mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Higuera Luis de la - Piekielne relikwie

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Higuera Luis de la - Piekielne relikwie.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 20 osób, 28 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 417 stron)

LUIS DE LA HIGUERA PIEKIELNE RELIKWIE TŁUMACZENIE ELIZA KASPRZAK-KOZIKOWSKA WYDAWNICTWO OTWARTE KRAKÓW 2008

Tytuł oryginału: L’Autopsie de Satan Copyright ° Editions Timee, 2006. Published by arrangement with Literary Agency „Agence de l'Est” Copyright ° for the translation by Eliza Kasprzak-Kozikowska Projekt okładki: Adam Stach Górna fotografia na okładce: Copyright® OliYer Berg / epa / Cor- bis Dolna fotografia na okładce: Copyright ° for the photo at the cover by James Miller / stock.xchng Opieka redakcyjna: Arletta Kacprzak Opracowanie typograficzne ksiąŜki: Daniel Malak Adiustacja: Bogumiła Gnypowa / Wydawnictwo JAK Korekta: Joanna Hołdys / Wydawnictwo JAK, Bogumiła Gnypowa / Wydawnictwo JAK ISBN 978-83-7515-034-6 Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak, w której moŜna kupić ksiąŜki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl

Vitorii Gutierrez Motrel, mojej babci. In Memoriam „Kłamstwo jest często prawdą z błędną datą”. Etienne Rey „Bez kłamstwa prawda skonałaby z nudów i rozpaczy”. Anatole France

CZĘŚĆ I EXHUMATIO

ROZDZIAŁ 1 Watykan, rok 1655 Szkarłatny blask zachodzącego słońca przenikał przez witraŜe Kaplicy Sykstyńskiej, tworząc miliony rozŜarzonych refleksów, które zlewały się z purpurą szat siedemdziesięciu dwóch kardynałów zebranych na konklawe. W tej feerii karminu, bordo i czerwieni, lśnieniu koralu i karmazynu, Świę- te Kolegium przygotowywało się do czwartego i ostatniego w tym dniu głosowania. Nadszedł moment wyboru tego, któremu przypadnie cięŜkie zadanie bycia jednocześnie namiestnikiem Chrystusa, biskupem Rzymu, następcą Świętego Piotra, świeckim przywódcą chrześcijaństwa i jego duchowym opiekunem - papieŜem. - Proponuję, abyśmy przystąpili do głosowania – oznajmił uroczyście kardynał dziekan Severino Massimo, który przewodniczył posiedzeniu. Siedemdziesięciu jeden kardynałów zgodziło się w milczeniu. Dzień był długi, obrady trudne i wszyscy niecierpliwie czekali na ostateczny wy- nik. - Ja... hm... wnoszę o przerwanie obrad. 9

Siedemdziesiąt jeden par wytrzeszczonych oczu zwróciło się w stronę kardynała Umberta Romano Donatellego, patrząc na niego tak, jakby wła- śnie wypowiedział jakieś straszliwe bluźnierstwo. - Wasza Eminencja raczy Ŝartować?! - przywołał go do porządku kar- dynał dziekan. - Właśnie rozpoczynamy głosowanie! Stojący pośrodku zgromadzenia Donatelli uśmiechnął się z zakłopota- niem. Wyjątkowo poruszony potrząsnął swą wielką krostowatą głową, nalegając: - Tak, tak, rozumiem... Ale właśnie dlatego proszę o przerwę. Ja... nie wiem, czy zasługuję na wasze zaufanie i... Wahał się przez chwilę, uciekając wzrokiem od osłupiałych twarzy zwróconych w jego stronę. Jego spojrzenie zawisło na zdobiącym ścianę w głębi kaplicy monumentalnym fresku Sąd Ostateczny. Przed jego oczami potępieńcy wili się w męczarniach, nadaremnie próbując uniknąć czekają- cych ich kar piekielnych. Poczuł przeszywający dreszcz, kiedy zmęczonym głosem dodał: - Muszę się wyspowiadać. Nieopisana wrzawa podniosła się w kaplicy. Wśród wyzwisk i prote- stów wszyscy zastanawiali się, jakiŜ to nowy fortel wymyślił Donatelli, aby opóźnić głosowanie. Zwolennicy Fabia Chigiego, jego głównego ry- wala, podejrzewali, Ŝe za wszelką cenę próbuje zdobyć podstępem kilka dodatkowych głosów. Kardynał dziekan uderzył dłonią w stół, aby zaprowadzić spokój. Bez wątpienia ktoś tak nieobliczalny jak ten Donatelli nie nadaje się na papieŜa. - Potrzeba spowiedzi jest jak najbardziej godna szacunku, lecz proszę zrozumieć, Ŝe będzie musiała poczekać do końca głosowania. A teraz będę wdzięczny, jeśli Wasza Eminencja powróci łaskawie na miejsce! Donatelli czuł, jak pod naporem utkwionych w nim spojrzeń ulatnia się jego determinacja. W końcu, niewyraźnie przytakując głową, usłuchał. 10

