra​fia Ewy Hu​ryń na okład​ce © Anna Gaj​dziń​ska Wy​daw​ca in​for​mu​je, że pod​czas se​sji fo​to​gra​ficz​nej nie ucier​piał ża​den kro​kus. Re​dak​cja tech​nicz​na, skład, ła​ma​nie oraz opra​co​wa​nie wer​sji elek​tro​nicz​nej Grze​gorz Bo​ciek Ko​rek​ta Klau​dia Dą​brow​ska Wy​da​nie I, Cho​rzów 2017 Wy​daw​ca: Wy​daw​nic​twa Vi​de​ograf SA 41-500 Cho​rzów, Ale​ja Har​cer​ska 3c tel. 600 472 609 of​fi​ce@vi​de​ograf.pl www.vi​de​ograf.pl Dys​try​bu​cja wer​sji dru​ko​wa​nej: DIC​TUM Sp. z o.o. 01-942 War​sza​wa, ul. Ka​ba​re​to​wa 21 tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12 dys​try​bu​cja@dic​tum.pl www.dic​tum.pl © Wy​daw​nic​twa Vi​de​ograf SA, Cho​rzów 2017 tekst © Anna Har​łu​ko​wicz-Niem​czy​now ISBN 978-83-7835-630-1

Dla Prze​mka, Re​mi​ka i Lili Anny – mo​jej Ro​dzi​nie z mi​ło​ścią

195 metrów Za chwi​lę wszyst​ko się skoń​czy. Nie po to tu przy​je​cha​łam, aby te​raz się pod​dać. Te​raz, kie​dy je​stem już pra​wie na me​cie, wiem, że mogę to osią​gnąć. Choć bywa, że owo „pra​wie” robi wiel​ką róż​ni​cę. Wiem, że za chwi​lę mi​nie ból, a duma zo​sta​nie w ser​cu na za​wsze. Za​mknę burz​li​wy roz​dział ży​cia, po to aby otwo​rzyć ko​lej​ny, z pew​no​‐ ścią spo​koj​niej​szy i bo​gat​szy w sta​bi​li​za​cję. Tyle już wy​cier​pia​łam, że grze​chem by​ło​by osiąść na lau​rach, czu​jąc obez​wład​nia​ją​cy za​pach zwy​cię​stwa. Gdy​by nie te prze​klę​te skur​cze ły​dek, by​ło​by cał​kiem nie​źle. Dla​cze​‐ go le​piej się nie przy​go​to​wa​łam? Mą​dry Po​lak po szko​dzie… Za​raz umrę… wy​zio​nę du​cha i ko​niec. Lecz zro​bię to do​pie​ro wte​dy, gdy na mo​jej szyi za​wi​śnie me​dal. „Jak to masz dość? – pyta moja am​bi​cja. – Prze​cież sama tego chcia​łaś!”. Ho​nor nie po​zwo​li mi zejść z tra​sy. Jesz​cze ta mała dziew​czyn​ka, z tą prze​klę​tą pi​łecz​ką. Jak to moż​li​‐ we, że ro​dzi​ce po​zwo​li​li jej prze​by​wać sa​mej na tra​sie bie​gu? O! Na szczę​ście mat​ka ją za​bra​ła. Nie​wie​le bra​ko​wa​ło, a za​bi​ła​bym się o tę jej pił​kę. Po prze​bie​gnię​ciu czter​dzie​stu dwóch ki​lo​me​trów mam mi​ni​mal​ną zdol​ność kon​tro​lo​wa​nia wła​sne​go cia​ła. Po​dej​rze​wam, że gdy​by zda​rzy​ło mi się prze​wró​cić, po​now​ne ze​bra​nie się do truch​tu gra​ni​czy​ło​by z cu​dem. Ja​sny gwint! Nie je​stem wy​traw​nym bie​ga​czem, na​bi​ja​ją​cym każ​de​go wie​czo​ra ki​lo​me​try. Je​stem zwy​kłą ko​bie​tą, mat​ką, któ​ra truch​ta tyl​ko po to, aby wresz​cie od​po​cząć od wy​kar​mio​nej wła​sną pier​sią trój​ki wiecz​nie kłó​cą​cych się ba​cho​rów. Pro​szę, niech ten na gó​rze wy​ba​czy mi, to że tak je na​zy​wam. To tyl​ko chwi​la sła​bo​ści. Już na​praw​dę nie mogę… Z ca​łych sił wal​czę, aby nie przejść do mar​szu, bo po​dob​no wte​dy jest naj​go​rzej, po​dob​no wte​dy koń​czy się ma​ra​ton. Ja wca​le nie chce go koń​czyć przed metą! Chcę biec, a na​wet wlec się kro​kiem przy​po​mi​na​ją​cym coś na kształt bie​gu, wszyst​ko jed​no, byle do przo​du i byle to się już skoń​czy​ło. Oj​cze nasz, któ​ryś jest w nie​bie, święć się imię Two​je, przyjdź kró​le​‐ stwo Two​je… Niech to szlag! Nie je​stem w sta​nie po​li​czyć, ile razy w my​ślach od​‐ mó​wi​łam tę mo​dli​twę. Pa​nie, daj mi siłę. „Wszyst​ko mogę w Chry​stu​‐

sie, któ​ry mnie umac​nia”. Po​ra​dzę so​bie. „Je​śli zmie​rzasz na szczyt, nie dziw się, że masz pod gór​kę!” – wy​‐ czy​ta​łam gdzieś w In​ter​ne​cie. Czy ten, kto to na​pi​sał, prze​biegł w swo​‐ im ży​ciu cho​ciaż je​den ma​ra​ton? Nie​waż​ne. Ja​kie to ma te​raz zna​cze​‐ nie? Myśl po​zy​tyw​nie. „Ci, co za​ufa​li Panu, od​zy​sku​ją siły. Bie​gną bez zmę​cze​nia”. Wca​le nie je​stem zmę​czo​na. Wca​le a wca​le. Try​skam ener​gią. Jesz​cze kil​ka mi​nut i za​mknę za sobą cały ból „tam​te​go” ży​cia, któ​re, bądź co bądź, do​pro​wa​dzi​ło mnie do chwi​li, któ​ra trwa. Te​raz nie wol​no mi się roz​kle​jać. „Mu​szę być sil​na, chcę być sil​na, je​stem sil​‐ na!” – krzy​czę do sie​bie w my​ślach, bez​gło​śnie. Li​czy się tyl​ko moja wia​ra w sie​bie samą. Je​śli ja w sie​bie zwąt​pię, to któż we mnie uwie​‐ rzy? Sku​piam się na po​zy​tyw​nych my​ślach: „Prze​cież nie ma sła​bych ciał – są sła​be cha​rak​te​ry!”. Do​bie​gnę tyl​ko do tego za​krę​tu, póź​niej bę​dzie tyl​ko jed​na na​praw​dę mała gór​ka, i po wszyst​kim. Po​ko​nam te kil​ka​set me​trów i wresz​cie dam no​gom pra​wo ła​ski. Wła​śnie tu​taj, gdzie kie​dyś emo​cjo​nal​nie umar​łam, uro​dzę się na nowo. Po​że​gnam małą Mi​cha​lin​kę, któ​rej na​ro​dzin nie było mi dane do​‐ świad​czyć. Cho​ciaż… może to był mały Mi​chał? Mam trzy​dzie​ści dwa lata i po​now​nie roz​po​czy​nam swo​je ży​cie. – Pro​szę się od​su​nąć! To moja żona, chcę ją za​brać na bok, prze​cież blo​ku​je tra​sę mety. Ma​tyl​da, sły​szysz mnie? Jak się na​zy​wasz? – pyta To​masz, prze​ry​wa​jąc mój spa​zma​tycz​ny płacz ra​do​ści. – Ko​cha​nie, prze​cież wiesz. – Uśmie​cham się. – Je​stem Ma​tyl​da Ko​‐ cha​nek-Ostrow​ska. Two​ja żona i jed​no​cze​śnie naj​szczę​śliw​sza ko​bie​ta na świe​cie. – Wy​glą​dasz, jak​byś mia​ła za​raz zejść. – Nie ma mowy, mój dro​gi, jesz​cze tro​chę się ze mną po​mę​czysz. Wła​śnie na​ro​dzi​łam się na nowo.

