mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Hayles Małgorzata - Tymczasowa

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Hayles Małgorzata - Tymczasowa.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 42 osób, 44 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 283 stron)

Małgorzata Hayles Tymczasowa

Gdyby ktoś inny opowiadał tę historię, być może zacząłby właśnie tak: Był szesnasty dzień kwietnia. Poznań tonął w słońcu. Tomek obudził się z ochotą na jagodowe bułeczki. Próbował nawet negocjować z Martą na ten temat, ale nie była w humorze. „Sam sobie zrób bułeczki, nie jestem w nastroju". Tomek pomyślał, że Marta coraz rzadziej jest w nastroju i nie dotyczy to bynajmniej tylko bułeczek, nawet jeśli chodzi o te szczególne, jagodowe. Mógł oczywiście upiec sobie sam te i inne bułeczki, ale przecież nie o to w życiu chodzi. Tego dnia nie podskakiwał, wchodząc do kuchni. Zaparzył kawę i otworzył ostrożnie laptop. Obejrzał się na wszelki wypadek. Marta potrafiła chodzić po domu bezszelestnie jak Nienażarty, ich kot bardzo serio. Potrafiła wyrastać nagle i niemo za jego plecami. Dom należał do niej, wspólny był jedynie w dokumentach. Mówiła, że urządzony został po jego myśli, a do niej należy tylko utrzymanie go w odpowiednim porządku, ale wypełniała go swoją codzienną krzątaniną. Marta pracowała w domu i od samego rana, gdy tylko wyjechał do firmy a ona wyprawiła dzieci do szkoły, obejmowała go w wyłączne posiadanie. Na początku małżeństwa, kiedy dzieci były małe, skarżyła się na to, że on tak dużo pracuje, zostawiając ją w ówczesnym niewielkim mieszkanku sam na sam z macierzyństwem i otchłanią podobnych do siebie dni. Dni świstaka. Teraz natomiast wydawało mu się, że Marta jest jak nadmiernie oswojone

zwierzą, które boi się otwartych przestrzeni, w tym także cy- berprzestrzeni. Dom był jej domeną i nie potrzebowała już wir- tualnych. Nie udzielała się na portalach społecznościowych, nie pisała blogów, nie posiadała wirtualnego wymiaru. „Nie jest mi to potrzebne do szczęścia, wiesz - mówiła. - Czułabym się nieswojo, wiedząc, że moje wnętrze żyje gdzieś odrębnym życiem, czuwa, kiedy śpię". Kiedy dzieci poszły do przedszkola, Marta zaczęła przebąkiwać o pójściu do pracy. Chciała uczyć angielskiego w szkole, zgodnie z uzyskanym dyplomem, ale Tomek wyliczył, że po opłaceniu opiekunki i dojazdów do pracy niewiele zostanie z jej pensji, tak więc ustalili wspólnie - a może to on ustalił, trudno to było z całą pewnością stwierdzić po tylu latach - że Marta zajmie się domem i dziećmi. Póki co. Tak to zostało nazwane. „Póki co" było pojemnym pojęciem, w którym mieściło się ich pierwsze małe mieszkanie i pierwszy niewielki samochód, a także codzienność Marty. Zajmując się domem i dziećmi, zaczęła robić tłumaczenia, a potem pisać monologi i skecze kabaretowe na zlecenie. Kto by pomyślał, że tak nieśmiała osoba będzie pisała dobre teksty satyryczne. Najpierw przetłumaczyła występ Ellen DeGeneres dla jednej z aktorek. Później podesłała tej aktorce propozycję własnego monologu stand-up i dalej samo się potoczyło. Nikt z plejady komików nie przyznałby się publicznie do tego, że ktoś inny stoi za jego tekstami, ale Marcie to nie przeszkadzało. „Byle płacili na czas - mówiła. - Nie potrzebuję uznania". Na początku pokazywała mu swoje teksty i nieraz toczyli spory o jeden czy drugi żart. Ponieważ rzadko uwzględniała jego uwagi, przestał się tym w końcu interesować. Tak naprawdę, gdyby miał być ze sobą szczery, musiałby przyznać, że

nigdy nie uważał jej pomysłów za specjalnie zabawne. Poza tym w pewnym momencie, trudno powiedzieć, w którym, trzy, pięć, a może dziesięć lat po ślubie, Tomek przestał się po prostu interesować Martą. Z czasem przestał ją w ogóle zauważać. Umknął mu dokładny moment, w którym zaniechali wspólnych wyjazdów, wyjść, zapraszania znajomych. Nie zauważył, kiedy przestali się przekomarzać, sypiać ze sobą, a nawet rozmawiać o czymś innym niż lustro, które trzeba zawiesić w przedpokoju, lub podejrzanie wysoki rachunek za prąd. Przestał ją dostrzegać, jakby jej osobowość uległa... rozmyciu. Już wtedy, kiedy się poznali, on na piątym roku ekonomii, a ona na trzecim anglistyki, Marta nie lubiła zwracać na siebie uwagi. Nosiła dżinsy i luźne koszulki, lekki makijaż na bladej twarzy schowanej pod rudą grzywką. Nie była z pewnością tak ładna jak jego poprzednia dziewczyna, Anka, ale ujęła go szczerością i uczciwością. Manipulacje Anki były jej obce. Wszystkie emocje grały jej zaraz pod skórą i równie łatwo potrafił ją sprowokować i do śmiechu, i do płaczu. „Marta jest takim wiesz «prawdziwkiem»" - opowiadał matce, zanim przyprowadził ją do domu rodziców. Jego matka uważała jednak, że Marta jest bardziej „podgrzybkiem", a syna znanego w mieście notariusza stać na kogoś ciekawszego, z bardziej majętnej rodziny. Uważała również, że Marta jest trzpiotowata i nieokrzesana, co było dość zabawne, bo jego zdaniem Marta była zbyt poważna. Dopiero potem zrozumiał, że matka nazywa innymi słowami właśnie to, co tak mu się w Marcie spodobało. Trzpiotowatość odnosiła się do naturalności, brak okrzesania do niewyrachowania. Dobrze się czuł w roli mężczyzny, który pokazuje jej świat. Mówił do niej „głuptasku", gdy nie rozumiała jakiegoś zagadnienia z dziedziny ekonomii, i tłumaczył jej cierpliwie, na czym

