mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Harvey Alyxandra - Kroniki rodu Drakeów 2 - Pojedynki wampirów

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Harvey Alyxandra - Kroniki rodu Drakeów 2 - Pojedynki wampirów.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 68 stron)

1 POJEDYNKI WAMPIRÓW Kroniki rodu drake’ów Alyxandra harvey Tłumaczenie Julia chimiak

3 PROLOG Anglia 1975 Gdyby Isabeau St. Croix wiedziała, że będzie to jej ostatnia Wigilia, nałożyłaby sobie trzecią porcję puddingu śliwkowego. Póki co trzymała się z dala od bawialni. Nigdy by nie pomyślała, że salon może być tak zatłoczony i duszny, ale kiedy wspomniała o tym Benoit, tylko się roześmiał i powiedział, żeby poczekała do lata, kiedy całe miasto zasnute jest węglowym pyłem. - Nie myśl, że cię nie widzę, chou - dodał surowo. Benoit był wysoki, chudy i nosił fantazyjne wąsy. Z ogarniętej rewolucją Francji uciekło tak wielu dystyngowanych dżentelmenów, że każdy elegancki londyński dom miał obecnie francuskiego kucharza. Nieważne, że większość z nich we własnym domu nigdy nie ugotowała nawet jajka. Tutaj radzili sobie całkiem nieźle. - Mais non, psujesz moją marchewkę. - Przepędził jednego ze zdenerwowanych kuchcików.Korzystając z chwilowego zamieszania, Isabeau usunęła się w kąt zatłoczonej kuchni. Powinna była się tego domyślić. Benoit był zdecydowany zmusić ją do zatańczenia w srebrnych pantofelkach, jak przystało na córkę z arystokratycznego rodu. Nie tak dawno temu błagałaby o możliwość wzięcia udziału w balu. I spodziewałaby się, że będzie ją mieć. Rok spędzony na ulicach Paryża zmienił ją całkowicie. Jedwabne suknie i perłowe kolczyki wydawały jej się teraz dekadenckie, a przejmowanie się modą i plotkami - śmieszne. Benoit rozpaczał, że Isabeau przedkłada jego towarzystwo nad operę. Ale ona kochała trzask paleniska, ciężką woń pieczonego chleba i grillowanego mięsa. Dziś wieczorem były tu półmiski ostryg, tacefoie gras, indyk faszerowany kasztanami, krem migdałowy i malutkie, perfekcyjnie wykonane ciasteczka w kształcie słońc i liści ostrokrzewu. Benoit był jedyną osobą, z którą Isabeau mogła naprawdę porozmawiać. Jej wujek był miłym człowiekiem, podobnie jak jego żona, ale wyjechał z Francji prawie dwadzieścia lat temu. Benoit był w Paryżu, kiedy zdobywano Bastylię. On wiedział. Mimo to nie miał zamiaru pozwolić jej na ukrywanie się w kuchni przez cały wieczór, nieważne, jak bardzo by go błagała. - Jeden kawałek galette - podał jej talerzyk i widelczyk. Galette des Rois, ciasto Trzech Króli, podawało się w okresie świątecznym w każdym francuskim domu. Drugi kęs odsłonił ukryte w cieście ziarno fasoli. Posmakowała je językiem i odłożyła na talerzyk. - Voila\ - zawołał Benoit z uśmiechem. - Wiedziałem, że to ty znajdziesz fasolkę. Jesteś królową wieczoru. - Mimo jej protestów wyrwał jej widelczyk z dłoni. Nawet nie skończyła zlizywać ziarenek cukru ze srebrnych ząbków. - Teraz musisz tańczyć aż do świtu. Allezy! Ześlizgnęła się z drewnianego stołka, wiedząc, że nie uda jej się dłużej uniknąć zabawy. Byłoby to z jej strony nieuprzejme, a miała przecież wszelkie powody, żeby być wdzięczną wujowi. Nie było jej łatwo ukraść wystarczająco dużo pieniędzy, by przeprawić się do Anglii, a on mógł ją przecież odprawić, kiedy pojawiła się na progu jego domu. W końcu nigdy wcześniej jej nie widział; była córką jego brata, który zerwał z nim kontakty. Zmarłego brata, który przestał się do niego odzywać, jeszcze zanim Isabeau przyszła na świat. Gdyby nie wuj OlMer albo Olivier St. Cross, jak go tutaj wszyscy nazywali, spędzałaby te święta podobnie jak ostatnie: skulona pod okapem kawiarni, z nadzieją, że któryś z obywateli ulegnie świątecznemu nastrojowi i kupi jej posiłek. W przeciwnym wypadku wyciągnęłaby pieniądze z czyjejś kieszeni i kupiła go sobie sama. Trzeba było sobie radzić, żyjąc na ulicach Paryża w czasie Wielkiego Terroru. - Allez, allez - popędzał ją Benoit. - Nalegam, żebyś znalazła jakiegoś przystojnego młodzieńca i trochę z nim poflirtowała. Trudno było jej wyobrazić sobie, że jakiś młodzieniec mógłby ją zauważyć, nawet w przepięknej, jedwabnej białej sukni, którą jej ofiarowano. Wciąż czuła się koścista, głodna i brudna, i całkiem zapomniała, jak należy tańczyć. Jedyne, czego była pewna, to swojej zdolności do kradzieży jedzenia i znajdowania najlepszych dachów do ukrycia się w razie zamieszek. Zmusiła się do opuszczenia kuchni przede wszystkim dlatego, że przerażała ją myśl o dziesiątkach gości zgromadzonych na górze. Przed Paryżem mieszkała na wsi w dużej rodzinnej posiadłości. Ich dom miał marmurowe podłogi, jedwabne sofy i pokryte kurzem winnice, w których zajadała winogrona, aż jej palce robiły się purpurowe. Ale jej rodziców zabrano. Czym był świąteczny bal w porównaniu z groźbą gilotyny? Odnalazła drogę do salonu, gdzie goście zebrali się na nocny posiłek. Jej wuj ochoczo wykorzystał okazję do odtworzenia swoich ulubionych wigilijnych wspomnień z dzieciństwa, wyjaśniając to potrzebą, by jego bratanica czuła się jak u siebie. Nikt nie dał się na to nabrać. Wszyscy widzieli, jak był przejęty, podając przyjaciołom tacę z tartą i szampana. Stał przy głównym kominku ozdobionym zielonymi gałęziami i białymi liliami z oranżerii. Na sobie miał świątecznie czerwoną kamizelkę, która ledwo dopinała się na jego opasłym brzuchu. - A, oto jest - powiedział. Isabeau koncentrowała się na tym, żeby się uśmiechać, nie potknąć o obręb sukni i nie wycierać spoconych dłoni o ubranie - na wszystkim poza ciekawskimi, pełnymi litości spojrzeniami, obserwującymi każdy jej krok. - Moj a bratanica, Lady Isabeau St. Croix- przedstawił ją wuj. W Paryżu przedstawiała się jako obywatelka Isabeau. Tak było bezpieczniej. - Och, kochanie. - Podbiegła do niej jakaś starsza kobieta; strusie pióro na jej głowie powiewało współczująco. - Jakie to okropne. Jakie straszne. - Madame. - Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć, więc dygnęła. - Ci barbarzyńcy - ciągnęła dama. - Ale to już nieważne, tu jesteś bezpieczna. My, Anglicy, wiemy, jaki jest naturalny porządek rzeczy.

4 Kolejne zdanie, na które Isabeau nie miała odpowiedzi. Kobieta wydawała się jednak szczera i pachniała olejkiem miętowym. Dłońmi w rękawiczkach wykończonych czerwonymi kokardkami poklepała Isabeau po ręce. - Mój bratanek jest tu gdzieś w pobliżu, na pewno z przyjemnością będzie ci towarzyszyć w tańcu. - Merci, madame. - Miała ogromną ochotę schować się raczej za jedną z ogromnych dekoracji z ostrokrzewu, niż zgodzić się na coś takiego. Bawialnią była jeszcze piękniejsza, niż to sobie wyobrażała. Wcześniej pomagała ustawiać misy pozłacanych szyszek sosnowych i liści ostrokrzewu przyprószonych srebrem i przewiązywała wstążkami gałęzie sosen przymocowane do każdego okna. Ale w nocy, w świetle dziesiątek woskowych świec i przy lodowatym zimowym wietrze bijącym w szyby wyglądało to magicznie. I - tak jak się obawiała - było duszno z powodu gorącego powietrza wymieszanego ze słodkim zapachem perfum i kwiatowych olejków do włosów, wypełniającym każdy kąt pokoju. Wycofała się w kierunku drzwi prowadzących do ogrodu. Krzewy róż i cisowe żywopłoty pokryte były delikatnym szronem, jakby ktoś zawiesił na nich koronkę. Księżyc prześwitywał łagodnie przez gęste chmury. Zadrżała lekko, kiedy z nieba powoli zaczęły opadać płatki śniegu, ale nie wróciła do środka. Słyszała skrzypienie oblodzonych kół powozów i dźwięki muzyki z pokoju za jej plecami. Śnieg nadawał światu perłowy poblask. Uśmiechnęła się. - Z takim uśmiechem nie wolno pani więcej marszczyć czoła. Obróciła się na dźwięk głosu, napinając ramiona. Mieszkała w miejskim domu z wygodami od bardzo niedawna, a już traciła swoje umiejętności. Powinna była usłyszeć jego kroki albo przynajmniej szmer otwieranych drzwi. - Proszę wybaczyć najście - dodał uprzejmie, z ukłonem. - I moją impertynencję, jako że nie zostaliśmy sobie odpowiednio przedstawieni. Ale tylko pani może być tajemniczą Isabel St. Crobc. - Isabeau - poprawiła go łagodnie. Nigdy wcześniej nie miała do czynienia z mężczyzną takim jak on. Wyglądał na dwadzieścia parę lat, ale nosił sio z elegancją i pewnością siebie kogoś znacznie starszego. Jego oczy były szare, prawie pozbawiono koloni w zimowej poświacie ogrodu. Philip Marshall, hrabia Greyhaven, do usług. Kiedy ujął jej dłoń, żeby ją ucałować, poczuła chłodny dotyk, jakby zbyt długo stał na zewnątrz, w śniegu. Nagle ogarnęło ją zdenerwowanie i, nie wiadomo dlaczego, czuła się złapana w potrzask, jak w czasach, kiedy przyłapano ją przy ogniu wznieconym na ulicy, żeby trzymać straże miejskie z daleka. - Powinnam wracać - wyszeptała. Miała zaledwie osiemnaście lat i jedynym powodem, dla którego pozwolono jej wziąć udział w balu, była pora świąteczna. Prawdopodobnie nie powinna była znajdować się na zewnątrz bez przyzwoitki, nawet jeśli ten mężczyzna był hrabią. Nie potrafiła sobie tego przypomnieć. Jej ciotka wymieniła tyle zasad, że zlały się jej w jedno. Znała je wszystkie przed rewolucją. Teraz wiedziała tylko, że ma dziwne pragnienie zbliżyć się do niego, i to nie tylko dlatego, że zapomniała swojego szala. Puścił jej rękę i uniósł brwi. Słabe światło z bawialni zamigotało na srebrnych guzikach jego ozdobnie wyszywanego płaszcza. - Z pewnością dziewczyna, która przeżyła francuski mo-tłoch, nie boi się mnie? Uniosła brodę w obronnym geście. - Mais non, monsieur. Je riai pas peur. - Powinna starać się mówić po angielsku, ale temperament lub nieuwaga zawsze sprawiały, że wracała do francuskiego. - Pardon. - Potrząsnęła głową, zła na swój brak koncentracji. - Nie boję się. - Miło mi to słyszeć - pochwalił. - Wina? Podał jej kieliszek; nie zauważyła wcześniej, by go trzymał. Czy Benoit nie zachęcał jej, żeby tańczyła i flirtowała? Normalne dziewczyny w jej wieku byłyby uszczęśliwione, stojąc tutaj w towarzystwie przystojnego hrabiego. Powinna pić, jeść kandyzowane fiołki i tańczyć, aż zedrze satynowe buciki. Przyjęła kieliszek. - Merci, monsieur. - Wino z przyprawami było ciepłe i smakowało cynamonem i czymś jeszcze, jak miedź albo lukrecja. Albo krew. Skarciła się w myślach. Pozwalała, by jej obawy rodziły głupie myśli. - Jest pani urocza - powiedział hrabia. - A ja jestem tak zmęczony tymi angielskimi różami, zbyt nijakimi, żeby zachwycić się czymś innym niż kadrylem i słabą lemoniadą. Jest pani oczekiwaną odmianą, panno Cross. Doprawdy, bardzo oczekiwaną. Zarumieniła się. Wino sprawiało, że zrobiło jej się gorąco; plątały się jej myśli. Było to miłe uczucie. Płatki śniegu opadały jej na rzęsy, gdzie natychmiast się rozpuszczały, i na usta, skąd zlizywała je, jakby były z cukru. Srebrne oczy lorda świeciły jak oczy zwierzęcia, lisa w kurniku. - Gdyby to było gotyckie opowiadanie - powiedział - byłyby tu duchy i wampiry, a pani naprawdę by się bała. Pomyślała o książkach, które czytała późno w nocy w bibliotece, o sensacyjnych powieściach, jak Tajemnice zamku Udolpho Ann Radcliffe, Lenore Burgera, wszystkie pełne złoczyńców i nieumarłych stworzeń o niezaspokojonym apetycie, które włóczyły się nocą po świecie. - Niech pan nie będzie niemądry - Zaśmiała się. - Nie wierzę w wampiry. ROZDZIAŁ 1 LOGAN

5 To był koszmarny tydzień. Sprzątanie po psychotycznej królowej wampirów nie jest łatwe nawet w najlepszym okresie. Jest jeszcze gorsze, kiedy wasza matka jest tą osobą, która obróciła dawną królową w proch, ty i twoi bracia nagle zostajecie książętami, a wasza młodsza siostra jest prześladowana przez kilkusetletniego wampira-mordercę. Jak mówiłem, koszmarny tydzień. Przynajmniej wszyscy przeżyliśmy, nawet ciotka Hiacynta, której twarz była teraz tak pokiereszowana, że ciotka nie chciała nawet podnosić woalki swojego wiktoriańskiego kapelusza ani wychodzić z pokoju. Urządzili ją tak łowcy wampirów, Helios-Ra - tuż przedtem zanim jeden z ich nowych agentów zaczął chodzić z moją siostrą. Co uważam za niepojęte! Trzeba przyznać, że ocalił jej życie jakieś dwa tygodnie temu, staramy się więc nie zwracać uwagi na ich czułostki. Pod warunkiem że nigdy, przenigdy nie będę musiał o nich wiedzieć. To znaczy, jasne, Kieran jest w porządku - ale Solange to moja jedyna siostra. I tyle. - Skończ z tą pochmurną miną - prychnął mój brat Quinn, trącając mnie łokciem. - Na żadnej dziewczynie nie zrobi wrażenia poza Księcia Ciemności. - O co ci chodzi? - To Quinn wykorzystywał całą wampiryczną tajemniczość do podrywania dziewczyn. Ja tylko lubiłem ubierać się w stare koronkowe płaszcze i pirackie koszule; to, że podobało się to niektórym dziewczynom, to czysty przypadek. No, przeważnie. - Coś nowego na temat księżniczki Ogarów? - spytał Quinn. - Jeszcze nic. Mama stała się nową królową wampirów, zwierzchnikiem wszystkich rozproszonych plemion, ojciec zaprosił więc samotnicze plemię Ogarów do stołu negocjacyjnego. Brzmi melodramatycznie i jak ze średniowiecza, ale takie są właśnie wampiry. - Myślisz, że jest ładna? - Chyba tak jak oni wszyscy? - Przeważnie. - Uśmiechnął się Quinn. Za naszymi plecami znajdowały się królewskie piwnice - bitwa, w której zginęła Lady Natasza, obróciła je w ruinę. Kurz z przebitych kołkami wampirów zamieciono, a odłamki potłuczonych luster wywieziono w pudłach. Na ścianach zostało ich jeszcze przynajmniej dwanaście. Lady Natasza naprawdę lubiła na siebie patrzeć. Niektóre kruki na jej tronie, wyrzeźbione z głogowego drewna, zostały roztrzaskane, innym strącono głowy. Wszyscy byli czymś zajęci, sprzątali, porządkowali albo po prostu wpatrywali się w moją mamę siedzącą na końcu sali i spode łba patrzącą na mojego ojca, który nie przestawał mówić o traktatach pokojowych. Trudniej niż prochy zabitych było usunąć wiszące w powietrzu napięcie. Każdy nerwowo oglądał się za siebie: starzy rojaliści wierni Lady Nataszy, ci lojalni wobec domu Drakeow i mojej matki oraz ci, którzy byli pomiędzy. Lucy biegałaby dookoła z szałwią w garści i śpiewała wedyjskie mantry, żeby oczyścić aurę. Gdyby tu była. Zabroniono jej jednak przychodzić do piwnic, zanim nie uporamy się z najtrudniejszymi kwestiami politycznymi. Nie powinna była także mieszkać w naszym domu, ale powrót jej rodziców do domu opóźnił się z powodu ich prastarego vana i jakiejś równie prastarej części, która odpadła na autostradzie. Utknęli w małym miasteczku, a Lucy utknęła u nas. Ludzie byli kruchymi istotami, nawet w najlepszych czasach, a najlepsza przyjaciółka Solange nie posiadała ani krztyny instynktu samozachowawczego. Kiedy pojawiały się kłopoty, zawsze ładowała się w nie głową naprzód. Jeśli to nie ona była ich źródłem, oczywiście. Przy niej i mojej siostrze mieliśmy pełne ręce roboty. W porównaniu z nimi wampirza polityka mogła się wydawać nijaka. - Za to ona jest niezła - wymamrotał z aprobatą Quinn, patrząc na jedną z dworek, ciągnącą pudło czegoś, co wyglądało na kawałki połamanego stołu. - Pójdę jej pomóc. Tak robią książęta. - Jesteś idiotą - powiedziałem serdecznie. - Jesteś po prostu zazdrosny, bo jestem dużo przystojniejszy - rzucił przez ramię i ruszył wypróbowywać swój urok na kolejnej ładnej dziewczynie. Nigdy do niej nie dotarł. Dworka wyprostowała się nagle, stając na stołeczku, z którego miała dobry widok na cały hol, na moich rodziców w szczególności. Z torby wyciągnęła łuk i trzy mocno zaostrzone kołki. Czyli nie był to połamany stół. Nieważne, jak dobrze jest się przygotowanym i ostrożnym, nigdy nie da się przewidzieć wszystkiego. Tego nauczyła nas mama. Dziewczyna wycelowała i prawie bezgłośnie naciągnęła cięciwę. Pewnie wcale byśmy jej nie spostrzegli, gdybyśmy wcześniej tak uważnie się jej nie przyglądali. Kołki wystrzeliły ze świstem, przecinając powietrze ze śmiertelną precyzją. A raczej z czymś, co byłoby śmiertelną precyzją, gdyby Quinn nie znajdował się wystarczająco blisko, żeby złapać dziewczynę za nogę i ściągnąć ją ze stołka. Strzał był daleki, ale nie dość daleki. Napastniczka upadła na ręcznie tkany dywan; Quinn wysunął kły tak szybko, że odbiło się w nich światło lamp. Ja ukłułem się kłami w dziąsła, a moje wargi uniosły się, odsłaniając wszystkie zęby. Nie zdołałem dopaść ani do dziewczyny, ani do moich rodziców. Zdążyłem tylko wydobyć zza pasa sztylet i rzucić go na spotkanie lecących kołków. Uderzył w jeden z nich i rozłupał go na pół; odłamki wbiły się w ogromny, drewniany kredens, a mój nóż w oparcie krzesła. Zapiekło mnie w nozdrzach. Trucizna. Wszyscy inni zdawali się poruszać jak na zwolnionym filmie. Strażnicy odwrócili się z rozszerzonymi oczami i wysuniętymi kłami. Błysnęły szpady, załopotały koronkowe wstążki, a buty zadudniły na ścianach, kiedy najsprawniejsi z nich rozpierzchli się przed nadlatującymi pozostałymi kołkami. Druciana klatka dla ptaków przewróciła się, rozsypując ogarki świec. Zapach wosku zmieszał się z przenikliwą, słodką wonią trucizny. Jeden z kołków wbił się w plecy chudemu, blademu dworzaninowi, który nie uchylił się wystarczająco szybko. Mężczyzna krzyknął, ale nawet ten dźwięk zdawał się powolny i rozciągnięty, aż rozpłynął się w powietrzu. Krew trysnęła na kafelki, którymi wyłożono posadzkę między dywanami. Trzeci kołek bezbłędnie sunął dalej, prosto w kierunku serca mojej matki. Dziewczyna uśmiechnęła się, chociaż wciąż próbowała uwolnić się z uścisku Quinna. Najlepszy dowód, że zupełnie nie znała mojej matki.