Jednak myśl, Ŝe mógłby zostać wybrany, przepełniła go nagle głębokim niepokojem. Pół godziny później kardynał dziekan po raz ostatni przeliczał karty do głosowania. Nie, to nie pomyłka. Święte Kolegium będzie musiało zebrać się ponownie. - To było czwarte i ostatnie dziś głosowanie - oznajmił zgromadzeniu. - Obawiam się, Ŝe musimy odłoŜyć wybory do jutra. Donatelli powstrzymał westchnienie ulgi. Pozostali spojrzeli po sobie z rezygnacją. Od świtu byli zamknięci w Kaplicy Sykstyńskiej i myśl o dalszych obradach raczej ich nie zachwyca- ła. Kardynał dziekan nakazał przekłuć karty do głosowania w miejscu, gdzie widniało słowo „eligo”, i przewiązać wszystkie jedwabną nitką. Na- stępnie przekazał plik kardynałowi kamerlingowi, aby spalił go razem z wilgotną słomą. Siedemnaście dni upłynęło od śmierci Giambattisty Pamphilego, zna- nego powszechnie jako Innocenty X, i zapowiadało się, Ŝe elekcja jego następcy nie będzie łatwa. Po czterech głosowaniach przewidzianych w procedurze, dwóch rannych i dwóch popołudniowych, w grze pozostało dwóch kandydatów: Umberto Donatelli i Fabio Chigi. Jak dotąd Ŝaden nie uzyskał dającej zwycięstwo większości dwóch trzecich i jednego głosu, a czarny dym, który za chwilę pojawi się na błękitnym niebie Watykanu, świadczyć będzie o tym, Ŝe Tron Piotrowy wciąŜ pozostaje pusty. Zapadła noc, kardynałowie zasnęli. Umberto Donatelli, ukryty w kącie Kaplicy Sykstyńskiej, rozkoszował się chwilą samotności. Wstał, by prze- mierzyć pogrąŜoną w mroku imponującą salę, w której kardynałowie spę- dzili cały dzień, szepcząc niezmordowanie, zawiązując i zrywając sojusze, negocjując do ostatniej chwili, komu dadzą swoje poparcie. Stłumione odgłosy kroków Donatellego ledwie mąciły panującą ciszę. Kiedy znalazł 11

się przed freskiem, zajął miejsce w ławce i podniósł wzrok. Gdzieś głęboko w środku odczuwał potrzebę modlitwy. Ale od kilku miesięcy nie potrafił się modlić. To, co dręczyło jego sumienie, było tak niepokojące, Ŝe nie potrafił otworzyć swej duszy przed Stwórcą. Wbrew temu, co powiedział, nawet spowiedź zdawała się ponad jego siły. Nie miał pewności, czy Bóg, mimo swego nieskończonego miłosierdzia, zdoła go zrozumieć. Nie, w tej chwili najbardziej potrzebował powiernika. - Umberto... Donatelli podskoczył. Kardynał kamerling Silvio Rampallo, o ospowa- tej twarzy i łysej czaszce, stał za nim. Postawił na ziemi świecznik, który przyniósł z sobą, zajął miejsce obok przyjaciela i połoŜył dłoń na jego ra- mieniu. - Muszę przyznać, Ŝe masz talent do efektownych wystąpień! Ale Donatelli nawet się nie uśmiechnął. Jego przysadzista, wbita w krzesło sylwetka zdradzała niezwykłe jak na tego człowieka przygnębienie. Silvio przyglądał mu się z Ŝyczliwością. Choć obdarzony pokaźnych roz- miarów brzuchem, Donatelli zawsze dbał o zachowanie odpowiedniej po- stawy, wierząc, Ŝe godność jest w równym stopniu kwestią postury, co zachowania. Silvio Rampallo, widząc przyjaciela tak przybitego, ze wzro- kiem utkwionym we fresku - jakby w postaciach namalowanych w ubie- głym wieku przez Michała Anioła mógł znaleźć odpowiedź na dręczące go pytania - zrozumiał, Ŝe wygląd Donatellego był odbiciem przygniatających go trosk. PodąŜył za spojrzeniem przyjaciela i jego wzrok zatrzymał się na maje- statycznej postaci Chrystusa w aureoli światłości, którego sylwetka drgała w blasku migoczących świec. - Michał Anioł był niezwykle utalentowany - wyszeptał - ale nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego przedstawił Chrystusa jako muskularnego, po- zbawionego zarostu efeba. 12