polega zysk nadzwyczajny lub jak działa silnik w samochodzie. Matką się nie przejmował, bo żadna synowa nie byłaby dla niej wystarczająco dobra. Śmiali się z Martą, że najchętniej zaaranżowałaby jego małżeństwo, a i wtedy niekoniecznie byłaby zadowolona z narzeczonej. Kiedy Marta zaszła w ciążę, dżinsy i koszulki zastąpiła koszulowymi namiotami i spódnicami na gumce, które po urodzeniu dzieci ustąpiły miejsca mamuśkowatym zestawom spodni zwanych rybaczkami, których nigdy nie polubił, i luźnych bluz. Zaczęła nosić buty wyłącznie na płaskim obcasie. Od momentu urodzenia dzieci związywała swoje piękne rude włosy w bezkształtny pęk nad karkiem i rzadko się malowała. Zrobiła się trochę taka... Jak to mówiła jego matka? Jak Matka Ziemia. To było dobre porównanie. Z biegiem lat skóra podobno traci gęstość, ale jej jakby wręcz zgęstniała, emocje nie były już pod nią tak łatwo widoczne i często miał problem z odgadnięciem, co Marta tak naprawdę myśli. Zastanawiał się czasami, czy ona patrzy na niego w podobny sposób. Być może drugą osobę widzi się najlepiej, gdy przygląda się jej z pewnego dystansu, tak jak obrazom w galerii. Kiedy się podejdzie do nich zbyt blisko, widać tylko chaotyczny taniec barwnych kleksów na płótnie. A może to jest właśnie najważniejszy aspekt pojawiającej się po czterdziestce starczowzroczności, o którym się nie mówi. Sprawdził w Internecie, że presbyopia, czyli starczowzroczność, jest wynikiem fizjologicznego procesu twardnienia i spadku elastyczności soczewki, która coraz trudniej zmienia swój kształt, pomimo napinania się mięśnia akomodacyjnego. Otóż i cała filozofia. Człowiek młody jest krótkowzroczny, a starszy nad-wzroczny. Po czterdziestce po prostu nie widzi się z właściwą ostrością tego, co jest pod samym nosem.

Ostatnio miał jeszcze mniej niż zwykle okazji, aby po-przyglądać się Marcie, ponieważ spędzała dużo czasu w sypialni, a konkretnie w łóżku. Takie miał przynajmniej wrażenie, bo tkwiła tam w podobnej embrionalnej pozycji, gdy wstawał rano i gdy wracał z pracy. Nie mogła tam oczywiście leżeć cały dzień. Po powrocie z pracy widział ślady jej bytowania poza sypialnią - zrobione zakupy, wyprane i wyprasowane ubrania. Dzieci były najedzone i uczęszczały na zajęcia dodatkowe zgodnie z grafikiem przyczepionym magnesem do drzwi lodówki. Niemniej nic poza łóżkiem jej nie interesowało, przy czym, jak na ironię, nie interesował jej też wcale seks. Z tego, co wyczytał w Internecie, to mogła być przedłużająca się chandra, a może nawet depresja, jego życie zawodowe było jednak wymagające, a osobiste skomplikowało się w ostatnich miesiącach, możliwe więc, że umknęło mu załamanie nerwowe Marty, przeżyte gdzieś między szkolnym parkingiem a lokalnym sklepem spożywczym. Być może jej samej to umknęło. Czytał gdzieś (zapewne znowu w Internecie], że można doświadczyć mikroudaru mózgu, nie zdając sobie z tego sprawy. Lekkie zawroty głowy czy przejściowe zaburzenia mowy, które tłumaczy się stresem i zmęczeniem, mogą podobno świadczyć o epizodach niedokrwienia mózgu. Może tak samo było w jej przypadku - przeżyła, nie dostrzegając tego, jedno, a nawet szereg mikrozałamań nerwowych. Kilka razy zaproponował jej wyjście do kina czy rodzinny wyjazd na kręgle, ale odmówiła. Nie nalegał, bo sam nie miał na to specjalnej ochoty, wydawało mu się po prostu, że w ten spo-

sób dojdzie wreszcie między nimi do jakiejś konfrontacji, dzikiej i oczyszczającej awantury, podczas której będzie mógł jej o wszystkim powiedzieć. Wykrzyczy jej w złości, że jest okropna, nie może jej znieść i dlatego właśnie muszą się rozstać. Sęk jednak w tym, że Marta wcale nie była okropna i wciąż ją kochał uczuciem, jakim mężczyzna może darzyć niewidzialną kobietę. Tym, czego nie mógł natomiast znieść, było jego własne życie, jego przewidywalność i rutyna. Samotność. Wciągu piętnastu lat małżeństwa przeżyli z Martą to i owo, ale z dystansu wydawało mu się, że zabijali po prostu razem czas. Dopóki nie poznał tej kobiety, wydawał się sobie starcem. Zdziwił się, kiedy zechciała się z nim umówić, a potem regularnie spotykać. Czy taka kobieta naprawdę mogła czerpać przyjemność ze spotkań ze starym człowiekiem? ją widział wyraźnie. Dostrzegał jej piękne ciało i błyskotliwy intelekt. Najważniejsze jednak było to, że kiedy byli razem, czas stawał się znowu czymś cennym, czymś, co zasługuje na uratowanie. Początkowo wracał z tych spotkań do domu coraz bardziej poirytowany faktem, że Marta w ogóle istnieje i w gruncie rzeczy nic jej nie można zarzucić. Później dał się po prostu ponieść namiętności. Jego nastoletnie dzieci przeżywały swoje pierwsze zauroczenia i on też był zakochany. Powietrze w całym domu gęstniało od feromonów i może to przed nimi Marta chroniła się w małżeńskiej sypialni. Wspólna rzeczywistość skurczyła się do obszaru łóżka, w którym ich ciała przestały do siebie przystawać. Proponował jej seks bez przekonania, tak jak się proponuje komuś zupę w proszku, nie z myślą o uczcie dla podniebienia, ale ssaniu w żołądku. Nie chciał, by nabrała podejrzeń. Chciał. Nie chciał. Chciał. Większość czasu spędzał niezdecydowany.

