PROLOG
25 listopada 1941
Morze było spokojne. Daleko na horyzoncie wąską, ledwie
widoczną linią, migotliwie odcinającą się od nieba, majaczyły zarysy
wybrzeża. Łagodny wiatr popychał długie fale, które z lekkim szumem
łamały się i cicho tonęły, z rzadka jedynie pokrywając się na
wierzchołkach pianą. Nieczęste o tej porze roku słońce wydobywało
srebrne błyski z łagodnie falującej, ciągnącej się w nieskończoność
szaroniebieskiej płaszczyzny, na której – niczym główny motyw
jakiegoś impresjonistycznego pejzażu – kołysała się łódź rybacka.
Długi na dziesięć metrów, drewniany żółty kadłub miał na dziobie
wymalowany czarną farbą napis RUG-12. Na wyłożonym zszarzałymi
deskami pokładzie uwijało się dwóch okutanych w sztormiaki rybaków,
którzy krzycząc do siebie, wyciągali z wody sieć, pełną iskrzącego się
w słońcu srebra.
Dorsz. To nie była najlepsza pora na łowienie dorsza, ale to nie
była w ogóle najlepsza pora na nic. Arnold Jauch uważał się za patriotę,
ale patriotyzm patriotyzmem, a z czegoś żyć trzeba. Wojsko krzywo
patrzyło na kutry i łodzie pływające na łowiskach blisko tutejszych
brzegów, tylko gdzie do diabła mieli pływać? Na Gotlandię? Okoliczne
tawerny i hotele miały o tej porze roku raczej mało urozmaicone karty
dań. Świeża ryba to zawsze było coś. Kupią wszystko na pniu.
Jauch stał oparty o drzwi w nadbudówce łodzi i patrzył, jak dwaj
młodzi mężczyźni mozolą się z linami trałowymi przy wyciąganiu sieci.
O tej porze roku dorsz żerował w małych stadach w głębokiej wodzie.
W lecie zbijał się w wielkie ławice na tarło, ale teraz pływał niewielkimi
grupami albo nawet pojedynczo. Można było próbować połowu na
granicy płycizny, jakieś dziesięć mil od brzegu, albo pływać wzdłuż niej
z trałem dennym. Niektórzy ryzykowali i wypływali dalej, nawet pod
Bornholm, inni uważali, że pływanie zwykłymi krypami na taką
odległość to igranie z losem. Pogoda na morzu mogła się zmienić nawet
w ciągu dwóch godzin. Generalnie jednak trzeba było mieć po prostu
doświadczenie, znać łowiska, znać brzeg, wiedzieć, gdzie jest płytko,
gdzie są zatopione wraki, w których lubiły się czasem chować mniejsze
ławice, znać po prostu tę cholerną robotę.
Problem w tym, że teraz i tak to wszystko nie miało żadnego
znaczenia. To, co się działo od dwóch lat na wybrzeżu, powodowało, że
ryba była zdezorientowana. Praktycznie od wybrzeża aż pod Nexø czy
Snogebaek łowiska były kompletnie zdewastowane. Dorsz zachowywał
się irracjonalnie, mniejsze ławice się dzieliły, a ryby pływały,
poszukując spokojniejszych miejsc. Przydałby się tutaj taki troll jak ten,
który rozwścieczony głośnym biciem dzwonów w starym kościele
w Bodils rzucił weń ogromnym głazem. Głaz do tej pory tkwił
w dzwonnicy, a Jauch oglądał go wiele lat temu, gdy zwiedzał
Bornholm. Mógłby tak porządnie walnąć w tych szaleńców i odesłać ich
tam, skąd przyszli. Czyli do piekła.
Westchnął i wyjął z kieszeni stary zegarek. Po dziadku.
Dochodziło południe.
*
Wilhelm patrzył z dumą na pięknego gniadego folbluta, którego
prowadził do niego właśnie rządca Schulz. Koń był bardzo wysoki, miał
w kłębie dokładnie metr i siedemdziesiąt trzy centymetry, co dla
niższych osób stanowiłoby już problem przy wsiadaniu. Ale nieważne.
I tak jeździł na nim tylko on, ewentualnie stajenny Paul, któremu
jednemu mógł zaufać, że nie zmanieruje cennego wierzchowca. Ogier
stawiał długie, płynne kroki i trzymał wysoko głowę, wciągając głośno
powietrze chrapami.
– Trzeba wymienić popręg w pańskim siodle, panie hrabio.
– Rządca podał wodze Wilhelmowi i ściągnął zarzucone na siedzisko
strzemiona. – Jest już trochę nadszarpnięty.
– Jeszcze na nim pojeżdżę. – Wilhelm chwycił wodze, wsunął
czubek skórzanego buta w strzemię i jednym płynnym ruchem dosiadł
konia. Ogier jak zwykle zrobił krok do tyłu i do przodu i podniósł głowę,
nadstawiając uszu.
Rządca odsunął się na skraj gazonu i osłaniając ręką oczy przed
słońcem, spojrzał w górę.
– Panie hrabio, okno w wieży wymaga jednak wymiany. Jest
zużyte i nieszczelne. Był wczoraj stolarz i oglądał. Jak je otworzył
w końcu, to potem nie mógł zamknąć i teraz jest tylko przymknięte.
Feralne okno od północnego wschodu.
Wilhelm podniósł wzrok i spojrzał na wznoszącą się przy pałacu
wysoką wieżę, nakrytą hełmem ze zgrabną latarenką, nad którą na
długiej szpicy kręcił się kurek z datą budowy. Dokładnie na szczycie
wieży tkwiło ogromne półkoliste okno, jedno z czterech z każdej strony,
które wielkością dorównywały nieomal głównym dwuskrzydłowym
drzwiom wejściowym do pałacu. O ile pozostałe okna trzymały się
dobrze od czasu montażu – czyli od blisko trzydziestu lat – o tyle to
jedno było jakieś felerne. Od początku trudno się domykało, a później
odkształciło się jeszcze bardziej, w końcu na wszelki wypadek w ogóle
przestano je otwierać. Może drewno było źle przygotowane, a może
zaszkodziły mu północne wiatry znad morza i sól, którą niosły tutaj,
smagając nią ściany.
Wilhelm westchnął i obrzucił spojrzeniem front pałacu. Ogromny,
nakryty mansardowym dachem frontowy ryzalit – za którym na parterze,
za trzema półkolistymi oknami, znajdowała się wielka paradna jadalnia
– oplatała gęstwina winobluszczu, którego czerwonawe bezlistne gałązki
lśniły w niespodziewanym listopadowym słońcu.
Elewacje wymagały remontu, odświeżenia. Bez dwóch zdań. Tylko
że to nie był dobry czas na żadne remonty. To nie był dobry czas nawet
na cholerną wymianę okna.
– Potem się tym zajmiemy – rzucił do rządcy i poklepał konia po
szyi. – Sztormu dzisiaj raczej nie będzie.
– Ale na okno będziemy czekać z miesiąc, zanim stolarz je zrobi.
– Schulz był zdeterminowany, żeby popsuć swojemu panu przedobiednią
przejażdżkę.
– Porozmawiamy, jak wrócę, Schulz.
Wilhelm spiął lekko wodze i dotknął łydką końskiego boku, co
wystarczyło, by zniecierpliwiony bezczynnym staniem w miejscu
wierzchowiec radośnie poderwał się do przodu.
*
Przez gotycką bramę, tuż pod drewnianym gankiem, opierającym
się na zakotwionych w ścianie wieży potężnych drewnianych podporach,
wjechał rowerem na dziedziniec zamkowy starszy człowiek. Zatrzymał
się tuż za ostrołukowym przejazdem bramnym i oparł wysłużoną damkę
o ceglany mur. Wspiął się po trzech stopniach i stanął przed ciężkimi
wrotami. Przez chwilę grzebał w przepastnych kieszeniach znoszonej
czarnej marynarki, aż wreszcie wyciągnął pęk kluczy na sporym,
solidnym kółku. Jeszcze tylko moment na odnalezienie wśród
dziesiątków różnej wielkości kluczy tego właściwego i brama stanęła
otworem. Ciemna sień, kamienna posadzka. Na prawo droga wiodła do
wieży i do pomieszczeń w skrzydle południowym, na lewo do dawnej
sali rycerskiej, przemianowanej później na kaplicę zamkową pod
wezwaniem świętej Elżbiety.
Stary człowiek przeszedł przez sień, otworzył kolejne drewniane
drzwi i skierował się ku kręconym schodom wiodącym na drugie piętro
do Izby Podróży Morskich – jednej z sal ekspozycyjnych Muzeum
Powiatowego, które powstało zaledwie dziesięć lat temu
w wydźwigniętym z ruiny po pożarach i latach zaniedbań zamczysku.
Dzisiaj muzeum było zamknięte – dzień porządków. Zresztą i tak
ostatnio prawie nie było zwiedzających. Szklane gabloty z modelami
żaglowców i resztkami wyposażenia dawnej siedziby pomorskich książąt
w kompletnej ciszy pokrywały się kurzem. To nie były najlepsze czasy
na zwiedzanie muzeów.
Stary człowiek uchwycił się drewnianej poręczy i rozpoczął
mozolną wspinaczkę po kręconych schodach, pogrążonych we
wspomnieniach z XVI wieku.
*
Rynek miał kształt sporego kwadratu, z zachodnią pierzeją
zamkniętą przez barokowy gmach ratusza, nad którym dominowała
wieża stojącego za nim kościoła Mariackiego. Przed budynkiem cieszyła
oko słynna fontanna z posągiem rybaka, przyciągająca w sezonie tłumy
letników, którzy co roku – jak w każdej fontannie na świecie
– zostawiali sterty groszaków, wrzucanych z naiwną nadzieją na
szczęście. Na tle jasnej elewacji ratusza ciemniały bezlistne już gałęzie
posadzonych w równym szeregu formowanych lip.
Słońce oświetlało brukowaną nawierzchnię rynku, migocząc
w rozrzuconych tu i tam, pozostałych po niedawnym deszczu kałużach.
Pierwszy od dawna taki dzień, wyrwany z szaroburej listopadowej aury.
W północnej pierzei rynku, na rogu ulicy Długiej, stała niewielka
kamieniczka nakryta mansardowym dachem z naczółkiem. Od lat
mieściła się tu na parterze drogeria, przesłonięta przez rozrośnięte
konary starej lipy. Dokładnie w momencie, gdy kuranty skończyły
wybijać godzinę dwunastą, otworzyły się drzwi, a zawieszony nad nimi
drewniany dzwoneczek zaklekotał radośnie. Na progu pojawił się młody
mężczyzna w szarej marynarce. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął paczkę
papierosów i zszedł po kilku stopniach na chodnik przed budynkiem.
Zapalił, głęboko się zaciągnął, usiadł na szerokim kamiennym stopniu
schodów i z zadowoleniem wystawił twarz do słońca. Jak dawno go nie
było. Od wielu tygodni padały deszcze, zacinały zimne północne wiatry,
które przeszywały chłodem do szpiku kości, a dziś nagle wyszło słońce.