Pierwszy kilometr Ma​tyl​da Ko​cha​nek-Ostrow​ska to ja. Przede wszyst​kim je​stem czło​‐ wie​kiem, a za​raz póź​niej ko​bie​tą, żoną i mamą. Sta​ram się o tym nie za​po​mi​nać. Hie​rar​chia przede wszyst​kim. Je​stem ma​lut​ka, drob​niut​ka i, zda​wa​ło​by się, sła​ba. Lecz my​ślę o so​bie ina​czej. Je​stem sil​ną babą z ja​ja​mi tak wiel​ki​mi, ja​kich czę​sto brak współ​cze​snym fa​ce​tom. Nie że​‐ bym była fe​mi​nist​ką, nie je​stem. Cho​ciaż ostat​nio obi​ło mi się o uszy, że każ​da ko​bie​ta jest tro​chę fe​mi​nist​ką. Zwał jak zwał, nie moż​na mi jed​nak ująć tego, że ra​dzić so​bie w ży​ciu po​tra​fię. Je​stem pew​na sie​‐ bie i uwa​żam to za za​le​tę. Nie uwie​szam się na moim Tom​ku. Mimo że nie je​ste​śmy dłu​go po ślu​bie, to wie​le ra​zem prze​ży​li​śmy. Mogę na nie​‐ go li​czyć. Każ​de​go dnia je​stem wdzięcz​na lo​so​wi, za to, że po​sta​wił go na mo​jej dro​dze. To​mek… hm… uśmie​cham się na myśl o nim. Mój mąż jest di​no​zau​‐ rem. Ga​tun​kiem ob​ję​tym szcze​gól​ną ochro​ną. Dba o mnie z wy​jąt​ko​wą sta​ran​no​ścią. Jest za​rad​ny, pra​co​wi​ty, uczci​wy, czu​ły i… jesz​cze przy​‐ stoj​ny. Bar​dzo przy​stoj​ny. Jest tak przy​stoj​ny, że sama so​bie za​zdrosz​‐ czę ta​kie​go cia​cha w łóż​ku. Wy​cho​wu​je​my ra​zem trój​kę dzie​ci. Jest ge​nial​nym oj​cem dla Kajt​ka, Ani i Toś​ki. Naj​star​szy jest dwu​na​sto​let​ni Kaj​tek. Jest dziec​kiem z mo​je​go pierw​‐ sze​go mał​żeń​stwa. Przez kil​ka lat wy​cho​wy​wa​łam go sama. Jego oj​‐ ciec po​sta​no​wił roz​wi​nąć ża​gle za​raz po tym, jak oświad​czy​łam mu, że je​stem w cią​ży. Tak więc on się roz​wi​jał, a ja… też się roz​wi​ja​łam, tyl​‐ ko tro​chę ina​czej. Ale o tym póź​niej. Nasz sy​nek to ty​po​wy in​te​lek​tu​ali​‐ sta. Nie lubi się fi​zycz​nie mę​czyć, ko​cha wy​god​ne fo​te​le, w któ​rych może się za​nu​rzyć, czy​ta​jąc naj​now​sze in​for​ma​cje do​ty​czą​ce wszech​‐ świa​ta. Kie​dy mam pro​blem z tym, aby coś szyb​ko po​li​czyć, py​tam Kajt​ka – jest ży​wym kal​ku​la​to​rem. Có​recz​ki przy​szły na świat w bar​dziej cy​wi​li​zo​wa​nych wa​run​kach. Naj​pierw Ania, któ​ra imię otrzy​ma​ła po mo​jej bab​ci. Bab​cia ma chłon​ny i bły​sko​tli​wy umysł, jest tak​tow​na i de​li​kat​na. Dzia​dek za nią sza​le​je. Każ​de​go ran​ka wsta​je przed szó​stą tyl​ko po to, aby przy​nieść bab​ci jesz​cze go​rą​ce buł​ki od za​przy​jaź​nio​ne​go pie​ka​rza. In​ne​go pie​czy​wa bab​cia nie uzna​je, no, chy​ba że przy​nio​sę jej wła​sno​ręcz​nie upie​czo​ny chleb na na​tu​ral​nym za​kwa​sie. Wte​dy buł​ki idą w od​staw​kę. Bar​dzo

bym chcia​ła, aby Anul​ka mia​ła tak do​bre ży​cie jak jej pra​bab​cia. Któ​ra mat​ka nie chce tego dla swo​ich dzie​ci? Anul​ka ma do​pie​ro czte​ry lat​ka. Jest oczkiem w gło​wie Tom​ka. Có​ru​nia ta​tu​nia, pe​reł​ka tęt​nią​ce​go ży​‐ cia. Cią​gle pod​ska​ku​je i cie​szy się każ​dą mi​nu​tą. Uczę się tego od wła​‐ sne​go dziec​ka. Pa​sja w czy​stej po​sta​ci. Naj​młod​sza, dwu​let​nia Toś​ka, jest dzie​łem przy​pad​ku i chwi​lo​we​go wzlo​tu na​mięt​no​ści. W prze​ci​wień​stwie do Ani, Toś​ka nie była pla​no​‐ wa​na. Za​sko​czy​ła nas nie mniej niż zima za​ska​ku​je dro​go​wców. Naj​‐ pierw pła​ka​łam z żalu nad lo​sem, że jak ja niby te​raz dam so​bie radę z trój​ką dzie​ci, a po​tem, kie​dy już czu​łam pierw​sze ru​chy jej pło​do​we​go ży​cia, pła​ka​łam ze szczę​ścia. Kie​dy się uro​dzi​ła, cał​ko​wi​cie zwa​rio​wa​‐ łam na jej punk​cie. To​sia jest oazą spo​ko​ju. Cał​kiem inna od swo​je​go ro​dzeń​stwa. Jest na​gro​dą za nie​prze​spa​ne noce, któ​re za​fun​do​wa​ły mi jej po​przed​ni​cy. Tak samo jak ja – jest bie​gacz​ką. Co praw​da na ra​zie tyl​ko bier​ną, ale kto wie, może jesz​cze dane mi bę​dzie po​czła​pać za nią w ja​kimś ma​ra​to​nie? Ech… roz​ma​rzy​łam się. Je​stem nie​po​praw​ną ma​rzy​ciel​ką, acz​kol​wiek twar​do stą​pam po zie​‐ mi. Oczy​wi​ście, że te dwie ce​chy moż​na ze sobą po​łą​czyć. Wła​śnie by​cie mamą sa​mot​nie wy​cho​wu​ją​cą dziec​ko mnie tego na​uczy​ło. Tak, by​łam mamą sa​mot​nie wy​cho​wu​ją​cą dziec​ko, cho​ciaż ni​g​dy nie mó​wi​‐ łam o so​bie „sa​mot​na mat​ka”. Prze​cież mia​łam Kajt​ka, to jak mo​głam być sa​mot​na? Mat​ka ni​g​dy nie jest sa​mot​na. Mie​li​śmy sie​bie. Tyl​ko ja i Kaj​tek, Kaj​tek i ja. Męż​czy​zna mo​je​go ży​cia. Ża​den inny nie miał do mnie do​stę​pu. Po roz​wo​dzie z jego oj​cem do​sta​łam aler​gii na te​sto​ste​ron. Moje cia​‐ ło na​gle zo​sta​ło wy​po​sa​żo​ne w ge​nial​ny sys​tem ochron​ny, zwa​ny „pa​‐ szoł won, dzia​du”, przez któ​ry ża​den hor​mon płci mę​skiej nie miał naj​‐ mniej​szej szan​sy się prze​bić. By​łam so​bie ste​rem i okrę​tem, a Kaj​tek był moim por​tem. To do nie​go każ​de​go wie​czo​ra cu​mo​wa​łam. Pa​trzy​‐ łam na ma​leń​kie, uf​nie śpią​ce ciał​ko… Tak dużo wte​dy pra​co​wa​łam. Wsta​wa​łam o świ​cie, aby zdą​żyć za​pro​wa​dzić go do przed​szko​la, po​‐ tem bie​głam do pra​cy, uczyć an​giel​skie​go na​szą pol​ską mło​dzież, na​‐ stęp​nie wra​ca​łam po Kajt​ka i za​czy​na​ła się dru​ga część dnia, zwa​na „ko​re​pe​ty​cje”. Kaj​tek jest „dziec​kiem ludu”. Po​tra​fi od​na​leźć się w każ​‐ dej sy​tu​acji. Przez to, że tak czę​sto zo​sta​wia​łam go u co​raz to in​nej cio​ci, bab​ci, opie​kun​ki, to stał się bar​dzo sa​mo​dziel​ny i nad wy​raz do​‐

ro​sły jak na swój wiek. Mój syn to uro​dzo​ny mów​ca. Mały pro​fe​sor z ogrom​ną wie​dzą o ko​‐ smo​sie. Po​tra​fi opo​wia​dać o tym go​dzi​na​mi. Na​wet kie​dy nikt go nie słu​cha – opo​wia​da i opo​wia​da z ta​kim bły​skiem w oku, że po​ra​ża każ​‐ de​go, na kogo spoj​rzy. Je​stem z nie​go taka dum​na. Nie wiem, czy moż​na być dum​nym bar​dziej. Nad moim sy​nem mo​gła​bym się roz​pły​‐ wać go​dzi​na​mi. Oczy​wi​ście uwa​żam, że je​stem bar​dzo obiek​tyw​na – jak każ​da mat​ka zresz​tą. Roz​sta​nie z oj​cem Kajt​ka bo​la​ło, oj, bar​dzo bo​la​ło. Naj​bar​dziej bo​la​ło szu​ka​nie po​cie​sze​nia w ra​mio​nach in​ne​go. Jak to się mówi – do​sta​łam za swo​je. Po​stron​ni lu​dzie mo​gli​by stwier​dzić, że u jego boku mia​łam wszyst​ko, jed​nak nie było to praw​dą. Je​śli wszyst​kim moż​na na​zwać dach nad gło​wą i jako ta​kie za​bez​pie​cze​nie fi​nan​so​we, to tak, mia​łam wszyst​ko. Wszyst​ko oprócz mi​ło​ści, ale o tym też póź​niej. Tak ła​two jest oce​niać po​stę​po​wa​nie in​nych, ko​men​to​wać de​cy​zje, któ​re od​wa​ży​‐ li się pod​jąć. Tyl​ko lu​dzie lu​dziom po​tra​fią zgo​to​wać naj​bar​dziej za​ska​‐ ku​ją​ce ko​le​je losu. „Za​nim oce​nisz ko​goś, spró​buj za​ło​żyć jego buty” – zwy​kła ma​wiać moja bab​cia Ania. *** – Ma​mu​siu, kie​dy wró​ci​my do dom​ku? Ta​tuś nas już tam nie chce? – za​py​tał po raz set​ny Kaj​tek. Nie wiem, ile razy sły​sza​łam to py​ta​nie. Usta Kajt​ka wy​po​wia​da​ły je ni​czym mo​dli​twę – każ​de​go ran​ka, wie​czo​ra, przed śnia​da​niem, po śnia​da​niu, przed obia​dem, po obie​dzie, przed ko​la​cją, po ko​la​cji i jesz​cze kil​ka​krot​nie w cią​gu dnia, mię​dzy po​sił​ka​mi. Moż​na było zwa​rio​wać. Kie​dy mnie o to py​tał, jego oczy ro​bi​ły się więk​sze niż pięć zło​tych, a po​licz​ki ró​żo​wia​ły w jed​nej chwi​li. Py​tał i py​tał, cho​‐ ciaż mi​lion razy od​po​wia​da​łam w taki sam spo​sób, to mia​łam wra​‐ że​nie, że mój syn bę​dzie tak py​tał aż do mo​men​tu, w któ​rym usły​szy od​po​wiedź, któ​ra go usa​tys​fak​cjo​nu​je. – Kaj​tu​niu, ni​g​dy tam już nie wró​ci​my – od​po​wia​da​łam. Opo​wia​da​łam mu o oj​cow​skiej mi​ło​ści. Bo niby co mia​łam mu opo​‐ wia​dać? Kła​dłam swo​je​mu dziec​ku do gło​wy, że na​sze roz​sta​nie nie jest jego winą. To zresz​tą była praw​da. „Do​ro​śli lu​dzie cza​sa​mi zmie​‐