Kiedy przelotny romans z tamtą dziewczyną zmienił się w coś trwałego, drugi żelazny tor, po którym pędziło jego życie, Marta była już bladą i zmęczoną kobietą, spędzającą większość czasu w łóżku. Kojarzyła mu się z chorobą i potrzebą pomocy. Zdawała się krucha niczym heroina z dziewiętnastowiecznej powieści. Kiedy kładł się do łóżka, ona czytała książkę lub spała, odwrócona w milczeniu do okna. Ich ciała, wyciągnięte obok siebie jak sarkofagi skrywające dawne namiętności, prowadziły ze sobą nieme sprzeczki. Starali się nie dotykać, niczym obcy sobie ludzie w zatłoczonym tramwaju, i tylko czasami szturchali się w nocy łokciem lub kolanem wystrzelonym nieświadomie w powietrze jak pocisk, jak oskarżenie, podczas niespokojnego snu. W ten poranek, szesnastego kwietnia, w dniu urodzin Marty, przeciągnął niezdarnie ręką po jej odwróconym udzie i z całą mocą chłopięcego wdzięku spytał o jagodowe bułeczki. Ona jednak zastygła pod dotykiem jego ręki, jak zwierzę złapane w potrzask. Nie widział jej twarzy, ale mógł przysiąc, że maluje się na niej wyraz odrazy. W takich chwilach wydawało mu się, że ona się wszystkiego domyśla. Tak byłoby może nawet lepiej. Robił wszystko, by nie zostać przyłapanym, a jednocześnie niczego bardziej nie pragnął. Ten przeciągający się stan zawieszenia męczył go, bo zawsze szybko i pewnie podejmował decyzje. Wydawało mu się, że właśnie za to ludzie go cenią. Daje im to poczucie bezpieczeństwa w czasach, w których furorę robią takie wyrażenia, jak kompleksowość i wieloaspektowość sprawy, pochylanie się nad problemem. Wszyscy tak bardzo się boją, że rozwiązując problem, wyleją dziecko z kąpielą, że zamiast tego pochylają się nad nim i kołyszą do snu. Był przekonany, że właśnie dzięki tym cechom szybko pnie się po szczeblach kariery, a nie ze względu na ojca

i jego pozycję w mieście. Postrzegał się jako człowieka zdetermi- nowanego i zdecydowanego, a we wszelkich ankietach kadrowych opisywał się jako osobę nastawioną na osiąganie celów, tak więc to wahanie się między żoną a kochanką, wątpliwości i strach przed konfrontacją, przed zmianą, uważał za myślowe niechlujstwo. Gubił się w swoich uczuciach, a ślady tego wewnętrznego kluczenia były już na tyle wyraźne, że widoczne z zewnątrz. Naprawdę chciał jej o wszystkim powiedzieć, ale za każdym razem, kiedy otwierał usta, Marta wyglądała na tak przybitą i nieobecną, że ostatecznie proponował jej tylko filiżankę herbaty. Trzeba temu dać trochę czasu - myślał. Ale szesnastego kwietnia było inaczej. „A ty nie pojedziesz?" - spytała Marta, obracając w ręku bilety z ponurą miną. Wręczył jej dwa bilety lotnicze do Barcelony w prezencie urodzinowym, ale to dane Moniki, przyjaciółki Marty, widniały na drugim bilecie. „Wiesz, że nie dostałbym urlopu, w firmie tyle się teraz dzieje - skłamał. - Leć z Moniką, zróbcie sobie babski wypad i bawcie się dobrze". Nieśpiesznie pili poranną kawę przy kuchennym stole, bo w tym roku urodziny Marty przypadały w sobotę. „Muszę zajechać do biura, a potem podjadę do mechanika. Te dziwne stuki w silniku mnie niepokoją - skłamał ponownie. - Będę wieczorem". Być może było to kwestią kolejnych kłamstw, nakładanych na siebie jak w piramidzie kieliszków na tacy kelnera. Balansowanie taką tacą jest zajęciem bardzo wyczerpującym. Mógł to też sprawić kąt padania światła, które w ich zalanej słońcem kuchni załamało się na nieruchomej, woskowej twarzy Marty. W każdym razie lubił później myśleć, że to właśnie wtedy, a nie po rozmowie z tamtą kobietą, dokonał wyboru.