Rampallo próbował nadać swym słowom lekki ton i przez chwilę wy- dawało się, Ŝe Donatelli docenia te starania. Uniósł bowiem brwi i powie- dział: - Masz szczęście, Ŝe Pius IV nakazał, by Daniele da Volterra przesłonił go tą śmieszną, pruderyjną przepaską. W przeciwnym razie Jezus właśnie prezentowałby nam swoje atrybuty! Ale blady uśmiech, który rozjaśnił jego twarz na tę myśl, natychmiast zniknął i kardynał Rampallo postanowił poczekać, aŜ przyjaciel zrobi na- stępny krok. Za nimi, w ciemnościach, słychać było głośne chrapanie jed- nego z kardynałów. Długa chwila upłynęła, nim Donatelli znów się ode- zwał. - Silvio, przyjacielu - wyszeptał z wahaniem - co myślisz o Szatanie? Kardynał kamerling przez dłuŜszy czas nie reagował. - O Diable, Lucyferze, Księciu Ciemności... - nalegał Donatelli. Silvio Rampallo rozejrzał się dookoła, upewniając się, Ŝe pozostali ich nie słyszą, i potarł dłonią swą łysinę, bezskutecznie szukając odpowiedzi, dzięki której nie wyszedłby na idiotę. Ale wydawało się, Ŝe Donatelli wca- le na nią nie czeka, gdyŜ ciągnął dalej: - Ta cała historia z upadłym aniołem zawsze wydawała mi się trochę naciągana. W Starym Testamencie jest zaledwie kilka odniesień do Szata- na. U Zachariasza i w Księdze Hioba to po prostu nazwa ogólna: szatan to, szatan tamto... Trudno o mniej szą precyzję. Jedynie w Księdze Kronik Szatan to imię oznaczające przeciwnika Boga. To świadczy o znaczeniu, jakie mu przypisywano! I w gruncie rzeczy myślę, Ŝe chodziło głównie o dyskretne zdjęcie z Jahwe odpowiedzialności za Zło. Przerwał na chwilę i uśmiechnął się niewyraźnie. Silvio, zakładając, Ŝe uśmiech był skierowany do niego, postanowił go odwzajemnić, choć w słowach przyjaciela nie dopatrzył się niczego zabawnego. Prawdę mówiąc, czuł się raczej nieswojo. 13

- Umberto, nie sądzę, aby to był dobry moment na... - Tutaj oczywiście pojawia się problem - ciągnął Donatelli, jakby nie usłyszał sprzeciwu. - Chodzi o to, Ŝe na początku wszystkie boskie stwo- rzenia były dobre. Czwarty sobór laterański wypowiedział się w tej kwestii niezwykle jasno. Jak zatem wytłumaczyć fakt, Ŝe jedna z istot stworzonych przez Boga - bo Szatan równieŜ do nich naleŜy - nagle postanowiła się zbuntować i popełnić Zło? Rozumiesz? Jeśli chodzi o nas, zwykłych śmier- telników, to juŜ inna sprawa: Szatan juŜ tu jest, aby nas kusić. Mamy wy- mówkę. Ale on? Kto go podburzył do czynienia Zła? Co go do tego po- pchnęło? Nawet sam święty Tomasz pogubił się w domysłach. PrzecieŜ nie moŜemy przyjąć, Ŝe ponad nim istniała jakaś wyŜsza siła Zła, która mogła na niego wpłynąć. JakŜe bowiem ją pogodzić z prawdą o jedności Boga? Byłaby to, rzecz jasna, czysta herezja! Jedno bóstwo dobre, drugie złe. Zupełnie nie do pomyślenia! Chrześcijaństwo jest monoteistyczne, do dia- bła! Donatelli znów zamilkł. Mimo starań, jakie czynił, by zachować spo- kojny i zrównowaŜony ton, w jego głosie słychać było osobliwe drŜenie. Tak jakby wahanie lub wątpliwość wkradły się nagle w dokładnie przemy- ślane koncepcje. Jakby powtarzał starannie przygotowaną przemowę, lecz słowa, w miarę ich wypowiadania, nabierały dla niego zupełnie nowego znaczenia. Silvio Rampallo zrozumiał, jak wiele ta rozmowa musiała dla Donatellego znaczyć. Kiedy się pochylił, by lepiej słyszeć przyjaciela, ten ciągnął dalej: - Więc Szatan z własnej woli wybrał Zło. Dokonał świadomego wybo- ru, którego konsekwencją było wygnanie. Przypuśćmy. Ale to wciąŜ nie wyjaśnia, dlaczego to zrobił. Uniósł się pychą? Chciał być równy Bogu? Tajemnica. śaden teolog nie znalazł przekonującego wyjaśnienia. Zresztą gdyby Szatan był źródłem i początkiem Zła, oznaczałoby to, Ŝe posiada ogromną moc. Tymczasem, choć potęŜny, nie moŜe być wszechmocny, bo 14