Rozparło się na bezchmurnym niebie i nawet trochę grzało. Młody
człowiek miał na imię Hans i codziennie rano, drogą obsadzoną
kasztanowcami, pokonywał rowerem kilka kilometrów z pobliskiej wsi,
żeby otworzyć podwoje niewielkiej mydlarni.
Po drugiej stronie ulicy, nieopodal, starszy pan w surducie
otworzył oszklone drzwi sklepu kolonialnego, pomachał przyjaźnie do
młodzieńca i zniknął ponownie w środku. Szyby zamigotały w słońcu.
Tuż obok, lekko utykając, przeszła starsza kobieta. Skinęła głową
Hansowi. Wiedział, że ma na imię Greta. Pracowała niedaleko, w małym
hotelu po drugiej stronie rynku. Codziennie w południe przechodziła
tędy powoli, zmierzając w stronę budynku z charakterystycznym
wysuniętym ryzalitem, w którego frontowej ścianie, nad dużym oknem,
umieszczony był napis EBERT’S HOTEL. Hotelik o tej porze roku był
pusty, ale i tak należało zmienić pościel w pokojach, pootwierać okna,
odkurzyć, a dopiero potem usiąść z zażywną kucharką Martą w kuchni
na tyłach budynku, żeby napić się gorącej herbaty i podzielić
najnowszymi plotkami.
Hans zaciągnął się papierosem i szczelniej otulił marynarką. Słońce
słońcem, a listopad to listopad. Mogło być co najwyżej pięć stopni, choć
promienie słoneczne miło grzały twarz.
Jeszcze kilka godzin i będzie mógł zamknąć i pójść pod kościół
Mariacki, gdzie pod starym dębem, od niepamiętnych czasów
nazywanym imieniem Marcina Lutra, umówił się z Ingą.
Już nie mógł się doczekać. Spojrzał na zegarek. Minęło właśnie
kilka minut po dwunastej.
*
Kościół Mariacki, zgodnie ze starym zwyczajem, wybudowany
został z ołtarzem skierowanym na wschód. Każdego ranka przez
strzeliste gotyckie okna absydy wpadało do wnętrza światło, przecinając
mroczne nawy świątyni długimi świetlnymi sztyletami, w których
wirowały drobinki kurzu. Kościół był trójnawową bazyliką, ze strzelistą
środkową nawą, nakrytą gwiaździstymi sklepieniami, oświetlanymi
przez trójkątne, usytuowane ponad dachami naw bocznych okna.
Paradoksalnie, niegdyś świątynia była jaśniejsza, chociaż pokrywały ją
wówczas mozaikowe malowidła, zanim nie przemalowano ścian na
jednolitą biel. Na przełomie wieków dokonano przebudowy,
wprowadzając do wnętrza drewniane galerie nad bocznymi nawami,
które przecięły boczne okna, zacieniając dodatkowo wnętrze, a kolorowe
freski zniknęły pod protestancką pobiałą. Z dawnego wystroju zachował
się witraż z połowy XIX wieku z Chrystusem błogosławiącym, który
łaskawie wpuszczał do wnętrza tęczowe błyski, przenikające przez
szybki w ołowianych ramkach.
Stara kobieta w długiej granatowej sukni i zawiązanej na głowie
chustce pochyliła się nad wiadrem z brudną wodą i wrzuciła do niej
zdjętą dopiero co ze szczotki szmatę. Chwyciła za stalową rączkę
i kołysząc się na boki, ruszyła środkową nawą w kierunku ołtarza.
Miała na imię Erwina i przychodziła tutaj sprzątać od dobrych
dwudziestu lat. Może i było nawet tych lat więcej, nigdy nie liczyła.
Była protestantką, ale pamiętała dawny wystrój kościoła i żal jej było
kolorowych esów-floresów, które dekorowały niegdyś każdy filar, łuk
tęczowy i fragmenty sklepień. Nie wszystkie zmiany są dobre.
Wspięła się po trzech schodkach prowadzących pod ołtarz
i postawiła wiadro na kamiennej posadzce. Echo metalicznego uderzenia
rączki, która z brzękiem opadła na blaszany ceber, odbiło się od starych
ścian i brzmiało jeszcze w powietrzu, gdy Erwina uklękła pod samym
ołtarzem i szybko się przeżegnała. Przez moment chciała zostać na
kolanach dłużej i pomodlić się w intencji tych wszystkich problemów,
czarnych myśli i obaw, które obsiadały ją jak stado wróbli, gdy tylko
pozwalała sobie na chwilę słabości. Zamknęła oczy, odetchnęła głęboko,
wciągając do płuc powietrze, jakby chciała zrzucić z piersi wielki
kamień, i podniosła wzrok do góry.
Niegdyś stał tutaj pyszny ołtarz z hebanowego drewna, w którego
czarne ramy wplecione były tablice z czystego srebra, przedstawiające
sceny z życia Chrystusa. Imponujący, bogato rzeźbiony portal stał na tle
barokowej nastawy, dopóki nie znalazł miejsca w południowej nawie,
gdzie pozostał do dzisiaj. Jeszcze dawniej całą wnękę głównego ołtarza
wypełniało ogromne, pociemniałe ze starości malowidło przedstawiające
Chrystusa na łodzi podczas sztormu. Erwina wspominała je z nostalgią.
Kojarzyło jej się z dzieciństwem. Pamięta, jak ściskając rękę matki,
patrzyła zafascynowana na ogromne fale pochłaniające łódź
i unoszących z przerażeniem ręce w kierunku Chrystusa ludzi.
Zdegradowany obraz wisiał teraz w bocznej nawie. Nie wszystkie
zmiany są dobre.
Przynajmniej pozostał witraż, który wznosił się za ołtarzem niczym
wielki klejnot oprawiony w ramy ogromnego okna. Kunszt wykonania
tysięcy malutkich szybek oprawionych w ołowiane ramki był dla Erwiny
niepojętym cudem, którego nie potrafiła objąć rozumem. Czasami
przychodziła tutaj z samego rana, żeby zobaczyć, jak słońce,
przedzierając się przez szklane meandry, rzuca na posadzkę kościoła
kolorowe refleksy.
Westchnęła i dźwignęła się ciężko z kolan, zamiatając długą
spódnicą posadzkę.
Zostało jej jeszcze całe morze czarno-szarych kamiennych płyt do
wyszorowania.
*
Sieci nie były pełne nawet w połowie. No i tak to właśnie jest.
Ryba lata, gdzie chce. Jauch patrzył, jak Noah i Elias zrzucają ostatnie
wiadra dorsza pod pokład.
– Postawcie te włoki – mruknął do stojącego bliżej Eliasa.
– Potrałujemy po dnie.
Morze w tym miejscu było czyste. Żadnych wraków czy żelastwa,
sieci można było zniszczyć dopiero bardziej na wschód. Odwrócił się
i omijając leżące na deskach ryby, które zdołały wyrwać się z wiader
i rzucały się teraz desperacko po pokładzie, podszedł do nadbudówki
i szarpnął za drewniane drzwiczki.
Popłyną wzdłuż brzegu, burtą do wiatru wprawdzie, ale dziś nie
było nawet czwórki[1]. Łagodny wiaterek. Kurs 80°.
Północno-wschodni.
*
Hans dźwignął się z zimnego granitowego kamienia, zaciągnął po
raz ostatni papierosem i wyrzucił niedopałek do kratki kanalizacyjnej
przy ulicy. Odwrócił się i wszedł szybko po trzech schodkach. Trochę
zmarzł w samej marynarce, pod którą miał jedynie lekkie polo. Sięgnął
do metalowej klamki i pchnął drzwi do środka. Lekko skrzypiąc, otwarły
się, a drewniany dzwoneczek nad nimi ponownie zaklekotał. W odbiciu
w szybie zauważył przez krótki moment, jak środkiem rynku przechodzi
kobieta w kapelusiku, trzymając za rękę brzdąca w czapeczce
z pomponem. Od strony południowego narożnika wtoczył się na plac
wóz zaprzężony w ciężkiego gniadosza, a stara Greta, kuśtykając powoli,
dochodziła właśnie do drzwi wejściowych hotelu. Jeszcze zdążył
pomyśleć, że do szesnastej prawie cztery godziny nudy i że jakoś będzie
musiał to wytrzymać. Jeszcze zdążyło przemknąć mu przez głowę, że to
cholerna strata czasu, którego być może nie zostało mu wiele, zanim nie
przyjdą także po niego, jak po wielu innych mężczyzn.
I wtedy oślepił go na moment nagły blask.
Odbił się w kwadratowej szybce drzwi wejściowych niczym błysk
flesza.
Hans odwrócił się gwałtownie i zobaczył, jak na niebie nad
południowo-wschodnią pierzeją rynku rozlewa się chmura dymu,
z której środka dopiero co błysnęły jęzory ognia. Nie trwało to nawet
kilkunastu sekund, ale czas – jak zwykle w takich momentach – zwolnił,
zamieniając się w zbiór pojedynczych slajdów, które odciskały się
w pamięci obrazami niczym wypalone na skórze piętno. Stop-klatka
z zatrzymanym ujęciem konia, który stanął dęba, z przerażoną twarzą
powożącego mężczyzny w starym kapeluszu i kobietą, która obronnym
ruchem ramion zasłania małego chłopczyka.
Grzmot, który się rozległ, był tak potężny, że wszelkie inne
dźwięki przestały istnieć. Przewalił się przez rynek jak ryk
przedpotopowego potwora, a w ślad za nim zatrzęsła się ziemia. Hans,
zastygły z przerażenia w otwartych drzwiach, widział, jak koń zrywa się
do galopu, woźnica zaś, w beznadziejnej próbie opanowania oszalałych
ze strachu kilkuset kilogramów mięśni, usiłuje go zatrzymać. Wóz,
szarpnięty zbyt mocno pod ostrym kątem, przewraca się i szoruje po
brukowej nawierzchni, gubiąc po drodze drewniane koła i rozsypując się
w drzazgi. Kobieta, która zasłoniła ciałem chłopczyka, zgięła się wraz
z nim do samej ziemi, wciskając głowę w ramiona. Grzmot nie zdołał
jeszcze wybrzmieć do końca, wciąż hucząc w ogłuszonych bębenkach
uszu, gdy nad rynkiem przetoczyła się fala uderzeniowa. Tak jakby czas
na moment się zatrzymał, po czym wszystkie szyby w północnej pierzei
rynku i w całym prawie ratuszu eksplodowały.
Sparaliżowany ze strachu Hans, z oczami wbitymi w niebo nad
rynkiem, nawet nie zauważył, że z jego karku kilkoma wąskimi
czerwonymi strumykami ścieka krew, a ostre kawałki rozbitej szyby
powbijały mu się w skórę.
Gdy cały kościół się zatrząsł, Erwina właśnie szorowała kamienną
posadzkę pod samym ołtarzem, pracowicie polerując stare płyty granitu.