nia​ją swo​je ży​cio​we pla​ny, ale nie ma to nic wspól​ne​go z tobą” – mó​wi​łam. Tak po​ra​dził mi pan Edward – psy​cho​log, do któ​re​go cho​‐ dzi​łam na te​ra​pię. Jak man​trę po​wta​rzał mi, że nie ma roz​wo​du, któ​ry by się nie od​bił na psy​chi​ce po​tom​stwa. – Wszyst​kie te dyr​dy​ma​ły o roz​sta​niach w przy​jaź​ni lu​dzie wy​my​‐ śla​ją tyl​ko po to, aby uśpić swo​je wy​rzu​ty su​mie​nia – ma​wiał mój ów​cze​sny ży​cio​wy men​tor. – Pro​szę pani, ja nie wie​rzę w przy​jaźń po​mię​dzy ludź​mi, któ​rych losy do​pro​wa​dzi​ły do roz​wo​du – do​da​wał. W du​żej mie​rze to ja za​fun​do​wa​łam swo​je​mu dziec​ku taki los, więc zmu​szo​na by​łam słu​chać tych py​tań. To ja mia​łam obo​wią​zek na nie od​po​wia​dać. Taka była moja kara… a przy​naj​mniej tak wte​dy my​‐ śla​łam. Prze​cież nie mo​głam po​wie​dzieć wła​sne​mu dziec​ku, że jego oj​ciec od kil​ku lat pro​wa​dził po​dwój​ne ży​cie. Dla Kost​ka Ko​chan​ka by​łam ży​cio​wą po​mył​ką. „Nie uda​ło się nam – niech każ​dy idzie w swo​ją stro​nę, tak bę​dzie le​piej” – po​wie​dział. A mia​ło być tak pięk​nie! Ja, za​cza​ro​wa​na Ma​tyl​da, mia​łam go zmie​nić. Mój wdzięk miał na nie​go dzia​łać wiecz​nie. Taka była teo​ria. Prak​ty​ka oka​za​ła się nie​co bar​dziej okrut​na i już chwi​lę po ślu​bie z tego ca​łe​go za​cza​‐ ro​wa​nia zo​sta​ło je​dy​nie roz​cza​ro​wa​nie. Pro​za ży​cia odar​ła nas ze złu​dzeń. Cho​ciaż bab​cia Ania za​wsze mi po​wta​rza​ła, że zmie​nić to ja mogę so​bie skar​pe​ty, a nie chło​pa, to ja​koś tak nie bar​dzo chcia​łam jej wie​rzyć. „Przez czter​dzie​ści lat nie na​uczy​łam dziad​ka no​sić kap​ci” – mó​wi​ła na do​wód swo​jej teo​rii. Ka​za​ła mi się trzy​mać z dala, od tego po​żal się boże Ko​chan​ka! – Prze​cież jemu tyl​ko wsiu bźdźiu w gło​wie. Prze​wra​ca tym mło​‐ dym dziew​czy​nom w gło​wach i tyle z tego wszyst​kie​go. Bę​dziesz ko​‐ lej​ną, zo​ba​czysz! Obyś tyl​ko sama z dziec​kiem kie​dyś nie zo​sta​ła. Ten Ko​stek całe ży​cie bę​dzie bie​gał w krót​kich ga​lo​tach. Ni​g​dy z nich nie wy​ro​śnie – ga​da​ła i ga​da​ła. Nie było wi​dać koń​ca tego jej ga​da​nia, któ​re czę​sto żar​to​bli​wie na​‐ zy​wa​łam kra​ka​niem albo też gde​ra​niem. Mimo to słu​cha​łam bab​ci. Na​wet kie​dy jej sło​wa po​zor​nie pusz​cza​łam mimo uszu, za​wsze część z nich wsią​ka​ła na za​wsze w moją pa​mięć, zu​peł​nie tak jak woda w wy​su​szo​ną gąb​kę. Dziś mą​drość bab​ci jest ze mną w każ​dej chwi​li

ży​cia. Wte​dy, za​ko​cha​na po uszy, pró​bo​wa​łam bro​nić swo​jej pierw​szej po​waż​nej mi​ło​ści. Pro​si​łam bab​cię, aby wresz​cie prze​sta​ła kra​kać. – Wiesz, że spe​cjal​nie dla mnie zre​zy​gno​wał z wy​stę​pu w Ja​ro​ci​‐ nie? – za​gad​nę​łam pew​ne​go dnia. – Do​bra, do​bra. Spe​cjal​nie dla cie​bie… – Bab​cia tyl​ko wes​tchnę​ła. – Jego ka​pe​la mia​ła grać tam kon​cert. To była wiel​ka szan​sa dla Kost​ka. Prze​cież wiesz, że śpie​wa​nie to całe jego ży​cie. Zmie​nił się, mó​wię ci. Nie wierz temu, co lu​dzie ga​da​ją na pra​wo i lewo – pró​bo​‐ wa​łam ją prze​ko​nać. – Wnu​siu, je​stem już za sta​ra na to, aby wie​rzyć plot​kom. Nie ob​‐ cho​dzi mnie to, co ga​da​ją lu​dzie! Pa​trzę na nie​go i wi​dzę, że to nie jest chło​pak dla cie​bie. Zna​lazł so​bie mło​dziut​ką i na​iw​ną. Po​ba​wi się i zo​sta​niesz sama. Zo​ba​czysz. On nie jest zdol​ny do mi​ło​ści! Ech… gdy​bym wte​dy jej po​słu​cha​ła… Ona pierw​sza go przej​rza​ła na wy​lot. Tłu​ma​czy​ła mi, że mój wy​bra​nek oprócz sie​bie, nie ko​cha ni​ko​go wię​cej. Tak samo jak i jego oj​ciec. To od bab​ci usły​sza​łam hi​‐ sto​rię ro​dzi​ny Ko​chan​ków. – Bied​na Bo​że​na Ko​chan​ko​wa wiecz​nie sama była. Ro​dzi​ła tych nic​po​ni jed​ne​go po dru​gim. Sta​ry Bog​dan Ko​cha​nek jak tyl​ko z mo​‐ rza wra​cał, to za​raz ko​lej​ne dziec​ko w dro​dze było. Żeby cho​ciaż się jej cór​ka tra​fi​ła, a to same chło​pa​czy​ska – cią​gnę​ła swą opo​wieść bab​cia. – Ty wiesz, Ma​tyl​da, ile trze​ba tru​du, aby wy​cho​wać czte​‐ rech sy​nów? W dwój​kę cięż​ko, a co do​pie​ro sa​mej. Bog​dan był in​ne​‐ go zda​nia. Uwa​żał, że on na dom za​ra​bia, a do​mem ma się za​jąć żona. Nic dziw​ne​go, że bied​na Ko​chan​ko​wa za​czę​ła do kie​lisz​ka za​‐ glą​dać. Każ​dy so​bie pró​bu​je ra​dzić, jak tyl​ko po​tra​fi. Oj, złą dro​gę wy​bra​ła, ale cóż… ta​kie ży​cie. Wier​ny też jej nie był, sama wi​dzia​‐ łam. Ten Twój Ko​stek to taki sam jak i jego oj​ciec. Nie za​spo​koi gło​‐ du chle​bem z jed​ne​go pie​ca. Wszyst​kie pie​kar​nie do​oko​ła będą jego, tak jak i Bog​da​na były. Do​pie​ro sta​rość go na tył​ku po​sa​dzi​ła. Roz​‐ cho​ro​wał się na sta​re lata i do​pie​ro za​czął ro​dzi​nę ce​nić. Szko​da, że Ko​chan​ko​wa tych lat nie do​ży​ła. Oj, bied​na ko​bie​ci​na, bied​na… Nie​‐ da​le​ko pada jabł​ko od ja​bło​ni, Ma​tyl​dziu. Po​słu​chaj mnie, dziec​ko, po​słu​chaj. Nie bę​dziesz ża​ło​wa​ła.