w takim wypadku rywalizowałby z Bogiem. I tutaj powracamy do po- przedniego problemu. Przeciwnik, zgoda; rywal, to juŜ za duŜo. A więc: uwaŜać, by nie przeceniać jego potęgi, lecz jednocześnie pozostawiać mu pewną władzę. Delikatna równowaga... Silvio chciał coś powiedzieć, ale zawahał się. Do czego zmierzał jego przyjaciel? Postanowił mu nie przerywać. - Chcę ci przez to powiedzieć, Ŝe nie pozostaje nam nic innego, jak przyjąć, Ŝe Bóg nie tylko stworzył i toleruje Szatana, ale co więcej, posłu- guje się nim, aby poddać nas próbie. Tyle Ŝe w takim razie, przepraszam, ale Bóg byłby dosyć małostkowy i wyrachowany, co zupełnie do Niego niepodobne... Krótko mówiąc, ten cały Szatan więcej komplikuje, niŜ wy- jaśnia, i nigdy nie byłem co do tego wszystkiego przekonany. I mówiąc szczerze, Silvio, skoro jego byt transcendentny wydaje mi się trudny do wyjaśnienia, to tym bardziej nigdy nie wierzyłem w jego fizyczne istnienie. WyobraŜać go sobie z krwi i kości, no naprawdę... Westchnął i zamknął oczy. W zalanej blaskiem księŜyca kaplicy cień masywnej sylwetki Donatellego padał na fresk, odmalowując jego postać pośród potępieńców. Gdzieś w ciemności zatrzeszczała podłoga. Kardynał nawet nie spojrzał na przyjaciela, kiedy dodał: - AŜ do chwili, gdy ujrzałem go przed sobą. Silvio podniósł głowę. Nie był pewien, czy dobrze usłyszał. A raczej miał nadzieję, Ŝe się przesłyszał. Ludzi palono na stosie za błahsze rzeczy. Przyglądał się okrągłej sylwetce starego przyjaciela, którego rumiana, gładka, błyszcząca od potu twarz zwykle przywodziła mu na myśl dorod- nego, mięsistego pomidora. Jego ukryte pod powiekami spojrzenie, za- zwyczaj szczere i przenikliwe, teraz błądziło gdzieś nieprzytomnie. Jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie. - Jak to przed sobą? 15

- Szatana. Widziałem go. Stał przede mną na swych ogromnych łapach. Jego monstrualna postać i pusty, straszny wzrok poraŜały. Spotkanie, któ- rego nigdy nie zapomnę, wierz mi... Tym razem Silvio Rampallo nie mógł powstrzymać uśmiechu. Znał Donatellego juŜ sześćdziesiąt lat. Od czasów dzieciństwa spędzonego w toskańskiej wsi śledził wszystkie etapy jego kościelnej kariery. Dzielił rozterki związane z wyborem stanu duchownego, oklaskiwał przeróŜne nominacje, krytykował niegodziwe postępki, towarzyszył w chwilach zwątpienia. Znał go juŜ wystarczająco długo, aby wiedzieć, Ŝe nigdy nie mówi podobnych rzeczy dla Ŝartu. To jednak było zbyt trudne do uwierze- nia. Zatem Rampallo skrzyŜował ręce na brzuchu i pokręcił głową z po- wątpiewaniem. - Umberto, opowiadasz jakieś brednie! Donatelli westchnął głęboko i spojrzał wreszcie na swojego rozmówcę. - Gdyby tak było, Silvio, gdyby tak było... Jednak najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, Ŝe poczułem ogromną ulgę, kiedy stanąłem z nim twarzą w twarz. Bo gdyby istota, którą miałem przed sobą, nie była Szata- nem, byłoby to, moŜesz mi wierzyć, jeszcze bardziej przeraŜające. Silvio zrozumiał wreszcie, Ŝe Donatelli nawiązuje do śledztwa, które kilka miesięcy wcześniej prowadził na południu Francji. PoniewaŜ po po- wrocie przyjaciel nie zdradził Ŝadnych szczegółów, Silvio nic nie wiedział o tej sprawie. - Nie bardzo rozumiem... - Bo nie znasz całej historii. I choć wiele miesięcy upłynęło, odkąd za- kończyłem śledztwo, ja sam wciąŜ nie potrafię uchwycić w pełni jej zna- czenia. A przecieŜ, wierz mi, miałem po temu wszelkie niezbędne dane. Przesłuchałem wszystkich świadków, opisałem wszystkie zdarzenia, za- pamiętałem kaŜdy najdrobniejszy szczegół, zanotowałem nawet najbar- dziej błahe rozmowy. JednakŜe wyłaniająca się z tego historia wprawia 16