Grzmot, który rozległ się gdzieś od strony południowej, zwielokrotniony
przez pokutujące od średniowiecza w starym budynku echo, wdarł się do
środka niby fala powodziowa. Erwina zdążyła zadrzeć do góry głowę,
żeby zobaczyć, jak wszystkie okna na szczycie środkowej nawy, pod
samymi sklepieniami, zamieniają się w migoczące chmury szklanych
iskier.
– Der Seebär! – wydukała z przerażeniem, a przez głowę
przemknęły jej wszystkie opowieści o starej klątwie, które słyszała
w dzieciństwie.
Gdy niebo nad miastem eksplodowało, kustosz był w połowie
drogi na drugie piętro zamku i wspinał się właśnie po kolejnym zakręcie
spiralnych schodów. Przylepiona do zamkowych murów wieża, kryjąca
kręcone schody, zatrzęsła się, a z samego jej szczytu – zamkniętego
drewnianym stropem z podbitym od spodu deskowaniem i utrzymaną na
siatce starą wapienną obrzutką – posypał się tynk. Stary człowiek
znieruchomiał, kurczowo zaciskając dłoń na drewnianej poręczy,
i zamknął z przerażeniem oczy. Oczekiwał, że za chwilę stare mury
zaczną się walić, i tylko modlił się w duchu, aby nie trwało to długo.
Przeżył pierwszą wojnę i zdarzyło mu się być zamkniętym w gmachach,
w które trafiały pociski armatnie. Walące się stropy, kruszące się ściany
i potężne belki stropowe zamieniały się w mgnieniu oka z elementów
zapewniających bezpieczeństwo w miażdżące machiny śmierci.
Zamek zatrząsł się w posadach, a po chwili kustosza dobiegł
dźwięk pękającego szkła. Ogromnej ilości pękającego szkła.
*
Odgłos oddalonego o blisko trzydzieści kilometrów epicentrum
wybuchu dotarł do zabudowań majątku po niecałych dwóch minutach.
Z tak dużej odległości przypominał jedynie głuchy grzmot nadciągającej
burzy. I tak też w pierwszej chwili pomyślał Wilhelm, gdy wjeżdżając
pomiędzy drzewa parku, usłyszał dochodzące ze wschodu tąpnięcie.
Koń postawił czujnie uszy i parsknął z niepokojem.
Wilhelm zawrócił i spojrzał na niebo nad odległym może o kilkaset
metrów pałacem. Było jasne i bezchmurne.
Piorun z jasnego nieba! – pomyślał z przekąsem.
Burza oczywiście nie stanowiłaby specjalnej przeszkody dla
odbycia miłej przejażdżki, gdyby nie koń. Zdenerwuje się, spieni
i jeszcze dostanie kolki. Paul będzie musiał go potem lonżować przez pół
godziny. Diabli nadali!
Nagle zdał sobie sprawę, że piękna słoneczna pogoda chyba
pomieszała mu w głowie. Burza w listopadzie? To jak śnieg w lipcu.
Zrobił kolejne kółko na wysypanej jasnym żwirem ścieżce i spojrzał po
raz drugi podejrzliwie na niebo nad zabudowaniami.
Tymczasem fala uderzeniowa rozchodząca się po okolicy wokół
miasteczka powoli zbliżała się do wsi. Osłabiona przez wysokie sosny
i potężne dęby okolicznych lasów targała jedynie wierzchołkami drzew
i zmuszała młode sosny do uniżonych pokłonów.
Gdy wtargnęła na otwartą przestrzeń pól przed wsią, nabrała
ponownie impetu, a po kilku sekundach dotarła do pałacu. W tym
samym momencie, w którym Wilhelm podniósł wzrok, żeby
niezdecydowanie po raz któryś z kolei spojrzeć w kierunku folwarku,
targnęła latarenką na wieży i szarpnęła kurkiem, który zatańczył
obłąkańczego walca.
I prawie jednocześnie ogromne, feralne okno w wieży
eksplodowało i z potwornym hukiem spadło na dach ganku nad
wejściem, rozpryskując się na setki fragmentów drewna i szkła.
Wilhelm z niedowierzaniem patrzył na tę scenę. Zza drzew parku
dobiegły go głośne krzyki. Miał nadzieję, że nikogo nie było akurat na
podjeździe.
Spiął konia i po chwili wyjechał spomiędzy drzew na otwartą
przestrzeń przed pałacem.
Na ganku stała załamująca ręce kucharka, a za nią jej dwie
pomocnice. Na piętrze pootwierały się okna i wyglądali z nich
zdezorientowani domownicy.
Spadające okno uszkodziło dachówkę nad gankiem. Porozbijane
ceramiczne szczątki leżały przed frontonem pałacu.
Wilhelm wstrzymał niespokojnego konia, który ostrożnie stąpał
pomiędzy fragmentami dachówek i szkła, i spojrzał ponad koronami
kasztanowców, ocieniających dach nad rządcówką na drugim końcu
dziedzińca.
Pięknie! To teraz nie tylko to cholerne okno będzie do wymiany,
ale i cały dach nad wejściem.
Jakieś trzydzieści kilometrów dalej, dokładnie na wschód, do
falochronów portu docierały pierwsze fale podwodnej eksplozji.
*
Krypa z głośnym mruczeniem płynęła, ciągnąc za sobą liny
trałowe, na których rozpięte w głębinach sieci miały połykać nieostrożne
ryby. Jauch stał oparty o koło sterowe i patrzył, jak dziób łodzi, lekko się
poddając bocznemu wiatrowi, rozcina niewysokie fale. Myślami był już
w porcie, przy kuflu piwa. Dzień jakoś wyjątkowo mu się dłużył.
Noah i Elias siedzieli na pokładzie i gadali, głośno się co chwilę
zaśmiewając. Wczoraj, gdy było zimno i pochmurno, nie dało się z nich
słowa wydobyć, a dziś słońce rozwiązało im języki. Jauch martwił się,
co pocznie, jak ich zabiorą. W miasteczku zostało jeszcze paru młodych
mężczyzn, ale wojenna machina dopiero zaczynała się rozkręcać, co
chwilę pożerając nowe, młode życie. Jauch miał swoje poglądy na to
wszystko, co działo się dookoła, ale wiedział, że nie należy się specjalnie
z nimi afiszować.
Oderwał się od ponurych rozważań i wyjrzał przez boczne okienko
na tył. Czuł, że sieć zaczyna się napełniać. Liny trałowe były napięte,
mieli chyba szczęście i trafili na jakąś zdezorientowaną ławicę. Nieźle
by było, wróciliby do portu z całkiem dobrym połowem jak na listopad.
Pieniądze bardzo by się przydały.
Najpierw coś błysnęło.
Gdzieś od strony lądu. Nie było to nic aż tak dziwnego, na
poligonie bez przerwy robili jakieś próby i ćwiczenia. Minutę później
jednak doleciał do nich huk. Z tej odległości przytłumiony, ale skoro
było go słychać wyraźnie kilkanaście mil od brzegu, musiało to być coś
potężnego.
Jauch otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Noah i Elias wstali
i trzymając się burty, patrzyli w stronę brzegu. Noah wskazał palcem
jakiś punkt. Jauch zdążył spojrzeć w tym kierunku, gdy nad ich głowami
przeleciało nagle coś wielkiego, zostawiając za sobą ryczące w proteście
powietrze.
Pocisk spadł jakieś dwieście metrów od łodzi. Wbił się w morze,
wywołując fale, które po kilku sekundach uniosły krypę i szarpnęły nią
w górę i w dół. Jauch wskoczył do środka nadbudówki i złapał za koło,
jednocześnie wyłączając silnik.
Wszystko wydarzyło się praktycznie w jednej chwili. Morze
po lewej burcie eksplodowało, a masy wody wysokości kilku metrów
ruszyły na sunącą wciąż w poprzek fal krypę. Nawet gdyby zdążyli
zrzucić liny i pozbyć się włoków, nawet gdyby łódź zdołała ustawić się
dziobem do fal, i tak nie mieli żadnych szans.
Ostatnie, co Jauch zobaczył, to jak Noah chwyta się kurczowo
burty, a rozwścieczona fala z białą grzywą odrywa go od niej niczym
piórko i wciąga w wir.
Łódź przewróciła się na bok i gigantyczne masy wody przewaliły
się nad nią jak stado galopujących mastodontów. Nie było czasu na
powolne pogrążanie się w odmętach. Krypa nie miała szansy, żeby
zwyczajnie zatonąć.
Morze pożarło ją jak wielka, wściekła bestia, błyskawicznie
wciągając na dno.
*
Kustosz ostrożnie otworzył oczy. Zza ścian dochodziły coraz
rzadsze odgłosy pękającego szkła. Kryształowa kakofonia trwała jeszcze
przez moment, po czym nastała hucząca w uszach cisza. Stary człowiek
po chwili zdecydował się poruszyć. Podniósł wzrok i spojrzał w górę
zamkowej wieży. Od zamykającego ją stropu oderwały się całe płachty
tynku i zwisały teraz na długich wąsach stalowej siatki. Na stopniach
schodów leżało mnóstwo wapiennych okruchów. Stary człowiek
postawił ostrożnie nogę na kolejnym stopniu i powoli wszedł na
półpiętro schodów. Przez niewielkie okienko można było stąd zobaczyć
elewację północno-wschodniego skrzydła zamku. Szyba w okienku była
rozbita, a posadzka pod parapetem usłana odłamkami szkła. Kustosz
ostrożnie podszedł do otworu i wyjrzał na zewnątrz. Przez chwilę stał
oniemiały.
Wszystkie okna w budynku pozbawione były szyb, a brukowany
dziedziniec zamku zasłany był szklanymi okruchami.
Posadzka kościoła chrzęściła pod nogami. Erwina, omijając co
większe kawałki szkła, podeszła w nabożnym wzruszeniu do
drewnianego klęcznika, który stał przed samym ołtarzem, i uklękła
ciężko na ciemnej, twardej powierzchni.
Podniosła wzrok i z wciąż bijącym głośno sercem rozejrzała się
dookoła.
W wielkich oknach sterczały resztki pogruchotanych szyb,
a z zewnątrz wdzierało się do wnętrza świątyni mroźne powietrze. Stary
witraż, na którym ubrany w niebieską szatę Chrystus trzymał w rękach
kielich, ostał się nietknięty.
Erwina odetchnęła z ulgą i przeżegnała się.
Błogosławione chwile, które nie nadeszły.
Kilkaset metrów dalej, za Kamienną Bramą, która murowaną
klamrą spinała kiedyś mury miejskie otaczające gród, stał inny kościół.
Założony na prawie idealnym planie sześcioboku, nakryty był wielkim
dachem, który przypominał kapelusz czarownika. Tajemnicza kaplica
Świętej Gertrudy, patronki żeglarzy, podróżników, bezdomnych
i pokutujących dusz. Nikt już nie pamiętał, kiedy powstała i jakiemu
celowi miała służyć, wszystkie bowiem spisane jej dzieje spłonęły
w wielkim pożarze miasta w XVIII wieku. Otoczona starymi
nagrobkami sprzed wielu stuleci, służyła jako kaplica cmentarna.