Cze​ka​łam, aż wresz​cie da spo​kój, ale jej wy​wo​dom na te​mat ży​cia nie było koń​ca. Te​raz, jak so​bie o tym po​my​ślę, to do​cie​ra do mnie, że gdy​bym po​słu​cha​ła jej rad, moje ży​cie po​to​czy​ło​by się zu​peł​nie ina​czej. Lecz czy le​piej? Tego nie wie nikt, bo prze​cież to, co się ni​g​‐ dy nie wy​da​rzy​ło, nie ma pra​wa ist​nieć, więc nie ma naj​mniej​sze​go sen​su o tym my​śleć. – Cały czas się za​sta​na​wiam, dla​cze​go mło​dość nie po​bie​ra nauk od star​szych po​ko​leń. Wy​fru​wa z gniaz​da mło​dy ptak i my​śli, że świat się zmie​ni. A świat, wnu​siu, jest za​wsze taki sam. Tyl​ko lu​dzie pa​trzą na nie​go z róż​nych per​spek​tyw. Tak bar​dzo bym chcia​ła, abyś na Kost​ka Ko​chan​ka spoj​rza​ła mo​imi ocza​mi. Może wte​dy do​‐ strze​gła​byś to, co mam na my​śli… A zresz​tą… – Urwa​ła w pół zda​‐ nia, co od razu wy​ko​rzy​sta​łam, wtrą​ca​jąc do jej mo​no​lo​gu swo​je pięć gro​szy. – Prze​stań wresz​cie ga​dać, bab​ciu. Ciesz się moim szczę​ściem. – Do​brze, już do​brze. Nic wię​cej nie mó​wię. Ufff… mia​łam spo​kój, przy​naj​mniej do na​stęp​ne​go razu. Jed​nak tro​chę za​sta​na​wia​łam się nad tym, co mó​wi​ła. Wie​dzia​łam, że jest bar​dzo mą​drą ko​bie​tą i chce dla mnie do​brze. By​łam z nią bar​dzo zwią​za​na. Bab​cia Ania była kimś, kogo po​tra​fi​łam słu​chać, nie de​‐ ner​wu​jąc się i nie obu​rza​jąc, że wtrą​ca się w moje ży​cie. Tyl​ko ona mo​gła ro​bić to bez​kar​nie. Wie​dzia​łam, że w jej ra​dach nie ma ani cie​nia po​gar​dy dla mo​ich de​cy​zji. Po​tra​fi​ła od​waż​nie wy​ra​żać swo​je zda​nie, nie ura​ża​jąc przy tym mo​jej wraż​li​wej mło​dej du​szy. Mogę śmia​ło po​wie​dzieć, że na każ​dym eta​pie mo​je​go ży​cia była mi brat​‐ nią du​szą. Ko​cham ją bar​dziej niż wła​sną mat​kę. Ufam jak ni​ko​mu na świe​cie. Do​brze mieć ta​kie​go czło​wie​ka obok sie​bie. *** Ser​ce wa​li​ło mi jak osza​la​łe. Cze​ka​łam na ten mo​ment czte​ry lata. Już po uro​dze​niu Ani ma​rzy​łam o tym, że prze​bie​gnę ma​ra​ton. Chcia​‐ łam po​ka​zać ca​łe​mu świa​tu, na co mnie stać. Udo​wod​nić, że mogę po​‐ ko​nać sła​bo​ści swo​je​go cia​ła i umy​słu. Dam z sie​bie wszyst​ko. „Je​‐ stem do​brze przy​go​to​wa​na. Przy​naj​mniej tak mi się wy​da​je” – my​śla​‐ łam w trak​cie ostat​nich dni przed go​dzi​ną „zero”. Niby w sie​bie wie​rzy​‐

łam, ale ja​kiś zni​ko​my pro​cent nie​pew​no​ści tkwił gdzieś na sa​mym dnie mo​je​go je​ste​stwa i dla​te​go wła​śnie czu​łam się tak faj​nie. Owa nie​pew​‐ ność do​da​wa​ła tyl​ko pi​kan​te​rii ca​łe​mu przed​się​wzię​ciu, zwa​ne​mu ma​‐ ra​to​nem. Przy​go​to​wy​wa​łam się na tyle, na ile mo​głam w cią​gu dwóch ty​go​dni przed bie​giem, zja​da​jąc wię​cej ma​ka​ro​nu niż nie​je​den miesz​ka​‐ niec Ita​lii jest w sta​nie zjeść przez mie​siąc. Za​pa​sy gli​ko​ge​nu mię​śnio​‐ we​go mia​łam zde​cy​do​wa​nie w nad​wyż​ce. My​śla​łam opty​mi​stycz​nie. W trak​cie przy​go​to​wań zo​sta​wi​łam za sobą po​nad dwa ty​sią​ce ki​lo​me​‐ trów. „Uda się. Wiem, że mi się uda. Je​stem do​brze przy​go​to​wa​na men​tal​‐ nie. Ma​ra​ton bie​gnie gło​wa i ser​ce. Nogi są tyl​ko na​rzę​dziem” – po​wta​‐ rza​łam do swo​je​go od​bi​cia w lu​strze. Nie​ba​wem mia​łam prze​ko​nać się o tym, czy to praw​da. Już nie mo​głam się do​cze​kać. Dzień wcze​śniej ode​bra​li​śmy pa​kiet star​to​wy. By​łam taka szczę​śli​wa i pod​eks​cy​to​wa​na. To​mek nie mó​wił nic, tyl​ko ro​bił mi zdję​cia. Dum​nie pod​pi​sa​łam się w okien​ku obok wła​sne​go na​zwi​ska. KO​CHA​NEK- OSTROW​SKA Ma​tyl​da: nu​mer star​to​wy sto czter​dzie​ści dwa. – To​masz, zo​bacz, ja​kie to szczę​ście. Po​bra​li​śmy się czter​na​ste​go lu​‐ te​go, to pra​wie jak sto czter​dzie​ści dwa! Do tego je​den plus czte​ry, plus dwa, daje sie​dem, a po​wszech​nie wia​do​mo, że sió​dem​ka to szczę​śli​wa cy​fra. To bę​dzie cu​dow​ny bieg, zo​ba​czysz. Jak nic zła​mię czte​ry go​dzi​ny. – Ty się le​piej skup na tym, aby nogi nie zła​mać – dro​czył się ze mną. – Oj, ja​kiś ty miły. Za​wsze wie​dzia​łam, że mogę na cie​bie li​czyć. Two​ja wia​ra do​da​je mi skrzy​deł. Za​raz chy​ba po​fru​nę. – Jak bę​dziesz le​cia​ła, ko​cha​nie, to uwa​żaj na li​nie elek​trycz​ne – mogą ze​psuć ci fry​zu​rę. – Już ty się o moje wło​sy nie martw, mój ty uro​dzo​ny opty​mi​sto. – Po​ca​ło​wa​łam czu​le jego szorst​ki, nie​ogo​lo​ny po​li​czek. To​mek ni​g​dy nie lu​bił oka​zy​wać swo​ich uczuć. Mimo to za​wsze wie​‐ dzia​łam, że ko​cha mnie jak nikt inny na świe​cie. To on od po​cząt​ku wie​dział, że zo​sta​nę jego żoną. Mi doj​ście do ta​kich wła​śnie wnio​sków za​ję​ło tro​chę wię​cej cza​su. Na samą myśl o hi​sto​rii na​szej mi​ło​ści uśmie​cham się do sie​bie. Mia​łam w ży​ciu na​praw​dę wiel​kie szczę​ście. Zresz​tą cały czas są​dzę, że je​stem szczę​ścia​rą. Mój mąż po​ja​wił się w na​szym ży​ciu przez przy​pa​dek-wy​pa​dek. Bo jak ina​czej moż​na na​‐

zwać fakt, iż co​fa​jąc moim roz​pa​da​ją​cym się oplem cor​są, wje​cha​łam z im​pe​tem w jego wy​mu​ska​ną i błysz​czą​cą to​yo​tę? Ni​g​dy nie za​po​mnę wy​ra​zu jego twa​rzy. Wy​siadł z sa​mo​cho​du, z za​mia​rem na​ma​cal​ne​go wy​mie​rze​nia spra​wie​dli​wo​ści ga​mo​nio​wi, nie​umie​ją​ce​mu kie​ro​wać. Kie​‐ dy jed​nak spoj​rzał w prze​ra​żo​ne oczy Kajt​ka, cała jego złość umknę​ła w jed​nej chwi​li. Zdo​łał tyl​ko z sie​bie wy​du​sić: – Czy wszyst​ko w po​rząd​ku? – Tak – od​po​wie​dzia​łam. – Nasz ru​pieć ja​koś to prze​ży​je. Już nic bar​‐ dziej oszpe​cić go nie może. Go​rzej z pań​skim pięk​nym sa​mo​cho​dem. – Pro​szę się nie mar​twić spra​wa​mi tak bła​hy​mi. – Po​słał mi roz​bra​ja​‐ ją​cy uśmiech. – Mógł pan nie sta​wać na dro​dze mo​jej ma​mu​si. Za​wsze jak się spie​‐ szy​my, to przy​tra​fia​ją się nam ta​kie wy​pad​ki. – Nie mówi się wy​pad​ki, a przy​pad​ki – po​pra​wi​łam syn​ka. – Co to za róż​ni​ca, jak już i tak jest po wszyst​kim – od​parł Kaj​tek, roz​kła​da​jąc ręce. Jego gest bar​dzo nas roz​ba​wił i roz​ła​do​wał na​pię​tą at​mos​fe​rę. Wy​mie​ni​li​śmy się nu​me​ra​mi te​le​fo​nów w celu omó​wie​nia for​mal​no​ści zwią​za​nych z ubez​pie​cze​niem aut i każ​de wró​ci​ło do swo​je​go ży​cia. To​masz wte​dy już prze​czu​wał, że krak​sa, któ​rą spo​wo​do​wa​łam, nie była dzie​łem przy​pad​ku. Ten przy​pa​dek-wy​pa​dek zmie​nił na​sze ży​cie na za​wsze. Wy​star​czy​ło jed​no spo​tka​nie dwoj​ga oczu, aby po​łą​czyć na za​wsze trzy świa​ty. Mój, Tom​ka i Kaj​tu​sia. *** Sta​łam na star​cie i usta​wia​łam swój ze​ga​rek, któ​ry za chwi​lę miał za​‐ cząć od​li​czać czas. Jesz​cze tyl​ko parę go​dzin i będę inną oso​bą. Do​‐ oko​ła czuć było za​pach men​to​lo​wych ma​ści – za​pach bie​ga​cza. Chy​ba każ​dy miał tam na​sma​ro​wa​ne ko​la​na. Ja rów​nież. – Do​cze​ka​łaś się tego dnia – szep​nę​łam sama do sie​bie. By​łam to​tal​‐ nie sku​pio​na na celu. Na​gle przed ocza​mi uka​zał mi się ogrom​ny na​pis: NA​SZA MAMA MA​‐ TYL​DA NIE BA​TON – PRZE​BIE​GNIE DZIŚ MA​RA​TON!!! NU​MER STO CZTER​DZIE​ŚCI DWA JAK BŁY​SKA​WI​CA GNA. NA ME​CIE SIĘ SPO​TKA​MY – BAR​DZO CIĘ KO​CHA​MY!!!