mnie w ogromne zakłopotanie... Aby zacząć od samego początku, trzeba przywołać losy Zenona de Mongaillaca. Podniósł się, zmierzył wzrokiem salę wszerz i wzdłuŜ, najwyraźniej go- towy, by rozpocząć długą opowieść. Ale kardynał kamerling był wyczer- pany i nie miał ochoty słuchać. - Umberto, jesteśmy na konklawe - powiedział znuŜonym głosem. - Ju- trzejszy dzień pewnie będzie męczący. Czy to nie moŜe poczekać? - Nie, Silvio. To nie moŜe juŜ dłuŜej czekać. - Ale... Skoro ta sprawa tak bardzo poruszyła twoje sumienie, trzeba by- ło powiedzieć mi o tym wcześniej! Dlaczego czekałeś aŜ do tej chwili? JakŜe chcesz, abym wysłuchał twojego opowiadania, w chwili gdy... - Musisz mnie wysłuchać! Zaskoczony władczym tonem przyjaciela Silvio przyglądał mu się przez chwilę. - Silvio, proszę, wysłuchaj tej historii - nalegał Donatelli. Kardynał kamerling z grymasem rezygnacji na twarzy osunął się na ławkę. Kiedy Donatelli rozpoczynał swoją opowieść, w oddali rozlegało się bicie rzymskich dzwonów. Silvio Rampallo uśmiechnął się smutno. Wiedział, Ŝe szanse Umberta na sukcesję po papieŜu właśnie zmalały.

ROZDZIAŁ 2 ParyŜ, kilka miesięcy wcześniej... Zenon de Mongaillac zawsze uwaŜał, Ŝe Ŝycie jest cudowną grą, w któ- rej uczestniczy się bez Ŝadnego ryzyka, i myślał, Ŝe swe ostatnie lata spędzi samotnie, zgłębiając uczone księgi między dwiema szklaneczkami jałow- cówki w jakiejś zapadłej mieścinie, gdzie diabeł mówi dobranoc. - Dziękujmy Niebiosom, Ŝe dały nam jedną z tych bezksięŜycowych nocy, tak sprzyjających czynom przestępczym! - szepnął do ucha młodemu człowiekowi idącemu u jego boku. Chudy młodzieniec schował głowę w ramionach i szczękał zębami. Wyglądało na to, Ŝe nie podziela entuzjazmu swojego mistrza. Całą uwagę skupił na zachodnim zboczu wzniesienia, na którym mały cmentarz two- rzył złowieszczą skazę, niczym strup na gnijącej ranie. - Mam złe przeczucia - wykrztusił drŜącym głosem. Zenon ukrył uśmiech. Skulona sylwetka ucznia przypominała mu koni- ka morskiego. Poprawił mu płaszcz. - Przede wszystkim wyglądasz mi na zmarzniętego. 18

Rzeczywiście, nie było zbyt ciepło, ale przynajmniej przestało padać. CięŜkie chmury, które nocą przetoczyły się nad miastem, rozproszyły się, odepchnięte przez rześką zachodnią bryzę, i zapach mokrych ziół unosił się nad ziemią. Kiedy ulewa ucichła, w ciemności na nowo rozbrzmiały dźwięki nocy. W dali słychać było ujadanie psów, trzasnęły drzwi, szyld gospody zaskrzypiał na wietrze. - Strach jest skłonnością duszy, Nicolasie - dodał uczony. - A skłonno- ści duszy przyćmiewają rozsądek. Spójrz tylko dookoła. Widzisz tu coś przeraŜającego? Nicolas wyprostował się nieco. WzdłuŜ ogrodzenia stojącego na wzgó- rzu opactwa, stłoczone jedne na drugich ohydne rudery uczepiły się stoku, jakby chciały uniknąć zsunięcia się w błoto. Był to usiany młynami labi- rynt obskurnych chałup, które dawały schronienie wszelkiej maści łajda- kom i nędzarzom wyrzuconym z miasta. Miejsce mało uczęszczane po zachodzie słońca. Nicolas zadrŜał. - Nie boimy się dlatego, Ŝe coś jest przeraŜające, mistrzu. Coś jest przeraŜające dlatego, Ŝe się boimy. Zenon uniósł brwi. Ten chłopak z całą pewnością nie był głupi. Trzeba przyznać, Ŝe odkopywanie trupa nie naleŜy do najprzyjemniej- szych czynności. Tak samo zresztą jak czatowanie w nocy, by móc zakraść się na cmentarz. I logicznie rzecz biorąc, Zenon powinien teraz marzyć, tak jak Nicolas, o śnie w swym ciepłym łóŜku. Tymczasem, choć lubił myśleć, Ŝe nie bez powodu został doktorem anatomii i botaniki w Królewskim Kolegium Medycyny w ParyŜu i Ŝe w związku z tym najbardziej nie- wdzięczne zadania mogły być z powodzeniem powierzone jakiemuś pod- władnemu, tej nocy, ukryty za ścianą chaty w towarzystwie ulubionego ucznia, z łopatą na ramieniu, czyhał na odpowiednią chwilę, przekonany, Ŝe nikt inny nie powinien wykonywać za niego tej pracy. 19