Gdy miastem targnął wybuch, nikogo wewnątrz nie było. Fala
uderzeniowa zwaliła stare drzewo, które z łoskotem przewróciło się na
kamienne płyty, powybijała okna w świątyni i rozwarła na oścież wielkie
drewniane wrota.
Kiedy za kilka godzin przyjdzie tu wreszcie kościelny, który – jak
prawie wszyscy mieszkańcy miasta – na razie zajęty był jeszcze
zniszczeniami we własnym obejściu, minie wielkie wrota i kuśtykając,
przejdzie na środek budynku, zobaczy pogruchotaną posadzkę,
a wewnątrz zawaliska, tkwiące pomiędzy ziemią i gruzem, bielejące
ludzkie kości.
Współcześnie, wczesną wiosną
Las był ciemny i nieprzystępny. Z pobliskiego miasteczka biegła
przez sam jego środek linia kolejowa, a przejeżdżający tędy czasem
pociąg wypełniał podmokłe łęgi złowieszczym turkotem, strasząc
przemykającymi wśród drzew oczami świateł. Chociaż do wschodu
słońca została tylko niecała godzina, zaciągnięte ciemnymi chmurami
niebo nawet nie pojaśniało. Jednak już za kilkanaście minut na
wschodzie pomiędzy drzewami pojawi się charakterystyczna poświata,
która o tej porze roku nie zwiastuje niczego przyjemnego, początek
kolejnego, chłodnego jeszcze dnia, deszcz, może nawet śnieg.
W powietrzu wisiała wilgoć, która podstępnie wdzierała się pod każdą
warstwę odzieży. Idąc nieuważnie, można było bez trudu wdepnąć
w głębokie, bagniste wądoły lub zboczyć na podtopione wodą zalewową
całe pola mokradeł.
Wąską ścieżką pomiędzy rozchełstanymi gałęziami czarnej
wierzby i topoli, wśród których gdzieniegdzie wyrastała jakaś
pojedyncza sosna, przesuwały się dwa snopy światła, wydobywając
z mroku kałuże i kępy rozczapierzonych, schowanych w ciemności
samosiewów. Ukryte za jaskrawym światłem długich latarek postacie
dźwigały na ramionach zwoje drutu i żelastwa, a w rękach ściskały grube
jutowe worki.
– Bolo, a ty wiesz, co mówią ludzie, nie? – stęknęła jedna
z postaci, pokonując długim susem wielką kałużę błota.
– Niby o czym? – Idący przodem mężczyzna miał posturę średniej
wielkości niedźwiedzia, a w tym momencie także i humor wyrwanego
niespodziewanie ze swojego barłogu drapieżnika.
– No, o tych lasach tutaj.
– Nie wiem. Nie słucham bredni starych bab.
– Mówią, że lepiej po nocach tutaj nie przychodzić. – Mężczyzna
przerzucił kłąb żelastwa na drugie ramię i obejrzał się za siebie. – Bo tu
straszy.
– Straszy! Ja pierdolę, Stasiak, gdybyś ty się, kurwa, słyszał!
– Powtarzam tylko, co opowiadają.
– Opowiadają turystom ze Ślunska, co przyjeżdżają nad morze,
żeby się obżerać świeżymi rybkami prosto z Tesco.
– Nie gadaj, Bolo, że nie słyszałeś o tym mordzie zaraz po wojnie,
o którym starzy ludzie jeszcze pamiętają.
– Ja ci zaraz sam dam po mordzie, jak nie przestaniesz gadać
głupot.
Przez chwilę szli w milczeniu. W mroku słychać było tylko
pobrzękiwanie wnyków.
Po kilku minutach marszu idący przodem wielki mężczyzna
zatrzymał się i skierował promień światła w mrok pomiędzy drzewami.
Wokół pni stały wielkie rozlewiska wody.
– Skręcimy tutaj. Pomiędzy tymi bagnami jest ścieżka.
Machnął latarką w kierunku wąskiej mierzei meandrującej wśród
moczarów.
– Skąd to bagno się tutaj wzięło? – jęknął niższy z mężczyzn,
zatrzymując się obok towarzysza. – Szedłem tędy dwa tygodnie temu
i było sucho.
– Jak skąd? Woda się podniosła. Nie widziałeś, jak się Wieprza
porozlewała po łąkach?
– A musimy akurat tędy leźć? Przez to gówno?
– Musimy. Tędy dziki chodzą pod domy. A teraz akurat dobry
moment, że ta woda stoi. Większa pewność, że jakiś wlezie w potrzask,
jak będą szły wąską ścieżką.
Mężczyzna zarzucił na ramię kłąb żelastwa i ruszył przed siebie,
oświetlając wąski pas mokrej ziemi pomiędzy moczarami.
Ciszę panującą w lesie ponownie wypełniły odgłosy kroków,
ciężkie oddechy i pobrzękiwanie stalowych drutów i sideł. Po kilkunastu
minutach ścieżka się poszerzyła, omijając gruby konar starej olchy.
– Ale piździ. Wczoraj było z osiemnaście stopni, a teraz jest chyba
zero.
– Sam jesteś zero. Kwiecień plecień, bo przeplata trochę gówna,
trochę lata – Bolo kreatywnie sparafrazował ludową mądrość. – Patrz!
Po jednej stronie wielkiego drzewa rozciągała się bagnista łąka
upstrzona porozrywaną darnią i długimi wyrwami wypełnionymi
błyszczącą w świetle latarek wodą.
– Mówiłem? To świeże ślady. Ryły tutaj niedawno.
– Żebyśmy tylko nie wpadli na jakąś lochę z małymi.
– Stasiak, ty jesteś taka tchórzliwa menda, że mnie zaraz szlag
trafi.
– Co się, kurwa, czepiasz! – Niższy z mężczyzn skierował latarkę
na towarzysza. – Pierwszy raz na kłusowaniu jestem.
– Tak myślałem, że to kiepski pomysł, żeby cię zabierać. Nie świeć
mi, kurwa, po oczach!
Bolo zdjął z ramion kłąb stalowych drutów i rzucił je sobie pod
nogi.
– Tu postawimy. – Pokazał palcem na wąziutką ścieżkę po lewej
stronie grubego pnia. Niecały metr dalej grunt się obniżał i ciągnęły się
zalane wodą mokradła.
– Jak przyjdzie lato, to jakoś sobie dorobię po letniskach. Tu
niedaleko nawet, pod lasem. – Stasiak machnął ręką w kierunku
niknących w mroku drzew. – Zawsze potrzebują kogoś, kto będzie rąbał
drewno na ognisko, czyścił staw, sprzątał po letnikach. A teraz mamy ze
starą tylko jej rentę.
– Nie jęcz, tylko dawaj tę łapkę. – Bolo kilka razy podskoczył na
wąskiej, wydeptanej ścieżce za drzewem. – Tu jest twardo, może być.
Stasiak podniósł z ziemi gruby potrzask i wzdrygnął się, patrząc na
stalowe zębiska.
– A to nie utnie nogi temu dzikowi?
– Sprężyna nie jest taka mocna. Jak są szczęki z zębami, to
wystarczy słabsza. – Bolo popisał się fachową wiedzą i wyjął z plecaka
łom.
Postawił potrzask w trawie, a następnie wsadził pręt pomiędzy
stalowe jarzmo i rozwarł je na całą szerokość.
– Ale i tak by ci nieźle poharatała nogę, jakbyś w nią wdepnął
– zarechotał, spoglądając na stojącego obok z rękami wsuniętymi
głęboko w kieszenie kurtki Stasiaka.
– Bardzo śmieszne.
– Dobra. – Bolo wetknął pręt do plecaka i cofnął się o krok,
spoglądając na szczerzący zęby potrzask. – Idziemy dalej. Za jakieś
dwieście metrów postawimy kolejny.
– Po co aż tyle?
– Jak nie wpadną w ten, to może w następny któryś wlezie.
– Mężczyzna wzruszył ramionami. – Jak będziemy mieć szczęście, to
wlezą dwa.
– Dwa razy więcej kłopotów – mruknął Stasiak pod nosem.
– Ale z ciebie menda. – Bolo pokręcił głową. – Jeden pójdzie na
żarcie, a drugiego całego się opchnie na ognisko do jakiegoś letniska.
– Gdzie niby? Nie mogą kupować takiego mięsa bez papierów.
– Jakiś ty tępy. Myślisz, że jak w jakichś letniskowych barakach,
jak ten na przykład, w którym sobie dorabiasz w sezonie… – Bolo
machnął ręką w kierunku drzew, wśród których niknęła wąska ścieżka
– …organizują ognisko z pieczeniem dzika, to ktoś to sprawdza? Trzeba
tylko wiedzieć, z kim gadać.
– Może los się do nas uśmiechnie w takim razie – mruknął
posępnie Stasiak, sięgając po worek i kłębowisko stalowych drutów.
Los jednak postanowił tej nocy uśmiechnąć się do nich cokolwiek
diabolicznym uśmiechem. Bolo, który właśnie zamierzał odwrócić się
i ruszyć przed siebie, potknął się o wystający z ziemi gruby korzeń starej
olchy i stracił równowagę. Światło latarki, którą trzymał w dłoni,
zatańczyło na konarach drzew histeryczny taniec. Bolo, usiłując złapać
równowagę, zrobił dwa kroki do tyłu i nagle grunt rozstąpił się pod jego
nogami. Latarka wypadła mu z ręki i wylądowała w trawie,
a mężczyzna, machając rękami, poleciał do tyłu, zapadając się po pas
w mokradła.
Przerażony Stasiak stanął jak słup soli z latarką wycelowaną
w bulgoczące bagno, wytrzeszczając oczy na miotającą się w błocie
wielką, opakowaną w wojskową kurtkę bryłę.
– Ja pierdolę! – wrzasnął w końcu Bolo, gdy udało mu się złapać
równowagę. – Pomóż mi, kmiocie! Co tak stoisz?
Z rękami podniesionymi do góry zaczął się szarpać, przesuwając
powoli w kierunku skarpy, na której ciągnęła się ścieżka. Stasiak rzucił
wszystkie swoje bambetle w trawę i trzymając kurczowo w jednej ręce
latarkę, drugą wyciągnął w kierunku mozolącego się kolegi.
– Kurwa! Co za pierdolone gówno!
Wściekły Bolo z zaciętym wyrazem twarzy złapał za wystające
z mokradeł badyle. Za jego plecami woda zafalowała i pokryła się na
moment bulgoczącymi bańkami. Bolo szarpnął z całej siły całym swym
potężnym ciałem i wyciągnął rękę w kierunku stojącego na brzegu
mokradła Stasiaka. Gdy już miał dosięgnąć jego dłoni, zobaczył nagle,
jak oczy kolegi robią się okrągłe jak talerze, a twarz zastyga w niemym
przerażeniu. Stasiak trzymał latarkę wycelowaną w bagno i patrzył
z przerażeniem na coś za plecami Bola. Tkwiący wciąż w bagnie
mężczyzna na moment znieruchomiał, po czym odwrócił się gwałtownie
za siebie.