Cały To​masz! Usta​wił na​sze dzie​ci w rząd​ku i wszy​scy dum​nie pa​‐ trzy​li, jak mama wresz​cie idzie, a ra​czej bie​gnie po swo​je. Za​sta​na​wia​‐ łam się, kie​dy oni zdą​ży​li to przy​go​to​wać. Jak zdo​ła​li to przede mną ukryć? By​łam szcze​rze wzru​szo​na. Kaj​tek wy​glą​dał na prze​ra​żo​ne​go całą sy​tu​acją. On je​dy​ny z trój​ki na​szych dzie​ci był świa​do​my ogro​mu tego dy​stan​su. Kil​ka dni wcze​śniej pro​sił Tom​ka, aby ten po​je​chał z nim na czter​dzie​sto​dwu​ki​lo​me​tro​wą prze​jażdż​kę sa​mo​cho​dem. Kie​dy wró​‐ ci​li, mło​dy mil​czał. Wie​dzia​łam, że się o mnie mar​twi. „Kup mi pół​fran​‐ cu​skie ro​ga​li​ki, Kaj​tuś, wiesz, te moje ulu​bio​ne. Na me​cie będę bar​dzo głod​na”– po​pro​si​łam. Moje sło​wa wy​wo​ła​ły uśmiech nie tyl​ko na twa​rzy Kajt​ka, ale też na twa​rzy Tom​ka, któ​re​go oczy zda​wa​ły się mó​wić: „Cała Ma​tyl​da”. Te​raz wszy​scy sta​li w rząd​ku, trzy​ma​jąc ten trans​pa​rent. Ania coś do mnie wo​ła​ła, ale nie by​łam w sta​nie nic zro​zu​mieć . Było gło​śno i cia​‐ sno – jak to na pierw​szych me​trach bie​gu. To​sień​ka za​ty​ka​ła uszy. Była szcze​rze wku​rzo​na, że mat​ka za​ser​wo​wa​ła jej tego typu atrak​cje. To​masz jak zwy​kle pa​no​wał nad sy​tu​acją. Za chwi​lę wy​star​tu​ję w bie​gu swo​je​go ży​cia. Będę mia​ła spo​ro cza​su, aby to i owo prze​my​śleć. Po​go​dzić się w koń​cu z tym, co przy​szło mi do​świad​czyć. Wła​śnie dziś raz na za​wsze roz​li​czę się z prze​szło​ścią. Zro​bię to wła​śnie tu, w Ko​ło​brze​gu. To mia​sto mnie ukształ​to​wa​ło. Spę​dzi​łam tu ka​wał ży​cia. Wy​je​cha​łam do​pie​ro jako trzy​dzie​sto​let​nia ko​bie​ta po przej​ściach, z kil​ku​let​nim Kajt​kiem u boku i na​dzie​ją na lep​‐ sze ju​tro. *** Za​czę​ło się wiel​kie od​li​cza​nie. Dzie​sięć, dzie​więć, osiem, sie​dem, sześć, pięć, czte​ry, trzy, dwa, je​den – START! Usły​sza​łam strzał i za​‐ czę​łam biec. Czas: 5.10.

Drugi kilometr Mia​łam sie​dem​na​ście lat, jak go po​zna​łam. By​łam za​kom​plek​sio​ną gru​ba​ską z pierw​sze​go LO. Moja duma, że to wła​śnie na mnie zwró​‐ cił uwa​gę, ura​sta​ła co naj​mniej do roz​mia​rów lon​dyń​skie​go Big Bena. Wszyst​kie dziew​czy​ny się w nim ko​cha​ły. Ko​stek Ko​cha​nek – ma​rze​nie każ​dej z nas. Samo jego na​zwi​sko in​try​go​wa​ło i spra​wia​ło, że wszyst​kie czu​ły​śmy się przy nim wy​jąt​ko​wo. Przy​stoj​ny, wy​so​ki blon​dyn o nie​bie​skich oczach. Grał w ka​pe​li roc​ko​wej o na​zwie, któ​‐ ra dziś wy​da​je mi się in​fan​tyl​na do bólu – Smi​le Sun. Uśmiech słoń​‐ ca? Kto na to wpadł? Tak czy ina​czej, na​sto​lat​kom im​po​no​wa​ło ta​‐ kie wa​le​nie w bęb​ny. Wszyst​kie wy​obra​ża​ły​śmy so​bie sie​bie w roli żony Kost​ka Ko​chan​ka, ży​ją​cej w bla​sku fle​szy i po​zu​ją​cej dum​nie na tak zwa​nych ścian​kach. Dla​cze​go wy​brał wła​śnie mnie? Do dziś nie mam zie​lo​ne​go po​ję​cia. Uwa​ża​łam się wte​dy za ka​ry​ka​tu​rę pięk​‐ na. Wy​glą​da​łam co naj​mniej za​baw​nie, żeby nie po​wie​dzieć, ko​‐ micz​nie. Mimo że ro​dzi​ców było stać na dro​gie ubra​nia i ga​dże​ty, ja ja​koś nie umia​łam tych moż​li​wo​ści wy​ko​rzy​stać. W za​mian za to wo​la​łam się od​chu​dzać. Chcia​łam być pięk​na. Do​rów​ny​wać cho​ciaż w ma​łym stop​niu tym wszyst​kim krę​cą​cym się wo​kół nie​go la​skom. Było mi wstyd. Ktoś, kto ni​g​dy nie był gru​by, nie ma po​ję​cia, co czu​‐ je oso​ba do​tknię​ta tym pro​ble​mem. Jaką wal​kę musi sama ze sobą sto​czyć, aby wyjść z domu. Świat nie lubi brzyd​kich lu​dzi, a brzyd​cy lu​dzie sami sie​bie oszu​ku​ją, po​wta​rza​jąc wy​świech​ta​ne fra​ze​sy, że prze​cież li​czy się wnę​trze. „Nie oce​nia się książ​ki po okład​ce” i ta​kie tam po​dob​ne sre​le mo​re​le. By​łam brzyd​kim, gru​bym dziec​kiem, a po​tem brzyd​ką, gru​bą na​sto​lat​ką. Nikt nie za​sta​na​wiał się nad tym, co mam w środ​ku, tyl​ko pa​plał, co mu śli​na na ję​zyk przy​nie​‐ sie. „Gru​ba” „świ​nia”, „pro​siak”, „tłu​ścioch”, „lo​cha” – to były okre​‐ śle​nia, ja​ki​mi ra​czy​ły mnie w szko​le dzie​ci. Ko​le​żan​ki mat​ki, nie prze​bie​ra​jąc w sło​wach, ko​men​to​wa​ły: „Ależ ta two​ja Ma​tyl​da to ma na czym usiąść. Od​dy​chać też ma czym” – mó​wi​ła jed​na. „Trzy jaj​ca na śnia​da​nie? Ja tyle zja​dam przez cały ty​dzień. Ukró​cić jej trze​ba to żar​cie, bo się do resz​ty za​pa​sie” – wtó​ro​wa​ła ko​lej​na. Tak oto trosz​czy​ły się o mnie przy​ja​ciół​ki mo​jej mat​ki. Ona sama nie od​‐