Zenon zapalił fajkę. Tak naprawdę ta potajemna ekshumacja niezwykle go radowała. Całymi miesiącami bezskutecznie uwodził słodką Amandine Perthuys - świeć Panie nad jej duszą, skoro pozbyła się juŜ swej cielesnej powłoki - a teraz nadeszła godzina, aby zebrać owoce swych starań. Amandine w końcu odkryje przed nim swe wdzięki. A Ŝe zrobi to po- śmiertnie, w trakcie sekcji zwłok, nie sprawiało mu większej róŜnicy. Tytoń trzeszczał w główce fajki, róŜowawy blask padał na twarz uczo- nego, podkreślając delikatność jego rysów. Jasne oczy i długie, kręcone, kasztanowe włosy, będące obiektem zazdrości noszących peruki kolegów, sprawiały, Ŝe Zenon de Mongaillac wyglądał na młodszego, niŜ był w rze- czywistości, co zawsze zbijało z tropu jego nowych uczniów. Tymczasem osiągnął juŜ wiek zwany dojrzałym, co jest eleganckim sposobem, by stwierdzić, Ŝe nie był juŜ młody, nie uznając go przy tym za starego. Czterdziestka; wiek określany przez staroŜytnych mianem apogeum, mo- ment prawdziwych narodzin człowieka. Aby zrekompensować sobie pojawienie się zmarszczek i słabnącą moc uwodzenia, Zenon zapuścił szykowny wąsik. Zresztą elegancji nigdy mu nie brakowało. Ubierał się zawsze z wielką starannością i dbałością o szczegóły, gustownie dobierając kolor kaftana i bufiastych spodni. Wysoki i smukły, poruszał się z pewną dystynkcją, choć moŜna było w tym do- strzec równieŜ odrobinę pretensjonalności. Lecz cokolwiek mówiliby oszczercy, miał wszystko, co potrzebne, by wyglądać jak szlachcic. Szlachcic, z pewnością, ale szlachcic zmęczony czekaniem. Niebo na wschodzie zaczynało się rozjaśniać, więc Zenon zdecydował, Ŝe czas dzia- łać. Posłał Nicolasowi krzepiący uśmiech, wyszedł z ukrycia i rozejrzał się dookoła, aby się upewnić, Ŝe Ŝaden niepoŜądany świadek nie czai się gdzieś za rogiem. 20

- Idziemy! - zarządził. Ciemne sylwetki czterech owiniętych w płaszcze osobników wyłoniły się nagle nie wiadomo skąd i ciągnąc za sobą wóz, podąŜyły w milczeniu wzdłuŜ murów cmentarza. Nicolas i Zenon dołączyli do nich i dziwaczny orszak skierował się w stronę cmentarnej bramy. - A teraz cisza jak makiem zasiał - wyszeptał Zenon do swych uczniów, kiedy dotarli do celu. - Charles i Antoine, zostaniecie tutaj z wo- zem. Nicolas i pozostali, za mną! Podczas gdy dwaj pierwsi pilnowali wejścia, Zenon i jego trzej pomoc- nicy, wszyscy wyposaŜeni w łopaty i motyki, przeskoczyli przez starą bramę i zniknęli w ciemnościach. - Jak dobrze, Ŝe nie musiałem tam iść - wyszeptał Charles, kiedy pozo- stali nie mogli go juŜ usłyszeć. - Po czymś takim miesiącami budziłbym się z krzykiem w środku nocy! - Zamknij gębę i patrz, czy nikt nie idzie! - ofuknął go Antoine, równie niespokojny jak jego towarzysz. - Nie słyszałeś, co powiedział mistrz? Postęp nauki wymaga od nas pewnych poświęceń. I moim zdaniem jedna nieprzespana noc to niezbyt wygórowana cena. - Dopóki tylko tyle poświęcamy... Ukryli się za wozem i wsłuchując się w kaŜdy najcichszy nawet szmer, trzęśli się w opadającej porannej mgle. U ich stóp uśpiona stolica majaczy- ła w bladoróŜowym blasku jutrzenki. W tej samej chwili, gdy Zenon de Mongaillac zakradał się na mały pa- ryski cmentarz, na drugim końcu kraju ojciec Amadeusz, proboszcz Lan- sec, przystawiał drabinę do ściany kościoła. - Panie, chroń swego sługę w tej niebezpiecznej misji, której zamierza się podjąć - modlił się, złoŜywszy ręce. Ale Pan miał najwyraźniej co innego na głowie, bo pierwszy szczebel, na którym stanął ojciec Amadeusz, złamał się i biedny proboszcz poleciał 21