Martwa Mam na imię Marta, choć równie dobrze moje imię mogłoby brzmieć Martwa, bo tak właśnie się czuję każdego dnia. Ta, która nie żyje. Ta, która się zamartwia. Martwa Marta się zamartwia. Najtrudniej jest rano, kiedy mocno zaciskam powieki, nie wpuszczając świtu. Świtowi wstęp surowo wzbroniony. Lena vel Mała Mi jeszcze śpi. Nazywam ją Małą Mi, ponieważ ma lekko skośne oczy i czarną grzywkę, zupełnie jak ta krnąbrna dziewczynka z opowieści o Muminkach. Antek, czyli Mrówek, też jeszcze śpi. Taką ksywę nadali mu szkolni koledzy i teraz nawet w domu jest Mrówkiem. Obok mnie pochrapuje Tomek, ich ojciec. On nie ma problemu z nadchodzącym dniem, to jego żywioł, więc wyskakuje z łóżka na pierwszy dźwięk budzika. Wskakuje pod prysznic, a potem podskakuje, idąc w kierunku kuchni. Jest to zgodne z jedną z jego teorii — zaczynasz dzień od podskoków i jest to nie tylko rodzaj porannej gimnastyki rozruchowej, ale też gwarantowany przepis na dobry humor przez cały dzień. Taki skoczny z niego chłopak. W zasadzie ten jego optymizm jest przygnębiający, ale dla mnie, odkąd się domyślam, przygnębiające jest wszystko. Po całym dniu spędzonym poza domem Tomek będzie zmęczony. Wieczorem, kiedy wróci z pracy, nie będzie już podskakiwał. Być może posiadanie dobrego humoru w domu nie jest takie istotne. Trochę porozmawiamy o lustrze,

które trzeba zawiesić w pokoju Małej Mi, o rachunku za prąd, który wydaje się zbyt wysoki, o innych ważkich kwestiach związanych z prowadzeniem tego mikroprzedsiębiorstwa zwanego rodziną. Zapyta, jak minął dzień mi i dzieciom. Odbędziemy coś w rodzaju krótkiej rady nadzorczej, podczas której zdam mu raport, a potem włączy komputer, jakby wracał do siebie. Kiedy dzieci będą już spały, a Tomek pogrąży się w lekturze Facebooka, który jest ostatnio jego jedyną niekończącą się książką, ja wrócę do łóżka. Łóżko jest dla mnie niczym statek kosmiczny, który ma mnie bezpiecznie przeprowadzić przez gwiezdne rafy. W łóżku zastanawiam się nad przyczyną podskoków Tomka, nad tajemnicą głuchych telefonów, które zdarza mi się ostatnio odbierać, nad spo- sobem, w jaki mój mąż traktuje swój telefon komórkowy. Chroni go pod skrzydłem marynarki jak najtroskliwsza matka kwoka swoje pisklę. Daję słowo, jeszcze chwila, a zacznie go wysiadywać. W łóżku piszę monologi stand-up i scenariusze skeczy kabaretowych. Tym się właśnie zajmuję, o ironio. Tym zarabiam na chleb, a często też coś do chleba. Bardziej udane numery powodują, że ludzie śmieją się aż do bólu brzucha, a chybione zbierają grzeczne uśmiecho-skurcze. Ludzie, którzy kupili bilet na występ kabaretu, tak bardzo chcą być bawieni, że od samego wejścia na salę rozluźniają mięśnie twarzy i gotowi są wybaczyć zdumiewająco wiele potknięć. Cholerycy, którzy zaczynają dzień od wyzwania każdego kierowcy w promieniu jednego kilometra i rozkręcają się podczas sparingów z telefonicznymi domokrążcami, śmieją się i wybaczają nietrafione puenty. Ostatnio praca nad puen-

tami idzie mi coraz trudniej i aktorka, z którą współpracuję od kilku lat, zwróciła mi tekst z uwagą, że połowa się nie nadaje. „To jest zbyt... smutne, mon cheri" — dodała po francusku, bo właśnie wróciła z występów przed Polonią paryską. Tomek zastanawia się czasami nad przyczyną mojej chandry. Informuje mnie o tym w ciągu pięciu minut, podczas których patrzy ponad moją głową na ścianę, do której przylega nasze łóżko. Wyczytał na stronach Wikipedii, że chandra to stan przygnębienia, złe samopoczucie, niskie poczucie wartości, apatia, depresja, poczucie beznadziejności. Tak nazywa tę rozpacz. Według Tomka najważniej- sze jest nadawanie rzeczom właściwych imion, a nie pseudonimów, tak jak to robi moja rodzina. Przecież tylko wtedy można je wpisać na listę problemów do rozwiązania. Chciałabym z nim porozmawiać i zadać kilka pytań, ale trudno rozmawiać z kimś, kto jest wiecznie niesłychanie bardzo zajęty. Taka rozmowa już od początku skazana jest na niepowodzenie, bo on, biznesman, dobrze wie, że w negocjacjach liczy się pozycja wyjściowa. Poczucie winy, wrażenie, że marnuję jego cenne minuty, nie działają na moją korzyść. Czasami zaczynam coś mówić, ale zdanie rozsypuje się, zanim dojdę do połowy. Słowa mi umykają chyba dlatego, że już w mojej głowie brzmią żałośnie. Zostają więc ze mną we mnie, za kurtyną. Przecież on mnie nie widzi. Zabieram mu tylko czas. „No więc?" - Tomek bębni niecierpliwie palcami po udzie, a już po chwili odwraca się i wychodzi z pokoju,