zy​wa​ła się sło​wem w mo​jej obro​nie. Bie​głam wte​dy do bab​ci Ani, szu​ka​jąc w jej ra​mio​nach po​cie​sze​nia. By​łam jej pięk​nym kwia​tusz​kiem. Ko​cha​ła mnie nad ży​cie. Za​wsze mia​ła dla mnie cu​kie​recz​ki w szu​fla​dzie, mimo że w tam​tych cza​sach nie tak ła​two było je do​stać. Tu​li​ła w ra​mio​nach, ocie​ra​jąc płó​cien​‐ ną ha​fto​wa​ną chu​s​tecz​ką moje wiel​kie jak gro​chy łzy. – Ma​tyl​dziu, zo​ba​czysz, jesz​cze wszyst​kim utrzesz nosa, moja mała ka​czusz​ko. Wy​ro​śniesz na pięk​ne​go ła​bę​dzia. Wspo​mnisz moje sło​‐ wa, ko​cha​na. A te​raz nie martw się tym wca​le. Im gru​by schud​nie, tym chu​dy zdech​nie. Pa​mię​taj to, dzie​ci​no. Je​steś jesz​cze taka mło​‐ dziut​ka. Masz całe ży​cie na to, aby schud​nąć. Dziś wiem, że bab​cia Ania rów​nież cier​pia​ła, wi​dząc bez​rad​ność swo​jej cór​ki Zo​fii, któ​rej ży​cio​wa rola za​czy​na​ła się i koń​czy​ła na tym, aby zdo​być co​raz więk​szą licz​bę ni​ko​mu nie​po​trzeb​nych do ży​‐ cia przed​mio​tów. Li​czy​ło się tyl​ko to, aby mieć, mieć i mieć. „Być” zo​sta​wa​ło ze​pchnię​te na dal​szy, za​po​mnia​ny plan. Mat​ka była mi​‐ strzy​nią dba​nia o po​zo​ry. Mo​gła​bym ją po​rów​nać do Pani Dul​skiej z dra​ma​tu Ga​brie​li Za​pol​skiej. Uwa​ża​ła, że rze​czy mają du​szę. Po​‐ tra​fi​ła ją do​strzec choć​by w gli​nia​nej do​nicz​ce upo​lo​wa​nej na pchlim tar​gu. Szko​da, że nie wi​dzia​ła du​szy wła​snej cór​ki. Nic dziw​‐ ne​go, że kie​dy tyl​ko Ko​stek mach​nął ręką, po​le​cia​łam za nim, mer​‐ da​jąc ocho​czo ogon​kiem, ni​czym zbłą​ka​ny, bez​pań​ski kun​del. Pra​‐ gnę​łam za​in​te​re​so​wa​nia ko​goś in​ne​go niż moja bab​cia. Ko​stek Ko​cha​nek to był ktoś! Nie moż​na było przejść obo​jęt​nie obok tak fa​scy​nu​ją​ce​go męż​czy​zny. Był star​szy ode mnie o dzie​sięć lat i był męż​czy​zną, w peł​nym tego sło​wa zna​cze​niu. Wzbu​dza​ło to we mnie po​dziw, a w ser​cu mo​jej bab​ci Ani – prze​ra​że​nie. – Ma​tyl​dziu, on po​wi​nien so​bie zna​leźć ko​goś w swo​im wie​ku. Ucze​pił się mło​dej dziew​czy​ny i te​raz bę​dzie się po​pi​sy​wał – wzdy​‐ cha​ła, nie wia​do​mo, czy do mnie, czy do losu… Ja go po​ko​cha​łam. Przy​naj​mniej tak my​śla​łam o tym prze​peł​nia​ją​‐ cym mnie uczu​ciu. Nie chcia​łam wi​dzieć tego, że ad​o​ru​je moje ko​le​‐ żan​ki. Za​wsze do​oko​ła miał wia​nu​szek dużo młod​szych od sie​bie dziew​czyn, bo star​szym trud​niej było za​im​po​no​wać, a Ko​stek nie bar​dzo lu​bił się prze​mę​czać. Za​im​po​no​wa​nie ró​wie​śnicz​ce wy​ma​ga​‐

ło​by więk​sze​go za​an​ga​żo​wa​nia – to już było zde​cy​do​wa​nie za dużo jak na pro​sty styl ro​zu​mo​wa​nia mo​je​go pierw​sze​go męża. Jak przy​sta​ło na praw​dzi​we​go rock​me​na, po każ​dym kon​cer​cie sza​lał do bia​łe​go rana, nie szczę​dząc so​bie al​ko​ho​lu. Po​tem wra​cał do mnie, a ja go​to​wa​łam mu zupę ogór​ko​wą, bo prze​cież bied​ny Ko​‐ stuś mu​siał być w peł​ni spraw​ny, aby móc wie​czo​rem od​być ko​lej​ną pró​bę ka​pe​li. By​łam jego przy​stan​kiem. Wy​star​cza​ły mi ochła​py mi​‐ łych słów, aby grzać się w ich cie​ple przez całe ty​go​dnie. Dzień po dniu, mie​siąc po mie​sią​cu, rok po roku sta​wa​łam się ko​bie​tą ule​pio​‐ ną z jego ską​pych szep​tów, rzu​ca​nych od nie​chce​nia w moim kie​run​‐ ku. Nie po​trze​bo​wa​łam wie​le. Ko​stek był moim nar​ko​ty​kiem. By​łam cią​gle „na gło​dzie” mi​ło​ści. Chcia​łam wie​rzyć w jego mi​łość. Tym​‐ cza​sem on miał na​wet trud​ność z tym, aby zwra​cać się do mnie po imie​niu. Ja po pro​stu by​łam kimś, nie wia​do​mo kim. Niby mnie ko​‐ chał, niby na​zwa ka​pe​li mia​ła od​zwier​cie​dlać to, kim dla nie​go by​‐ łam, lecz ja ni​g​dy do koń​ca nie mo​głam uwie​rzyć, że je​stem jego uśmie​chem słoń​ca… Dziś, kie​dy o tym my​ślę, do​cho​dzę do wnio​‐ sków, że oże​nił się ze mną w wy​ni​ku pre​sji oto​cze​nia, któ​re z każ​dej stro​ny przy​po​mi​na​ło mu, że po trzy​dzie​st​ce to już pora się ustat​ko​‐ wać. Więc się ustat​ko​wał. Po​bra​li​śmy się, kie​dy ja mia​łam lat dwa​‐ dzie​ścia, a on trzy​dzie​ści. Mój oj​ciec był wnie​bo​wzię​ty. Nie by​łam có​recz​ką ta​tu​sia. Oj​ciec miał jed​ną muzę i nie by​łam nią ja. Kie​dy zwią​za​łam się z Kost​kiem, ka​mień spadł mu z ser​ca. „Pój​dzie do chło​pa i bę​dzie spo​kój” – skwi​‐ to​wał jed​nym zda​niem. Ni​g​dy nie mia​łam z nim bli​skiej re​la​cji. Poza moją mat​ką nikt na świe​cie dla nie​go nie ist​niał. Ni​g​dy nie pa​mię​‐ tał, kie​dy mam uro​dzi​ny. Jed​nak ko​cha​łam go, bo prze​cież był moim oj​cem. Całe ży​cie cięż​ko pra​co​wał na to, abym mo​gła się uczyć. Wzra​sta​łam z my​ślą o tym, że lek​ko pra​cu​je ten, kto swój trud wkła​‐ da w na​ukę. Sama te​raz cią​gle to po​wta​rzam Kaj​tu​sio​wi. Wie​dza daje wła​dzę, tego je​stem pew​na. Za​wsze jest jesz​cze coś, cze​go war​‐ to się do​wie​dzieć i co war​to prze​czy​tać. Nie​wąt​pli​wie od ojca na​‐ uczy​łam się jed​ne​go – sza​cun​ku do pra​cy. Cze​go jak cze​go, ale jej Ze​non La​sec​ki nie bał się ni​g​dy. Pa​mię​tam jego spra​co​wa​ne ręce, roz​ło​żo​ne rów​no​le​gle na po​dusz​ce, na któ​rej sy​piał. Od​kry​ta klat​ka

pier​sio​wa i cięż​ki od​dech czło​wie​ka, któ​ry prze​żył nie​je​den mor​ski sztorm. Był ry​ba​kiem, no​sił gu​mo​wy kom​bi​ne​zon i pił go​rą​cą her​ba​‐ tę ze srebr​ne​go ter​mo​su. Ta​kim go pa​mię​tam. Zmarł krót​ko po moim ślu​bie z Kost​kiem. Nie zdą​żył zo​ba​czyć Kajt​ka i nie zdą​żył się nim ucie​szyć. Może o jego uro​dzi​nach by pa​mię​tał? Kto wie. Za​wsze chciał mieć syna, a miał tyl​ko mnie. Tak, je​stem pew​na, że Kaj​tek zdo​był​by ser​ce dziad​ka. Moja mat​ka od mo​men​tu ślu​bu z oj​cem była cią​gle na urlo​pie. Naj​‐ pierw zdro​wot​nym, bo do​ku​cza​ły jej mi​gre​ny, póź​niej ma​cie​rzyń​‐ skim i wy​cho​waw​czym, a w koń​co​wej fa​zie wzię​ła so​bie urlop od ży​‐ cia. Jej co​dzien​nym obo​wiąz​kiem było pi​cie kawy, ma​lo​wa​nie pa​‐ znok​ci, czy​ta​nie łza​wych ro​man​sów i od​wie​dza​nie wszyst​kich ko​le​‐ ża​nek, po​trze​bu​ją​cych jej ży​cio​wych po​rad. Każ​de​go wie​czo​ra wy​‐ cho​dzi​ła „za​ła​twiać spra​wy” – co​kol​wiek to ozna​cza​ło. Nie pa​mię​‐ tam, aby czy​ta​ła mi książ​ki czy ba​wi​ła się ze mną w ogro​dzie. Oj​ciec gwa​ran​to​wał jej baj​ko​we ży​cie. Mia​ła wszyst​ko, cze​go so​bie za​ży​‐ czy​ła. Zo​siul​ka była oczkiem w gło​wie Ze​no​na – okrę​ci​ła go so​bie wo​kół pal​ca. Ro​dzi​ce ni​g​dy nie zde​cy​do​wa​li się na wię​cej po​tom​‐ stwa w oba​wie o to, że Zo​sień​ce zmie​ni się kształt pier​si. Nie pa​mię​‐ tam, ale bab​cia Ania mó​wi​ła, że nie mia​łam w ustach ani jed​nej kro​‐ pli mat​czy​ne​go mle​ka. Ni​g​dy więc w domu nie pa​da​ło okre​śle​nie, że wy​ssa​łam coś z mle​kiem mat​ki, na całe szczę​ście. Je​stem od niej tak róż​na, że trud​no uwie​rzyć w łą​czą​ce nas wię​zy krwi. Kie​dyś na​wet wpa​dłam na po​mysł, że je​stem ad​op​to​wa​na, ale to było daw​no temu. Nie po​win​nam tak my​śleć. Oby ni​g​dy żad​ne z mo​ich dzie​ci nie po​my​śla​ło o mnie w po​dob​ny spo​sób. Nie oce​niam za​cho​wa​nia mat​ki, bo nie jest to moją rolą. Bóg każ​‐ de​mu zsy​ła ta​kie pro​ble​my, ja​kie uwa​ża za ade​kwat​ne do po​zio​mu jego emo​cjo​nal​ne​go roz​wo​ju. Mat​ka mia​ła w ży​ciu je​den pro​blem – zdą​żyć wy​dać to, co za​ro​bi oj​ciec. W tym była na​praw​dę do​bra. Cze​‐ go nie zdą​ży​ła wy​dać, to roz​po​ży​czy​ła na wiecz​ne od​da​nie swo​im, wąt​pli​wie wiel​bią​cym ją, ko​le​żan​kom. Każ​dy czło​wiek jest jed​nak inny i każ​dy ma pra​wo tu być. Czy ko​cham moją mat​kę? Za​sta​na​‐ wiam się nad tym cza​sa​mi. W grun​cie rze​czy to do​bra ko​bie​ta. Sama nie wiem… Chy​ba po pro​stu ją to​le​ru​ję. Na pew​no każ​de​go dnia sta​‐