6 Ojciec okręcił się, żeby stanąć pomiędzy nią i kołkiem, a dwóch moich braci, Marcus i Connor, doskoczyło do niego, tworząc szerszą barierę. W tym samym momencie mama wyskoczyła w powietrze i przeleciała nad ich głowami, nie chcąc chować się za plecami męża i synów. Wylądowała na lewo od nich i wyciągnęła rękę uzbrojoną w skórzaną rękawicę, wytrącając lecący w powietrzu kołek z toru. Trafił w gobeliny i wpadł do stojącego pod nimi kosza. Wyglądał całkowicie nieszkodliwie. Straże zacieśniły krąg. Wszyscy tak warczeli, że królewskie piwnice przypominały raczej wybieg dla lwów w jakimś zoo. Mama przedarła się przez chroniących ją nadgorliwych strażników w chwili, kiedy dziewczyna wreszcie wyrwała się Quinnowi. - Chcę mieć ją żywą! - krzyczał ojciec. Za późno. Zabójczyni była wyraźnie przygotowana i dobrze wiedziała, że nie wolno jej dać się złapać i przesłuchać wrogowi. W wewnętrznej kieszeni kurtki schowany miała cienki kołek. Pociągnęła za kawałek sznurka wszyty w ramię kurtki i uśmiechnęła się. Rozległ się cichy trzask, po czym obróciła się w proch, a jej ubrania opadły na posadzkę. Ojciec zaklął bardzo głośno i w bardzo pomysłowy sposób. Mama zacisnęła pięści. - Quinn, Logan, za mną. Już. - Rzuciła wściekłe spojrzenie na Marcusa i Connora. - Wy także. Mama nie lubiła być ratowana przez własne dzieci. Poszliśmy za nią do małej, prywatnej komnaty. Wciąż czułem działanie adrenaliny. Quinn miał tak zaciśnięte szczęki, że wyglądał jak posąg z brązu, blady i zimny. Wiedziałem, co czuje. Awantura odwlekła się nieco, kiedy ojciec ujął twarz mamy w dłonie, po czym przesunął je po jej szyi i plecach. - Heleno, nic ci nie jest? Odsunęła go od siebie. - Wszystko w porządku. Uśmiechnęła się krótko, po czym zwróciła przenikliwe spojrzenie na nas. Zrobiliśmy bezpieczny krok w tył - wcale nie czuliśmy się przez to mniej męscy. - Dokładnie pamiętam - zaczęła łagodnie, krzyżując ręce i potrząsając długim, czarnym warkoczem - że po wydarzeniach zeszłego tygodnia zakazałam wam kiedykolwiek stawać pomiędzy mną a bronią. -Mamo - jęknął Quinn - daj spokój. Jej spojrzenie mogłoby spalić stek. - Nie pozwolę, żeby moi synowie zginęli z rąk trzeciorzędnej zabójczyni. - A my nie pozwolimy, żeby z rąk kogoś takiego zginęła nasza matka - dodałem. Mama przymknęła na chwilę oczy. Kiedy je otworzyła, już mniej przypominała starożytną Furię, wściekłą i bladą jak płomień. - Dziękuję wam, chłopcy - powiedziała w końcu. - Jestem z was bardzo dumna. Nie róbcie tego więcej. - Przytuliła się do ojca. - Ty także, Liamie. - Nie gadaj bzdur, kochanie - odparł czule, całując ją w czubek głowy. Spojrzał na strażniczkę stojącą w drzwiach, pod girlandą małych, szklanych latarenek. Światło świec zamigotało. - No i? Kiedy podeszła bliżej, rozpoznałem Sophie. Miała masę kręconych, brązowych włosów i blizny po jednej stronie twarzy, z czasów, kiedy była człowiekiem. Nikt nie wiedział, skąd się wzięły. Skłoniła się krótko. - Dziewczyna należała do Montmartrea. Jego insygnia były wyszyte wewnątrz jej kurtki. -I? - To wszystko, co wiemy. - To za mało - warknęła Helena. - Zgadzam się, Wasza Wysokość. Helena westchnęła. - Nie mów do mnie „Wasza Wysokość". - Tak, Wasza Wysokość. - Czekajcie. - Quinn zmarszczył brwi. - Ona miała tatuaż. - Jesteś pewien? - spytała mama. - Gdzie? - Pod obojczykiem, nad lewą piersią. - Trzeba mu przyznać, że się nie zarumienił. Prawie. Oczy mamy niebezpiecznie się zwęziły. - Zaglądałeś jej w dekolt? Quinn przełknął ślinę. - Nie, mamo. - Mhmmmmm. Co to był za tatuaż? - Czerwona róża z trzema przecinającymi ją kołkami albo sztyletami. Nie udało mi się dokładnie przyjrzeć. Tata zmarszczył brwi. - Nie znam tego herbu. Czyżby coś nowego? - Zerknął na Sophie. - Sprawdźcie to. Podwójcie też patrole i wyznaczcie dodatkowego strażnika dla mojej żony. Sophie złożyła ukłon i wyszła z komnaty, kiedy mama zaczęła się jeżyć. - Liamie Drakę, potrafię o siebie zadbać. - Heleno Drakę, kocham cię, weź dodatkowego strażnika. Mierzyli się spojrzeniami. Wiedziałem, że tata wygra. Mama przyparta do muru była nieznośna, ale tata miał coś w sobie, jak wąż, który hipnotyzuje swoją kolację. Jego spojrzenie zmiękło. - Proszę, kochanie. Kły mamy wydłużyły się z rozdrażnienia. - Nie rób tego - wymamrotała, ale wiedziałem, że tata dostanie to, czego chce. - Tylko do koronacji - powiedziała w końcu stanowczo. Tata skinął głową. - Zgoda. - Po koronacji i tak znajdzie inny argument. Walkie-talkie przy jego pasie wyskrzeczało niezrozumiałą wiadomość. Przycisnął guzik. - Powtórz. - Mieliśmy przypomnieć, kiedy nadejdzie północ. Tata spojrzał na zegarek. - Słuchajcie - zwrócił się do nas. - Delegacja Ogarów powinna nadejść lada chwila. Logan, wyjdziesz im na spotkanie. Jeśli to, co wiemy na temat Isabeau, jest prawdą, została przemieniona tuż po rewolucji francuskiej. Będziesz wyglądał bardziej znajomo w tym koronkowym płaszczu. - Jasne. - Zignorowałem pochrząkiwania moich braci. Byłem do nich przyzwyczajony. Oni nosili tylko dżinsy i koszulki. Nie moja wina, że nie mają wyczucia stylu.

7 - Strażnicy od strony gór są uprzedzeni o ich przybyciu, ale nikt poza nimi - dodał tata. - Chcieliśmy uniknąć scen. - Bez przerwy są jakieś sceny. - Przewróciłem oczami i skierowałem się do głównego wyjścia z piwnic. Walkie--talkie taty znów zabrzęczało. Kiedy do mnie zawołał, jego głos brzmiał poważnie. -Logan? -Tak? - Biegnij. ROZDZIAŁ 2 Isabeau Nie spodziewałam się zasadzki. A to o czymś świadczy. Nie zostałam księżniczką Ogarów ledwie półtora roku po tym, jak wykopano mnie z ziemi, ze względu na moją ufność. Gdyby nie wyleczyła mnie z niej rewolucja francuska, dokonałoby tego pogryzienie i porzucenie przez jednego z członków Zastępów Montmartrea. Mogłam się dać zaskoczyć, ale nie byłam głupia. Za to byłam uzbrojona po zęby. Strażników było znacznie więcej. Miałam tylko dwóch towarzyszy, Magdę i Finna, bo trudno było znaleźć Ogara, który byłby dość opanowany, żeby móc mieć do czynienia z królewskim dworem wampirów i panującą tam wciąż arogancją. Magdzie daleko było do zrównoważenia, ale była piękna i miała poczucie sprawiedliwości, co kompensowało wszystko inne. Finn był pogodny jak lasy cedrowe, które tak kochał. A ja byłam po prostu sobą: spragnioną zemsty samotniczką, wciąż jednak uprzejmą jak francuska dama, na którą mnie wychowywano. Miałam jednocześnie osiemnaście i ponad dwieście lat. Jakby to nie było wystarczająco dziwne, z grobu wyciągnęła mnie sfora psów czarownicy. Kala wolała, by nazywano ją szamanką, nie czarownicą. Szanowała ją większość książąt i pomniejszych lordów, a ponieważ to ona wysłała mnie na to spotkanie, nikt się nie sprzeciwiał ani nie kwapił zająć mojego miejsca. Byłam jej uczennicą i to wystarczało innym, chociaż nie byłam pewna, czy także mnie. Byłabym szczęśliwsza, mogąc ukryć się w cieniu, ale zawdzięczałam Kali życie, jakie teraz wiodłam. Wyprowadziła mnie z szaleństwa i sprawiła, że nie stałam się krwiożerczym potworem ani nie padłam ofiarą Montmartrea. Twierdziła, że jeśli byłam wystarczająco silna, żeby przetrwać dwieście lat w trumnie, jestem też dość wytrzymała, żeby nie zdziczeć. Nie pamiętałam wieków spędzonych na cmentarzu, tylko krótkie migawki chwili, zanim straciłam przytomność. Ale wyraźnie pamiętam ból, jaki towarzyszył wydobywaniu mnie z grobu i wybudzaniu. Nie przetrwałam tego ani ze względu na siłę charakteru, ani dzięki potężnym zaklęciom Kali. Przeżyłam, bo pragnęłam odnaleźć hrabiego Greyhavena i zaspokoić pragnienie zemsty. Na użytek przybyszów z zewnątrz zostałam nazwana „księżniczką Ogarów", chociaż nie posiadaliśmy księżniczek ani innych władców. Był to jednak przydatny tytuł, jeśli nowa królowa miała chętniej mnie wysłuchać, nawet jeśli spodziewali się dzikiej dziewczyny o ubłoconej twarzy, która jada dzieci na kolację. Z tego powodu Kala wysłała mnie na dwór na koronację Heleny Drakę i jej męża, Liama Drakea; z tej przyczyny, a także dlatego że ja i pozostałe Ogary w pewien sposób ocaliliśmy życie córce królowej. Niestety Montmartrebwi udało się wymknąć, więc nie uważałam tej misji za całkowity sukces, mimo że wszyscy inni zdawali się tak sądzić. Byłam tutaj jako reprezentantka najlepszych spośród Ogarów; niosłam ze sobą w podarunku małego ogara. Ogary Kali były słynne; jeden z dorosłych ogarów, Charlemagne, towarzyszył mi tu na dworze. Warczał teraz gardłowo i napinał mięśnie pod sztywnym, szarym futrem. - La - wyszeptałam, pokazując, by trzymał się mnie. Nie miałam oporów przed wysyłaniem go do ataku, ale tylko jeśli byłam pewna, że nie stanie mu się krzywda. A w tym momencie w jego gardło wycelowana była strzała. - Ogary - prychnął jeden ze strażników. Dobrze znałam ten na wpół zniesmaczony, na wpół strachliwy ton. Nie byliśmy znani z powodu naszych dobrych manier. Nie miało znaczenia, że połowa plotek była nieprawdziwa. Używaliśmy ich na naszą korzyść. Im bardziej inni nami pogardzali, tym częściej zostawiali nas w spokoju, a to było wszystko, na czym nam tak naprawdę zależało. Niech sami martwią się polityką i łowcami wampirów. My pragnęliśmy tylko jaskiń i spokoju. W każdym razie większość z nas. Szczeniak w koszyku, który przewiesiłam przez ramię, zaszczekał, a ja postawiłam go na ziemi. Wyciągnęłam przymocowaną na plecach szpadę - strażnicy jeszcze jej nie zauważyli. W sekundzie, w której dotknęłam rękojeści, Magda i Finn rzucili się do walki. Moim zdaniem uczenie się sztuki walki niczym nie różni się od nauki walca czy kadryla. Wszystko polega na napięciu między tobą i twoim partnerem, pracy nóg, równowadze i refleksie. Wolałam długą, śmiercionośną szpadę od jakiejkolwiek jedwabnej sukni balowej, którą kiedykolwiek nosiłam. Nie byłam pewna, jak to o mnie świadczy, ale miałam większe zmartwienia. Na przykład lśniący, czerwony kołek lecący w powietrzu prosto w kierunku mojego serca. Odchyliłam się tak daleko, jak mogłam. Przefrunął nade mną, dość blisko, żebym dostrzegła włókna drewna. Cholerni królewscy strażnicy zawsze polerowali swoje kołki na wysoki połysk. My tylko ostrzyliśmy końce. Podniosłam się i uderzyłam przeciwnika w bok głowy rękojeścią szpady. Mogłabym wbić w niego kołek i obrócić go w pył, ale Kala wielokrotnie nam powtarzała, że wyruszamy tu na negocjacje.

8 Może ktoś mógłby powiedzieć to tym strażnikom. Magda zabiła jednego z nich, zanim zdążyłam ją powstrzymać. Ciężko było mi czuć żal, bo on zamierzał właśnie odciąć jej głowę. Charlemagne zawył, czując potrzebę dołączenia do bitwy. - Non - rozkazałam ostro. - Jesteśmy tu na zaproszenie! - dodałam głośno, jednocześnie kopiąc mocno strażnika w piętę. Zachwiał się i upuścił kołek. - Przestańcie! - Ktoś jeszcze wmieszał się do bitwy. Świetnie, tylko tego nam było potrzeba. Skoczył między nas, furkocząc koronkowymi rękawami. Był przystojny, jak chłopcy, których widywałam na przyjęciach u mojego wuja, ale nie tak delikatny, nawet w tym aksamitnym surducie. Jego obnażone kły świeciły jak opale. Nie wiedziałam, kim jest, ale strażnicy odstąpili z szacunkiem, unosząc broń, choć wciąż jeszcze powarkiwali. - Ona zabiła Jonasa - rzucił jeden z nich. - Bo on próbował zabić mnie - odcięła się Magda bez śladu żalu. Strażnik warknął. Chłopak odwrócił się do niego i bez śladu irytacji odparł: - Nie poznajesz ich? - wskazał na mnie. - Ta dziewczyna ocaliła ci życie nie tak dawno temu. To nie do końca uciszyło warczenie. Wyglądał na osiemnaście lat, tak jak Magda i ja - chociaż ja miałam ich tak naprawdę 232. Tylko Finn wyglądał na lat trzydzieści, mimo że miał ich prawie osiemset. Kala wysłała go z nami, żeby pomógł nam zachować zimną krew. W rzeczywistości nie był Ogarem, tylko zwyczajnym wampirem, ale był z nami od tak dawna, że traktowaliśmy go, jakby był jednym z nas. Przede wszystkim dlatego że nienawidził Montmartrea tak mocno jak my. - Proszę przyjąć moje przeprosiny - powiedział chłopak z ukłonem. - Moja matka jest królową zaledwie od paru dni i wszyscy są jeszcze w pogotowiu. Nie dalej jak dziesięć minut temu ktoś próbował ją zabić. Musiał być jednym ze słynnych braci Drakę. Było ich siedmiu i ich jedna siostra, która niedawno przeszła przemianę. - Ale nie grozi wam niebezpieczeństwo - zapewnił pospiesznie. - Wiem o tym. - Nie potrzebowałam jego ochrony. Oczy miał zielone jak mech, tak jak moje. Nie podobał mi się sposób, w jaki na mnie patrzył - jakbym miała na sobie jedną z moich starych sukni balowych zamiast skórzanej tuniki z kolczugą na piersi. - Isabeau - powiedział. - A to Magda i Finn, jak sądzę? -Prawie przeciągał każde słowo. - Nazywam się Logan Drakę. - Brązowe włosy opadały mu na czoło; kształt jego szczęki i wąski nos były wybitnie arystokratyczne. Lepiej pasowałby do wielmożów z moich czasów niż do tego nowoczesnego miejsca. Z tego powodu jednocześnie budził we mnie nieufność i dziwnie mnie pociągał. Wyprostowałam się. Nie przybyłam tu, by podziwiać ładnych chłopców; byłam tu jako emisariuszka Kali. Nawet chwilowy brak koncentracji był nie do usprawiedliwienia. - Przybyliśmy tu na koronację - wyjaśniłam sztywno. - To dopiero za dwa tygodnie - odparła inna strażniczka. Logan wydał jęk zniecierpliwienia. - Spokojnie, Jen - zwrócił się do niej, po czym uśmiechnął się do nas. - Zechcecie pójść za mną? Strzeliłam palcami i Charlemagne skoczył do przodu, by iść przy mojej nodze. Podniosłam z ziemi koszyk z figlującym szczeniakiem. Poprowadzili nas wydrążonym korytarzem; kamienne sklepienie wisiało nisko nad naszymi głowami. Magda przybrała wrogi wyraz twarzy. - Te jaskinie należały kiedyś do nas - wysyczała. - Ze sto lat temu - wysyczałam w odpowiedzi. - Nie było cię nawet na świecie, że nie wspomnę o przemianie. -1 co z tego? Nie zmienia to faktu, że ukradli nam dom. Długa, kwiecista spódnica falowała jej wokół kostek, a haft wyszywany srebrną nicią błyszczał w świetle pochodni. - To Lady Natasza ukradła jaskinie - wtrącił Logan, nawet się do nas nie odwracając. - A planujecie nam je zwrócić? - prychnęła Magda, zanim zdążyłam ją powstrzymać. Uszczypnęłam ją w ramię. Odskoczyła daleko, ale nie powiedziała nic więcej. A właściwie mówiła całkiem sporo, ale mamrocząc, więc mogliśmy udawać, że jej nie słyszymy. Korytarz stał się szerszy, aż wreszcie doprowadził nas do piwnicy pełnej stalagmitów. W srebrnych kandelabrach i żelaznych klatkach na ptaki paliły się świece. Było tam mnóstwo ław i podium z potrzaskanymi pozostałościami białego tronu i dziesiątkami potłuczonych luster. I wszędzie wampiry. Rozmowy nagle przerwano. Wszyscy odwrócili się, żeby na nas popatrzeć, jakbyśmy byli trującymi grzybami, które wyrosły nagle w wypielęgnowanym ogrodzie. Byli bladzi i doskonali, z błyszczącymi zębami i bezlitosnymi oczami. Widać było każdy styl i rodzaj ubioru, od skóry po gorsety i dżinsy. Jeden z wampirów miał na sobie ponczo podobne do tego, jakie często nosiła Magda. Cechą wspólną wszystkich wampirów było to, że komfortowo czuły się w ubraniach z własnej młodości. W tym byliśmy do siebie podobni, ale to ledwo wystarczało, żeby przeważyć warczenie i podejrzliwe uśmieszki. Nawet Finn zesztywniał, a Magda aż drżała z pragnienia, by zaatakować. Charlemagne postawił uszy, wyczuwając napięcie, gęste i lepkie jak miód. Tylko Logan kroczył naprzód, jakbyśmy przyszli tutaj tylko na herbatkę i kawałek ciasta. - Przyprowadziłem naszych gości - ogłosił. Nikomu nie umknął nacisk na ostatnie słowo. I zawarte w nim ostrzeżenie. Rozmowy podjęto na nowo, ale przeważnie półgłosem lub szeptem. Nikt nie chciał stracić zaprezentowania sobie królowej i księżniczki Ogarów, która pomogła ocalić jej córkę. Nigdzie nie widziałam Solange. Ściągnęłam łopatki i przysięgłam sobie raz jeszcze, że nie zawiodę Kali. Logan zatrzymał się przed szczupłą, niską kobietą z długim warkoczem. Rzuciłam pełne zazdrości spojrzenie na sztylety tkwiące w pasie na jej plecach. Mężczyzna koło niej miał szerokie ramiona i łagodny uśmiech. - Mamo, tato, oto Isabeau St. Crobc - Logan zaprezentował mnie tak stylowo, że prawie zapomniałam się i dygnęłam. Przedstawił mnie im, nie na odwrót, subtelnie dając do zrozumienia, że jego rodzice mają wyższy status społeczny. Byłam pewna, że zrobił to celowo, ale także zaskoczona, że ktoś urodzony w tym wieku zna te szczególne zasady etykiety. Nie przetrwały one upływu czasu, co oznaczało, że musiałam nauczyć się całkiem nowych reguł. Jakby nie było to wystarczająco męczące za pierwszym razem. - Isabeau, to królowa Helena i król Liam Drakę.