Jakieś pół metra od niego z wody wystawała pokryta brązową
wyschniętą skórą ręka.
Na krótką chwilę zapanowała kompletna cisza. Obaj mężczyźni
wpatrywali się ze zgrozą w bagno. Ręka powoli się poruszyła, a na
powierzchni wody pokazały się na moment kolejne bańki
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Ita Turowicz Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Maria Śleszyńska Wydawnictwo dziękuje panu Jerzemu Buziałkowskiemu, prowadzącemu strony: https://www.facebook.com/galeriadarlowo http://www.galeriadarlowo.pl, za możliwość wykorzystania na okładce pocztówki pochodzącej z jego zbiorów. © by Leszek Herman © for this edition by MUZA SA, Warszawa 2016 Ta książka jest fikcją literacką i wytworem wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do realnych osób i zdarzeń jest niezamierzone i całkowicie przypadkowe. ISBN 978-83-287-0395-7 Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA Wydanie I Warszawa 2016
Morze – otwarte dla wszystkich i nie dochowujące wierności nikomu. Joseph Conrad
Spis treści PROLOG Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32
EPILOG Podziękowania
PROLOG 25 listopada 1941 Morze było spokojne. Daleko na horyzoncie wąską, ledwie widoczną linią, migotliwie odcinającą się od nieba, majaczyły zarysy wybrzeża. Łagodny wiatr popychał długie fale, które z lekkim szumem łamały się i cicho tonęły, z rzadka jedynie pokrywając się na wierzchołkach pianą. Nieczęste o tej porze roku słońce wydobywało srebrne błyski z łagodnie falującej, ciągnącej się w nieskończoność szaroniebieskiej płaszczyzny, na której – niczym główny motyw jakiegoś impresjonistycznego pejzażu – kołysała się łódź rybacka. Długi na dziesięć metrów, drewniany żółty kadłub miał na dziobie wymalowany czarną farbą napis RUG-12. Na wyłożonym zszarzałymi deskami pokładzie uwijało się dwóch okutanych w sztormiaki rybaków, którzy krzycząc do siebie, wyciągali z wody sieć, pełną iskrzącego się w słońcu srebra. Dorsz. To nie była najlepsza pora na łowienie dorsza, ale to nie była w ogóle najlepsza pora na nic. Arnold Jauch uważał się za patriotę, ale patriotyzm patriotyzmem, a z czegoś żyć trzeba. Wojsko krzywo patrzyło na kutry i łodzie pływające na łowiskach blisko tutejszych brzegów, tylko gdzie do diabła mieli pływać? Na Gotlandię? Okoliczne tawerny i hotele miały o tej porze roku raczej mało urozmaicone karty dań. Świeża ryba to zawsze było coś. Kupią wszystko na pniu. Jauch stał oparty o drzwi w nadbudówce łodzi i patrzył, jak dwaj młodzi mężczyźni mozolą się z linami trałowymi przy wyciąganiu sieci. O tej porze roku dorsz żerował w małych stadach w głębokiej wodzie. W lecie zbijał się w wielkie ławice na tarło, ale teraz pływał niewielkimi grupami albo nawet pojedynczo. Można było próbować połowu na granicy płycizny, jakieś dziesięć mil od brzegu, albo pływać wzdłuż niej z trałem dennym. Niektórzy ryzykowali i wypływali dalej, nawet pod Bornholm, inni uważali, że pływanie zwykłymi krypami na taką odległość to igranie z losem. Pogoda na morzu mogła się zmienić nawet w ciągu dwóch godzin. Generalnie jednak trzeba było mieć po prostu
doświadczenie, znać łowiska, znać brzeg, wiedzieć, gdzie jest płytko, gdzie są zatopione wraki, w których lubiły się czasem chować mniejsze ławice, znać po prostu tę cholerną robotę. Problem w tym, że teraz i tak to wszystko nie miało żadnego znaczenia. To, co się działo od dwóch lat na wybrzeżu, powodowało, że ryba była zdezorientowana. Praktycznie od wybrzeża aż pod Nexø czy Snogebaek łowiska były kompletnie zdewastowane. Dorsz zachowywał się irracjonalnie, mniejsze ławice się dzieliły, a ryby pływały, poszukując spokojniejszych miejsc. Przydałby się tutaj taki troll jak ten, który rozwścieczony głośnym biciem dzwonów w starym kościele w Bodils rzucił weń ogromnym głazem. Głaz do tej pory tkwił w dzwonnicy, a Jauch oglądał go wiele lat temu, gdy zwiedzał Bornholm. Mógłby tak porządnie walnąć w tych szaleńców i odesłać ich tam, skąd przyszli. Czyli do piekła. Westchnął i wyjął z kieszeni stary zegarek. Po dziadku. Dochodziło południe. * Wilhelm patrzył z dumą na pięknego gniadego folbluta, którego prowadził do niego właśnie rządca Schulz. Koń był bardzo wysoki, miał w kłębie dokładnie metr i siedemdziesiąt trzy centymetry, co dla niższych osób stanowiłoby już problem przy wsiadaniu. Ale nieważne. I tak jeździł na nim tylko on, ewentualnie stajenny Paul, któremu jednemu mógł zaufać, że nie zmanieruje cennego wierzchowca. Ogier stawiał długie, płynne kroki i trzymał wysoko głowę, wciągając głośno powietrze chrapami. – Trzeba wymienić popręg w pańskim siodle, panie hrabio. – Rządca podał wodze Wilhelmowi i ściągnął zarzucone na siedzisko strzemiona. – Jest już trochę nadszarpnięty. – Jeszcze na nim pojeżdżę. – Wilhelm chwycił wodze, wsunął czubek skórzanego buta w strzemię i jednym płynnym ruchem dosiadł konia. Ogier jak zwykle zrobił krok do tyłu i do przodu i podniósł głowę, nadstawiając uszu. Rządca odsunął się na skraj gazonu i osłaniając ręką oczy przed słońcem, spojrzał w górę.
– Panie hrabio, okno w wieży wymaga jednak wymiany. Jest zużyte i nieszczelne. Był wczoraj stolarz i oglądał. Jak je otworzył w końcu, to potem nie mógł zamknąć i teraz jest tylko przymknięte. Feralne okno od północnego wschodu. Wilhelm podniósł wzrok i spojrzał na wznoszącą się przy pałacu wysoką wieżę, nakrytą hełmem ze zgrabną latarenką, nad którą na długiej szpicy kręcił się kurek z datą budowy. Dokładnie na szczycie wieży tkwiło ogromne półkoliste okno, jedno z czterech z każdej strony, które wielkością dorównywały nieomal głównym dwuskrzydłowym drzwiom wejściowym do pałacu. O ile pozostałe okna trzymały się dobrze od czasu montażu – czyli od blisko trzydziestu lat – o tyle to jedno było jakieś felerne. Od początku trudno się domykało, a później odkształciło się jeszcze bardziej, w końcu na wszelki wypadek w ogóle przestano je otwierać. Może drewno było źle przygotowane, a może zaszkodziły mu północne wiatry znad morza i sól, którą niosły tutaj, smagając nią ściany. Wilhelm westchnął i obrzucił spojrzeniem front pałacu. Ogromny, nakryty mansardowym dachem frontowy ryzalit – za którym na parterze, za trzema półkolistymi oknami, znajdowała się wielka paradna jadalnia – oplatała gęstwina winobluszczu, którego czerwonawe bezlistne gałązki lśniły w niespodziewanym listopadowym słońcu. Elewacje wymagały remontu, odświeżenia. Bez dwóch zdań. Tylko że to nie był dobry czas na żadne remonty. To nie był dobry czas nawet na cholerną wymianę okna. – Potem się tym zajmiemy – rzucił do rządcy i poklepał konia po szyi. – Sztormu dzisiaj raczej nie będzie. – Ale na okno będziemy czekać z miesiąc, zanim stolarz je zrobi. – Schulz był zdeterminowany, żeby popsuć swojemu panu przedobiednią przejażdżkę. – Porozmawiamy, jak wrócę, Schulz. Wilhelm spiął lekko wodze i dotknął łydką końskiego boku, co wystarczyło, by zniecierpliwiony bezczynnym staniem w miejscu wierzchowiec radośnie poderwał się do przodu. *
Przez gotycką bramę, tuż pod drewnianym gankiem, opierającym się na zakotwionych w ścianie wieży potężnych drewnianych podporach, wjechał rowerem na dziedziniec zamkowy starszy człowiek. Zatrzymał się tuż za ostrołukowym przejazdem bramnym i oparł wysłużoną damkę o ceglany mur. Wspiął się po trzech stopniach i stanął przed ciężkimi wrotami. Przez chwilę grzebał w przepastnych kieszeniach znoszonej czarnej marynarki, aż wreszcie wyciągnął pęk kluczy na sporym, solidnym kółku. Jeszcze tylko moment na odnalezienie wśród dziesiątków różnej wielkości kluczy tego właściwego i brama stanęła otworem. Ciemna sień, kamienna posadzka. Na prawo droga wiodła do wieży i do pomieszczeń w skrzydle południowym, na lewo do dawnej sali rycerskiej, przemianowanej później na kaplicę zamkową pod wezwaniem świętej Elżbiety. Stary człowiek przeszedł przez sień, otworzył kolejne drewniane drzwi i skierował się ku kręconym schodom wiodącym na drugie piętro do Izby Podróży Morskich – jednej z sal ekspozycyjnych Muzeum Powiatowego, które powstało zaledwie dziesięć lat temu w wydźwigniętym z ruiny po pożarach i latach zaniedbań zamczysku. Dzisiaj muzeum było zamknięte – dzień porządków. Zresztą i tak ostatnio prawie nie było zwiedzających. Szklane gabloty z modelami żaglowców i resztkami wyposażenia dawnej siedziby pomorskich książąt w kompletnej ciszy pokrywały się kurzem. To nie były najlepsze czasy na zwiedzanie muzeów. Stary człowiek uchwycił się drewnianej poręczy i rozpoczął mozolną wspinaczkę po kręconych schodach, pogrążonych we wspomnieniach z XVI wieku. * Rynek miał kształt sporego kwadratu, z zachodnią pierzeją zamkniętą przez barokowy gmach ratusza, nad którym dominowała wieża stojącego za nim kościoła Mariackiego. Przed budynkiem cieszyła oko słynna fontanna z posągiem rybaka, przyciągająca w sezonie tłumy letników, którzy co roku – jak w każdej fontannie na świecie – zostawiali sterty groszaków, wrzucanych z naiwną nadzieją na szczęście. Na tle jasnej elewacji ratusza ciemniały bezlistne już gałęzie