ram się jej wy​ba​czyć to, cze​go nie mia​łam. Na​uczy​ła mnie wspi​nacz​‐ ki na wy​ży​ny wła​snej emo​cjo​nal​no​ści. Nie mogę my​śleć o niej w spo​sób ne​ga​tyw​ny, bo to znisz​czy tyl​ko mnie samą. Po​tra​fię współ​od​czu​wać. Żyję peł​nią ży​cia. Prze​wrot​ne to… wiem. *** To do​pie​ro po​czą​tek bie​gu. Dru​gi ki​lo​metr. Moje my​śli krą​żą jak sza​‐ lo​ne. Przy​po​mi​nam so​bie tekst „De​zy​de​ra​ty”. Na każ​dym eta​pie ży​cia by​łam z nim bli​sko zwią​za​na. „Prze​chodź spo​koj​nie przez ha​łas i po​śpiech i pa​mię​taj, jaki spo​kój moż​na zna​leźć w ci​szy. O ile to moż​li​we, bez wy​rze​ka​nia się sie​bie bądź na do​brej sto​pie ze wszyst​ki​mi. Wy​po​wia​daj swo​ją praw​dę ja​sno i spo​koj​nie, wy​słu​chaj in​nych, na​wet tę​pych i nie​świa​do​mych, oni też mają swo​ją opo​wieść […]. Przy ca​łej swej złud​no​ści, zno​ju i roz​wia​nych ma​rze​niach jest to pięk​ny świat. Bądź uważ​ny. Dąż do szczę​ścia”. Zna​‐ le​zio​ne w sta​rym ko​ście​le świę​te​go Paw​ła w Bal​ti​mo​re, da​to​wa​ne na 1692 r. *** Sto​jąc na star​cie, my​śla​łam tyl​ko o tym, iż to wła​śnie dziś emo​cjo​nal​‐ nie roz​li​czę się z wła​sną prze​szło​ścią. Wy​ba​czę so​bie to, co wy​ma​ga wy​ba​cze​nia. Po​ko​cham w so​bie to, co jesz​cze nie do​świad​czy​ło mo​jej mi​ło​ści. Udo​wod​nię, że mogę. Ma​ra​ton to nie jest zwy​kły bieg. Na każ​‐ dym kro​ku będę to pod​kre​ślać! Nie bez przy​czy​ny zwą go kró​lew​skim dy​stan​sem. Na fi​ni​szu za​ło​żę so​bie ko​ro​nę i przez resz​tę swo​je​go ży​cia na myśl o pierw​szym wde​chu po kró​lu – będę się śmiać. Czas: 10.30.

Trzeci kilometr Obu​dzi​łam się wcze​śnie rano. W sy​pial​ni śmier​dzia​ło pi​wem. Ko​‐ stek póź​no skoń​czył swo​ją „pra​cę”. Wma​wia​łam so​bie, że to nic ta​‐ kie​go, prze​cież każ​dy męż​czy​zna po​trze​bu​je chwi​lo​wej od​skocz​ni. To, że wy​brał się na piwo z ko​le​ga​mi, nie da​jąc mi żad​ne​go zna​ku ży​cia, było w na​szym związ​ku nor​mą. Prze​cież nie będę ro​bi​ła ze swo​je​go męż​czy​zny pan​to​fla​rza. – Ma​tyl​da, każ​dy musi mieć ka​wa​łek swo​je​go świa​ta, dziew​czy​no. Je​ste​śmy ra​zem, ale prze​cież je​ste​śmy osob​ny​mi jed​nost​ka​mi – zwykł ma​wiać mój uko​cha​ny. Marsz​czył wte​dy czo​ło, co spra​wia​ło, że wy​da​wał się taki mę​ski. Wte​dy my​śla​łam o nim jak o sta​now​czym męż​czyź​nie, któ​ry ma wła​‐ sne zda​nie. Dziś po ta​kim tek​ście od​wró​ci​ła​bym się na pię​cie, i tyle by mnie wi​dział. Mło​dej dziew​czy​nie o wie​le mniej po​trze​ba, aby męż​czy​zna jej za​im​po​no​wał. Mi im​po​no​wa​ła „sta​now​czość” Kost​ka. – Wiem, Ko​stuś, ale ja tę​sk​ni​łam. Ba​łam się o cie​bie. Mar​twi​łam się, że coś ci się sta​ło… – Daj spo​kój – od​rzekł, za​do​wo​lo​ny z sie​bie. – Brak wia​do​mo​ści to do​bra wia​do​mość. Gdy​by coś sta​ło się sta​ło, z pew​no​ścią byś się o tym do​wie​dzia​ła. Le​piej usmaż ja​jecz​ni​cę na bocz​ku. Je​stem po​‐ twor​nie głod​ny. Skoń​czy​li​śmy pró​bę póź​ną nocą. – Ale spra​gnio​ny to chy​ba nie je​steś? – wy​rwa​ło mi się nie​chcą​cy. – Ma​tyl​da, nie wku​rzaj mnie! Nie je​stem two​ją wła​sno​ścią. Będę wy​cho​dził z ko​le​ga​mi, czy ci się to po​do​ba, czy nie. Ro​zu​miesz? – Oczy​wi​ście, Ko​stuś. Ja​sne, że ro​zu​miem. Wy​stra​szy​łam się jego pod​nie​sio​ne​go tonu. Mój oj​ciec ni​g​dy w ten spo​sób nie ode​zwał się do mat​ki. Wy​szłam do ła​zien​ki, aby uspo​ko​ić się i ze​brać my​śli. Mo​men​ta​mi sama sie​bie nie ro​zu​mia​łam. Wy​da​‐ wa​ło mi się, że je​stem aser​tyw​na. Po​tra​fi​łam taka być. Nie mia​łam prze​cież pro​ble​mu z wy​ra​że​niem wła​sne​go zda​nia. Przy Kost​ku jed​‐ nak sta​wa​łam się kimś in​nym. Chcia​łam być taka, jaką on chciał mnie wi​dzieć. Jed​nak czy moż​na być szczę​śli​wą, nie bę​dąc sobą? Moje za​du​ma​nie prze​rwał do​tyk jego cie​płych dło​ni, wę​dru​ją​cych śmia​ło po moim na​gim brzu​chu.

– Może wy​bie​rze​my się dzi​siaj na ko​la​cję? Za​re​zer​wu​ję sto​lik Pod Wi​no​gro​na​mi. Masz ocho​tę? – za​py​tał. – Czy mam ocho​tę? Ko​stuś, ja​sne że tak! Oczy​wi​ście! Tak daw​no ni​g​dzie ra​zem nie by​li​śmy. Na​wet nie wiesz, jak się cie​szę! – Pod​ska​‐ ki​wa​łam z ra​do​ści. Myśl o wspól​nie spę​dzo​nym wie​czo​rze ni​czym gum​ka mysz​ka wy​tar​ła z mo​jej gło​wy strach i wąt​pli​wo​ści, któ​re czu​łam jesz​cze kil​ka se​kund wcze​śniej. – Zjem po​lę​dwicz​ki z gril​la w śmie​ta​no​wym so​sie z ku​rek, tak bar​dzo je lu​bię, a na de​ser za​mó​‐ wię so​bie szar​lot​kę z lo​da​mi – szcze​bio​ta​łam, za​do​wo​lo​na. – Ko​stek, ale w co ja się ubio​rę? *** Kie​dy ra​zem za​miesz​ka​li​śmy, mia​łam tyl​ko dzie​więt​na​ście lat. Wy​‐ da​wa​ło mi się, że wią​żąc się z Kost​kiem, zła​pa​łam Pana Boga za nogi. Oprócz gra​nia w ka​pe​li miał rów​nież sta​bil​ną pra​cę w szko​le mu​zycz​nej. Uczył teo​rii mu​zy​ki. Im​po​no​wa​ło mi, że mój chło​pak nie bie​rze pie​nię​dzy od ro​dzi​ców. Przy​naj​mniej taka była ofi​cjal​na wer​‐ sja. *** Była osiem​na​sta. Usia​dłam przy za​re​zer​wo​wa​nym przez Kost​ka sto​li​ku. Uwiel​bia​łam kli​mat tego miej​sca. W tle ci​cho są​czy​ła się mu​‐ zy​ka, któ​rej uro​ku do​da​wa​ły za​pa​lo​ne przy sto​li​kach świe​ce. Pach​‐ nia​ło słod​ką wa​ni​lią – kie​dy za​my​kam oczy, czu​ję ten za​pach. Już za​wsze bę​dzie mi się ko​ja​rzył z tym dniem. „Do nie​ba (nie​ba), do pie​kła za tobą będę szła. Do nie​ba (nie​ba), do pie​kła pój​dę tam, gdzie się da” – śpie​wa​ła Ta​tia​na Okup​nik, a mi zu​peł​nie nie prze​‐ szka​dza​ło, że Ko​stek miał być ja​kieś pół go​dzi​ny temu. Na​wet tego nie za​uwa​ży​łam. Było tyl​ko tu i te​raz, cie​szy​łam się chwi​lą, przy​glą​‐ da​jąc się lu​dziom sie​dzą​cym do​oko​ła. By​łam mło​dą dziew​czy​ną, na pierw​szym roku stu​diów, i wy​da​wa​ło mi się, że cały świat leży u mych stóp. Za Kost​kiem go​to​wa by​łam iść do tego nie​ba, a na​wet i do pie​kła, po roz​ża​rzo​nych wę​glach, i to jesz​cze boso. Bar​dzo chcia​‐ łam iść przez ży​cie wła​śnie z nim. Chcia​łam ro​dzić mu dzie​ci, go​to​‐ wać obiad​ki, sprzą​tać, prać, a gdzieś po​mię​dzy tym uczyć an​giel​skie​‐