9 - Witaj - odezwał się Liam głosem głębokim i miękkim jak krem o smaku brandy. Wiedziałam, że patrzą na moje kły. Miałam ich dwa rzędy, ostrych i białych jak skorupa uchowca. Im bardziej krwiożercze wampiry, tym więcej mają kłów. Nawet my unikaliśmy Hel-Blar, które miały usta pełne ostrych jak brzytwa zębów i skórę o niebieskim odcieniu. Przed Montmartrem spotykało się je rzadko. Można było przeżyć całe życie, nie spotykając ani jednego. Powstawały głównie w wyniku wypadku lub niewiedzy, szczególnie w odległych stuleciach, kiedy przemiana krwi stanowiła jeszcze większą tajemnicę niż dzisiaj. Ale teraz, z powodu Montmartrea, były jak mrówki wylewające się z mrowiska; gdzie kiedyś był jeden, teraz było sto. Montmartre tworzył swoją osobistą armię tak gorliwie, że pustoszył stare miasta Europy przez setki lat, przemieniając z nieokiełznaną zachłannością ludzi w wampiry. To mu jednak nie wystarczało. Chciał, żeby jego armia była najlepsza, najsilniejsza i najbardziej bezwzględna. Zaczął więc zostawiać na wpół przemienionych ludzi pod ziemią, aby udowodnili swoją wartość i przeżyli przemianę krwi samotnie. Ci, którzy nie umarli albo nie zwariowali z głodu, byli przez niego rekrutowani i stawali się częścią Zastępów. Pozostali byli porzucani jako Hel-Blar. Ogary lub Cwn Mamau, jak sami się nazywaliśmy, niełatwo było gdziekolwiek dopasować. Nie byliśmy zwykłymi wampirami ani Hel-Blar, i z całą pewnością nie byliśmy Zastępami, co niezwykle irytowało Montmartrea. Byliśmy cierniem w jego boku, bo szukaliśmy wampirów, które zostawił pod ziemią i resocjalizowaliśmy je, zanim on zdołał przejąć je dla siebie. - Niezmiernie mi miło - odezwałam się uprzejmie. -Finn, Magda, przedstawiam wam Helenę i Liama Drakeow. Logan lekko wykrzywił wargi, a ja wiedziałam, że zrozumiał, co zrobiłam. Finn skłonił się lekko, a Magda sztywno pochyliła głowę. Jej długie brązowe włosy i luźne ubrania sprawiały, że wyglądała jak księżniczka z bajki. Z natury była jednak przekorna, a przyznanie, że jest zdenerwowana lub że czuje się gorsza na królewskim dworze, zwłaszcza na tym, gdzie właśnie byliśmy, było poza dyskusją. Położyłam koszyk na dywanie, mając nadzieję, że nasz prezent nie ulży sobie prosto na ręcznie haftowane róże. - Przynoszę podarunek od naszej szamanki Kali. Liam z szerokim uśmiechem schylił się, by wydobyć szczeniaka z koszyka. Uważnie obserwowałam Charlemagnea, który z kolei przyglądał się Liamowi. Kiedy Charlemagne nie zawarczał i nie zdradził napięcia, ja również się odprężyłam. Jego instynkt był niezawodny. Szczeniak przewrócił się na plecy, zaszczekał, po czym skoczył na cztery łapy, zdezorientowany. Nawet Helena się uśmiechnęła, co znacząco złagodziło jej rysy. - Psy wiedźmy Kali są słynne - powiedziała. - To prawda - potwierdziłam z dumą. Nie byłam pewna, czy zdaje sobie sprawę, jak bardzo są one znane. To ogromne psy Kali wyczuły mnie na cmentarzu i wykopały przy pomocy pazurów. Od tamtej pory były mi wierne. I naprawdę wolałam ich towarzystwo od istot mi podobnych. Niosło mniej komplikacji. - A Kala nie jest wiedźmą, tylko szamanką. - W takim razie przepraszam. Mówiła, że twoje uzdolnienia jako ich treserki są równie niezwykłe. Starałam się powstrzymać rumieniec; wampirom nie wypada się rumienić. A jednak Kala nie udzielała pochwał zbyt często, więc poczułam się nieco wyższa. - Będziesz gościem w naszym domu. - To nie było pytanie. Nawet gdyby je zadano, nie byłoby uprzejmie się wymawiać. Nie mogłam zdecydować, co gorsze: zostać w jaskiniach z tymi, którzy wyraźnie sobie nas tutaj nie życzyli, czy zamieszkać w domu królowej. Chciała być pewna, że wszyscy zobaczą, iż jesteśmy pod jej ochroną, ale było w tym coś jeszcze, nie miałam co do tego wątpliwości. Nie do końca ufała Ogarom, niezależnie od tego, co jej mąż mówił o traktatach i ugodzie. To był jej test. - Oczywiście. - Amulety, które dostałam od Kali, zajaśniały w łagodnym świetle, kiedy uniosłam głowę. - Logan zaprowadzi cię tam, żebyś mogła odpocząć. Twoi przyjaciele mogą zostać tutaj i lepiej poznać dwór. Kolejny test. - Dziękuję. - Zignorowałam chmurne spojrzenie Magdy; patrzyła spode łba, od kiedy Kala pierwszy raz wspomniała o tej wizycie. Finn skłonił się raz i nic nie powiedział, więc stwierdziłam, że nie ma poważniejszych zastrzeżeń. Nie przywykłam jeszcze do niefrasobliwego traktowania dziewcząt spacerujących bez przyzwoitki. Fakt, w Paryżu nikt mi nie towarzyszył, ale żyłam na ulicy, udając, że nie jestem panną St. Crobc. Zresztą spodziewaliśmy się, że nas rozdzielą; zrobilibyśmy to samo, gdyby grupa stronników królewskich lub starych wampirów została zaproszona do naszych jaskiń. Mogło się tak zdarzyć, jeśli z traktatami i negocjacjami się powiedzie. To zmusiło mnie do zastanowienia. - Zaprowadzę cię do domu - powiedział Logan z uśmiechem. Nie wydawał się speszony moim dodatkowym rzędem kłów, bliznami na ramionach i tą po lewej stronie szyi. Parę nie-Ogarów, które do tej pory spotkałam, nie mogło przestać się na nie gapić. Nie znosiłam, kiedy się na mnie gapiono.Nie mogłam powstrzymać myśli, że oczy Logana są pełne zrozumienia, jakby wiedział, co myślę. Gestem zaprosił mnie, żebym ruszyła przed nim wąskim kamiennym korytarzem, do którego wejście przykryto tkaniną przedstawiającą las w świetle księżyca. Haft wyglądał znajomo. Podobne arrasy wieszaliśmy w zamku, żeby ograniczyć przeciągi. Charlemagne człapał miękko u mojego boku, uważny, ale spokojny. Kiedy Logan nie patrzył, zagłębiłam palce w jego futrze dla dodania sobie otuchy. - Sądząc po akcencie, jesteś Francuzką? - Oui. - Nie dodałam nic więcej. - Skręć tutaj. Będzie szybciej - wyjaśnił. Poprowadził nas jeszcze kilkoma korytarzami i na zewnątrz, na przecinkę. Nie zasypywał mnie pytaniami, ale w szybkich spojrzeniach, jakie rzucał w moim kierunku, widziałam wątpliwości. Niedługo zacznie mnie wypytywać, on i cała jego rodzina. Starałam się powtarzać sobie, że jestem emisariuszką Kali, wystarczająco silną, żeby poradzić sobie z Drakeami, nieważne, że należącymi do rodziny królewskiej i niemożliwie przystojnymi. Światło księżyca odbiło się w srebrnych guzikach jego surduta. Naprawdę wyglądał, jakby wyszedł prosto z opowiadania Victora Hugo, w którym popijał Bordeaux przy kominku. - W ten sposób nie będziemy musieli schodzić w dół zbocza - dodał. Niebo nad nami było pełne gwiazd, widocznych tylko kiedy wyglądające jak sklepienie katedry gałęzie i liście drzew uginały się pod siłą wiatru. Gdzieś w oddali zawył wilk. Charlemagne uniósł głowę i otworzył pysk, żeby odpowiedzieć. Strzeliłam palcami. - Non.

10 W żadnym razie nie czułam się wystarczająco bezpiecznie, żeby pozwolić mu zdradzić nasze położenie. Nie miałam pojęcia, kto jeszcze jest z nami w tym lesie. Trudno mi było uwierzyć, że wysłano by młodego syna królowej z księżniczką dzikiego plemienia do lasu bez jakiegokolwiek strażnika. - Do domu idzie się przez las. Jeśli wolisz, możemy zejść do tunelu albo... - Albo co? - Dasz radę dotrzymać mi kroku? - Miał uroczy uśmiech. - Mais oui. - W jednej chwili byłam w pogotowiu. -Chciałam powiedzieć: oczywiście. - Świetnie. - Mrugnął i już go nie było. Tylko załopota-ły liście. Charlemagne zaskomlał, podekscytowany. Ja poczułam to samo. Dałam mu znak ręką i za chwilę oboje biegliśmy przez las, między ogromnymi dębami i klonami, nurkując pod gałęziami sosen i przeskakując nad wielkimi paprociami. Nigdy wcześniej nie widziałam takich drzew. Byłam przyzwyczajona do majestatycznych ogrodów i starych winnic mojego dzieciństwa, a od niedawna także do jaskiń Ogarów, ale nie do wyniosłych drzew, tak wysokich, że nie dostrzegałam ich wierzchołków. Mgła podpełzała nam do kostek i wyżej, chłodnym oddechem sięgając mi do pasa. Na polanach otaczało mnie ciepłe letnie powietrze. Moje włosy wymknęły się ze spinek i rozpostarły się za mną niczym sztandar bojowy. Zaśmiałabym się na cały głos, gdybym nie miała pewności, że Logan to usłyszy i prychnie pod nosem. Wiedziałby, że to przywróci mi równowagę i uspokoi. Byłam na królewskim dworze zaledwie od pół godziny, dokładnie obejrzana zaledwie przez jedną czwartą dworzan i strażników, a już marzyłam o dających odosobnienie jaskiniach i nieskomplikowanym towarzystwie ogarów Kali. To było prawie tak samo przyjemne. Zaśmiałam się jednak, kiedy Charlemagne przebył biegiem rzekę, ochlapując mnie w przelocie. Logan wciąż był na przedzie. Z daleka wyglądał jak smuga. Byłam zdecydowana go dogonić, jeśli nie wyprzedzić. Znałam już jego zapach, przypominający kadzidło, którego używano w kościele, kiedy byłam małą dziewczynką, z lekką domieszką wina. Rozpoznawałam go nawet wśród gęstej woni lasu, wilgoci, błota, rozkładających się roślin i grzybów. Butami ledwie dotykałam ziemi. Jakiś królik ratował się ucieczką w krzaki. Dobiegł mnie głos Logana. - Dalej, panno St. Croix, prawie jesteśmy. Przedarłam się przez gęste zarośla iglaków i zobaczyłam go zaledwie metr przed sobą. Przyspieszyłam, czując pulsowanie w nogach. Gdybym biegła tak szybko, kiedy byłam człowiekiem, serce pewnie wyskoczyłoby mi z piersi. Wypadliśmy z lasu na pole i jednocześnie wylądowaliśmy w kałuży błota ukrytej pod dywanem z szyszek sosnowych i zwiędłych dębowych liści. Tylko Charlemagne był na tyle sprytny, żeby nad nim przeskoczyć. Logan westchnął. - Pranie tych spodni w pralni kosztuje fortunę. Były czarne, świecące jak plastik albo znoszona skóra. Te wampiry mają przedziwne zmartwienia. Stanęłam w wysokiej trawie. Błoto lepiło mi się do butów. W posiadłości rozległo się ujadanie, więc dotknęłam łba Charlemagnea i wyszeptałam polecenie. Mięśnie jego łap drżały z chęci biegu i wyjścia naprzeciw wyzwaniu, ale został przy mnie. Logan potrząsnął głową. - Nie żartowali, kiedy mówili, że świetnie radzisz sobie z psami. Wzruszyłam ramionami. - Rozumiemy się nawzajem. - On nawet nie ma obroży. - Nie ma takiej potrzeby. Nie jest moim służącym, tylko towarzyszem, to on dokonuje wyboru. - W takim razie może mógłby nauczyć nasze psy trochę manier. Zwłaszcza panią Brown. - Panią Brown? - To terrorystka. A jest tylko siedmiokilogramowym mopsem. - Mopsem? - Powtórzyłam, mimowolnie zainteresowana. - Chyba nigdy żadnego nie widziałam. - Skrzyżuj świnię z małym psem, a otrzymasz mopsa. - Po co ktoś miałby to robić? - zastanowiłam się. - Lucy twierdzi, że mopsy są słodkie. - A Lucy to... twoja dziewczyna? - Czemu pytam o takie rzeczy? Nagle zrobiłam się zbyt zakłopotana, żeby móc być dumna z tego, że pamiętałam współczesne angielskie określenie „dziewczyny". Rzucił mi długie spojrzenie. - Lucy to najlepsza przyjaciółka mojej siostry, prawie jak moja druga siostra. To ta gadatliwa, ciężko jej nie zauważyć. - Ach tak. - A ty? Wydano cię za jakiegoś księcia Ogarów? - Nie mamy książąt. - Ale macie księżniczki? - Tak naprawdę nie, ale to słowo najbardziej odpowiada temu, jaką pozycję mam w moim plemieniu. - Więc wyjdziesz za mąż dla polityki? Potrząsnęłam głową. - Rzadko bierzemy śluby i nigdy ze względów politycznych. Kości prowadzą nas do tego, kto jest nam przeznaczony. - Kości? - Rytuał przekazywany z pokolenia na pokolenie. - I te kości do kogoś cię już zaprowadziły? - Non. - Nie miałam zamiaru mówić mu, że Kala wyczytała z kości, iż znajdę mego towarzysza na dworze królewskim. I że ona rzadko kiedy się myli. Jej magia była tak potężna, że dzięki niej odnalazła mój grób, wysyłając swojego ducha w podróż astralną za ocean, żeby mnie znaleźć, mając za wskazówkę tylko omen i senną wizję. Mogła je zignorować i wykorzystać swoje zaklęcia dla innych, bardziej osobistych celów. Magia zabierała równie wiele, jak dawała - nie można było tak po prostu wysłać swojej duszy w tak daleką i niebezpieczną podróż, nie ponosząc żadnych kosztów. Więc kiedy Kala powiedziała mi, że mój towarzysz będzie pochodził z królewskiego dworu, właśnie to miała na myśli. Żadnemu z Ogarów nie przyszłoby do głowy jej nie wierzyć. Nie warto było nawet o tym myśleć. Żadna inna szamanka albo jej pomocnica nigdy nie połączyła się z kimś spoza plemienia. Wolałam raczej zostać sama. Poza tym, znaki nie znaki, byłam tu w innym celu.