posadzonych w równym szeregu formowanych lip. Słońce oświetlało brukowaną nawierzchnię rynku, migocząc w rozrzuconych tu i tam, pozostałych po niedawnym deszczu kałużach. Pierwszy od dawna taki dzień, wyrwany z szaroburej listopadowej aury. W północnej pierzei rynku, na rogu ulicy Długiej, stała niewielka kamieniczka nakryta mansardowym dachem z naczółkiem. Od lat mieściła się tu na parterze drogeria, przesłonięta przez rozrośnięte konary starej lipy. Dokładnie w momencie, gdy kuranty skończyły wybijać godzinę dwunastą, otworzyły się drzwi, a zawieszony nad nimi drewniany dzwoneczek zaklekotał radośnie. Na progu pojawił się młody mężczyzna w szarej marynarce. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął paczkę papierosów i zszedł po kilku stopniach na chodnik przed budynkiem. Zapalił, głęboko się zaciągnął, usiadł na szerokim kamiennym stopniu schodów i z zadowoleniem wystawił twarz do słońca. Jak dawno go nie było. Od wielu tygodni padały deszcze, zacinały zimne północne wiatry, które przeszywały chłodem do szpiku kości, a dziś nagle wyszło słońce. Rozparło się na bezchmurnym niebie i nawet trochę grzało. Młody człowiek miał na imię Hans i codziennie rano, drogą obsadzoną kasztanowcami, pokonywał rowerem kilka kilometrów z pobliskiej wsi, żeby otworzyć podwoje niewielkiej mydlarni. Po drugiej stronie ulicy, nieopodal, starszy pan w surducie otworzył oszklone drzwi sklepu kolonialnego, pomachał przyjaźnie do młodzieńca i zniknął ponownie w środku. Szyby zamigotały w słońcu. Tuż obok, lekko utykając, przeszła starsza kobieta. Skinęła głową Hansowi. Wiedział, że ma na imię Greta. Pracowała niedaleko, w małym hotelu po drugiej stronie rynku. Codziennie w południe przechodziła tędy powoli, zmierzając w stronę budynku z charakterystycznym wysuniętym ryzalitem, w którego frontowej ścianie, nad dużym oknem, umieszczony był napis EBERT’S HOTEL. Hotelik o tej porze roku był pusty, ale i tak należało zmienić pościel w pokojach, pootwierać okna, odkurzyć, a dopiero potem usiąść z zażywną kucharką Martą w kuchni na tyłach budynku, żeby napić się gorącej herbaty i podzielić najnowszymi plotkami. Hans zaciągnął się papierosem i szczelniej otulił marynarką. Słońce słońcem, a listopad to listopad. Mogło być co najwyżej pięć stopni, choć
promienie słoneczne miło grzały twarz. Jeszcze kilka godzin i będzie mógł zamknąć i pójść pod kościół Mariacki, gdzie pod starym dębem, od niepamiętnych czasów nazywanym imieniem Marcina Lutra, umówił się z Ingą. Już nie mógł się doczekać. Spojrzał na zegarek. Minęło właśnie kilka minut po dwunastej. * Kościół Mariacki, zgodnie ze starym zwyczajem, wybudowany został z ołtarzem skierowanym na wschód. Każdego ranka przez strzeliste gotyckie okna absydy wpadało do wnętrza światło, przecinając mroczne nawy świątyni długimi świetlnymi sztyletami, w których wirowały drobinki kurzu. Kościół był trójnawową bazyliką, ze strzelistą środkową nawą, nakrytą gwiaździstymi sklepieniami, oświetlanymi przez trójkątne, usytuowane ponad dachami naw bocznych okna. Paradoksalnie, niegdyś świątynia była jaśniejsza, chociaż pokrywały ją wówczas mozaikowe malowidła, zanim nie przemalowano ścian na jednolitą biel. Na przełomie wieków dokonano przebudowy, wprowadzając do wnętrza drewniane galerie nad bocznymi nawami, które przecięły boczne okna, zacieniając dodatkowo wnętrze, a kolorowe freski zniknęły pod protestancką pobiałą. Z dawnego wystroju zachował się witraż z połowy XIX wieku z Chrystusem błogosławiącym, który łaskawie wpuszczał do wnętrza tęczowe błyski, przenikające przez szybki w ołowianych ramkach. Stara kobieta w długiej granatowej sukni i zawiązanej na głowie chustce pochyliła się nad wiadrem z brudną wodą i wrzuciła do niej zdjętą dopiero co ze szczotki szmatę. Chwyciła za stalową rączkę i kołysząc się na boki, ruszyła środkową nawą w kierunku ołtarza. Miała na imię Erwina i przychodziła tutaj sprzątać od dobrych dwudziestu lat. Może i było nawet tych lat więcej, nigdy nie liczyła. Była protestantką, ale pamiętała dawny wystrój kościoła i żal jej było kolorowych esów-floresów, które dekorowały niegdyś każdy filar, łuk tęczowy i fragmenty sklepień. Nie wszystkie zmiany są dobre. Wspięła się po trzech schodkach prowadzących pod ołtarz i postawiła wiadro na kamiennej posadzce. Echo metalicznego uderzenia
rączki, która z brzękiem opadła na blaszany ceber, odbiło się od starych ścian i brzmiało jeszcze w powietrzu, gdy Erwina uklękła pod samym ołtarzem i szybko się przeżegnała. Przez moment chciała zostać na kolanach dłużej i pomodlić się w intencji tych wszystkich problemów, czarnych myśli i obaw, które obsiadały ją jak stado wróbli, gdy tylko pozwalała sobie na chwilę słabości. Zamknęła oczy, odetchnęła głęboko, wciągając do płuc powietrze, jakby chciała zrzucić z piersi wielki kamień, i podniosła wzrok do góry. Niegdyś stał tutaj pyszny ołtarz z hebanowego drewna, w którego czarne ramy wplecione były tablice z czystego srebra, przedstawiające sceny z życia Chrystusa. Imponujący, bogato rzeźbiony portal stał na tle barokowej nastawy, dopóki nie znalazł miejsca w południowej nawie, gdzie pozostał do dzisiaj. Jeszcze dawniej całą wnękę głównego ołtarza wypełniało ogromne, pociemniałe ze starości malowidło przedstawiające Chrystusa na łodzi podczas sztormu. Erwina wspominała je z nostalgią. Kojarzyło jej się z dzieciństwem. Pamięta, jak ściskając rękę matki, patrzyła zafascynowana na ogromne fale pochłaniające łódź i unoszących z przerażeniem ręce w kierunku Chrystusa ludzi. Zdegradowany obraz wisiał teraz w bocznej nawie. Nie wszystkie zmiany są dobre. Przynajmniej pozostał witraż, który wznosił się za ołtarzem niczym wielki klejnot oprawiony w ramy ogromnego okna. Kunszt wykonania tysięcy malutkich szybek oprawionych w ołowiane ramki był dla Erwiny niepojętym cudem, którego nie potrafiła objąć rozumem. Czasami przychodziła tutaj z samego rana, żeby zobaczyć, jak słońce, przedzierając się przez szklane meandry, rzuca na posadzkę kościoła kolorowe refleksy. Westchnęła i dźwignęła się ciężko z kolan, zamiatając długą spódnicą posadzkę. Zostało jej jeszcze całe morze czarno-szarych kamiennych płyt do wyszorowania. * Sieci nie były pełne nawet w połowie. No i tak to właśnie jest. Ryba lata, gdzie chce. Jauch patrzył, jak Noah i Elias zrzucają ostatnie
wiadra dorsza pod pokład. – Postawcie te włoki – mruknął do stojącego bliżej Eliasa. – Potrałujemy po dnie. Morze w tym miejscu było czyste. Żadnych wraków czy żelastwa, sieci można było zniszczyć dopiero bardziej na wschód. Odwrócił się i omijając leżące na deskach ryby, które zdołały wyrwać się z wiader i rzucały się teraz desperacko po pokładzie, podszedł do nadbudówki i szarpnął za drewniane drzwiczki. Popłyną wzdłuż brzegu, burtą do wiatru wprawdzie, ale dziś nie było nawet czwórki[1]. Łagodny wiaterek. Kurs 80°. Północno-wschodni. * Hans dźwignął się z zimnego granitowego kamienia, zaciągnął po raz ostatni papierosem i wyrzucił niedopałek do kratki kanalizacyjnej przy ulicy. Odwrócił się i wszedł szybko po trzech schodkach. Trochę zmarzł w samej marynarce, pod którą miał jedynie lekkie polo. Sięgnął do metalowej klamki i pchnął drzwi do środka. Lekko skrzypiąc, otwarły się, a drewniany dzwoneczek nad nimi ponownie zaklekotał. W odbiciu w szybie zauważył przez krótki moment, jak środkiem rynku przechodzi kobieta w kapelusiku, trzymając za rękę brzdąca w czapeczce z pomponem. Od strony południowego narożnika wtoczył się na plac wóz zaprzężony w ciężkiego gniadosza, a stara Greta, kuśtykając powoli, dochodziła właśnie do drzwi wejściowych hotelu. Jeszcze zdążył pomyśleć, że do szesnastej prawie cztery godziny nudy i że jakoś będzie musiał to wytrzymać. Jeszcze zdążyło przemknąć mu przez głowę, że to cholerna strata czasu, którego być może nie zostało mu wiele, zanim nie przyjdą także po niego, jak po wielu innych mężczyzn. I wtedy oślepił go na moment nagły blask. Odbił się w kwadratowej szybce drzwi wejściowych niczym błysk flesza. Hans odwrócił się gwałtownie i zobaczył, jak na niebie nad południowo-wschodnią pierzeją rynku rozlewa się chmura dymu, z której środka dopiero co błysnęły jęzory ognia. Nie trwało to nawet kilkunastu sekund, ale czas – jak zwykle w takich momentach – zwolnił,