go. Oprócz Kost​ka nie​wie​le po​trze​bo​wa​łam do ży​cia. Uśmie​cha​łam się na myśl o nim, snu​jąc pla​ny na przy​szłość. To​tal​nie nie spo​dzie​‐ wa​łam się, że moje ma​rze​nie cał​kiem nie​dłu​go zo​sta​nie urze​czy​wist​‐ nio​ne i do​ro​słość spad​nie na mnie, jak grom z ja​sne​go nie​ba, a ja nie będę umia​ła so​bie z nią po​ra​dzić. – No, je​stem już. Dłu​go cze​kasz? – za​py​tał. – Prze​pra​szam, ale do​‐ cze​pi​ła się do mnie prze​wraż​li​wio​na ma​muś​ka i ma​ru​dzi​ła przez pół go​dzi​ny. – Był to je​den z nie​licz​nych razy, kie​dy z ust Kost​ka usły​‐ sza​łam sło​wo „prze​pra​szam”. – Nie, Ko​stuś. Nie​daw​no przy​szłam. Cie​szę się, że już je​steś. To co, za​ma​wia​my je​dze​nie? – świer​go​ta​łam ni​czym świe​żo uro​dzo​ny wró​‐ bel. – Oczy​wi​ście. Za​mów, co tyl​ko chcesz. Ja sta​wiam. Było na​praw​dę miło. Ko​stek był cza​ru​ją​cy. Taki, ja​kim chcia​łam go wi​dzieć. Opo​wia​dał dow​ci​py, mu​skał usta​mi moją dłoń, pa​trzył mi w oczy, słu​chał tego, co do nie​go mó​wi​łam, a na​wet jak nie słu​chał, to przy​naj​mniej spra​wiał wra​że​nie słu​cha​ją​ce​go. Cze​go wię​cej po​‐ trze​ba mło​dej, nie​zna​ją​cej ży​cia ko​bie​cie? Chło​nę​łam te chwi​le całą sobą. Moja mi​łość do nie​go ro​sła z mi​nu​ty na mi​nu​tę. W za​sa​dzie nic nie mu​siał ro​bić. Wy​star​czy​ło, że był i nie de​ner​wo​wał się na mnie. Zresz​tą na​wet jak się de​ner​wo​wał, to mi to zbyt​nio nie prze​szka​dza​‐ ło. Ku​li​łam wte​dy ogon pod sobą i cier​pli​wie cze​ka​łam, aż mu mi​nie. Tam​te​go wie​czo​ra coś jed​nak wi​sia​ło w po​wie​trzu. Wy​czu​wa​łam na​pię​cie i nie my​li​łam się. Za​nim zdą​ży​łam upić pierw​szy łyk ulu​‐ bio​ne​go mar​ti​ni, przed mo​imi ocza​mi uka​za​ło się czer​wo​ne pu​de​‐ łecz​ko. Dziś na​zwa​ła​bym je ki​czo​wa​tym, jed​nak wte​dy było speł​nie​‐ niem mo​ich dzie​cię​cych ma​rzeń. W środ​ku znaj​do​wał się zło​ty pier​‐ ścio​nek, na​wet ład​ny, z fio​le​to​wym oczkiem. Nie był to ża​den dia​‐ ment, lecz zwy​kła cyr​ko​nia. Dla mnie jed​nak sta​ła się nie​zwy​kłą, bo no​si​ła w so​bie za​po​wiedź wspól​ne​go szczę​śli​we​go ży​cia. Skry​cie ocze​ki​wa​łam, że ta chwi​la bę​dzie dy​na​micz​na ni​czym no​wo​rocz​ne fa​jer​wer​ki, i z mo​jej stro​ny taka wła​śnie była, lecz w oczach Kost​ka wi​dzia​łam ra​czej skrom​ne zim​ne ognie. Nie chcia​łam się przy​znać, że to do​strze​głam. Wo​la​łam żyć wy​obra​że​niem. – Nie klę​kaj, Ko​stuś – po​wie​dzia​łam, za​nim jesz​cze zdą​żył ru​szyć

swo​je sza​now​ne czte​ry li​te​ry z krze​sła. Po co ja tak po​wie​dzia​łam? Może po to, aby mi za​prze​czył i uklęk​‐ nął? W każ​dym ra​zie wy​słu​chał mo​jej proś​by i sie​dział wy​god​nie w fo​te​lu, a spra​wy to​czy​ły się jak​by obok nie​go. Przy​ję​łam oświad​‐ czy​ny, cho​ciaż wca​le nie pa​dły z jego ust sło​wa: „Czy zo​sta​niesz moją żoną?”. Nie było obiet​nic, że bę​dzie do​brym mę​żem, ani za​‐ pew​nień o tym, ja​kie cu​dow​ne ży​cie za​mie​rza ze mną wieść. Wy​star​‐ czy​ło, że wrę​czył mi zło​ty dro​biaż​dżek, a ja jak ta mu​cha, do nie po​‐ wiem cze​go, przy​lgnę​łam do nie​go, szczę​śli​wa jak​by co naj​mniej wrę​czył mi ku​pon za​pew​nia​ją​cy szóst​kę w tot​ka. Kil​ka mie​się​cy póź​niej, mimo prze​stróg bab​ci Ani, zo​sta​łam mło​dą mę​żat​ką. Do​pie​ro wte​dy usły​sza​łam, że bę​dzie​my mie​li baj​ko​we ży​‐ cie. Szep​tał mi te sło​wa do ucha, pod​czas gdy we​sel​ni​cy hucz​nie śpie​wa​li „Sto lat”. Po​my​śla​łam wte​dy, że tro​chę za póź​no na ta​kie de​kla​ra​cje, ale… może le​piej póź​no niż wca​le? Kie​dy wy​pił, na​gle ro​bił się bar​dziej wy​lew​ny i bar​dziej czu​ły. Wstyd się przy​znać, ale by​wa​ły mo​men​ty, kie​dy lu​bi​łam go na lek​‐ kim rau​szu. Mo​głam z nim wte​dy roz​ma​wiać. Jak​by mniej mnie oce​‐ niał i na​gle to, co ro​bi​łam, na​bie​ra​ło dla nie​go zna​cze​nia. „Pysz​ne cia​sto, Ma​tyl​dziu”, „Ład​na su​kien​ka, Ma​tyl​dziu”, „Ki​ciu​siu, pięk​nie po​sprzą​ta​łaś” – chwa​lił mnie mój mąż, a ja po ta​kich po​chwa​łach cały ty​dzień cho​dzi​łam szczę​śli​wa. To, co po​win​no być co​dzien​no​ścią i tak zwa​nym nor​mal​nym ży​ciem, dla mnie było nie​dziel​nym ra​ry​ta​‐ sem. Wte​dy, w cza​sie we​se​la, kie​dy pier​ni​czył mi te dyr​dy​ma​ły o szczę​‐ śli​wym ży​ciu, mi​mo​cho​dem od​su​wa​łam się od nie​go, wstrzy​mu​jąc od​dech po to, aby nie czuć za​pa​chu al​ko​ho​lu z jego ust. Szcze​rze nie​‐ na​wi​dzi​łam tego smro​du. Jed​nak wów​czas przy Kost​ku wóda pach​‐ nia​ła mi per​fu​ma​mi. To był za​pach mo​je​go męża. Ta​kie​go go po​zna​‐ łam i z ta​kim… póź​niej przy​szło mi się mę​czyć. Na​praw​dę chcia​łam wie​rzyć, że wszyst​ko bę​dzie do​brze. Prze​cież każ​dy przed po​wie​dze​niem sa​kra​men​tal​ne​go „tak” de​ner​wu​je się mimo woli. Je​den kie​li​szek na roz​luź​nie​nie prze​cież ni​ko​mu jesz​cze nie za​szko​dził. Sama go tłu​ma​czy​łam… Ja​kież to było in​fan​tyl​ne… Ja​każ ja by​łam emo​cjo​nal​nie po​gu​bio​na… Mała Ma​tyl​da w wiel​‐