11 - Hej, wszystko w porządku? - Logan wyciągnął rękę w kierunku mojego łokcia, powyżej poszarpanej blizny od zębów jednego z psów, które wyciągnęły mnie z grobu. Odskoczyłam. Uniósł brew. - Nic mi nie jest. - Odwróciłam się w kierunku posiadłości. Na szerokim ganku stało kilka krzeseł i wisiała huśtawka. Pod oknami pięły się róże. Szczekanie przybrało na sile, przerywane powarkiwaniami. Logan wyglądał na przejętego, po raz pierwszy, odkąd zatrzymał szpadę mającą rozciąć moją klatkę piersiową. - Psy nigdy wcześniej nie spotkały Ogara - powiedział niezręcznie. Chociaż znałam go słabo, byłam pewna, że rzadko bywał niezdarny. To było miłe, jeszcze bardziej niż jego urocze uśmiechy. Spokojnie weszłam po schodach. Psy nie ukrywały swoich nastrojów, nie bawiły się w maniery i intrygi. Logan położył rękę na klamce. -Nie ma się czym przejmować - zapewniłam go. Poczułam sic lepiej, widząc biegnące w moim kierunku trzy ogromne, włochate bouviery. Gdyby żył Benoit, mlasnąłby z niezadowoleniem językiem. Nie powiedziałam do psów ani słowa, ledwo na nie spojrzałam. Po prostu stanęłam w miejscu i pozwoliłam im się obwąchać, po czym strzeliłam palcami i wskazałam na ziemię. Trzy puchate zadki opadły na marmurową podłogę. Logan gapił się na mnie z otwartymi ustami. - Dziewczyno... Z jego tonu wywnioskowałam, że zrobiłam na nim wrażenie. Kiedy byłam pewna, że bouviery przyjęły do wiadomości, iż jestem wyżej w hierarchii stada, wpuściłam Charlemagnea, żeby mogły się poznać. Hol był przestronny, zawalony butami, kurtkami i torbami. Lampy i żyrandol nad naszymi głowami były zapalone. Starałam się przesadnie nie gapić. Wciąż byłam pod wielkim wrażeniem elektryczności. Może obudziłam się w dwudziestym pierwszym wieku, ale wciąż żyłam w jaskini, gdzie udogodnienia były bliższe średniowieczu. Niedawno pozwoliłam Magdzie wcisnąć sobie telefon komórkowy, ale wciąż nie byłam pewna, jak go używać. Kiedy zadzwonił po raz pierwszy, próbowałam przebić go kołkiem. - Wow. - Jakaś dziewczyna przerwała moje oględziny. Założyłam, że to Lucy, bo była jedną osobą, której biło serce. Pamiętałam, że widziałam ją w noc przemiany Solange -trzymała się blisko niej i próbowała uderzyć każdego, kto za bardzo się zbliżył. Nie do końca jej się udawało, ale do końca się nie poddała. - Dałaś psom Hypnos czy jak? - spytała. Miała brązowe włosy ucięte przy linii brody i brązowe oczy za ciemnymi okularami. Nosiła ogromne ilości srebrnej i turkusowej biżuterii. Przez lewe ramię przewiesiła torebkę, ale nie na telefon ani błyszczyk; było w niej za to pełno kołków. Z salonu wyszły za nią dwa wampiry: Solange, którą ostatnio widziałam bladą i nieruchomą na rękach Montmartrea, i jeszcze jeden z jej licznych braci. Oboje zatrzymali się, przyglądając mi się ostrożnie. Lucy zabrało to nieco więcej czasu. Spojrzała na nich, potem na mnie. - Co? Czego znów nie wiem? - Wyglądała na niezadowoloną. Przekrzywiła głowę. - Hej, ja cię znam. Ty jesteś Isabel, prawda? - Isabeau - poprawiłam ją sztywno. Nie podobało mi się moje uprzejme, sztuczne zachowanie. Tak mnie wychowano, ale wiedziałam wystarczająco dużo, żeby zdawać sobie sprawę, iż nie zachowują się tak jak współcześni ludzie w moim wieku, czy są wampirami, czy nie. - Ładnie - pochwaliła. - I tak nie wyglądasz na Isabel. Ja jestem Lucy, a ten tu to Nicholas. Jest ich tak dużo, że łatwo się pogubić. - Ruszyła ku mnie z wyciągniętymi ramionami. Cofnęłam się i potknęłam, wypatrując kołka, z kolanami ugiętymi w pozycji bojowej. - Och, przepraszam - powiedziała. - Chciałam tylko uściskać cię za uratowanie życia mojej przyjaciółce, ale widzę, że nie przepadasz za uściskami. Logan zakaszlał, jakby próbując pokryć śmiech. Solange i Nicholas nadal nie odezwali się słowem. Lucy odwróciła się w ich kierunku. - No co z wami? Ona uratowała Solange życie. Doskonale odczułam ironię sytuacji: człowiek czuł się w moim towarzystwie swobodniej niż wampiry. - Jestem Ogarem - wyjaśniłam cicho. Lucy wzruszyła ramionami. - Mogłabyś śpiewać przeboje boysbandów przez calutki dzień i nadal by mi to nie przeszkadzało. – Wzdrygnęła się. - Alo ulo śpiewasz, prawda? - Zdawało się ją to obchodzić bardziej niż fakt, że Ogary miały opinię szalonych morderców. Logan przewrócił oczami. - Nie sądzę, żeby miała dużo do czynienia z boysbandami, Lucy. - Ale nosisz kościane korale - ciągnęła, nie zwracając na niego uwagi. Skinęła głową w stronę korali zwisających z warkoczyków, które zaplotłam u nasady głowy. - Super. -Przechyliła głowę. - Nie wyglądasz na szaloną. - Jesteś jak katarynka - jęknął Logan. - Nie możesz jej uciszyć? - spytał błagalnie brata. - Jak? - odparł bezradnie Nicholas. - Pocałuj ją, idioto. Cenię szczerość, więc nie potrafiłam nie polubić Lucy. Przypominała mi trochę Magdę. - Ty raczej też nie wyglądasz na wariatkę - powiedziałam. Nicholas prychnął. Lucy szturchnęła go łokciem w brzuch. - Bądź miły. - Ty pierwsza. - Pomasował sobie mostek. - Au. Solange zrobiła krok naprzód. - Przepraszam - powiedziała cicho. - Zaskoczyłaś mnie. -Oblizała wargi. Wciąż wyglądała krucho, w każdym razie jak na wampira. Zastanawiałam się, jak mogła oprzeć się pokusie bijącego serca Lucy wypełniającego dom. - Dziękuję - dodała. - Mam u ciebie dług wdzięczności. - Wszyscy mamy - potwierdził Nicholas. - To nic takiego. - Odwróciłam wzrok, zakłopotana. - Nie przepadamy za Montmartrem. - Dupek - wymamrotała Lucy. Podeszła bliżej, przerywając kłopotliwą ciszę i ochoczo obejmując ramieniem najpierw Solange, potem mnie. Co dziwne, pozwoliłam jej na to. - Chodźcie - powiedziała radośnie. - Popatrzycie sobie, nk jem czekoladę. Za nami otworzyły się frontowe drzwi. -Solange, jesteś... Nie zdążył skończyć zdania. Łowca wampirów. ROZDZIAŁ 3

Isabeau Nie myślałam, po prostu zareagowałam. Agent Helios-Ra nie powinien być w stanie ominąć zapory bezpieczeństwa domu Drakebw, skoro stali się rodziną rządzącą. Zwłaszcza jeśli do tego miał złamaną rękę. Mogłam nie uważać ich za moich władców, ale nie miałam zamiaru pozwolić, żeby Solange zginęła z ręki łowcy po całym trudzie, jaki sobie zadaliśmy, by ją uratować. Byłam zszokowana widząc, że najwyraźniej myślę tak tylko ja. Gdybym miała chwilę, żeby przyjrzeć się reakcji grupy, albo raczej jej brakowi, może bym się nad tym zastanowiła. Ledwo spojrzeli na intruza, a teraz z przerażeniem patrzyli, jak lecę w powietrzu, obnażając dwa rzędy kłów. Nie lubiłam łowców. Ten był szybki, trzeba mu to przyznać. Wetknął do nosa zatyczki, które wisiały mu na szyi. Znacznie szybciej niż inni spostrzegł, że rzucam się do ataku. Wyraz zaskoczenia na jego twarzy byłby komiczny, gdyby nie sięgał jednocześnie do przycisku uwalniającego proszek Hypnos, który - byłam pewna - miał ukryty gdzieś w rękawie. Kiedy wyszła na jaw tajemnica ich nowego narkotyku, wieść o nim rozprzestrzeniła się za pomocą podziemnych informatorów niczym ogień. - Nie! - krzyknęła Solange, ale nie byłam pewna, do kogo krzyczy. Wylądowałam tuż przed łowcą, jeszcze zanim otoczył go obłok Hypnosu, ale tylko na sekundę przedtem. Przypadłam do ziemi i przeturlałam się daleko od niego. Nigdy tak naprawdę nie doświadczyłam działania Hypnosu, ale usłyszałam wystarczająco dużo, żeby chcieć go unikać. Został wynaleziony przez Helios-Ra jako jeszcze jedna broń w ich arsenale do walki z naszym gatunkiem. Feromony wampirów potrafią zawrócić w głowie ludziom - mogą sprawić, że zapomną, co widzieli lub zrobili, a nawet, że poddadzą się nam bez użycia groźby czy przemocy z naszej strony, jeśli wampir jest wystarczająco silny. Helios-Ra znudziły się bitwy, w wyniku których ich łowcy włóczyli się bez celu, zagubieni i bezbronni, lub byli zabijani, podczas gdy oni spokojnie czekali na ugryzienie lub cios noża. Z pewnością nie wszystkie wampiry były tak cywilizowane, za jakich podawali się Drakebwie. A teraz Hypnos zaczął pojawiać się wśród plemion wampirów, czyniąc nas bezbronnymi wobec siebie nawzajem jak nigdy dotąd. Feromony nie działały na inne wampiry, ale Hypnos, sądząc z opowieści, owszem. Nie miałam czasu, żeby zakryć nos i usta. Proszek był tak drobny jak delikatny cukier puder na zatrutym ciastku. Trzęsącymi się palcami sięgnęłam po kołek. - Nie - rzucił łowca. - Nie ruszaj się. Cicho. Przyjmowałam rozkazy tylko od Kali. Chciałam skoczyć na równe nogi, ale nie mogłam. Narkotyk naprawdę był tak podstępny, jak słyszałam. Łowca rozkazał mi nie ruszać się z miejsca i to było wszystko, co byłam w stanie zrobić; nie mogłam nawet otworzyć ust, by się odezwać. I to mimo iż każda cząstka mnie krzyczała o uwolnienie, każdy muskuł był napięty z wysiłku, a myśli wirowały mi w głowie jak złapane w pułapkę zwierzęta, szczerząc zęby, wysuwając pazury i demonstrując pragnienie ataku. Mogłam tylko leżeć bez ruchu. Charlemagne stanął nade mną, warcząc, ze zjeżoną sierścią. Psy Drakeow zawyły w odpowiedzi, ale wyraźnie nie zdecydowały jeszcze, kto jest wrogiem. Logan próbował podejść do mnie, powoli i ostrożnie. - Isabeau, nie panikuj. - Nie panikuj? Nie panikuj? Znalazłam się w pułapce w moim własnym ciele, niezdolna zmusić je, by robiło to, co ja chcę. Na łasce królewskich wampirów i łowcy. Jestem idiotką. Nie nauczyłam się od Kali niczego, żeby móc chronić siebie w tej sytuacji, ledwie parę godzin po opuszczeniu jaskiń Ogarów. Prawdopodobnie zasługiwałam na to, żeby umrzeć tutaj, w chmurze popiołu. Ale wtedy Greyhaven pozostałby wolny, a moja pierwsza i druga śmierć niepomszczone. Nie do przyjęcia. Zawyłam jak psy w gorączkowej potrzebie wyrwania się na wolność. - Isabeau, posłuchaj - Logan przykucnął, żeby na mnie spojrzeć, bo Charlemagne nie dopuścił go bliżej. Spojrzenie miał bardzo zielone, intensywne, szczęki napięte. Za nim Solange dotknęła ramienia łowcy, jakby się o niego martwiła. On w odpowiedzi wziął ją za rękę. Ta rodzina była pokręcona. - Działanie Hypnosu niedługo minie - obiecał Logan łagodnie, obdarzając mnie pełną uwagą. W świetle lamp jego krawat wyglądał, jakby był ze zmrożonego śniegu. - Nie grozi ci niebezpieczeństwo. Nie pozwolę, żeby cokolwiek ci się stało. Rzuciłam wściekłe spojrzenie na niego, a potem w punkt za jego plecami. Zerknął na swoją siostrę i jej łowcę. - Kieran to przyjaciel - wyjaśnił. - On też nie zrobi ci krzywdy, obiecuję. Chciałam powiedzieć mu, że potrafię sama o siebie zadbać, ale nie byłam w stanie. Może nigdy nie wybaczę im, że widzieli mnie w takim stanie. - Przykro mi - powiedziała Solange do Kierana, po czym zwróciła się do mnie. - Naprawdę. On jest inny niż wszyscy Helios-Ra. Kieran nie wyglądał na szczególnie połechtanego tą opinią. Ubrany był w całkowicie czarny uniform, jaki nosiła większość łowców. W moich oczach wyglądał jak jeszcze jeden Helios-Ra. - Ona jest Ogarem? - spytał oszołomiony. Jedną rękę miał włożoną w miękki gips. - Jest naszym gościem - rzucił Logan. Lucy przykucnęła koło niego, patrząc współczująco. Charlemagne nie ruszył się z miejsca. Kropla jego śliny kapnęła mi na szyję. - Wiem, jakie to okropne, Isabeau - powiedziała Lucy. -Kieran zrobił mi to dwa tygodnie temu. - Cholera - wymamrotał. - Przywiązaliście mnie do krzesła. Lucy machnęła ręką, jakby to nie było wystarczające usprawiedliwienie. - Jasne, jasne. - Odwróciła się do mnie. - Poczujesz się znów normalnie za parę minut. Obiecuję. Mówiła prawcie wyczuwałam to w jej zapachu, chociaż nie byłam do końca przekonana. Nie mogłam znieść sposobu, w jaki oni wszyscy się na mnie patrzyli. Wiedziałam, jak muszę wyglądać w moim skórzanym uniformie, z bliznami, podwójnym rzędem kłów i wściekłym psem u boku. Byłam dumna, że jestem pomoc-niczką Kali, że jestem Ogarem, ale pozostałe plemiona wampirów wyraźnie nie postrzegały nas w ten sposób. - Dajmy jej trochę przestrzeni - powiedział cicho Logan, jakby wiedział, o czym myślę. - Ja tu zostanę. Może pójdziecie do salonu? - Jesteś pewien? - spytała Solange. - Nie sądzę, żeby była szczęśliwa, kiedy wróci do normy -dodał Kieran z powątpiewaniem.

13 - Po prostu idźcie - westchnął Logan. Kiedy wyszli, poczułam się odrobinę mniej okropnie. Wolałabym, żeby zostawili mnie zupełnie samą. Myśl, że Logan widzi mnie, kiedy jestem słaba, nie cieszyła mnie specjalnie. Mimo to jego obecność dodawała mi nieco otuchy, co było bez sensu, zważywszy, że poznaliśmy się przed chwilą. Pewnie kolejny efekt działania Hypnosu. Znów spróbowałam się poruszyć, ale nie byłam w stanie. Mogłam za to mówić, co stwierdziłam z ulgą. Efekt musi słabnąć. - Charlemagne - wychrypiałam - Ca va. Przysiadł u moich stóp, nieprzekonany, ale posłuszny. Logan został tam, gdzie był. - Czy chcesz, żebym zaniósł cię na górę do twojego pokoju? - spytał. - Nie - odparłam słabo. Nie byłam słabym kwiatuszkiem, przeżyłam rewolucję i pogrzebanie na ponad dwieście lat pod ziemią. Mogłam wytrzymać dziesięć minut więcej leżenia na podłodze. Lepiej, żeby nie trwało to dłużej niż dziesięć minut. Choć nie pamiętałam dokładnie, jakie to uczucie leżeć w trumnie, wyobrażałam sobie, że zbliżone do tego. Byłam szczęśliwa, że wyparłam to z pamięci albo leżałam w śpiączce przez stulecia. Pod włosami zbierały mi się krople potu, na karku czułam zimno. Dużo było trzeba, żeby wampir zaczął się pocić. Musiałam przybrać dziki wyraz twarzy, bo Logan zaklął. - Nie chciałem przedstawić cię naszej rodzinie w ten sposób. Mam nadzieję, że nie będziesz długo mieć nam tego za złe. Ten łowca jest nieco zbyt energiczny. Też jeszcze się do nas nie przyzwyczaił. Prychnęłam, kiedy w pełni odzyskałam kontrolę nad własnym głosem. - Nie mogę uwierzyć, że agent Helios-Ra może tak po prostu wejść tu frontowymi drzwiami. - On i Solange bardzo się... zbliżyli. - Czy ona ma instynkt samobójczy? Nie uratowaliśmy jej po to, żeby przekazać ją komuś takiemu jak on. Potrząsnął głową, a potargane włosy opadły mu na czoło. - On ją kocha. No, w każdym razie jest w niej zakochany. Nie znałam tego słowa, ale dobrze zrozumiałam jego znaczenie. Westchnęłam. - Myślałam, że będzie mądrzejsza. Uniósł brwi. - Ona jest bardzo mądra. - Zamyślił się. - Więc nie wierzysz w miłość? - Nie. - Chciałam odwrócić wzrok, ale mi się nie udało. - Nie wiem. Uśmiech miał zdecydowanie rozpustny. Widziałam podobne u młodych arystokratów w domu mojego wuja. Starałam się go zignorować. Wyprostowałam palce u stóp, ale nie byłam w stanie zrobić wiele więcej. Kiedy otworzyły się drzwi, mnie i Charlemagnea znów ogarnęło napięcie. Walczyłam, żeby usiąść, sięgnąć po broń, jakąkolwiek broń. Logan podniósł się i stanął pomiędzy mną i nowo przybyłymi. Czwórka, która wpadła do środka, musiała być jego braćmi - podobieństwo fizyczne było zbyt widoczne. Charlemagne zawył i wstał. Przerwali rozmowę w pół słowa, wpatrując się w dzikuskę wyciągniętą na marmurowej podłodze. Zazgrzytałam zębami. W ten sposób nie zdobędę szacunku dla mojego plemienia. - Logan - odezwał się jeden z nich, przeciągając słowa. -Twoja technika się pogarsza, skoro potrzebujesz psa, żeby od ciebie nie uciekały. - Bardzo śmieszne, Quinn - wymamrotał Logan. - To Isabeau. Zamarli, gapiąc się na mnie. - Isabeau, to moi bracia: Quinn, Marcus, Connor i Duncan. Sebastian wciąż jest w jaskiniach. - Un plaisir - powiedziałam sucho. Może trening Ogarów nie przygotował mnie do zachowania wdzięku w każdych okolicznościach, ale moje arystokratyczne wychowanie owszem. - Miło cię poznać. - Zamrugał Connor. - Czemu leżysz na podłodze? -Hypnos - odparłam. Quinn prychnął. - Stary, Hypnos i psy? Myślałem, że to ty jesteś dobry z dziewczynami, panie Darcy? Rozpoznałam przezwisko - od kiedy przyzwyczaiłam się do nowego ciała i apetytów, wręcz pożerałam książki. Potrzebowałam w końcu zaznajomić się z kilkusetletnią historią. - Zamknij się - odpowiedział Logan. - Kieran rzucił w nią Hypnosem. Quinn wysunął kły. - Czemu to zrobił, do cholery? - Cóż, żeby być sprawiedliwym, ona próbowała go zabić. Quinn uśmiechnął się do mnie. - Już cię lubię. Po raz kolejny spróbowałam wstać. Nie chciałam leżeć tu ani chwili dłużej, podczas gdy oni przypatrywali mi się z ciekawością. Byłam zbyt niespokojna, żeby schować mój podwójny rząd kłów. Gdybym była człowiekiem, w tej chwili umierałabym z gorąca. Logan spojrzał na mnie i zaklął. - Zabieram cię na górę - wymamrotał. - Odwołaj psa -dodał, podnosząc mnie w górę. Charlemagne był tuż obok, przyciśnięty do kolan Logana. - Ca va - wyszeptałam, chociaż nie byłam pewna, czy do końca w to wierzę. Charlemagne dreptał tuż przy nas, kiedy Logan wspinał się po schodach, niosąc mnie bez żadnego wysiłku. Byłam upokorzona i wdzięczna. Sprzeczne emocje nie czyniły obecnej sytuacji łatwą do opanowania. - Wiem, że powiedziałaś, że mam tego nie robić - wyszeptał - ale to lepsze niż moi bracia rzucający dowcipami nad twoją głową, co? Skinęłam głową, bo nie ufałam własnemu głosowi. Fakt, że mogę znów używać mojej głowy, żeby potakiwać, sprawił mi niezwykłą ulgę. Zauważył mój mały ruch. - Jeszcze chwilkę - obiecał. Drugie piętro domu jeszcze mocniej pachniało dymem i wodą. Najdalsza ściana była lekko nadpalona. Podążył za moim wzrokiem. - Hope - wyjaśnił krótko. Hope dowodziła zbuntowanym oddziałem Helios-Ra, który porwał Solange i próbował spalić dom jej rodziców. Od tych wydarzeń minął ledwie tydzień i zniszczenia wciąż były widoczne. Logan zaniósł mnie w głąb korytarza i kopnięciem otworzył drzwi pokoju gościnnego. Okno miało grube drewniane okiennice z mocnymi żelaznymi sztabami od wewnątrz. Było tam wąskie biurko do pisania i bujany fotel przy kominku. Czerwone łóżko było ogromne i wyglądało na bardzo wygodne. Przy nocnym stoliku stała mała lodówka. Wiedziałam, że będzie wypełniona krwią. Wciąż byłam dość młoda, by potrzebować napić się jej tuż po przebudzeniu - całe rodzeństwo Drakeow musiało przechodzić to samo. To znacząco poprawiło moją opinię o ich gościnności, dotąd niezbyt pochlebną. Logan delikatnie położył mnie na łóżku, pochylając się tak nisko, że widziałam błyski ciemniejszej zieleni w jego źrenicach. Przełknęłam ślinę.