zamieniając się w zbiór pojedynczych slajdów, które odciskały się w pamięci obrazami niczym wypalone na skórze piętno. Stop-klatka z zatrzymanym ujęciem konia, który stanął dęba, z przerażoną twarzą powożącego mężczyzny w starym kapeluszu i kobietą, która obronnym ruchem ramion zasłania małego chłopczyka. Grzmot, który się rozległ, był tak potężny, że wszelkie inne dźwięki przestały istnieć. Przewalił się przez rynek jak ryk przedpotopowego potwora, a w ślad za nim zatrzęsła się ziemia. Hans, zastygły z przerażenia w otwartych drzwiach, widział, jak koń zrywa się do galopu, woźnica zaś, w beznadziejnej próbie opanowania oszalałych ze strachu kilkuset kilogramów mięśni, usiłuje go zatrzymać. Wóz, szarpnięty zbyt mocno pod ostrym kątem, przewraca się i szoruje po brukowej nawierzchni, gubiąc po drodze drewniane koła i rozsypując się w drzazgi. Kobieta, która zasłoniła ciałem chłopczyka, zgięła się wraz z nim do samej ziemi, wciskając głowę w ramiona. Grzmot nie zdołał jeszcze wybrzmieć do końca, wciąż hucząc w ogłuszonych bębenkach uszu, gdy nad rynkiem przetoczyła się fala uderzeniowa. Tak jakby czas na moment się zatrzymał, po czym wszystkie szyby w północnej pierzei rynku i w całym prawie ratuszu eksplodowały. Sparaliżowany ze strachu Hans, z oczami wbitymi w niebo nad rynkiem, nawet nie zauważył, że z jego karku kilkoma wąskimi czerwonymi strumykami ścieka krew, a ostre kawałki rozbitej szyby powbijały mu się w skórę. Gdy cały kościół się zatrząsł, Erwina właśnie szorowała kamienną posadzkę pod samym ołtarzem, pracowicie polerując stare płyty granitu. Grzmot, który rozległ się gdzieś od strony południowej, zwielokrotniony przez pokutujące od średniowiecza w starym budynku echo, wdarł się do środka niby fala powodziowa. Erwina zdążyła zadrzeć do góry głowę, żeby zobaczyć, jak wszystkie okna na szczycie środkowej nawy, pod samymi sklepieniami, zamieniają się w migoczące chmury szklanych iskier. – Der Seebär! – wydukała z przerażeniem, a przez głowę przemknęły jej wszystkie opowieści o starej klątwie, które słyszała w dzieciństwie. Gdy niebo nad miastem eksplodowało, kustosz był w połowie
drogi na drugie piętro zamku i wspinał się właśnie po kolejnym zakręcie spiralnych schodów. Przylepiona do zamkowych murów wieża, kryjąca kręcone schody, zatrzęsła się, a z samego jej szczytu – zamkniętego drewnianym stropem z podbitym od spodu deskowaniem i utrzymaną na siatce starą wapienną obrzutką – posypał się tynk. Stary człowiek znieruchomiał, kurczowo zaciskając dłoń na drewnianej poręczy, i zamknął z przerażeniem oczy. Oczekiwał, że za chwilę stare mury zaczną się walić, i tylko modlił się w duchu, aby nie trwało to długo. Przeżył pierwszą wojnę i zdarzyło mu się być zamkniętym w gmachach, w które trafiały pociski armatnie. Walące się stropy, kruszące się ściany i potężne belki stropowe zamieniały się w mgnieniu oka z elementów zapewniających bezpieczeństwo w miażdżące machiny śmierci. Zamek zatrząsł się w posadach, a po chwili kustosza dobiegł dźwięk pękającego szkła. Ogromnej ilości pękającego szkła. * Odgłos oddalonego o blisko trzydzieści kilometrów epicentrum wybuchu dotarł do zabudowań majątku po niecałych dwóch minutach. Z tak dużej odległości przypominał jedynie głuchy grzmot nadciągającej burzy. I tak też w pierwszej chwili pomyślał Wilhelm, gdy wjeżdżając pomiędzy drzewa parku, usłyszał dochodzące ze wschodu tąpnięcie. Koń postawił czujnie uszy i parsknął z niepokojem. Wilhelm zawrócił i spojrzał na niebo nad odległym może o kilkaset metrów pałacem. Było jasne i bezchmurne. Piorun z jasnego nieba! – pomyślał z przekąsem. Burza oczywiście nie stanowiłaby specjalnej przeszkody dla odbycia miłej przejażdżki, gdyby nie koń. Zdenerwuje się, spieni i jeszcze dostanie kolki. Paul będzie musiał go potem lonżować przez pół godziny. Diabli nadali! Nagle zdał sobie sprawę, że piękna słoneczna pogoda chyba pomieszała mu w głowie. Burza w listopadzie? To jak śnieg w lipcu. Zrobił kolejne kółko na wysypanej jasnym żwirem ścieżce i spojrzał po raz drugi podejrzliwie na niebo nad zabudowaniami. Tymczasem fala uderzeniowa rozchodząca się po okolicy wokół miasteczka powoli zbliżała się do wsi. Osłabiona przez wysokie sosny
i potężne dęby okolicznych lasów targała jedynie wierzchołkami drzew i zmuszała młode sosny do uniżonych pokłonów. Gdy wtargnęła na otwartą przestrzeń pól przed wsią, nabrała ponownie impetu, a po kilku sekundach dotarła do pałacu. W tym samym momencie, w którym Wilhelm podniósł wzrok, żeby niezdecydowanie po raz któryś z kolei spojrzeć w kierunku folwarku, targnęła latarenką na wieży i szarpnęła kurkiem, który zatańczył obłąkańczego walca. I prawie jednocześnie ogromne, feralne okno w wieży eksplodowało i z potwornym hukiem spadło na dach ganku nad wejściem, rozpryskując się na setki fragmentów drewna i szkła. Wilhelm z niedowierzaniem patrzył na tę scenę. Zza drzew parku dobiegły go głośne krzyki. Miał nadzieję, że nikogo nie było akurat na podjeździe. Spiął konia i po chwili wyjechał spomiędzy drzew na otwartą przestrzeń przed pałacem. Na ganku stała załamująca ręce kucharka, a za nią jej dwie pomocnice. Na piętrze pootwierały się okna i wyglądali z nich zdezorientowani domownicy. Spadające okno uszkodziło dachówkę nad gankiem. Porozbijane ceramiczne szczątki leżały przed frontonem pałacu. Wilhelm wstrzymał niespokojnego konia, który ostrożnie stąpał pomiędzy fragmentami dachówek i szkła, i spojrzał ponad koronami kasztanowców, ocieniających dach nad rządcówką na drugim końcu dziedzińca. Pięknie! To teraz nie tylko to cholerne okno będzie do wymiany, ale i cały dach nad wejściem. Jakieś trzydzieści kilometrów dalej, dokładnie na wschód, do falochronów portu docierały pierwsze fale podwodnej eksplozji. * Krypa z głośnym mruczeniem płynęła, ciągnąc za sobą liny trałowe, na których rozpięte w głębinach sieci miały połykać nieostrożne ryby. Jauch stał oparty o koło sterowe i patrzył, jak dziób łodzi, lekko się poddając bocznemu wiatrowi, rozcina niewysokie fale. Myślami był już
w porcie, przy kuflu piwa. Dzień jakoś wyjątkowo mu się dłużył. Noah i Elias siedzieli na pokładzie i gadali, głośno się co chwilę zaśmiewając. Wczoraj, gdy było zimno i pochmurno, nie dało się z nich słowa wydobyć, a dziś słońce rozwiązało im języki. Jauch martwił się, co pocznie, jak ich zabiorą. W miasteczku zostało jeszcze paru młodych mężczyzn, ale wojenna machina dopiero zaczynała się rozkręcać, co chwilę pożerając nowe, młode życie. Jauch miał swoje poglądy na to wszystko, co działo się dookoła, ale wiedział, że nie należy się specjalnie z nimi afiszować. Oderwał się od ponurych rozważań i wyjrzał przez boczne okienko na tył. Czuł, że sieć zaczyna się napełniać. Liny trałowe były napięte, mieli chyba szczęście i trafili na jakąś zdezorientowaną ławicę. Nieźle by było, wróciliby do portu z całkiem dobrym połowem jak na listopad. Pieniądze bardzo by się przydały. Najpierw coś błysnęło. Gdzieś od strony lądu. Nie było to nic aż tak dziwnego, na poligonie bez przerwy robili jakieś próby i ćwiczenia. Minutę później jednak doleciał do nich huk. Z tej odległości przytłumiony, ale skoro było go słychać wyraźnie kilkanaście mil od brzegu, musiało to być coś potężnego. Jauch otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Noah i Elias wstali i trzymając się burty, patrzyli w stronę brzegu. Noah wskazał palcem jakiś punkt. Jauch zdążył spojrzeć w tym kierunku, gdy nad ich głowami przeleciało nagle coś wielkiego, zostawiając za sobą ryczące w proteście powietrze. Pocisk spadł jakieś dwieście metrów od łodzi. Wbił się w morze, wywołując fale, które po kilku sekundach uniosły krypę i szarpnęły nią w górę i w dół. Jauch wskoczył do środka nadbudówki i złapał za koło, jednocześnie wyłączając silnik. Wszystko wydarzyło się praktycznie w jednej chwili. Morze po lewej burcie eksplodowało, a masy wody wysokości kilku metrów ruszyły na sunącą wciąż w poprzek fal krypę. Nawet gdyby zdążyli zrzucić liny i pozbyć się włoków, nawet gdyby łódź zdołała ustawić się dziobem do fal, i tak nie mieli żadnych szans. Ostatnie, co Jauch zobaczył, to jak Noah chwyta się kurczowo
burty, a rozwścieczona fala z białą grzywą odrywa go od niej niczym piórko i wciąga w wir. Łódź przewróciła się na bok i gigantyczne masy wody przewaliły się nad nią jak stado galopujących mastodontów. Nie było czasu na powolne pogrążanie się w odmętach. Krypa nie miała szansy, żeby zwyczajnie zatonąć. Morze pożarło ją jak wielka, wściekła bestia, błyskawicznie wciągając na dno. * Kustosz ostrożnie otworzył oczy. Zza ścian dochodziły coraz rzadsze odgłosy pękającego szkła. Kryształowa kakofonia trwała jeszcze przez moment, po czym nastała hucząca w uszach cisza. Stary człowiek po chwili zdecydował się poruszyć. Podniósł wzrok i spojrzał w górę zamkowej wieży. Od zamykającego ją stropu oderwały się całe płachty tynku i zwisały teraz na długich wąsach stalowej siatki. Na stopniach schodów leżało mnóstwo wapiennych okruchów. Stary człowiek postawił ostrożnie nogę na kolejnym stopniu i powoli wszedł na półpiętro schodów. Przez niewielkie okienko można było stąd zobaczyć elewację północno-wschodniego skrzydła zamku. Szyba w okienku była rozbita, a posadzka pod parapetem usłana odłamkami szkła. Kustosz ostrożnie podszedł do otworu i wyjrzał na zewnątrz. Przez chwilę stał oniemiały. Wszystkie okna w budynku pozbawione były szyb, a brukowany dziedziniec zamku zasłany był szklanymi okruchami. Posadzka kościoła chrzęściła pod nogami. Erwina, omijając co większe kawałki szkła, podeszła w nabożnym wzruszeniu do drewnianego klęcznika, który stał przed samym ołtarzem, i uklękła ciężko na ciemnej, twardej powierzchni. Podniosła wzrok i z wciąż bijącym głośno sercem rozejrzała się dookoła. W wielkich oknach sterczały resztki pogruchotanych szyb, a z zewnątrz wdzierało się do wnętrza świątyni mroźne powietrze. Stary witraż, na którym ubrany w niebieską szatę Chrystus trzymał w rękach kielich, ostał się nietknięty.