do przodu. Jego nos rozkwasił się o drabinę i trysnął fontanną krwi. - Cholerna, dziadowska, hugenocka drabina! - zaklął. Zatkał dziurkę w nosie kawałkiem szmatki, przeŜegnał się dobre pół tu- zina razy i ze wzmoŜoną ostroŜnością zaczął się wspinać po tym, co zosta- ło z drabiny. Okrąglutki ojciec Amadeusz nie miał w sobie nic z atlety. Wyglądał na sześćdziesięciolatka, choć nie doszedł jeszcze do pięćdziesiątki. Wspi- naczka zajęła mu więc dobrą chwilę. Dotarłszy na szczyt, zatrzymał się na moment, aby poprawić gałganek, który bez przerwy wysuwał się z krwa- wiącego nosa, i popatrzył w dół. Jezus Maria, jak wysoko! A tu trzeba jeszcze wdrapać się na dach! Westchnął. Taka karkołomna wspinaczka nie była rozsądna w jego wieku. Nierozsądna, lecz konieczna. Bo jeśli Amadeusz wspiął się na taką wy- sokość, to nie po to, by zbliŜyć się do swego Stwórcy, lecz by sprawdzić stan dachu kościoła. Od jakiegoś czasu spadające z góry cegły były tak liczne jak kazania księdza, co groziło jego owieczkom ranami i cierpie- niami bardziej konkretnymi niŜ kary, jakie czekały je za popełnione grze- chy. Oczywiście Amadeusz próbował powiadomić kurię o katastrofalnym stanie budynku, lecz odpowiedziano mu, Ŝe w obecnych trudnych czasach walki z protestanckim wrogiem kościelne fundusze przeznaczano na roz- wiązywanie pilniejszych problemów. Amadeusz zrozumiał doskonale, iŜ była to grzeczna sugestia, by radził sobie sam. Ufny w mądrość przełoŜo- nych pogodził się z odmową. Jednak widok kościoła popadającego w ruinę zasmucał jego serce. Nie mógł wprawdzie liczyć na pomoc kurii biskupiej, nikt mu jednak nie zabronił wziąć sprawy w swoje ręce. Tak więc zabierał się właśnie do przeprowadzenia wizji lokalnej, aby móc napomknąć o tym słówkiem Berenchonowi, murarzowi z Lansec. Z góry Amadeusz miał niezwykły widok na Sewenny, gdzie wschodzą- ce słońce rozpędzało ostatnie poranne mgły. W bladym świetle jutrzenki 22

porosłe krzewami wzgórza ciągnęły się aŜ po horyzont, jak nieregularne fale, przecinane sterczącymi skałami. Przy dobrej widoczności moŜna było nawet dostrzec niewyraźne kontury fortyfikacji Montpellier - miasta, które Amadeusz obdarzył mianem Sodomy Langwedocji - rysujące się w dali na równinie. Ziemia otaczająca wioskę, bardziej jałowa niŜ ta w dolinie, nie dawała mieszkańcom wielkiego wyboru co do uprawy roślin: poza kilkoma drze- wami oliwnymi i rzadkimi pędami winorośli zagubionymi wśród skał nic nie chciało tu rosnąć. Byłoby inaczej, gdyby rzeka nawadniała okoliczne wzgórza. Ale poza wyschniętym przez dziesięć miesięcy w roku strumycz- kiem u stóp wzgórza, parę mil stąd, Ŝadnej rzeki tu nie było. Wioska składała się z garstki niskich domów, wzniesionych z okolicz- nych kamieni ułoŜonych niezbyt misternie jedne na drugich. Mały, niepo- zorny kościółek, nawet gdyby nie był w połowie zrujnowany, nie zaintere- sowałby zbytnio podróŜnego, jeśli w ogóle jakikolwiek podróŜny zadałby sobie trud, aby zapuścić się w te strony, i wykazałby choć odrobinę zainte- resowania. Nieco dalej dwie ze stu zamieszkujących wioskę duszyczek szły po- spiesznie wąską, kamienistą ścieŜką, gubiącą się gdzieś wśród wzgórz. Nawet z tej odległości ojciec Amadeusz bez trudu je rozpoznał. Rozkoły- sany chód Gilberta moŜna było poznać na kilometr, a Octave był jedyny w swoim rodzaju. Na cmentarzu cztery cienie skradały się między grobami. Zenon prowa- dził swych uczniów najlepiej, jak potrafił. Lecz trudno znaleźć drogę, gdy w ciemności wszystkie groby są do siebie podobne. Odległe pohukiwanie towarzyszyło odgłosom ich kroków jak pieśń Ŝałobna, skomponowana specjalnie na tę okazję przez cierpiącego na brak poczucia humoru demiur- ga. Zenon nie mógł powstrzymać uśmiechu. Nie tak łatwo go wystraszyć. Co nie przeszkodziło mu podskoczyć, gdy za jego plecami rozległ się 23