- Czuję się, jakbym cię znał - wymruczał. - Czy to nie dziwne? Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Charlemagne skoczył, żeby położyć się obok mnie na kołdrze, psując nastrój, zanim zdążyłam znaleźć właściwe słowa. Logan odsunął się. - Zostawię cię samą - powiedział. - Kiedy Hypnos przestał działać na Lucy, złamała Nicholasowi nos. Założę się, że masz silniejszy zamach, a ja akurat lubię swój nos tu, gdzie jest. Nikt nie będzie ci przeszkadzał - dodał zawzięcie. -Zejdź na dół, kiedy będziesz gotowa. Będę czekał. Skłonił się nisko. - Mademoiselle. Drzwi zamknęły się za nim cicho. Kiedy z jego kroków wywnioskowałam, że jest już na dole i poza zasięgiem słuchu, pozwoliłam sobie na cichutkie westchnięcie. Charlemagne przekrzywił łeb z zaciekawieniem. - To wszystko nie idzie całkiem zgodnie z planem - poinformowałam go. ROZDZIAŁ 4 LOGAN Moi bracia to idioci. Każdy widzi, że mimo blizn i swojego zachowania Isabeau jest dużo wrażliwsza, niż na to wygląda. A przedstawienie jej - samotniczej księżniczki Ogarów - rodzinie królewskiej po raz pierwszy nie powinno kończyć się dawką Hypnosu i czterema gapiącymi się na nią kretynami. Jeśli ja potrafiłem się nie gapić, równie dobrze oni mogliby się postarać. Była piękna, dumna i zupełnie niepodobna do kogokolwiek, kogo wcześniej spotkałem. Naprawdę trudno było się w nią nie wpatrywać. Lepiej przechadzać się pod jej drzwiami z jednym z bouvierów siedzącym u szczytu schodów i przyglądającym mi się z ciekawością. - To beznadziejne, Bouddica - powiedziałem jej. - Chyba nie odziedziczyliśmy zdolności dyplomatycznych taty. Bouddica oparła pysk na łapach. Przysiągłbym, że przewróciła oczami. Czuwałem pod drzwiami Isabeau przez kolejne piętnaście minut, zanim zacząłem czuć się jak prześladowca. Solange wyszła ze swojego pokoju i spotkała mnie przy schodach. - Nic jej nie będzie, Logan. - Wiem. Przechyliła głowę. - Czyżbyś zmienił koszulę? -Nie. - Jasne, że tak. - Uśmiechnęła się szeroko. - Szkoda, że twoja dziewczyna próbowała zabić mojego chłopaka. Prychnąłem. - Szkoda, że on potraktował ją Hypnosem. A ona nie jest moją dziewczyną. Dopiero ją poznałem. I mów ciszej, dobra? Uniosła brwi. - Pierwszy raz cię takim widzę. - Zamknij się, księżniczko - zażartowałem, rzucając jej groźne spojrzenie. Zmrużyła oczy na słowo „księżniczka". - Pofarbuję twoje pirackie koszule na różowo - zagroziła. Tylko się uśmiechnąłem. - Na mnie wciąż będą dobrze wyglądać. Zatrzymała się na półpiętrze i przybrała poważny wyraz twarzy. - Czy to prawda, że ktoś próbował zabić mamę? - Kto by zrobił coś takiego? Stuknęła mnie w ramię. Mocno. - Aj - powiedziałem, masując siniaka. - A to za co? - Za myślenie, że jestem głupia, i nieudzielanie mi odpowiedzi. - Nie uważam, że jesteś głupia. - Więc przestań mnie chronić, Logan. -Nie. Zadusiła jęk frustracji. Westchnąłem. - No dobra. Tak. Jakaś dziewczyna próbowała zabić mamę. Nikomu nic się nie stało. - Montmartre? - Tak, miała jego insygnia - przyznałem niechętnie. Zwłaszcza kiedy jej twarz przybrała zacięty wyraz, a oczy straciły blask. - Ale popełniła samobójstwo, zanim zdążyliśmy ją przesłuchać. - Cholera jasna. - Uderzyła dłonią w ścianę, wprawiając w drżenie wiszący nad nami kryształowy żyrandol. - Próbuje zrobić ze mnie królową, mordując mamę. - Na to wygląda - przytaknąłem. Objąłem ją ramieniem. - Ale to mu się nie uda. Potarła ramiona, jakby zrobiło jej się zimno. Wampirom nigdy tak naprawdę nie było zimno, więc było to raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby. - Mam nadzieję, że masz rację, Logan.

15 - Zawsze mam rację. Zaśmiała się, a o to mi właśnie chodziło. - Uważaj, niedługo staniesz się tak próżny jak Quinn. - Nikt nie jest tak próżny jak on - wtrąciła Lucy z dołu schodów. Niosła kubek czekolady i talerz pełen ciastek. Korzystając z pobytu u nas napychała się białym cukrem i śmieciowym jedzeniem. Miała większy problem z potrawkami z tofu swojej mamy niż z tym, że w tej chwili wszyscy dookoła niej żywili się krwią. - Gdzie są wszyscy? - spytałem. Ogień palił się w kominku, ale salon był pusty. Kuchnia także. -Na zewnątrz, naprawiają ścianę - odparła Lucy. Północna część domu zmieniła się w stertę nadpalonego, zniszczonego przez wodę drewna. Ganek otaczający dom przyjął na siebie główny impet ataku, kiedy Hope wyskoczyła z okna pokoju gościnnego i powróciła z resztą zbuntowanego oddziału agentów Helios-Ra. Bruno spędził już tyle czasu w sklepach budowlanych, dając upust swojemu zdumie- niu przez telefon komórkowy, aż zaczęliśmy „słyszeć hałasy" w lesie, żeby zostawał w domu i patrolował okolicę. Hope miała za co odpowiadać. Montmartre także. Byliśmy wściekli, że nie dane nam było kazać im za to srogo i długo płacić. Pokrzyżowanie ich planów raczej nam nie wystarczało. Mała zemsta byłaby mile widziana, niezależnie od tego, co powtarzał tata w swoich przemowach o tym, że „odradzamy się silniejsi". Prawda jest taka, że byliśmy po prostu szczęśliwi, że Solange przeżyła przemianę i kolejne próby porwań i zabójstw. A ja byłem bardzo zadowolony, że już nigdy więcej nie będę miał szesnastych urodzin. Bo bycie szesnastolatkiem w naszej rodzinie jest po prostu do niczego. - Pewnie powinienem im pomóc - stwierdziłem niechętnie. Prace ręczne bardzo niszczyły ubrania. - O tak, powinieneś - zawołał Nicholas, wynurzając się z piwnicy z dodatkową skrzynką z narzędziami i piłą. Lucy uśmiechnęła się, patrząc, jak otwiera tylne drzwi. - Pas z narzędziami - powiedziała, zlizując czekoladę z ust. - Mniam. Wiatr zmienił kierunek i poczułem zapach ciepłej krwi pulsującej pod jej skórą. Wszyscy to poczuliśmy. Nicholas zrobił krok do tyłu ze zbolałym wyrazem twarzy. Lucy zmarszczyła brwi. - Co z tobą? Wyglądasz, jakbyś miał nudności. - Wszystko w porządku - powiedział przez zęby. - Zostań w środku. Tam nie jest bezpiecznie. Przewróciła oczami. - Przestań się zamartwiać. Jest bardzo bezpiecznie, jesteście wy i z milion strażników. - Nie o to mi chodziło - wymamrotał i wyszedł na zewnątrz, w półmrok, żeby zająć się stertą pociętych pni. Mięśnie szyi uwypukliły mu się z napięcia. Lucy patrzyła za nim przez dłuższą chwilę, po czym zamknęła drzwi. Poszedłem za nim, chwytając wypełniony krwią termos ze stali nierdzewnej z lodówki na piętrze. Rzuciłem mu go. Złapał i odwrócił się, żeby się napić. Młodemu wampirowi nie było łatwo oprzeć się pragnieniu ludzkiej krwi. Jeszcze trudniej było, kiedy twoja nowa dziewczyna mieszkała z tobą w jednym domu, podczas gdy ty walczyłeś ze sobą, żeby zahamować silny głód. Teraz, kiedy Solange przeszła przemianę, zaczęła siadać po przeciwnej stronie pokoju, a Lucy została zmuszona do przeniesienia się do pokoju gościnnego z zamkiem od wewnętrznej strony. Dorastaliśmy z nią i nigdy celowo byśmy jej nie skrzywdzili, ale młody wampir w chwili przebudzenia, tuż po zachodzie słońca, był bardziej zwierzęciem niż człowiekiem. To rodzaj imperatywu biologicznego. Nasze ciała zmuszały nas do picia tego, przeciwko czemu buntowały się nasze mózgi. Inaczej groziłaby nam śmierć. - Hej, stary, nieźle sobie radzisz - powiedziałem do niego cicho, kiedy ocierał usta wierzchem dłoni. - Ona nie rozumie - stwierdził. - Nie do końca. - Rozumie bardziej, niż ktokolwiek inny by potrafił. - A jednak. - Tak - zgodziłem się. - Jednak. Quinn, Connor, Marcus i Duncan zdzierali część bali, których nie dało się uratować. Złapałem młotek, starając się nie myśleć tyle o obecności Isabeau w naszym domu. Nicholas, sfrustrowany, przeciągnął ręką po włosach. - Kiedy to się stało takie skomplikowane? - Dziewczyny zawsze są skomplikowane - odparłem. -Dobrze o tym wiesz. Uśmiechnął się pod nosem. - Niektóre bardziej niż inne. Pomyślałem o bliznach na rękach Isabeau i jej przerażonym spojrzeniu. - Dobrze mówisz. Zabraliśmy się do pracy, głównie pod przewodnictwem Duncana, który przeważnie miał pojęcie, jak należy naprawiać ścianę. Kiedy potrzebny nam był gips, z powodu, którego postanowiłem nie zgłębiać, poszedłem po niego do garażu. Wracając, zatrzymałem się nagle i poczułem gęsią skórkę. Szmer w lesie. Coś cichego, bardzo niewyraźnego. I niemile widzianego. Nie mogłem ostrzec braci, nie ostrzegając jednocześnie tego kogoś, kto teraz czaił się w lesie. Postawiłem wiadro z gipsowym proszkiem i wycofałem się do frontowych drzwi i lasu po drugiej stronie ścieżki. Wpatrywałem się w cienie przesuwające się w krzewach róż i drzewach cedrowych. Słabe światło księżyca odbiło się od jeepa stojącego na podjeździe. Lampy w oknach emanowały łagodną poświatą. Czułem zapach róż, świeżo ściętych pni dębu, krwi i lilii. Lilie nigdy nie były dobrym znakiem. Montmartre pachniał liliami. I choć wątpiłem, żeby kręcił się w lesie koło naszego domu, bez trudu mogłem założyć, że wysłał swoich sługusów, żeby wykonali za niego brudną robotę. Znowu polował na Solange, tak jak mówiła. Chciał, żeby została królową, jak głosiła stara przepowiednia, a co najważniejsze, chciał, żeby była jego królową. Myślał, że będzie rządził za nią, używając jej jako ngurantki. A po tym co wydarzyło się dzisiaj, sądził pewnie ze jeśli zlikwiduje mamę, Solange bezwolnie się podporządkuje. Kompletnie nie rozumiał kobiet z rodu Drakeow. Powinien dostać kołkiem. Z radością się do tego przyczynię... jeśli tylko przez chwilę nie będzie się ruszać.

ROZDZIAŁ 5 Isabeau Działanie Hypnosu ustało w końcu, nagle jak letnia błyskawica. Zerwałam się natychmiast, jakby kopnął mnie prąd. Charlemagne zaszczekał, a ja zaśmiałam się głośno. Zdolność ponownego kontrolowania swoich kończyn wprawiła mnie w ekscytację. Czułam się zdenerwowana niczym debiutant-ka na pierwszym balu. Nawet komórka wibrująca w kieszeni mi nie przeszkadzała. - Magda. - Uśmiechnęłam się do słuchawki. Któż inny mógłby do mnie dzwonić. - Isabeau? To ty? - spytała Magda. - Jasne, a kto inny? - Przeciągnęłam się, żeby upewnić się, że potrafię. Potem wykonałam gwiazdę do tyłu. - Czy ty chichoczesz? - spytała z niedowierzaniem. - Co oni ci zrobili? - Hypnos. Zapadła cisza, dobiegł mnie zduszony kaszel. - A to jest śmieszne, bo? - Nie jest - zapewniłam ją. - Ale właśnie przestało działać. - Masz kłopoty? Co oni ci robią? Nie wiedzą, że jesteś księżniczką, czy co? Wołam Finna. - Nie! - Zatrzymałam ją, zanim zdążyła się rozłączyć. -Nic mi nie jest. To był wypadek. - Jesteś pewna? - naciskała podejrzliwie. - Oni nie są tacy jak my, Isabeau. - Wiem - odparłam. - Uwierz mi. Nawet ich ludzie są dziwni. - Chociaż nie spotkałam wielu ludzi odkąd wyciągnięto mnie z grobu, byłam pewna, że Lucy jest wyjątkowa. - Mają tam ludzi? - Jedną dziewczynę. I strażników. - Próbowałaś jej? - Chybaby im się to nie spodobało. - Mogłam sobie wyobrazić wyraz twarzy Nicholasa. - Czy Hypnos jest tak straszny, jak mówią? - Tak. - Nie zawahałam się ani na chwilę. - Nawet gorszy. - Łotry. - Mów ciszej - powiedziałam. - Jesteśmy tu jako dyplomaci, pamiętasz? Magda prychnęła. - Nie jestem typem dyplomaty. Prychnęłam także, czując się znacznie lepiej. - Wiem. Zanim uznała mnie za siostrę, Magda była zazdrosna o moją bliskość z jej mentorką, Kałą. Próbowała obciąć mi włosy w przypływie złości. Po tym jak połamałam jej palce, natychmiast mnie polubiła, i od tamtej pory jest wobec mnie bezwzględnie lojalna. - A jak u was?- spytałam. - Drake’owie w porządku, póki co - przyznała niechętnie. - Ale większość dworzan nas tutaj nie chce. - Może powinnam wrócić? - zastanowiłam się, zmartwiona. - Pewnie, że wolałabym, żebyś tu była, ale wszystko w porządku. Zobaczymy się jutro. Do tego czasu będę podsłuchiwać tak dużo rozmów, jak się da. - Dobrze. - Była w tym kierunku niezwykle uzdolniona. - Zrobię tu, co będę mogła. - Uważaj na siebie. - Ty też. Wsunęłam telefon do kieszeni, po czym przeszukałam pokój pod kątem pułapek, szpar w okiennicach, przez które mogłoby wpływać światło słoneczne i wszystkiego, co nietypowe. Obwąchałam nawet krew w lodówce, ale pachniała jak zwykle. Może uznaliby mnie za paranoiczkę, ale Ogary były przyzwyczajone do polegania wyłącznie na sobie. Między Montmartrem i jego Zastępami a pogardą reszty wampirzej społeczności nie mogliśmy pozwolić sobie na spadek poziomu ostrożności. Nie mogłam siedzieć w tym pokoju ani chwili dłużej. Miałam pracę do wykonania. - Chodź - powiedziałam do Charlemagnea, otwierając drzwi na oścież. - Idziemy. Planowałam zejść na dół, ale zmieniłam zdanie, kiedy usłyszałam bicie serca Lucy z drugiego końca holu za rogiem. Znalazłam ją stojącą przy oknie razem z Solange. - Isabeau. - Solange przyjrzała mi się zmartwionymi oczyma. - Lepiej się czujesz? Kiwnęłam głową. - Gdzie twój łowca? Wzdrygnęła się. - Poszedł do domu. Stwierdziliśmy, że tak będzie najlepiej. - Jej oczy zmieniły wyraz ze zmartwionego na ostrzegawczy. - Jest pod ochroną Drakeow. - Ja także, przynajmniej tak mi dano do zrozumienia. - Oczywiście, że tak - wtrąciła Lucy z nosem przyciśniętym do szyby. - Nieporozumienie. Nic wielkiego. Solange skrzywiła się w uśmiechu. - Mogłabyś spróbować pełnych zdań, Lucy.