zmierzając w kierunku toalety: „Ależ słyszę cię, no mów, przecież słucham!", lub przedpokoju: „Kurcze, no masz coś do powiedzenia, to powiedzże wreszcie!". Nie cierpię niesprzyjającego mi ,,-że". W końcu pytam jego pleców, czy widział się już z dziećmi. Rzucam w kierunku jego lekko posiwiałych włosów, że jeśli jest głodny, na patelni w lodówce jest trochę duszonej wołowiny i ziemniaki do odgrzania. Andrzej Czajkowski napisał w jednym z listów do Haliny Janowskiej, że „kobiety uważają wywoływanie wyrzutów sumienia u mężczyzn za nagrodę pocieszenia, kiedy nie mogą otrzymać miłości", i zastanawiam się, czy to właśnie robię. Nie, nie jest głodny, odpowiada, nie patrząc mi w oczy. Otwiera usta, jakby chciał powiedzieć coś istotnego, ale tylko porusza nimi bezgłośnie jak ryba w wodzie, a potem proponuje mi filiżankę herbaty. W naszym domu pija się ostatnio bardzo dużo herbaty. Nostalgia W czasach, kiedy nasi rodzice budowali socjalizm, mieszkaliśmy w przyfabrycznym bloku. Na podwórku były nas całe chmary, latem liczniejsze od komarów. Jeździliśmy na rowerach, budowaliśmy domy i sztaby wojskowe, gotowaliśmy obiady z błota i rzucaliśmy się kępami trawy, szyszkami albo czym popadnie. Balkony łączyliśmy pajęczyną drutów i po tych drutach wysyłaliśmy sobie wiadomości w pudełkach od zapałek. W maju zrywaliśmy bez, w czerwcu łapaliśmy chrabąszcze. W wakacje chodziliśmy na ogródki

działkowe na tak zwaną załamankę, czyli kraść owoce. Jesienią chowaliśmy się przed deszczem w piwnicach i klatkach, zimą zjeżdżaliśmy z górki za blokiem. Mieliśmy ręce pełne roboty przez okrągły rok. Znaliśmy się jak łyse konie, trzynaście mieszkań w każdej z czterech klatek. Blok to był nasz Facebook i Nasza Klasa. Wieczorami przypominał rozświetlony statek na wzburzonym morzu. Z małych, kolorowych dziupli wychylały się nasze matki i wołały nas, umorusanych rozbitków, do domu. Czasami z okien leciały wyzwiska, a czasami klucze, a nawet kromki chleba posmarowane masłem i posypane solą lub cukrem. Próbuję sobie przypomnieć, kiedy był ostatni taki ciepły wieczór, w którym mama wołała mnie do domu, w którym brudna i szczęśliwa wlokłam się na trzecie piętro. Kiedy była ostatnia zabawa na rowerach z koleżankami z podwórka. Kiedy była ostatnia kąpiel w jeziorze, nad które jechaliśmy spoceni przez las. Kiedy nazrywaliśmy ostatnie bzowe bukiety na dzień matki. Bo potem ktoś dorósł, ktoś się wyprowadził, ktoś stwierdził, że łapanie chrabąszczy jest dla dzieci, a robienie z bąka radia w pudełku od zapałek jest po prostu beznadziejnie głupie. To się chyba nazywa nostalgią. Obecnie żyjemy z Tomkiem w atmosferze schyłku. On chyba też to czuje, bo jego kłamstwa stają się coraz bardziej niechlujne, a nasze rozmowy coraz bardziej wymuszone. Zastanawiam się, czy starożytni Rzymianie zdawali sobie

sprawę z nadchodzącego zmierzchu imperium i czy w ogóle można się uchronić przed nieuchronną katastrofą. W tym roku moje urodziny przypadały w sobotę. Weszłam do kuchni, w której Tomek siedział przy porannej kawie, i spostrzegłam uśmiech przebiegający po jego twarzy, skierowany nie do mnie, ale do kogoś, kto mieszka w jego laptopie. Nie mam zwyczaju przeglądać jego rzeczy osobistych, w tym komputera, tej najbardziej osobistej rzeczy na świecie, ale wiem, że przyjdzie w końcu moment, gdy będę się musiała z nią zmierzyć. Z tą osobą, która w nim mieszka. Usiadłam po drugiej stronie stołu, obok Nienażartego zwiniętego w schludny kłębek. Jego czarne futro pachniało jak zawsze lasem i ziemią jak huba drzewna. Zastanawiałam się, kiedy ostatni raz będziemy leniwie pić kawę w naszej kuchni, a kot będzie mruczał do wtóru lodówce. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin - powiedział Tomek, całując mnie lekko w policzek i wręczając dwa bilety lotnicze na wycieczkę do Barcelony, na której nie przewidział dla siebie miejsca. Ten poranek, ta kawa, ten kot wtulony w siebie. Staram się zapamiętać. Bezruch Przez pierwsze dwa lata małżeństwa, które były jednocześnie pierwszymi dwoma latami w życiu Małej Mi, płakałam za każdym razem, kiedy wyjeżdżaliśmy z ulicy moich rodziców.

Jedną ręką przytrzymywałam Małą Mi, siedząc obok niej na tylnym siedzeniu, wtedy kiedy była tylko małym różowym obłoczkiem, a ja bałam się, że gdy podniosę dłoń, ta rozkoszna lepka chmurka uleci w niebo. Drugą ręką ocierałam łzy. Potem przesiadłam się z miejsca niani na miejsce pani domu, obok męża, ale jedną ręką nadal głaskałam rączkę lub nóżkę Małej Mi przypiętej do fotelika, a drugą wycierałam łzy. Tomek zmieniał biegi, a ja poklepywałam dziecko po wierzgających kończynach. Mogliśmy tak jechać na koniec świata. Dopóki nie wyjechaliśmy z ulicy, na której widać było pod koniec już tylko zamazane sylwetki moich rodziców, coraz mniejsze i coraz mniej widoczne w tumanach kurzu, opowiadałam Tomkowi jakieś nonsensy, maskując nagłą kluchę w gardle i mokre oczy nerwowym śmiechem. Wydawało mi się wtedy to wszystko symboliczne w zbyt oczywisty sposób. My na pierwszym planie, moje nowe życie nadnaturalnej wielkości, zamknięte w kapsule samochodu zmierzającego w kierunku Poznania, a w tyle, na ostatnim planie, miniaturki rodziców, mój dom rodzinny tak malutki, że mogłabym go sobie włożyć do kieszeni. Z czasem łzy przestały się pojawiać. Zamiast nich przychodziło często uczucie ulgi i radość z powrotu do domu, a wizyty u rodziców stawały się coraz rzadsze. Transformacja była kompletna. Znowu miałam tylko jeden dom, Tomek pogwizdywał nad kierownicą, dzieci śpiewały piosenki, a ja przestałam się czuć jak uzurpatorka odgrywająca rolę czyjejś żony i matki. Jak mawiają aktorzy, rola weszła mi w krew.