Erwina odetchnęła z ulgą i przeżegnała się. Błogosławione chwile, które nie nadeszły. Kilkaset metrów dalej, za Kamienną Bramą, która murowaną klamrą spinała kiedyś mury miejskie otaczające gród, stał inny kościół. Założony na prawie idealnym planie sześcioboku, nakryty był wielkim dachem, który przypominał kapelusz czarownika. Tajemnicza kaplica Świętej Gertrudy, patronki żeglarzy, podróżników, bezdomnych i pokutujących dusz. Nikt już nie pamiętał, kiedy powstała i jakiemu celowi miała służyć, wszystkie bowiem spisane jej dzieje spłonęły w wielkim pożarze miasta w XVIII wieku. Otoczona starymi nagrobkami sprzed wielu stuleci, służyła jako kaplica cmentarna. Gdy miastem targnął wybuch, nikogo wewnątrz nie było. Fala uderzeniowa zwaliła stare drzewo, które z łoskotem przewróciło się na kamienne płyty, powybijała okna w świątyni i rozwarła na oścież wielkie drewniane wrota. Kiedy za kilka godzin przyjdzie tu wreszcie kościelny, który – jak prawie wszyscy mieszkańcy miasta – na razie zajęty był jeszcze zniszczeniami we własnym obejściu, minie wielkie wrota i kuśtykając, przejdzie na środek budynku, zobaczy pogruchotaną posadzkę, a wewnątrz zawaliska, tkwiące pomiędzy ziemią i gruzem, bielejące ludzkie kości. Współcześnie, wczesną wiosną Las był ciemny i nieprzystępny. Z pobliskiego miasteczka biegła przez sam jego środek linia kolejowa, a przejeżdżający tędy czasem pociąg wypełniał podmokłe łęgi złowieszczym turkotem, strasząc przemykającymi wśród drzew oczami świateł. Chociaż do wschodu słońca została tylko niecała godzina, zaciągnięte ciemnymi chmurami niebo nawet nie pojaśniało. Jednak już za kilkanaście minut na wschodzie pomiędzy drzewami pojawi się charakterystyczna poświata, która o tej porze roku nie zwiastuje niczego przyjemnego, początek kolejnego, chłodnego jeszcze dnia, deszcz, może nawet śnieg. W powietrzu wisiała wilgoć, która podstępnie wdzierała się pod każdą warstwę odzieży. Idąc nieuważnie, można było bez trudu wdepnąć
w głębokie, bagniste wądoły lub zboczyć na podtopione wodą zalewową całe pola mokradeł. Wąską ścieżką pomiędzy rozchełstanymi gałęziami czarnej wierzby i topoli, wśród których gdzieniegdzie wyrastała jakaś pojedyncza sosna, przesuwały się dwa snopy światła, wydobywając z mroku kałuże i kępy rozczapierzonych, schowanych w ciemności samosiewów. Ukryte za jaskrawym światłem długich latarek postacie dźwigały na ramionach zwoje drutu i żelastwa, a w rękach ściskały grube jutowe worki. – Bolo, a ty wiesz, co mówią ludzie, nie? – stęknęła jedna z postaci, pokonując długim susem wielką kałużę błota. – Niby o czym? – Idący przodem mężczyzna miał posturę średniej wielkości niedźwiedzia, a w tym momencie także i humor wyrwanego niespodziewanie ze swojego barłogu drapieżnika. – No, o tych lasach tutaj. – Nie wiem. Nie słucham bredni starych bab. – Mówią, że lepiej po nocach tutaj nie przychodzić. – Mężczyzna przerzucił kłąb żelastwa na drugie ramię i obejrzał się za siebie. – Bo tu straszy. – Straszy! Ja pierdolę, Stasiak, gdybyś ty się, kurwa, słyszał! – Powtarzam tylko, co opowiadają. – Opowiadają turystom ze Ślunska, co przyjeżdżają nad morze, żeby się obżerać świeżymi rybkami prosto z Tesco. – Nie gadaj, Bolo, że nie słyszałeś o tym mordzie zaraz po wojnie, o którym starzy ludzie jeszcze pamiętają. – Ja ci zaraz sam dam po mordzie, jak nie przestaniesz gadać głupot. Przez chwilę szli w milczeniu. W mroku słychać było tylko pobrzękiwanie wnyków. Po kilku minutach marszu idący przodem wielki mężczyzna zatrzymał się i skierował promień światła w mrok pomiędzy drzewami. Wokół pni stały wielkie rozlewiska wody. – Skręcimy tutaj. Pomiędzy tymi bagnami jest ścieżka. Machnął latarką w kierunku wąskiej mierzei meandrującej wśród moczarów.
– Skąd to bagno się tutaj wzięło? – jęknął niższy z mężczyzn, zatrzymując się obok towarzysza. – Szedłem tędy dwa tygodnie temu i było sucho. – Jak skąd? Woda się podniosła. Nie widziałeś, jak się Wieprza porozlewała po łąkach? – A musimy akurat tędy leźć? Przez to gówno? – Musimy. Tędy dziki chodzą pod domy. A teraz akurat dobry moment, że ta woda stoi. Większa pewność, że jakiś wlezie w potrzask, jak będą szły wąską ścieżką. Mężczyzna zarzucił na ramię kłąb żelastwa i ruszył przed siebie, oświetlając wąski pas mokrej ziemi pomiędzy moczarami. Ciszę panującą w lesie ponownie wypełniły odgłosy kroków, ciężkie oddechy i pobrzękiwanie stalowych drutów i sideł. Po kilkunastu minutach ścieżka się poszerzyła, omijając gruby konar starej olchy. – Ale piździ. Wczoraj było z osiemnaście stopni, a teraz jest chyba zero. – Sam jesteś zero. Kwiecień plecień, bo przeplata trochę gówna, trochę lata – Bolo kreatywnie sparafrazował ludową mądrość. – Patrz! Po jednej stronie wielkiego drzewa rozciągała się bagnista łąka upstrzona porozrywaną darnią i długimi wyrwami wypełnionymi błyszczącą w świetle latarek wodą. – Mówiłem? To świeże ślady. Ryły tutaj niedawno. – Żebyśmy tylko nie wpadli na jakąś lochę z małymi. – Stasiak, ty jesteś taka tchórzliwa menda, że mnie zaraz szlag trafi. – Co się, kurwa, czepiasz! – Niższy z mężczyzn skierował latarkę na towarzysza. – Pierwszy raz na kłusowaniu jestem. – Tak myślałem, że to kiepski pomysł, żeby cię zabierać. Nie świeć mi, kurwa, po oczach! Bolo zdjął z ramion kłąb stalowych drutów i rzucił je sobie pod nogi. – Tu postawimy. – Pokazał palcem na wąziutką ścieżkę po lewej stronie grubego pnia. Niecały metr dalej grunt się obniżał i ciągnęły się zalane wodą mokradła. – Jak przyjdzie lato, to jakoś sobie dorobię po letniskach. Tu
niedaleko nawet, pod lasem. – Stasiak machnął ręką w kierunku niknących w mroku drzew. – Zawsze potrzebują kogoś, kto będzie rąbał drewno na ognisko, czyścił staw, sprzątał po letnikach. A teraz mamy ze starą tylko jej rentę. – Nie jęcz, tylko dawaj tę łapkę. – Bolo kilka razy podskoczył na wąskiej, wydeptanej ścieżce za drzewem. – Tu jest twardo, może być. Stasiak podniósł z ziemi gruby potrzask i wzdrygnął się, patrząc na stalowe zębiska. – A to nie utnie nogi temu dzikowi? – Sprężyna nie jest taka mocna. Jak są szczęki z zębami, to wystarczy słabsza. – Bolo popisał się fachową wiedzą i wyjął z plecaka łom. Postawił potrzask w trawie, a następnie wsadził pręt pomiędzy stalowe jarzmo i rozwarł je na całą szerokość. – Ale i tak by ci nieźle poharatała nogę, jakbyś w nią wdepnął – zarechotał, spoglądając na stojącego obok z rękami wsuniętymi głęboko w kieszenie kurtki Stasiaka. – Bardzo śmieszne. – Dobra. – Bolo wetknął pręt do plecaka i cofnął się o krok, spoglądając na szczerzący zęby potrzask. – Idziemy dalej. Za jakieś dwieście metrów postawimy kolejny. – Po co aż tyle? – Jak nie wpadną w ten, to może w następny któryś wlezie. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Jak będziemy mieć szczęście, to wlezą dwa. – Dwa razy więcej kłopotów – mruknął Stasiak pod nosem. – Ale z ciebie menda. – Bolo pokręcił głową. – Jeden pójdzie na żarcie, a drugiego całego się opchnie na ognisko do jakiegoś letniska. – Gdzie niby? Nie mogą kupować takiego mięsa bez papierów. – Jakiś ty tępy. Myślisz, że jak w jakichś letniskowych barakach, jak ten na przykład, w którym sobie dorabiasz w sezonie… – Bolo machnął ręką w kierunku drzew, wśród których niknęła wąska ścieżka – …organizują ognisko z pieczeniem dzika, to ktoś to sprawdza? Trzeba tylko wiedzieć, z kim gadać. – Może los się do nas uśmiechnie w takim razie – mruknął
posępnie Stasiak, sięgając po worek i kłębowisko stalowych drutów. Los jednak postanowił tej nocy uśmiechnąć się do nich cokolwiek diabolicznym uśmiechem. Bolo, który właśnie zamierzał odwrócić się i ruszyć przed siebie, potknął się o wystający z ziemi gruby korzeń starej olchy i stracił równowagę. Światło latarki, którą trzymał w dłoni, zatańczyło na konarach drzew histeryczny taniec. Bolo, usiłując złapać równowagę, zrobił dwa kroki do tyłu i nagle grunt rozstąpił się pod jego nogami. Latarka wypadła mu z ręki i wylądowała w trawie, a mężczyzna, machając rękami, poleciał do tyłu, zapadając się po pas w mokradła. Przerażony Stasiak stanął jak słup soli z latarką wycelowaną w bulgoczące bagno, wytrzeszczając oczy na miotającą się w błocie wielką, opakowaną w wojskową kurtkę bryłę. – Ja pierdolę! – wrzasnął w końcu Bolo, gdy udało mu się złapać równowagę. – Pomóż mi, kmiocie! Co tak stoisz? Z rękami podniesionymi do góry zaczął się szarpać, przesuwając powoli w kierunku skarpy, na której ciągnęła się ścieżka. Stasiak rzucił wszystkie swoje bambetle w trawę i trzymając kurczowo w jednej ręce latarkę, drugą wyciągnął w kierunku mozolącego się kolegi. – Kurwa! Co za pierdolone gówno! Wściekły Bolo z zaciętym wyrazem twarzy złapał za wystające z mokradeł badyle. Za jego plecami woda zafalowała i pokryła się na moment bulgoczącymi bańkami. Bolo szarpnął z całej siły całym swym potężnym ciałem i wyciągnął rękę w kierunku stojącego na brzegu mokradła Stasiaka. Gdy już miał dosięgnąć jego dłoni, zobaczył nagle, jak oczy kolegi robią się okrągłe jak talerze, a twarz zastyga w niemym przerażeniu. Stasiak trzymał latarkę wycelowaną w bagno i patrzył z przerażeniem na coś za plecami Bola. Tkwiący wciąż w bagnie mężczyzna na moment znieruchomiał, po czym odwrócił się gwałtownie za siebie. Jakieś pół metra od niego z wody wystawała pokryta brązową wyschniętą skórą ręka. Na krótką chwilę zapanowała kompletna cisza. Obaj mężczyźni wpatrywali się ze zgrozą w bagno. Ręka powoli się poruszyła, a na powierzchni wody pokazały się na moment kolejne bańki