- Nie. Zajęta. Mimo woli byłam zaciekawiona. - Co robisz? - Ślini się - wyjaśniła Solange serdecznie. - Pewnie, że tak - przyznała Lucy, niespeszona. - Tylko na nich spójrz. Przesunęła się, żeby zrobić mi miejsce. Obserwowała pięciu z siedmiu braci Drakeow naprawiających zewnętrzną ścianę domu pod naszym oknem. Musiałam przyznać, że przedstawiali imponujący widok: przystojni, bladzi i bez koszulek, z muskulaturą błyszczącą w świetle księżyca. Nie mogłam powstrzymać się, żeby nie poszukać wzrokiem Logana, ale on właśnie odchodził. Solange znudzona oparła się o ścianę. - Czy już skończyłaś? - O nie - odparła Lucy. Zostawiła odcisk nosa na szybie. Nicholas rzucił jej przebiegły uśmiech. - Ups. A niech to. - Mówiłam ci, że słyszą bicie twojego serca - powiedziała Solange. - Nawet z tej odległości. - Nic na to nie poradzę. Nawet jeśli wszyscy wiedzą, że są przystojni i potwornie aroganccy - dodała głośniej. - Czy oni to słyszą? -Tak. - To dobrze - zerknęła na mnie. - Ciacha, co? - Jestem pewna, że Isabeau chętniej by odpoczęła, a nie gapiła się na moich braci - stwierdziła Solange. - Pamiętasz, jaka byłaś zdenerwowana po Hypnosie? - No co ty! To przecież takie uspokajające - zadrwiła Lucy. Kiedy wreszcie udało się ją odciągnąć od okna, zeszłyśmy do salonu. Tutaj także mocno pachniało spalenizną. Jedno z okien było zabite deskami. Lucy gadała jak najęta, co było dla mnie prawdziwą ulgą. Solange zdawała się równie pełna rezerwy co ja i bez tej radosnej dziewczyny czułybyśmy się niezręcznie i niekomfortowo. - Twoje tatuaże są cudowne - powiedziała Lucy. - Strasznie bym chciała zrobić sobie jeden, ale mama każde mi czekać, aż skończę osiemnaście lat. - Zrobiła grymas. - Wybierają najbardziej dziwaczne rzeczy, żeby mi zakazywać. Mama ma aż trzy tatuaże, a tata jeden. Niezupełnie fair, prawda? Moja tunika bez rękawów odsłaniała ramiona czarne od tatuaży. Nie było łatwo je utrwalić. Musiałam poprawiać je trzy razy. Proces gojenia u wampirów wywabiał tusz i węgiel. - Nigdy jeszcze takich nie widziałam - ciągnęła Lucy. -Nie weszłaś tak po prostu do studia tatuażu, co? - Nie, Kala zrobiła to węglem drzewnym i igłą. - Większość z nich powstała podczas rytuału, który wprowadzał mnie w jej służbę. Pierwszy został wykonany, jeszcze zanim w pełni się przebudziłam, po tym kiedy znalazły mnie psy. Był to chart okalający górną część lewej ręki, trzymający ogon w pysku i otoczony celtyckim węzłem. Wszystkie Ogary miały taki tatuaż. - Au - Lucy skrzywiła się na myśl o powolnym procesie wykonywania tatuażu. Większość pozostałych również przedstawiała psy ścigające się w górę moich rąk, ozdobione liśćmi winogron. - Mimo wszystko są super. - Ty się mnie nie boisz. - To nie było pytanie, lecz stwierdzenie. Wyglądała na zaskoczoną, że o tym wspominam. - Nie. A powinnam? Ocaliłaś Solange. - Nawet wampiry stają się nerwowe w pobliżu Cwn Mamau - podkreśliłam. Nie byłam pewna, czemu nalegam, żeby się mnie bała. Po prostu nie miałam wiele doświadczeń z bezwarunkową akceptacją, nie przez rewolucjonistów w Paryżu i z pewnością nie przez inne wampiry. Czułam potrzebę zbadania nowego doświadczenia, jak bolącego zęba. - Bo nosicie kości i wykonujecie dziwne rytuały w jaskiniach, i malujecie sobie błotem twarze? - spytała, uśmiechając się szeroko. - Proszę, moi rodzice robią to bez przerwy. Rytuały szamańskie i tańczenie nago w czasie pełni księżyca to ich żywioł. - To wszystko wyjaśnia, prawda? - Solange zerknęła na mnie z nieśmiałym uśmiechem, wciągając mnie w nastrój chwili. - Jest... wyjątkowa - zgodziłam się. - Jest także tuż obok - wyburczała Lucy dobrotliwie. -1 nawet z moim nędznym ludzkim słuchem słyszę, co mówicie. Czułam się bardzo dziwnie. Gdyby moje życie przybrało inny obrót, mogłabym uważać za normalne siedzenie z przyjaciółkami w eleganckich jedwabnych sukniach przy herbacie i ciasteczkach. Ale nigdy wcześniej tego nie robiłam. Zastanawiałam się, co robi teraz Magda, czy krąży po jaskiniach, a może kłóci się ze strażnikiem. Stawiałabym na kłótnię. - Mogę udzielić ci rady? - spytała Lucy. - Chyba tak. - Masz doskonały francuski akcent. Jeśli chłopak poprosi cię, żebyś włożyła kostium francuskiej pokojówki, przywal mu w goleń. - Zwłaszcza jeśli to będzie jeden z moich braci - przytaknęła Solange. Charlemagne zaczął warczeć. Spojrzałam na niego groźnie, szybko rozglądając się po pokoju w poszukiwaniu źródła jego zachowania. Nie mogłam nic dostrzec, aż rozległo się uderzenie w drzwi frontowe. Pobiegłyśmy do holu - Lucy dużo wolniej od nas. Solange spojrzała przez wizjer, po czym nacisnęła klamkę. - Jeszcze jeden prezent - westchnęła. - Naprawdę, myślałam, że kiedy najgorsze feromony z okresu przemiany znikną, zostawią mnie w spokoju. Na progu leżał pakunek zawinięty w czerwony powlekany papier. Dookoła niego ktoś rozsypał płatki róż. Sięgnęła, żeby go podnieść, ale złapałam ją za rękę. - Nie - powiedziałam. - To Montmartre. Czuję go tutaj. -Popchnęłam ją do tyłu, sięgając po szpadę. - Wracaj do środka. Nie czekałam, żeby sprawdzić, czy mnie posłucha, tylko kopniakiem zamknęłam jej drzwi przed nosem. Schodziłam ze schodów, kiedy przy moim łokciu pojawił się blady cień. Mało brakowało, a ścięłabym Loganowi głowę. Uchylił się przed ciosem mojej szpady z wdziękiem tancerza. Jego piękna twarz była ponura. - Ktoś jest w lesie - poinformował. - Wiem. Zastępy - dodałam. Znałam ten zapach, chociaż słaby - krew, lilie i wino. Osobista armia Montmartrea zawsze pachniała tak samo.

- Zostań tutaj - rozkazał. - Jestem Ogarem - odparłam. - Tym się zajmuję. Ty tu zostań. - Jasne. - Więc zejdź mi z drogi. - Jasne - powtórzył. Poruszaliśmy się jak dym między cedrami i klonami rosnącymi wzdłuż podjazdu, w kierunku pól okalających las. Trzymałam szpadę nisko, żeby światło księżyca nie odbiło się >d ostrza i nie zdradziło naszej pozycji. Charlemagne biegł (bok mnie, podniecony, ale cichy. Zamknęło się nad nami sklepienie drzew w mchowych sukniach, z gałęziami pokrytymi liśćmi, sowami i śpiącymi jastrzębiami. Ziemia pod stopami była miękka, liście paproci muskały nam nogi, kiedy biegliśmy. Nawet owady umilkły; ani jeden pasikonik czy świerszcz nie zdradził swojej obecności. Tylko rzeka cicho mruczała do siebie w oddali. Logan stanął i zwrócił głowę na prawo. Podążyłam za jego wzrokiem i skinęłam głową, żeby potwierdzić, że widzę to co on. Biały płatek róży wdeptany w błoto. Jak na kogoś, kto nosił koronki, o ile nie chodził z nagim torsem, Logan wiedział, jak tropić. Wiatr się zmienił, a ja poruszyłam nozdrzami. Zapach krwawych lilii był teraz silniejszy, gęsty jak kadzidło. Poszliśmy za nim, rozdzielając się w milczącym porozumieniu, by z dwóch stron okrążyć kępę dębów. Logan poszedł na lewo, ja trzymałam się prawej. To przynajmniej było coś, w czym czułam się komfortowo. Tropienie Zastępów było moim zajęciem. Pasowało do mnie bardziej niż uprzejme konwersacje i królewska polityka. Można powiedzieć, że za tym tęskniłam. Było ich dwóch, po lewej, chociaż pachniało, jakby wcześniej było ich więcej. Byli szybcy, ale niewystarczająco. Logan pobiegł naprzód, żeby zatarasować im drogę, a ja skradałam się za nimi. Jeden z nich zasyczał. - Słyszysz... Nie skończył pytania. Zamiast tego obrócił się na jednej nodze, łypiąc na mnie szyderczo. Nie traciłam czasu na oddawanie spojrzenia, tylko skoczyłam do przodu z wyciągniętą szpadą. - Szczeniak Ogarów - splunął. - Dość daleko od domu. - Nie dalej niż ty. Zamachnął się pięścią, pewny swojej siły. Odskoczyłam do tyłu, unosząc brew. - Służba u Montmartrea zrobiła z ciebie lenia i grubasa - wyśmiałam go. Jego twarz posiniała ze złości. Zaryczał, ponawiając atak, ale gniew uczynił go niezręcznym i łatwym do uniknięcia. Fruwałam dookoła niego jak koliber. Charlemagne stał z boku, czekając na rozkaz. Logan zajął się jego towarzyszem, zanim zdążyli połączyć siły. - Przestań się z nim bawić i dokończ go - jęknął, nurkując, by uniknąć ciosu sztyletem. Członek Zastępów, który robił, co mógł, żeby rozerwać mnie na strzępy, miał podobny sztylet, zagięty i prawie tak długi jak szpada. Nie miał łuku ani pistoletu naładowanego pociskami pełnymi wody święconej. To była ulubiona broń Zastępów, kradli ją zabitym agentom Helios-Ra. Ten ubrany był jak na polowanie i szpiegowanie, nie do walki. Odnotowywałam te szczegóły beznamiętnie, koncentrując się na utrzymywaniu lekkości w stopach. Poruszaliśmy się coraz szybciej i coraz agresywniej, aż z zewnątrz zaczęliśmy pewnie przypominać smugę, następstwo poszczególnych kolorów, jak pociągnięcia farby na mokrej kanwie. Logan zabił swojego przeciwnika, którego popiół pokrył pobliskie paprocie. Schylił się, żeby podnieść coś ze sterty jego ubrań. Odparowałam cios prosto w serce, a kolczuga wszyta w moją tunikę zadźwięczała delikatnie. Wycelowałam w jego głowę, poruszając się umyślnie ze zwodniczą powolnością. Odparował, instynktownie odchylając się do tyłu. Skorzystałam z tej pozycji i mojego rozpędu i dźgnęłam go w nogę. Złapałam go z zaskoczenia, więc potknął się z przekleństwem na ustach. Krew trysnęła mu z nogi i pokryła ziemię. Zrobiłam ruch, żeby go zabić, ale już go nie było odbiegł w las. Mogłabym go dogonić, a na pewno pójść po śladach jego krwi. Co było moim celem. Logan otarł krew z rozcięcia na ramieniu, kręcąc głową. - Jesteś tak dobra, jak mówią - stwierdził. - Dziwne, że nie obróciłaś go w pył. - Lepiej dać mu pięć minut przewagi nad nami. - Czemu? Twoja mama nie uczyła cię, że to nieładnie bawić się jedzeniem? - Nie napiłabym się jego krwi, choćbym miała głodować. Jest ranny i wróci do swojego stada. Jeśli będziemy mieli szczęście, ta rana nie zagoi się, póki nas tam nie doprowadzi. Logan spojrzał na mnie, po czym na gęste, zielone poszycie. Nawet wolniejszy z powodu rany członek Zastępów poruszałby się tak szybko, że nie zostawiłby śladów. Może nie leciałby w powietrzu, ale prawie frunąłby nad ziemią dzięki prędkości, co trudno było wytropić. Dużo trudniej, niż wyczuć zapach krwi, nawet w lesie tak gęstym od zapachów i tropów różnych wampirów i zwierząt. Logan gwizdnął przez zęby. - Zdecydowanie jestem pod wrażeniem. - Sięgnął po telefon. - Tylko zadzwonię, a potem dorwiemy łobuza. Czego u diabła chcieli tym razem? Solange już przeszła przemianę. - Montmartre - odparłam bez emocji. - Zostawili prezent dla twojej siostry przed głównym wejściem. - Jasna cholera. Czy to symbol Zastępów? - pokazał mi mały drewniany krążek, który wydobył z popiołów swojego napastnika. Wygrawerowano na nim różę i trzy sztylety. - Morderczyni, która próbowała zabić moją matkę dziś wieczorem, miała taki tatuaż. - Nigdy wcześniej tego nie widziałam - odparłam. - Tu dzieje się coś jeszcze, czego nie rozumiemy. -Porozmawiał chwilę przez telefon, po czym odrzucił włosy z czoła. - Chodźmy. - Mogę zrobić to sama - zapewniłam go. - Poradzę sobie. - Mhmmm - wymamrotał nieprzekonany. Poruszaliśmy się szybko, ale nie za bardzo, żeby nie dogonić go, zanim zdąży zaprowadzić nas w jakieś interesujące miejsce. Nie było to skomplikowane zadanie. o

Zaskoczenie przyszło w postaci kawałka materiału przyczepionego do wąskiego, białego jak śnieg pnia brzozy. Jedwab w kolorze indygo był wyblakły ze starości, ozdobiony haftowanym srebrną nicią wzorem. Delikatny szew przedstawiał kwiat lilii i nadpruty koniec postrzępionej wstążki. Znałam ten materiał, znałam go bardzo dobrze. Zadrżałam, sięgając po szpadę. ROZDZIAŁ 6 Francja 1788 Ubieralnia matki była ulubionym pomieszczeniem Isabeau w całym pałacu. Kochała ją nawet bardziej niż psiarnię i stajnię, bardziej niż zamykaną spiżarnię, w której kucharz trzymał cenne bloki czekolady i słoje kandyzowanych fiołków. Nie pozwalano jej wchodzić do żadnego z tych pomieszczeń, więc usilnie starała się zachowywać cicho i dyskretnie, przycupnięta na pokrytym niebieskim jedwabiem stołeczku, podczas gdy pokojówki jej matki śmigały w tę i z powrotem z przeróżnymi kosmetykami i sukniami. Jej matka Amandine siedziała przy toaletce i nakładała róż na upudrowane policzki. Włosy miała upięte pod wielką białą peruką obładowaną zakręconymi loczkami i drozdami wykonanymi z korali i prawdziwych piór. Isabeau słyszała opowieści o urodzie Marii Antoniny i zachwycającej aranżacji jej peruk -niektóreznichozdabianebyły statkami tak wysokimi, że musiała schylać się wdrzwiach. Isabeau niebyła wstanie wyobrazić sobie, że królowa mogłaby być piękniejsza niż jej matka dziś wieczorem. Kiedy będzie już duża, także będzie nosić we włosach sznury pereł i szafirów i pokryte jedwabiem kosze pod sukniami. Bielizna Amandine wykonana była z najdelikatniejszego lnu i jedwabiu i ozdobiona maleńkimi satynowymi kokardkami. Suknia, którą wybrała na wieczorny bal, była w kolorze indygo, jak letnie niebo o północy. Guziki zrobione były z pereł, a wyszywane srebrną nicią lilie ciągnęły się od obrębienia aż do linii szyi. Doroczny bal St. Croix był słynny w całym regionie; arystokracja przybywała aż z Paryża, żeby w nim uczestniczyć. Jako dziesięcioletnia dziewczynka Isabeau była za mała, żeby wziąć w nim udział, ale nareszcie wystarczająco duża, żeby wymknąć się spod kontroli swojej niani. Znalazła już sobie doskonałą kryjówkę wewnątrz malowanej szafy z rozbitą dziurką od klucza. Będzie mogła stamtąd zobaczyć wszystkie eleganckie suknie, diamentowe spinki do krawatów i miniaturowe pudle na smyczach ze złotych łańcuchów. Aż podskoczyła lekko z podniecenia. Wzrok jej matki ześlizgnął się w jej kierunku i Isabeau natychmiast zamarła w bezruchu. - Jesteś bardzo piękna, maman - podlizała się. - Dziękuję, chouette. - Amandine uśmiechnęła się do niej w lustrze, zapinając naszyjnik z trzema sznurami diamentów, pereł i szafirów rozmiarów jaja drozda. Upiła łyk czerwonego wina i delikatnie otarła usta chusteczką. - Myślę, że będziesz piękniejsza nawet od królowej. A nasz dom jest o wiele lepszy od Wersalu. Amandine wyglądała na rozbawioną. - Tak uważasz, chouette? - Wszyscy tak mówią - zapewniła z dumą Isabeau. -Mówią, że arystokraci sikają na tylnych klatkach schodowych, maman! My nigdy nie zrobilibyśmy siku na podłogę. Amandine roześmiała się. - Masz rację, Isabeau. - Może poza Sabotem - dodała po namyśle. - Ale to tylko szczeniak. Główna pokojówka Amandine zdjęła suknię z wieszaka. - Madame. Amandine wstała, by pozwolić innej służącej przymocować kosz i zawiązać gorset. Suknia opadła jej przez głowę. Isabeau podpełzła bliżej unieść rąbek, żeby nie zaczepił się o krawędź toaletki. Suknia była zaskakująco ciężka i Isabeau zastanawiała się, jak jej mama może trzymać się prosto pod takim ciężarem. Jej peruka zsunęła się niebezpiecznie na bok, więc przytrzymała ją swoją umanikiurowaną ręką. - Francine - powiedziała. - Będziemy potrzebować więcej szpilek. - Oui, madame. Kiedy peruka była znów bezpieczna, Amandine odwróciła się, by podziwiać siebie w podłużnym lustrze. -Och, maman - wyszeptała Isabeau. - Tu es si belle! Kiedy będzie dorosła, będzie malować usta i naklejać muszkę w kształcie serca na policzku, tak jak jej mama. Amandine uśmiechnęła się. - Pamiętam, jak obserwowałam twoją babkę, kiedy szykowała się na bal. - Sięgnęła po wstążkę do włosów z takiego samego materiału jak jej suknia. - Masz, petite. Jednak nie była mi potrzebna. Możesz ją zatrzymać. Isabeau wzięła wstążkę z szerokim, niedowierzającym uśmiechem. - Merci. - Ostrożnie potarła nią o policzek. Poszła za matką po mahoniowych schodach aż do jej sypialni, trzymając się za pokojówkami. Jej ojciec, książę Jean-Paul St. Crobc, czekał u dołu schodów. Był doskonale ubrany, od wywiniętej peruki aż po złote klamry u butów na obcasach.