Kiedy urodził się Mrówek, niemal dokładnie dwa lata po swojej siostrze, spędzałam całe poranki w mgiełce zasypek dla dzieci, delikatnych zupek jarzynowych gotowanych na rosole i bajek z serii „Poczytaj mi, mamo", których całe pożółkłe stosy przywiozłam ze strychu rodziców. Pewnego ranka Tomek wiązał krawat przed wyjściem do pracy, a ja leżałam z dziećmi na naszym wielkim materacu z pianki, który okazał się idealnym łożem małżeńskim, a także placem zabaw dla baraszkujących dzieci. Mrówek zasypiał jak mały psiak odurzony ciepłym mlekiem, a Mała Mi pieczołowicie rozsmarowywała mój krem na rozstępy na buzi, koszulce i pościeli. Leżałam obok nich w podomce koloru przegniłej nadziei. Do twarzy mi w tym kolorze. — Wszystko, co kocham, jest na tym materacu — Tomek uśmiechnął się do nas przed wyjściem. Nie mam pojęcia, dlaczego zapamiętałam właśnie ten moment. Dlaczego nie słowa, jakimi Tomek się oświadczył, i nie poranek po pierwszej wspólnie spędzonej nocy. Kiedy staram się świadomie zapamiętać jakąś chwilę, nigdy się to nie udaje. Na przykład dużo wyraźniej niż przysięgę małżeńską pamiętam pewne letnie popołudnie sprzed lat, kiedy jechałam rowerem w kierunku jeziora, wiatr rozwiewał mi włosy i podśpiewywałam sobie „Michelle, my belle" Beatlesów. Pamięć przynosi rozproszone obrazy jak krajobraz prześwitujący między drzewami. Jakaś Wenecja jak ze snu. Gołębie na placu Św. Marka, wśród których brodziłam z Tomkiem w mojej pamięci lub na zdjęciu, a może widziałam tę scenę w jakimś filmie? Może zapamiętałam te właśnie słowa, bo podświadomie uznałam je za ważne. Miałam atawistyczną potrzebę zapew-

nienia poczucia bezpieczeństwa sobie i swoim młodym, a te słowa zawierały w sobie obietnicę opieki nad naszą trójką. Jesienią Tomek był na dwóch wyjazdach służbowych. Jest dyrektorem departamentu dużej międzynarodowej firmy i od czasu do czasu wysyłają go na jakieś szkolenie lub spotkanie z dyrektorami innych firm. Najpierw pojechał do Warszawy lub, kto wie, może Zakopanego na trzy dni, a potem do Wrocławia bądź też do Włoch na tydzień. Fikcyjne wyjazdy służbowe mają to do siebie, że ich kierunek nie ma najmniejszego znaczenia. Za pierwszym razem zadzwonił do mnie prezes firmy i przeprosił za wydzwanianie na numer domowy, ale pan Tomek nie odbiera komórki, a pilnie potrzebny jest jego numer paszportu. - Wiem, że przebywa na urlopie, ale to naprawdę ważne, pani Marto. Za drugim razem byłam czujna, więc kiedy znowu wyjechał służbowo, zadzwoniłam do jego firmy i nie przedstawiając się, poprosiłam o rozmowę z panem Tomaszem. — Ach tak, rozumiem, urlop, a kiedy pan Tomasz będzie w pracy? Ależ nie, to nic ważnego, może poczekać. Kiedy przyszła ta okropna zima i ograniczyłam swoją przestrzeń życiową początkowo do domu, później do sypialni, a następnie do łóżka - bo z energią życiową jest odwrotnie niż z elektryczną i im mniej się jej zużywa, tym więcej traci - na prośbę wyraźnie zmartwionych przyjaciółek poszłam do psychiatry. Równie dobrze mogłam pójść do wróżki. Raz byłam u wróżki i okazało się, że przez czterdzieści pięć minut, za

które zapłaciłam pięćdziesiąt złotych, wróżka wolała mi opowiadać o tym, co gwiazdy mówią o Tomku. - Pani mąż jest taką fascynującą osobą. W astrologicznym pożegnaniu powiedziała jeszcze: - Pani jest za młoda, żeby się tak w domu zamykać. -Proszę pamiętać, że mężczyzna spod znaku Strzelca zawsze będzie szukał wokół siebie interesujących, nowoczesnych kobiet. - Czy nie szukamy ich wszyscy, proszę pani? - odparłam. - W sobie lub dookoła? Myślałam, że psychiatra będzie miał brodę w stylu Freuda, ale to była ponura kobieta w średnim wieku, na której moje żarty nie robiły wrażenia. Przez godzinę rozmawiałyśmy o moim mężu. Dopiero później uświadomiłam sobie, że nie zapytała mnie w ogóle o niego. To ja zaczęłam mówić i nie potrafiłam zatamować słów. Opowiedziałam jej o snach. Kiedy chodziłam do szkoły, program szkolny i wszelkie akademie, a także książki i programy telewizyjne przepełnione były martyrologią. Śniły mi się po nocach furgony porąbanych ludzi Różewicza i tłuszcz wyrabiany z ludzi w „Medalionach" Nałkowskiej, naziści gaszący papierosy na piersiach kobiet w „Pasażerce" Posmysz i Irma Grese, zwana przez oświęcimskie więźniarki piękną bestią, która miała figlarne dołeczki w policzkach i najprawdopodobniej lubiła tańczyć. Chciałam zabrać dzieci do Oświęcimia, ale Tomasz mówił, że są jeszcze za małe, że Oświęcim to takie ponure miejsce. Myślę jednak, że może to niedobrze, że teraz dzieci jeżdżą na wycieczki szkolne tylko do lunaparków. To

prawda, Oświęcim to ponure miejsce. Nie dla dzieci. Kiedy mnie tam zawieźli na wycieczkę szkolną, pomyślałam, co robią te wszystkie dziecięce buciki w takim miejscu nie dla dzieci. Co tu robią kłęby włosów pod sufit - pomyślałam. Wyglądały za szkłem jak wata cukrowa. Nas wozili tam dużo za wcześnie, jakby nie było lunaparków. Byłam na tyle mała, że piece krematoryjne kojarzyły mi się z piecem Baby-Jagi. Tak wielka była moja niewinność, że Baba-Jaga była sym- bolem absolutnego zła. Powiedziałam psychiatrze, że ostatnio znowu często śni mi się wojna. Śni mi się naga kobieta z obozowego zdjęcia, z tabliczką na wychudłym ciele, głoszącą „Wszystko, co miałam, oddałam mężczyznom". Patrzę na nią lub jestem nią. Najczęściej chowam się w tych snach przed bombami lub uciekam labiryntami korytarzy. Często trzymam za ręce dzieci, które w tych koszmarach nigdy nie dorastają, i co ciekawe w żadnym ze snów nie ma z nami Tomasza. Biegniemy gorączkowo i choć tego nie widzę, bo w panicznej gonitwie nie ma nawet chwili, by się zatrzymać, wiem, jestem pewna, że wszyscy troje mamy gwiazdy Dawida przyszyte do podartych ubrań. Spytałam ją, czy naziści są owcami w mojej głowie, ale ona chyba nie znała „Milczenia owiec", bo odpowiedziała wymijająco, że stany lękowe tego typu bardzo często wynikają z braku poczucia bezpieczeństwa i że powinnam sobie pewne tematy przepracować w głowie. Zaproponowała mi solian. Nie chciałam żadnych psychotropów. Ostatecznie wyszłam z gabinetu z solennym postanowieniem, że już tam nie wrócę.

— Tomek mnie zdradza - oznajmiłam wreszcie Magdzie i Monice. - To dlatego cierpię i nie mam zamiaru się leczyć. Smutek z powodu zdrady małżeńskiej to normalna sprawa, a nie żadna depresja. Dajcie mi spokój z tą dyktaturą szczęścia. — Dlaczego nam o niczym nie powiedziałaś? Dlaczego z nim nie porozmawiasz? - pytały, sadowiąc się w mojej łóżkowej gondoli, z której wcześniej wygarnęły stare gazety, książki i opakowania po jogurtach. Już denerwowała mnie ich gotowość do kwestionowania moich decyzji. Byłam osłabiona i zaczęłam odsłaniać czułe punkty. Prawda jest taka, że ktoś, kto nie przeżył zdrady, nie ma pojęcia o tym, jak bardzo upokarzające jest to doświadczenie. I nie chodzi wyłącznie o życie, które płynie inaczej od momentu, w którym się o niej dowiadujesz, ale o to poprzednie, które zaczynasz kwestionować. Ile to trwało? Naprawdę pół roku czy może dłużej? Czy zaczął rano podskakiwać z jej powodu? Czy to dlatego latem nigdzie razem nie wyjechaliśmy? Nie dlatego, że nie mógł, ale dlatego, że nie chciał na nas „marnować" swojego urlopu? Czy wtedy, kiedy zbierałam maliny w swoim starym słomkowym kapeluszu, a on powiedział: „Zdejmij ten kapelusz, głupio w nim wyglądasz", rosła już w nim niechęć do mnie i do przedmiotów martwych ze mną związanych? Zaczynasz się zastanawiać nad swoim udziałem, bo przecież, tłumaczysz sobie, zdrada nie bierze się z próżni, tylko z braku, a to dwa zupełnie inne rodzaje niczego. Czy go zaniedbywałam? Czy byłam nudna w łóżku? Co też może mieć ona, czego nie mam ja?

Wstydziłam się, nawet przed przyjaciółkami, bo jego zdrada oznaczała moją porażkę. Oznaczała, że będą mnie wytykać palcami, ometkują „zdradzona przez męża" i włożą do kosza z wybrakowanymi i przeterminowanymi kobietami. Czułam się jak akcja przedsiębiorstwa, z którego wycofał się główny udziałowiec. Niby nic się we mnie samej nie zmieniło, a jednak moja wartość spadła nagle prawie do zera. Nie chciałam o tym mówić głośno, rozmawiać o tym z Tomkiem czy z przyjaciółkami, bo od słów, a nie od myśli wszystko się zaczyna, a ja nie chciałam jeszcze niczego kończyć ani zaczynać. Chciałam po prostu trwać w bezruchu. Tak długo jak to możliwe. Krzątałam się po naszym domu jak włóczęga w „Gorączce Złota" Chaplina po chacie za- wieszonej nad urwiskiem. Cynamonowy księżyc W dniu moich urodzin, dokładnie między ósmą a dziewiątą rano, kiedy Tomek obudził mnie, prosząc o jagodowe bułeczki, postanowiłam z nim porozmawiać. Jednak w dniu moich urodzin było to bardzo trudne. Tyle słońca i tyle kwiatów. Przyjaciele i sąsiedzi wchodzili do domu z naręczami tulipanów i żonkili i czułam się, jakbym wracała do zdrowia po długiej i ciężkiej chorobie. Przed wstawieniem do wazonu popodcinałam kwiatom końcówki, tak jak mi ostatnio poradził pan kwiaciarz na targu: - Proszę codziennie podcinać im końcówki, wtedy kwiaty cięte piją wodę.