- Ma chere - powitał Amandine. - Zachwycająca jak zawsze. Isabeau trzymała się blisko służących, po czym, kiedy rozeszły się do innych obowiązków, skryła się za drzewkiem cyprysowym w doniczce. Pobiegła do sali balowej tak szybko, jak mogła, nurkując wokół lokajów niosących karafki z winem i szampanem i służby ciągnącej pozłacane krzesła i kosze pełne owoców w cukrze. Wślizgnęła się do szafy, w której zazwyczaj przechowywano bieliznę stołową. Teraz szafa stała pusta, bo każda serwetka była potrzeba do przykrycia stołów bufetowych z tyłu sali i w przeznaczonej na oficjalny obiad jadalni po przeciwnej stronie holu. Isabeau zmieściła się w niej bez problemu, kiedy podciągnęła kolana pod brodę. Drzwiczki zostawiła lekko uchylone; było to wygodniejsze niż zerkanie przez dziurkę od klucza. Wkrótce zaczęli przybywać pierwsi goście. Wyobrażała sobie strojne powozy nadjeżdżające wapiennym podjazdem, ciągnięte przez okazałe konie z piórami w grzywach. Lokaje pospiesznie przebiegali salę, zapalając ostatnie świece i lampy oliwne. Kryształowe żyrandole migotały nad stołami zastawionymi rozmaitymi smakołykami: truskawkami, ptaszkami z marcepanu, skórką pomarańczową w cukrze, pieczoną gęsią, ostrygami, lawendowymi biszkoptami, ciasteczkami koktajlowymi i cukierkami polanymi czekoladą. Isabeau pomasowała się po brzuchu, w którym na widok tych pyszności rozległo się burczenie. Przez ukrywanie się przed nianią ominęła ją kolacja. Kiedy przez drzwi zaczęli wlewać się pierwsi goście, w jednej chwili zapomniała o głodzie. Kobiety śmiały się ukryte za malowanymi koronkowymi wachlarzami, mężczyźni kłaniali się, precyzyjnie wykonując każdy ruch. Isabeau czuła ciężki zapach perfum i wód toaletowych zmieszany z wonią gorących pasztetów roznoszonych na srebrnych tacach. Szampan płynął jak wezbrana wiosną rzeka. Orkiestra zaczęła grać i muzyka wypełniła każdy kąt, nawet ciemną przestrzeń szafy. Isabeau wyobrażała sobie, że tak musi brzmieć muzyka aniołów, fortepian, harfa i głęboki, a jednocześnie eteryczny głos śpiewaka operowego. Jej rodzice dołączyli do tłumu, kiedy zaczęły zapełniać się stoły do gry. W dłoniach pojawiły się malowane karty i monety. Czyjś pudel miniaturka warczał na śpiewaka. Isabeau poczuła, jak jej żołądek znowu kurczy się z głodu i zastanawiała się, czy ośmieli się wymknąć ze swojej bezpiecznej kryjówki. Gdyby ją złapano, nie tylko wysłano by ją prosto do łóżka, co byłoby wystarczająco przykre, ale także nigdy więcej nie mogłaby schować się w tej szafie. Przygryzła dolną wargę, myśląc intensywnie. Wreszcie zapach jedzenia stał się pokusą nie do wytrzymania. Uchyliła drzwi o parę centymetrów i odczekała, żeby sprawdzić, czy nikt jej nie zauważy. Obok przeszła jakaś objęta para. Zatrzymali się i pocałowali mocno. Isabeau skrzywiła się z obrzydzeniem. Mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby chciał schrupać tej pani twarz. Nie wyglądało to na przyjemne. Powinien zjeść kolację, skoro jest głodny. Wyślizgnęła się na zewnątrz, lądując cicho za suknią tej damy. Kosz sukni wystawał tak bardzo na boki, że była szerokości trzech ludzi. Ani ona, ani jej towarzysz nie zauważyli, co się dzieje. Zdawali się oddychać ciężko, jakby brali udział w wyścigu przez ogród. Isabeau porzuciła ich dla grubych pokrytych brokatem zasłon, przebiegając od jednego okna do drugiego. Większość gości śmiała się bardzo głośno, popijając szampana przystrojonego truskawkami i przy akompaniamencie okrzyków przegrywając pieniądze przy stołach karcianych. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Czuła się trochę, jakby była wewnątrz kalejdoskopu mieniącego się kolorami, dźwiękami i zapachami. Zaczęło jej od tego się kręcić w głowie i była zadowolona ze względnego bezpieczeństwa, jakiego dostarczały stoły bufetowe. Weszła pod pierwszy, do którego dotarła, dobrze schowana pod opadającym nisko białym obrusem. Z tego miejsca na lśniącym parkiecie widać było ślady pozostawione przez eleganckie buty i krople wosku ze świec. Jeszcze nigdy w życiu nie widziała tak wielu srebrnych pantofelków i sprzączek. Nie mogła doczekać się, aż sama będzie urządzać przyjęcia dokładnie takie jak to. Wysunęła rękę nad stół w miejscu, gdzie prawie stykał się ze ścianą i po omacku złapała coś do jedzenia. Miała nadzieję, że sięgnęła po madeleine albo ptysia z kremem. Ostryga była śliska i lepka, chociaż jej skorupka była dość ładna. Może będzie ją trzymać na biurku i przechowywać w niej swoje skarby: kamyk z doskonale okrągłą dziurką w środku, kwiat zwiędłej lawendy albo mleczny kieł Sabota. Druga garść jedzenia była dużo bardziej warta ryzyka. Ciasta były lekkie i przyprószone cukrem pudrem i ozdobione malinami. Poplamiły jej palce na czerwono, niczym krwią. Pomyślała, że jej zęby muszą także być czerwone i obnażyła je jak zwierzątko, uśmiechając się szeroko. Musi zapamiętać ten trik, kiedy następnym razem będzie bawić się z Josephem, jednym z młodych stajennych. Przestraszy go tym bardzo i zemści się za figiel, który zrobił jej w zeszłym miesiącu, oblewając ją wiadrem zimnej wody. Jadła dotąd, aż zrobiła się najedzona i senna, a zęby rozbolały ją troszkę od ilości słodyczy. Zwinęła się w kulkę i podłożyła ręce pod policzek. Jeden z pudli wywęszył ją i teraz położył się obok niej, zlizując resztki soku malinowego z jej palców. Jeden za drugim małe psy znajdowały ją i wślizgiwały się pod stół w swoich diamentowych obrożach, żeby polizać ją po twarzy i usnąć u jej boku. Uśmiechając się, Isabeau zasnęła także pod tym psim kocykiem, trzymając w dłoni wstążkę z sukni swojej matki. ROZDZIAŁ 7 Isabeau Wampir z Zastępów poprowadził nas przez las w wygodnym tempie. Utykał wystarczająco silnie, by zostawiać za sobą ślad z połamanych gałęzi i krwi. Rana zabliźniała się jednak dość szybko i zanim zatrzymał się na ocienionej polanie, pozostał tylko bardzo słabo wyczuwalny zapach jego krwi. Logan skinął głową w kierunku krzewów jeżyn. Ich kolce będą nas drapać i kłuć, ale było to najlepsze schronienie; wszędzie dookoła rosły tylko delikatne pióropusze paproci. Przykucnęliśmy cicho, czekając. Starałam się nie przypominać sobie, że moja matka najbardziej ze wszystkich kochała tarty z jeżynami, i nie macać kawałka jedwabiu, który palił mi kieszeń. Zgrzytałam zębami tak głośno, że Logan szturchnął mnie, marszcząc się gniewnie. Uczepiłam się mocno teraźniejszości i skupiłam na błocie pod naszymi stopami, gęstwinie liści, białych kwiatach lśniących na skraju łąki i członku Zastępów stojącym w wysokiej trawie. błyszczący marnuir i pozłacane ornamenty zamku mojego dzieciństwa

powoli bladły. Zakurzone kiście winogron stały się dojrzałymi jeżynami, dźwięk fortepianu ciszą koników polnych wyczuwających stojącego w pobliżu drapieżnika, a pola lawendowe zmieniły się w ciemny las. Wampir z Zastępów nie był długo sam - z kierunku, w którym znajdował się dom Drakeow, dołączyły do niego dwa inne. - Dopadli Nigela - splunął jeden z nich. Był tak blady, że świecił w świetle księżyca, jakby był pokryty pokruszonymi perłami. - Mnie też - wymamrotał ten, którego śledziliśmy. - Ta suka Isabeau zraniła mnie w nogę. I porwała mi koszulę. Od kiedy królewski dwór sprowadza sobie Ogary do pomocy? - Wszystko się zmienia, Jones. - Trzeci wampir wzruszył ramionami. - Dostarczyliście prezent od Montmartrea? - Pod frontowe drzwi - potwierdził Jones. - Zgodnie z rozkazem. Logan uniósł wargi, ukazując wystające kły, ale nie wydał nawet dźwięku. Byłam pod wrażeniem jego opanowania. Spodziewałam się, że bracia Drakę będą dzikim, niezdyscyplinowanym stadem obdarzonym królewską pychą. Przy ich doskonałych manierach łatwo byłoby zapomnieć, że zostali wygnani z dworu, kiedy urodziła się Solange, i że zniechęcano ich do składnia tam wizyt już sto lat wcześniej. Wszyscy nosili się ze smakiem i pewnością siebie. Jones całkiem już wyzdrowiał i teraz wydeptywał ścieżkę wśród trawy. - Jakieś wiadomości od Greyhavena? Dźwięk tego imienia uderzył mnie tak mocno, że zamrugałam, jakbym została ogłuszona, po czym znieruchomiałam, jak głodny lew czyhający na gazelę. Czerwona mgła zasnuła mi oczy, jakbym patrzyła przez deszcz krwi. Gdybym miała bijące serce, biłoby teraz tak mocno jak kowalski młot uderzający o kowadło. Czas zdawał się płynąć wstecz, przyspieszać, po czym gwałtownie stanął. - Jest z Montmartrem, czeka na odpowiedni moment. - Czekaliśmy już dość długo, czy nie? - burknął Jones z niezadowoleniem. - Chce, żeby tym razem wszystko odbyło się idealnie. Żadnych niespodzianek. - Pierwszy z Zastępów prychnął. -Przynajmniej nie dla nas. Drakebwie będą bardzo zaskoczeni. Wiedziałam, że wciąż rozmawiają, ale ledwo odnotowywałam ich słowa. Wszystko, co słyszałam, to było jedno słowo. Greyhaven. Greyhaven. Moja czaszka była jak dzwon kościelny, wydzwaniający ten sam dźwięk wciąż i wciąż bez końca. Zasyczałam, napinając się, żeby wyskoczyć z krzaków, bliżej zemsty niż kiedykolwiek przedtem. Oni wiedzieli, gdzie jest Greyhaven, mogli zaprowadzić mnie do niego, żebym zabiła go za to, że on zamordował mnie. Nie udało mi się wstać. Logan rzucił się na mnie, szybki jak szerszeń. Ręką zamknął mi usta, patrząc na mnie ostrzegawczo. Był tak blisko, że mogłabym go ugryźć, gdyby nie zaciskał mi szczęki. Ciałem przycisnął mnie do ziemi. Był silniejszy, niż sądziłam, ale ja byłam szybsza i mogłabym rzucić nim o najbliższe drzewo. Tylko świadomość, że o mały włos nas nie zdradziłam, zatrzymała mnie w pół ruchu. Nawet Charlemagne był dość mądry, żeby zachować ciszę, choć aż drżał z chęci przyjścia mi z pomocą. Pragnęłam walczyć z Jonesem, ze wszystkimi, nawet jeśli to oznaczało zdradzić naszą jedyną przewagę taktyczną: mgliste pojęcie o planie wspominanym szeptem przez grupę Zastępów gdzieś w lesie. Nie było to wiele, ale z pewnością więcej, niż mieliśmy na początku tego wieczoru. Ale ja o to nie dbałam. Odrzuciłabym to wszystko precz dla możliwości spotkania z Greyhavenem. Logan o tym wiedział. Nie ruszał się z miejsca, wyciągnięty, jakby chronił mnie przed deszczem mocnych strzał, spadających skał czy jakimś niewidocznym niebezpieczeństwem. Tyle że niebezpieczeństwo było we mnie i krążyło jak sęp w mojej piersi. Potrzebna mi była cała siła, jaką mogłam zebrać, żeby nie strząsnąć go z siebie. Zmusiłam swoje ciało do nieznacznego rozluźnienia, opadając miękko na poszycie. Nawet na to małe ustępstwo Logan nie zareagował. Pachniał bardzo silnie: anyżkiem i winem lekko podszytym miętą. Wiedziałam, że ja pachnę dla niego jak grzane wino i cukier - Kala powiedziała, że zawsze pachnę w ten sposób, kiedy wpadam w furię i tracę władzę nad rozumem. Gniew gotujący się pod moją skórą nie peszył go. Nie schował kłów; twarz miał ledwie parę centymetrów od mojej. Większość wampirów unikało głównej pomocnicy szamanki, kiedy była w tym stanie. Logan był zbyt zajęty podsłuchiwaniem, żeby się przede mną kryć. - Jakieś wieści od starego strażnika? - Tak, większość lojalnych wobec Lady Nataszy uciekła, kiedy zamordowała ją kobieta Drakeow, ale garstka została, czekają na sposobność do bardziej subtelnego ataku. Dołączą do nas, kiedy nadejdzie czas. - Dobrze. A teraz znikajmy stąd szybko. Chłopaki Drakeow pewnie wciąż nas szukają. Zastępy znikły między drzewami, w kierunku góry. Logan został w miejscu. Patrzyliśmy na siebie przez dziwnie długą chwilę. W ciemnościach jego oczy miały kolor limonki w cukrze. Urocze i rozpraszające, ale nie aż tak rozpraszające. Kiedy nasi wrogowie byli wystarczająco daleko, strząsnę-lam go z siebie nagłym, gwałtownym ruchem. Przykucnęłam chwiejnie. Moje ciało nie potrzebowało powietrza, ale oddychanie zostało mi w zwyczaju, zwłaszcza w chwilach stresu. Logan uderzył w pień brzozy i przekoziołkował w powietrzu, lądując na czubkach palców tuż przede mną. Przykucnęliśmy oboje, z obnażonymi kłami i mięśniami napiętymi jak przed atakiem. Zostalibyśmy tak przez resztę nocy, gdyby nie Charlemagne, który zawył, zdezorientowany. Było to, jakby nagle ktoś zgasił płomień. Logan wstał z drapieżnym wdziękiem i ironicznym uśmiechem. Wyglądał na tak pewnego siebie i nawet bez koszuli był tak przystojny, jakby był jednym z gości na balu moich rodziców. Wciąż się chwiałam i prawie zbierało mi się na wymioty od kłębiących się we mnie emocji: oczekiwania, gniewu, żalu i poniżenia. Suknia mojej matki, Greyhaven. Jeszcze trochę, i będzie tego za wiele. Wstałam powoli, jak stara kobieta. Charlemagne przycisnął swój zimny nos do wnętrza mojej dłoni, szukając pocieszenia, a ja nie byłam pewna, które z nas bardziej go potrzebuje. - Wszystko w porządku? - spytał cicho Logan. Skinęłam sztywno głową. - Przepraszam. Byłam przyzwyczajona do tego, że chwalono mnie za koncentrację i opanowanie. - Co się stało? Znasz tego Greyhavena? - Oui. Oczy zwęziły mu się na widok wyrazu mojej twarzy. - Kim on jest? Co on ci zrobił?

-Dlaczego myślisz, że coś mi zrobił? - Wyszłam z kępy jeżyn, poruszając nozdrzami i starając się wykryć ślad obecności Zastępów. Byliśmy sami. Twarz Logana spochmurniała. - Isabeau, widziałem twoją twarz. Wzruszyłam ramieniem. - Już w porządku. Powinniśmy wracać. Odwróciłam się, żeby zawrócić w kierunku drzew, ale on złapał mnie za rękę. -Prawie straciłaś nad sobą kontrolę. Zesztywniałam. To, że miał rację, nie czyniło tego łatwiejszym do przełknięcia. - Ale nie straciłam. - Następnym razem przez swój temperament możesz wystawić moją siostrę na niebezpieczeństwo. Powstrzymałam się od ostrej riposty. - To się więcej nie powtórzy. - Wiem - westchnął, opuszczając rękę. Z jakiegoś nieokreślonego powodu odczułam jej brak. Czułam się tak, jakby zrobiło mi się zimno, a nigdy nie było mi zimno. Nie wiedziałam, co takiego jest w Loganie, co tak mnie wyprowadza z równowagi. Będę musiała znaleźć sposób na to, żeby trzymać się od niego z daleka. Jego towarzystwo wyraźnie mi nie służyło. - Widzę, że nie należysz do otwartych osób. Mogłabyś mi jednak powiedzieć, co on ci zrobił? Proszę? Uniosłam głowę, nie chcąc wzbudzać litości. - Przemienił mnie w wampira i zostawił w trumnie pod ziemią na dwieście lat. W drodze do domu nie powiedzieliśmy nic więcej. Jeśli chodzi o misję dyplomatyczną, z mojej strony była to katastrofa. Zaatakowałam przyjaciela rodziny, dostałam dawką I lypnosu i prawie oszalałam z wściekłości - wszystko jednego wieczoru. Nic dziwnego, że byłam wyczerpana. Nie było nas ledwie pół godziny, a czułam się, jakby to były całe dnie. Bracia Logana byli już ubrani i siedzieli w ponurym półkolu wokół zawiniętego w folię pakunku na środku bawialni. Solange patrzyła na to ze zmarszczonymi brwiami, bębniąc palcami o kolana. Lucy spała na kanapie z głową na nodze Nicholasa. Otulił ją kocem, a ona wyglądała na tak malutką i bezbronną w pokoju pełnym drapieżników, którzy słyszeli kuszące bicie jej serca. Drzemała, bezgranicznie ufna. -Dostaliście ich? - zawarczał Quinn. - Tak, dopadliśmy jednego, dzięki Isabeau - odpowiedział Logan zmartwiony, opadając na krzesło. -I? - I mamy minimalną ilość informacji, nic, czego byśmy wcześniej nie zgadli: zdrajcy i atak z zaskoczenia. - Nie wierzę, że te łotry przedarły się przez naszą linię obrony - Quinn wciąż kipiał gniewem. Zerwał się na nogi i krążył po pokoju. Jego wzburzenie obudziło Lucy. Zamrugała na niego nieprzytomnie, po czym spojrzała na Logana i na mnie. - Wróciliście - ziewnęła. Zerknęła na Solange. - Przestań tak się na to gapić - dostaniesz migreny. Solange odwróciła wzrok z widocznym wysiłkiem i zwróciła się do mnie. - Czy to bezpiecznie go otwierać? W końcu Bruno go przeskanował i w ogóle, więc wiemy, że to nie bomba, wąglik czy coś innego, ale jednak. Co o tym myślisz? - Zawsze wolałabym wiedzieć, z czym mam do czynienia - odparłam. Logan jęknął. - Otworzyłabyś i bombę, nawet jeśli cykałaby ci prosto w twarz. Nie byłam do końca pewna, co miał na myśli. Wciąż przyzwyczajałam się do współczesnego języka potocznego, i do angielskiego, ale Solange energicznie przytakiwała moim słowom. - Dokładnie. Ci tutaj chcą, żebym grała Królewnę Śnieżkę podśpiewującą w swojej małej chatce, podczas gdy oni wykonają całą robotę. Lucy prychnęła. - Królewna Śnieżka i siedmiu głąbów. Moglibyście zrobić konkurencję Disneyowi. Nicholas szturchnął ją w bok. - Nie jestem śpiewającym krasnalem. - Nie, jesteś głąbem. Nie słuchałeś, co mówię? -Uśmiechnęła się i pocałowała go szybko. - Otwieram go - oznajmiła nagle Solange, chwytając prezent. Każdy z jej braci zaczął mówić jednocześnie, wypowiadając wariację na dwa tematy: „Nie" i „Ja to zrobię". Zignorowała ich i rozerwała papier. Pudełko w środku pełne było kartonów używanych do transportu ciast. Przygryzła wargi, zatrzymując się na chwilę. Nicholas wyciągnął dłoń, żeby zabrać jej opakowanie, ale trzepnęła go w rękę, nawet na niego nie patrząc. Uniosła pokrywkę, odchylając się lekko do tyłu, jakby spodziewała się, że coś wyskoczy ze środka jak diabeł z pudełka. Jej bracia postąpili wręcz przeciwnie i wszyscy przysunęli się bliżej. Potem wszyscy zamarliśmy, jak potrafią tylko wampiry, gotowi do ataku, gotowi na wszystko, poza tym, co faktycznie znajdowało się w pudełku. Lucy wstrząsnęła się. - Przyprawiacie mnie o gęsią skórkę. Przestańcie. - To wszystko? - spytała Solange, wreszcie przerywając bezruch. W środku była czerwona poduszka, a na niej mała grudka zawinięta w czerwoną nić. Silnie pachniała wodą różaną i cynamonem. Zakręciło mnie w nosie. - Co to jest? - spytała. Dobrze wiedziałam co. - Isabeau? - Logan odwrócił się do mnie. Zastanawiałam się, co czyni go tak wrażliwym na moje nastroje. - To zaklęcie miłosne - odparłam beznamiętnie. - Co? - Wzdrygnęła się Solange. - Yy. Boże! Czy to w ogóle działa? - Czasami. Otworzyła szeroko oczy. - Poważnie? - Wstała, żeby zwiększyć odległość między sobą i pudełkiem. - Czemu po prostu nie da mi spokoju? Myślałam, że po moich urodzinach to się wreszcie skończy. - On nigdy nie rezygnuje - odparłam. Jako Ogar znałam Montmartrea i jego Zastępy lepiej niż ktokolwiek inny. - Jest cierpliwy jak wąż i to czyni go tak niebezpiecznym, bardziej niż jego okrucieństwo, siła czy samolubstwo.

- Czy on kiedykolwiek zrozumie, że nie chcę być królową i z całą pewnością nie mam ochoty być jego żoną? - Nie - odrzekłam zgodnie z prawdą. - Chyba że powiesz mu to, wbijając kołek w jego serce. Solange przyciskała plecy do odległej ściany; jeszcze trochę i wypadłaby przez okno prosto do ogrodu. - Hmm, czy to moja wyobraźnia, czy czuję się dziwnie? - Możliwe. - Wstałam, obwąchując zaklęcie. - Jest bardzo silne. To dwa nasiona jabłka zawinięte w czerwoną nić i kosmyk twoich włosów. Musiał zdobyć go tej nocy w jaskiniach, kiedy go powstrzymaliśmy. Wszystko przymocowane do serca kolibra. - Co robimy? - Białka jej oczu były teraz widoczne jak u dzikiego konia. - Nie panikuj - powiedziała Lucy uspokajająco. - I co to jest z wami i obrzydliwymi sercami? - Lucy, ja go nie nienawidzę! Nie tak, jak powinnam! - Będę go nienawidzić za nas dwie, zanim coś wymyślimy - obiecała poważnie. - Spalmy to - powiedział Quinn, sięgając po pudełko i rzucając je w kierunku płonącego w kominku ognia. - Nie! - krzyknęłam, skacząc, by złapać je, zanim tam wpadnie. Zaklęcie przypięte było do poduszki z serca, którą schwytałam w powietrzu. Pudełko wylądowało w popiołach i zapaliło się natychmiast. Płomienie oświetliły pokój. Wszyscy na mnie patrzyli. - Ogień tylko je wzmocni - wyjaśniłam. - Ogień to namiętność. - A co z wodą? - spytała Lucy. - Moja mama zawsze zanurza rzeczy w wodzie, żeby je oczyścić albo wymyć czy coś takiego. I śpiewa nago w lesie. Logan przechylił głowę z namysłem. Zignorowałam go, wdzięczna, że wampiry niełatwo się rumienią. - Nie, woda też nie - odparłam spokojnie. - To nakarmiłoby uczucie, którego dotyczy to zaklęcie: miłość. Solange przełknęła głośno ślinę. - Czy możemy coś zrobić, szybko? Proszę? - Potrzebuję soli - powiedziałam - dwóch torebek na mrożonki, lodu i białej nici. Logan zniknął, a po chwili wrócił ze wszystkim, o co prosiłam. - Jesteś pewna, że wiesz, co robić? - spytał Connor z powątpiewaniem. - Może powinniśmy popytać, poszukać jeszcze? Mogę sprawdzić w internecie. - Wiem, co robić. To właśnie oznacza być pomocnicą Cwn Mamau. - Myślałem, że chodzi o skopanie tyłków Zastępom. - O to także. - Uśmiechnęłam się pod nosem. - Jesteśmy magiczni w takim samym stopniu, w jakim jesteśmy nadużyciem przyrody i mutacją genetyczną. - Nasypałam soli do dwóch plastikowych torebek do zamrażania. - Na pewno tyle zauważyłeś? - Chyba... tak. Współczułam im, że mają tak wiele wiedzy i tak mało instynktu. Magda wystarczająco często powtarzała mi, że w tym stuleciu nie polega się na magii i modlitwie. Mnie wydawało się to stratą użytecznych narzędzi. Każdy, kto widział Kałę rzucającą czary, zmieniłby zdanie. Nie miałam jej doświadczenia, ale wiedziałam, że poradzę sobie z zaklęciem, nawet tym kupionym przez Montmartrea. Z pewnością nie kupił go od żadnej czarownicy - nikt inny nie potrafiłby sprawić, żeby ten kawałek sznurka i jabłka działały w taki sposób. - Co teraz? - spytał Logan. Kosmyk włosów Solange był długi, zwinięty i przypięty do czerwonej nici. Rozplatałam go ostrożnie, ciągnąc delikatnie i cierpliwie, nawet kiedy Quinn stanął za mną i przyglądał się temu złowrogo. Logan szturchnął go i odsunął o krok. Uwolniłam włos i umieściłam go między dwoma kostkami lodu, które związałam białą nicią. - To cię ochroni - wymruczałam do Solange, koncentrując się na pieczętowaniu czaru, tak jak mnie uczono. Wyobrażałam sobie, że nić jest nieprzenikniona jak bezpieczne schronienie, silna i ostra jak szpada, nieustępliwa jak srogie mrozy w zimie. - Biały jest symbolem ochrony i oczyszczenia. Solange skinęła głową. - Dobrze. Zużyj całą szpulkę, okej? - Szybciej - warknął Quinn. Wrzuciłam kostki lodu do jednej z torebek i zawiązałam ją. Nasiona jabłka i nierozwiązaną czerwoną nić oraz serce kolibra zanurzyłam w soli w drugiej torebce i dodałam warstwę lodu na górze. Tę torebkę także zawiązałam. - To trzeba zamrozić. Kilka rąk wyciągnęło się w moim kierunku. Solange była szybsza, chociaż bardzo blada. Usta miała zaciśnięte. - Ja to zrobię - powiedziała twardo, ucinając wszelkie kłótnie. Wyszła i usłyszeliśmy, jak mamrocze pod nosem i trzaska drzwiami lodówki. Bardzo mocno. - Za trzy dni włóż obie torebki do słoja z solą i młodym winem i zakop na rozstajach - doradziłam jej, kiedy wróciła. - I upewnij się, że nikt nie widzi, co robisz. - Mogę na to splunąć? - Jak najbardziej. - Dziękuję, Isabeau. Po raz drugi stanęłaś między mną i tym dupkiem. - De rien - ziewnęłam. W naszym zaaferowaniu nie zauważyliśmy nadejścia świtu. Byłam wyczerpana, zanim zajęłam się zaklęciem; teraz przekroczyłam granicę zmęczenia, chociaż wciąż odczuwałam zadowolenie, że odkupiłam mój wcześniejszy błąd w lesie. Pozostali nie czuli się lepiej - byli zbyt młodzi, żeby potrafić walczyć ze zmęczeniem, które opadało ich po wschodzie słońca. Nogi miałam jak z waty. Zwaliłam się ciężko na dywan. Charlemagne zwinął się przy mojej głowie, żeby chronić mnie we śnie. Zobaczyłam, że Logan również ziewa i wyciąga się na dywanie obok mnie. Nicholas rozłożył się na kanapie, a Connor opadł niewygodnie na najbliższe krzesło. Tylko Marcusowi udało się przeczołgać po schodach, ale nie miałam pojęcia, czy dotarł do swojego pokoju. Byłam przytomna jeszcze na tyle długo, żeby usłyszeć, jak Lucy mamrocze: - Wampir. Dusza towarzystwa.

ROZDZIAŁ 8 Isabeau Nie wiem, czy inne wampiry mają koszmary, ale moje zawsze nawiedzały mnie w tej mglistej chwili między głębokim snem a nagłym przebudzeniem. Za każdym razem był to ten sam sen. Minął cały tydzień od kiedy ostatni raz mi się przyśnił - najdłuższa przerwa jak dotąd. Nigdy nikomu o nim nie mówiłam, chociaż byłam pewna, że Kala coś podejrzewa. Znalazła mnie pewnego razu uwięzioną w pętli strachu, całą mokrą, z rozszerzonymi oczami, w otoczeniu psów, które lizały mnie po twarzy i próbowały zmusić do poruszenia się. Teraz sen był tak silny, że zrywał mnie z łóżka, jeszcze zanim nadeszła północ. Chociaż nie pamiętałam czasu, który spędziłam uwięziona pod ziemią, sen zawsze był taki sam. Byłam w środku białej, wyłożonej satyną trumny; materiał był brudny i roił się od robaków. Brud przedostawał się przez szpary w drewnie, a korzenie wisiały nade mną jak czyjeś jasne włosy. Miałam na sobie jedwabną suknię, którą włożyłam na świąteczne przyjęcie mojego wuja, ale na szyi brakowało mi tasiemki, którą /robiłam z sukni mojej matki. Martwiło mnie to równie mocno co bycie pogrzebaną żywcem; nosiłam ze sobą ten wyszywany w lilie kawałek materiału w kolorze indygo wszędzie, nawet na ulicach Paryża. Drapałam wieko trumny i kopałam w nią, aż posiniaczyłam sobie pięty, ale nie mogłam się wydostać. Nie wiedziałam nawet, czy znajduję się na cmentarzu w Londynie, czy może we Francji. Nie czułam nic poza błotem i deszczem, a ciemność, która powinna być całkowita, zdawała się nie tak gęsta. Oczywiście nie widziałam nic wyraźnie, ale mogłam dostrzec dziwne korzenie, bladą biel korzeni pasternaku i pełzające żuki o niebieskawym odcieniu. Krzyczałam, aż poczułam krew w gardle, ale wciąż nikt mnie nie słyszał. I nawet przez chwilę nie czułam głodu. Za to pragnienie doprowadzało mnie do szaleństwa. Wczepiło się we mnie jak wściekłe, zdesperowane zwierzę, szamotało się w moim gardle, paląc mi wnętrzności aż po żołądek. Żyły na rękach były jak uschnięte. Nie byłam już osłabiona, żywa czy martwa. W przebłysku świadomości poczułam ślad ostrych zębów na mojej szyi, czułam usta, które wessały się w nią, aż opadłam bezwładnie jak szmaciana lalka. A potem ledwo wyczuwalny smak krwi rozsmarowanej na moich ustach, z powodu którego zebrało mi się na wymioty, a raczej zebrałoby mi się, gdybym miała dość siły. Smakowała jak wino, którym poczęstował mnie Greyhaven. Greyhaven. Pozwolił im mnie pogrzebać, chociaż wiedział, że otrzymałam wystarczająco dużo jego krwi, żeby odciśnięte przez nią piętno nie pozwalało na zwyczajną ludzką śmierć. Greyhaven. Nie byłam dość silna, żeby wydostać się spod ziemi, nie zdawałam sobie nawet sprawy, że tego właśnie ode mnie oczekiwano. Wszystko wydawało się jakąś potworną pomyłką, wydarzeniem prosto z gotyckiej powieści. Ziemia wypełniała mi usta, robaki otaczały mi nadgarstki niczym bransoletki, mrówki chodziły mi po włosach. Greyhaven. I psy, wyjące, węszące, rozkopujące łapami ziemię. W tym momencie zawsze się budziłam. Psy były wystarczająco rzeczywiste; to one mnie znalazły i wyciągnęły na świat, jeszcze zanim Kala oznaczyła właściwy grób na cmentarzu Highgate. A nazwisko Greyhaven było moją pierwszą myślą, pierwszą rzeczą, o której myślałam, kiedy wynurzałam się z tego koszmaru. Nos Charlemagnea odsunął się od mojej twarzy, kiedy przestałam pojękiwać. Nienawidziłam tego dźwięku, nie znosiłam tego, że wydobywał się ze mnie dopiero, kiedy byłam dość nieprzytomna, żeby nie móc go kontrolować. Leżałam w łóżku; ktoś musiał przenieść nas wszystkich z salonu. Drewniane okiennice były szczelnie zamknięte na antabę. Spadłam z łóżka i doczołgałam się do lodówki, szarpnięciem otwierając drzwiczki. Od światła zabolały mnie oczy, więc na ślepo wymacałam szklaną butelkę napełnioną krwią. Pragnienie było silniejsze wieczorem, tak silne, że nauczyłam Charlemagnea, żeby bronił się przede mną, jeśli wypowiem określone słowo. Głód nie opuszczał nas łatwo przez pierwsze noce. Wciąż sprawiał, że łapczywie piłam krew dużymi łykami, tak jak pożerałam ciasto, kiedy byłam dzieckiem, ale przestałam już martwić się bez przerwy o bezpieczeństwo Charlemagnea. Pewnie z tego samego powodu Lucy marudziła, że przeniesiono ją do pokoju gościnnego z podwójnym zamkiem od wewnętrznej strony i przyciskiem alarmowym bezpośrednio do Bruna, szefa ochrony Drakeow. Nowo przemienione wampiry nie panowały nad sobą po przebudzeniu. Kiedy wypiłam wystarczająco dużo krwi, żeby zaczęła bulgotać mi w żołądku, przygładziłam skórzaną tunikę i opuściłam względnie bezpieczną sypialnię. Solange i jej bracia będą spali jeszcze przynajmniej godzinę, więc zeszłam na dół, żeby wypuścić Charlemagnea i sprawdzić, jak ma się szczeniak. - Isabeau. Zatrzymałam się na dźwięk nieznajomego głosu. W wysokim łukowatym oknie biblioteki, wychodzącym na ogród, stała odwrócona tyłem kobieta. Do pokoju wpadała różana poświata. Zapomniałam, że szkło w tym domu było specjalnie obrabiane; drewniane okiennice w sypialniach musiano dodać dla wzmocnienia bezpieczeństwa i dla wygody przejmujących się tym wampirzych gości. Ja w każdym razie z pewnością nie zaufałabym szklanej szybie i koronkowym zasłonom. Kobieta odwróciła się. Twarz miała ocienioną czarną woalką, przypiętą do aksamitnego kapelusza. Nosiła staromodną suknię z gorsetem i koronkowe rękawiczki bez palców. - Czy pani jest Hiacynta Drakę? - spytałam, przez grzeczność nie ruszając się z miejsca. Słyszałam, jak rozmawiali o niej Connor z Quinnem. Była ich ciotką i została poraniona przez łowcę Helios-Ra. Woda święcona, której użył, naładowana promieniowaniem UV, poparzyła jej twarz. Rany jeszcze się nie zagoiły i nie było wiadomo, czy się zagoją. Blizny u wampirów zdarzały się rzadko, ale były możliwe. Moje nagie ramiona były na to wystarczającym dowodem. - Tak, to ja. Enchantee. - Rzuciła spojrzenie na blizny na moich ramionach, po czym ponownie odwróciła się do okna.

Wtedy zdałam sobie sprawę, że obserwuje laicy biegającą po ogrodzie ze szczeniakiem, który szczekał histerycznie z rado-śii. Śmiech Lucy był prawie tak samo głośny. Charlemagne rozochocony zostawiał odciski nosa na szklanych drzwiach, po czym spojrzał na mnie z rozpaczą. - No idź - szepnęłam, wypuszczając go, żeby przyłączył się do kotłowaniny w ogrodzie. Szczeniak przekoziołkował w powietrzu z podniecenia. Lucy zaśmiała się jeszcze głośniej. - Twoje blizny ci nie przeszkadzają - odezwała się Hiacynta. To nie było pytanie, raczej beznamiętne stwierdzenie. Wzruszyłam ramionami. - Raczej nie. - Półksiężyce i niepełne okręgi pozostawione przez ostre zęby stopiły się ze świecącą, bladą skórą, jak masa perłowa. - Jestem dumna, że je noszę. - Dotknęłam punktowych blizn na mojej szyi. - Te wypaliłabym żywym ogniem, gdybym mogła. - Ponieważ wypalanie nic by nie dało, Kala wytatuowała tę stronę mojej szyi w lilie. -Byłam piękna tak długo - wyszeptała. - Więc wciąż jest pani piękna - odparłam prosto z mostu. - Żadnej litości od ciebie, Isabeau - stwierdziła i dosłyszałam słaby uśmiech w jej głosie. - To bardzo odświeżające. - Moje plemię mierzy piękno tym, jak cicho ktoś potrafi polować - wyjaśniłam. - I tym, jak dobrze szkoli psy i jak szybko biega. Przechodzimy testy, żeby udowodnić naszą wartość i żaden z nich nie ma nic wspólnego z kolorem włosów albo kształtem nosa. - Więc może jednak powinnam uciec i zamieszkać w jaskiniach. - Jej ton się zmienił, ironia zastąpiła żal. - Aleja tak kocham mojego psa. Na podwórku Lucy ciężko dyszała, ocierając pot z czoła. Psy biegały wokół niej jak na karuzeli. Kiedy ruszyła w kierunku domu, Hiacynta natychmiast się cofnęła. - Miło było mi cię poznać - powiedziała, zanim znikła w czeluściach domu. - Isabeau, już wstałaś! - wykrzyknęła Lucy zdumiona. Drzwi ogrodu zamknęły się za nią. Przyniosła zapach letniego deszczu, liści i świeżej krwi pulsującej jej pod skórą. Zacisnęłam mocno szczęki. - Jeszcze nawet nie jest ciemno -ciągnęła, nie zwracając na to uwagi. Psy kręciły jej się u stóp. - Czasem wcześnie się budzę - odparłam. Nie miałam zamiaru dzielić się moją słabością i gwałtownymi koszmarami. Podobnie jak Hiacynta, nie trawiłam litości. Nagle, na dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi frontowych, Charlemagne zablokował mi ruchy. Napięłam mięśnie. Lucy odsunęła się. - Wow, jesteś przerażająca, kiedy robisz tak z twarzą. - Schowaj się za mnie. - Pozostałe psy nie szczekają - odparła cicho. - Nie sądzę, żeby było się o co martwić. - Wytatuowany, łysy mężczyzna w skórzanej kurtce wmaszerował do pokoju z ponurym wyrazem twarzy. Wyczułam, jak Lucy natychmiast się odpręża. - Bruno. - Hej, dziewuszko - jego spojrzenie napotkało moje. -Chcę z tobą pomówić. - Bruno jest szefem ochrony - wyjaśniła Lucy. - Przecież ty jesteś... człowiekiem. - No. Łowcy lubią dzień, kiedy większość wampirów leży pokotem i czeka, aż się ich przebije kołkiem. To wyrównuje poziom walki. - Jego szkocki akcent, choć niepasujący do wyrazu twarzy, natychmiast mnie uspokoił. Francuzi i Szkoci często byli sojusznikami. Prędko zrozumiałam jego bezsilną frustrację. Jego serce prawie wyskakiwało mu z piersi ze zdenerwowania. - Mamy system bezpieczeństwa godny królów i prezydentów, więc chcę wiedzieć, dlaczego w ciągu jednego cholernego tygodnia frakcja wampirów i zbuntowany oddział Helios-Ra zdołały się przez niego przedrzeć. To po prostu śmieszne. - Montmartre nie dba o to, czy członek jego Zastępów zginie. Uważa się to za honor, dowód lojalności - powiedziałam. - Chyba źle byś to przyjął, gdyby zginął któryś z twoich ludzi. -Tak. - Montmartre po prostu tworzy więcej Zastępów. A wczoraj wieczorem wysłali ich czterech po to, żeby chociaż jeden dotarł do drzwi frontowych. Gdyby zaatakowali bezpośrednio, nie wiem, czy nie wzięliby was z zaskoczenia. Westchnął. - Masz rację, dziewuszko. Spodziewałem się przelewu krwi, a nie kretyńskiego prezentu. - Potrząsnął głową. -A jednak nie ma przebacz. - Rozwinął szkicowany niebieskim ołówkiem plan domu Drakeow i otaczającej posiadłości o powierzchni czterech kilometrów kwadratowych wraz z innymi budynkami. - Pokaż mi słaby punkt, dobrze? Przejrzałam rysunki, dopasowując je do tego, co wiedziałam o topografii okolicy. - Poruszali się pewnie z jednego szczytu drzewa na drugi. Tak jest wolniej, ale ostrożniej. - Przyszli z góry - wydyszał. Zanim Solange i jej bracia zaczęli się budzić i schodzić na dół, Bruno był znów zadowolony z siebie. - Jesteś gotowa? - spytał Logan. Kiwnęłam głową. Lucy spojrzała ponuro na Nicholasa, który uniósł ręce w geście obronnym. - To nie moja wina - podkreślił. - Mama i tata uważają, że powinnaś trzymać się z daleka od dworu aż do koronacji. - To nie fair - odparła Lucy. - I tak już tam byłam. - Ta, bo zostałaś porwana przez złą królową wampirów. Halo? To niezupełnie argument na twoją korzyść. Kiedy moi rodzice wrócą do domu w przyszłym tygo-dniu, poproszę tatę, żeby nauczył mnie prowadzić swój motocykl, a wtedy nie będę potrzebowała, żebyś mnie podwoził twoim śmierdzącym rowerem. Nicholas uśmiechnął się szeroko. - Myślisz, że twój tata pozwoli ci jeździć przez las, żeby zadawać się z bandą wampirów w jakiejś jaskini? - Pozwala mi zadawać się z tobą. - Bo to nie ja wywieram zły wpływ na ciebie w tym związku. Wydawało się, że mięknie na dźwięk słowa „związek". Ale natychmiast znów się wyprostowała. - Wciąż jestem zła - wyburczała. - I urocza - odpowiedział niespeszony. Pochylił się i pocałował ją, aż prawie zrobiła zeza. Connor wybuchnął śmiechem. - Stary, znajdź jakiś pokój. Nicholas odsunął się z uśmiechem. - Czy oni zawsze są tacy? - spytałam Logana, kiedy opuściliśmy dom. - Powinnaś ich widzieć, zanim zdecydowali, że jednak się lubią.