Być może ten pan ma racje - pomyślałam. — Być może trzeba czasem coś uciąć jak martwy kawałek łodygi. Tylko co ja poradzę na to, że tnąc kwiaty, czuję się, jakbym je okaleczała. Wieczorem natomiast cynamonowy księżyc zawisł tak nisko nad drzewami, że widoczny był dopiero z końca naszej ulicy. Poleciłam więc dzieciom włożyć buty. Będziemy oglądać księżyc. Oglądać księżyc? Dzieci spojrzały na mnie z lekkim zaniepokojeniem. To gdzie ten księżyc? Biegliśmy do końca ulicy i tam stanęliśmy bez tchu. Zaczęło im się to podobać, bo nawet zblazowanym nastolatkom podobają się dziwne rytuały i spontaniczne wyprawy, kiedy na dworze jest ciemno. Poza tym nie wymyślono jeszcze nic lepszego niż wiosenny wieczór, kiedy w powietrzu czuć, że nadchodzą ciepłe majowe dni. Staliśmy na szczycie ulicy, a księżyc był niemal wielkości naszego domu i wyglądał tak, jakby miał zamiar go połknąć. A potem krzyknęłam: „Kto ostatni, ten trąba!", i ścigaliśmy się do samych drzwi. Moment minął i dzieci okokoniły się z powrotem, bo nastolatki są niczym larwy. Z łaciny larva — maska, widmo, jakże adekwatne. Czasem błyśnie spod kokonu cień nowej dorosłej osobowości, a czasem dziecinny grymas. Czekam cierpliwie na ich ostateczne przeobrażenie. Po powrocie do domu otworzyłam butelkę szampana i czekałam na powrót Tomka, a szampan pulsował mi we krwi, dodając odwagi. On jednak wrócił późno w nocy, gdy już spałam, a następnego dnia opowiedział mi o dawno niewidzianym koledze ze studiów, z którym wypili za dużo wódki. Ja mu natomiast opowiedziałam o cynamonowym księżycu. Spytał, czy to jakaś alegoria, a ja czy historia o spotkanym przypadkiem koledze ze studiów to jakaś przypowieść.

Chciałam powiedzieć: „Tomku, powinniśmy porozmawiać". Powiedziałam: — Następnym razem mnie uprzedź. Martwiłam się o ciebie. Big Lebowski Tomka poznałam na studiach, na jednej z tych studenckich imprez, podczas których chłopak z długimi włosami o ksywie „Zwierzak" wyrzuca przez okno telewizor, a jakaś dziewczyna, której nikt nie zna, klęczy nad muszlą klozetową. Jeszcze inna płacze, bo uciekł jej balonik. Tomek leżał w wannie, przykryty brudnym szlafrokiem, i czytał Kunderę. Dobrze to pamiętam, bo nie znałam wtedy jeszcze „Nieznośnej lekkości bytu", a jest to jedna z książek, które chciałabym móc znowu przeczytać pierwszy raz. Jest wiele, które czytam po kilka razy, ale w zasadzie to coś więcej. Przebywam z nimi. Lubię mieć je blisko siebie. Kiedy pożyczam je przyjaciołom, trochę za nimi tęsknię. Naprawdę. Są książki popychane intrygą, które nieuchronnie zmierzają w kierunku zakończenia, książki, które się czyta do białego świtu, aby się wreszcie dowiedzieć, kto zabił i czy go złapali. Paznokcie się obgryza, serce bije jak po mocnym espresso, pod powiekami czerwony piasek, ale przewraca się kartkę za kartką. Są też książki, w których kartek nikt nigdzie nie goni, dryfują jak majestatyczne statki ku sobie tylko znanym portom. Są to książki serwowane w szampankach, a w nich musujące zdania i uderzające

do głowy akapity. Powieści Anne Tyler, Barbary Trapido, Eriki Jong, Joyce Carol Oates, Bodil Malmsten, Anais Nin to musujące wino. „Dziewczyna z zapałkami" Anny Janko — szampan i truskawki. Kiedyś miałam do książek stosunek bardzo formalny i pisanie po nich, nawet ołówkiem, było wandalizmem nie-mieszczącym się w głowie. Teraz w ulubionych (pod warunkiem oczywiście, że egzemplarz jest mój własny) prowadzę ołówkowe dysputy z autorem. Podkreślam to, co uważam za trafne i warte zapamiętania, znakiem zapytania kwestionuję to, co niezrozumiale lub z czym się nie zga- dzam, dopisuję swoje uwagi. Jeśli coś wyjątkowo mnie rozbawi, stawiam obok uśmieszek. Z Wańkowiczem przegadałam w ten sposób długie godziny na stronach „Karafki La Fontaine'a. Kiedy poznałam Tomka, leżał w wannie i czytał „Nieznośną lekkość bytu". Wchodząc do łazienki, w ciągu kilku sekund zarejestrowałam jego przygarbioną postać nakrytą poplamionym szlafrokiem, tytuł na okładce książki, którą trzymał w ręce, i drobną blondynkę drzemiącą w nienaturalnej pozycji przy toalecie. - Jak myślisz? Czy istotę życia ludzkiego faktycznie określają wypadki, które zdarzają się tylko raz? - Poprawił gąbkę pod głową, pod potarganymi włosami w kolorze przykurzonego dębu. Tak naprawdę ledwo go słyszałam, jego głos dochodził z wanny jak ze studni, a za plecami wyło kilkadziesiąt decybeli, w końcu byliśmy na imprezie z okazji rozpoczęcia