metaliczny brzęk. To Nicolas potknął się o nagrobek, motyka wypadła mu z rąk i uderzyła o krzyŜ. - UwaŜajcie, gdzie stawiacie nogi, do cholery! - Trzeba je najpierw widzieć - burknął Nicolas, podnosząc się. Ruszyli dalej w ciszy, modląc się, by uderzenie motyką o krzyŜ nie było jakimś znakiem i nie zbudziło umarłych ze snu. Na zakręcie alei Zenon rozpoznał grób, którego szukał. W oczekiwaniu na połoŜenie płyty na- grobnej miejsce pochówku oznaczono prostym drewnianym krzyŜem. W bladym świetle wolno jaśniejącego nieba Zenon mógł przeczytać świeŜo wyryty w drewnie napis: Amandine Perthuys, z domu Ramèges 1637-1654 - To tutaj. Do roboty! Trzej uczniowie splunęli w dłonie i schwyciwszy łopaty i motykę, za- brali się do kopania jeszcze pulchnej ziemi. W powietrzu natychmiast uniósł się zapach wilgotnej, Ŝyznej gleby. Zenon spojrzał w niebo. Słońce wzejdzie niebawem. Trzeba się spieszyć. Postęp nauki wymaga poświęceń, powiedział swym uczniom. Piękny eufemizm. Bo całkowicie bezprawne wtargnięcie na cmentarz, aby wy- kraść trupa, niespecjalnie przystawało do jego wyobraŜeń o uprawianiu filozofii przyrody. A jednak zawsze tak było. Sam Zenon równieŜ nie uniknął tej makabrycznej konieczności. I zobaczył siebie kopiącego zie- mię, tak samo jak teraz jego uczniowie, wiele lat temu w Montpellier, w towarzystwie swego mistrza Athanase'a Lavorela. Athanase Lavorel był wymagającym nauczycielem. „Bez sekcji zwłok - lubił niegdyś powtarzać swym studentom - anatomia byłaby nauką abstrakcyj- ną”. Zenon uśmiechnął się. Od tego czasu upłynęło juŜ dwadzieścia lat, a zdawało się, Ŝe nic się nie zmieniło. Nic, poza dosyć istotną okolicznością, 24

Ŝe tym razem to nie on musiał kopać. I głośno pociągając z cybucha swej długiej, cienkiej fajki, na której złotnik wygrawerował jego imię, przyglą- dał się ciepło swoim uczniom, którzy być moŜe pewnego dnia takŜe zosta- ną wybitnymi doktorami i zagonią do kopania garstkę młodzieńców. Łopaty i motyki pracowały gorliwie i po upływie kwadransa trumna pani Amandine Perthuys, z domu Ramegès, ukazała się wreszcie ich oczom. Kiedy przygotowywali się, aby ją otworzyć, usłyszeli dziwny dźwięk dobiegający z pobliskich zarośli. Zenon dał uczniom znak, by znierucho- mieli, i nadstawił ucha, badając ciemności. Przypomniawszy sobie nie- szczęsne uderzenie motyką, Nicolas zadrŜał. Jednak znów zapadła całko- wita cisza i wszyscy woleli przyjąć, Ŝe to był tylko wiatr. Kiedy jeden z uczniów zdejmował wieko trumny, Zenon pochylił się nad grobem. W tej samej chwili pierwszy promień słońca przeszył mrok, wydobywając z ciemności blady profil młodej kobiety. Jej uśmiechnięta twarz, wyłaniająca się z nicości niczym ulotny obraz zbłąkanej duszy, delikatnej i przezroczy- stej, poraziła wszystkich. Nawet Zenon, niezbyt skłonny do wzruszeń, poczuł, Ŝe oddech zamarł mu w piersi. Była wspaniała! I choć nikomu by tego nie wyznał, pomysł wydarcia ziemi zwłok młodej kobiety przejął go nagle nieoczekiwanym niepokojem. Ten czyn miał w sobie coś ze świętokradztwa. Po wyjęciu z trumny połoŜono nieboszczkę na wilgotnej ziemi. Pozo- stało tylko przenieść ją do wozu. - Trzeba ją wziąć za stopy i ramiona - poradził Zenon. Kiedy dwóch uczniów próbowało to zrobić, ponury krzyk rozdarł ciem- ność i gigantyczny cień spadł na nich z wierzchołka drzewa. Rzucili się na ziemię. Zenon podniósł głowę i zobaczył sylwetkę ogromnej sowy, która roz- postarłszy swe podobne anielskim skrzydła, przeleciała nad ich głowami i 25

usiadła na gałęzi. Wszyscy odetchnęli z ulgą. - Wszystko w porządku? - zapytał Zenon. - Nicolasie? Ale Nicolas, przekonany, Ŝe jedyny sposób, aby ujść przed zjawą, to nie patrzeć na nią, zamknął oczy, rzucił się do grobu i padł na twarz. Teraz, pokryty ziemią od stóp do głów, leŜał nieruchomo na dnie dołu. - Obawiam się, Ŝe miałem drobny wypadek... Zenon pochylił się nad dziurą i natychmiast spostrzegł małą kałuŜę po- łyskującą między nogami chłopca. - Naturalna reakcja - powiedział, by zbagatelizować incydent. - Dowód na to, Ŝe przeraŜające okoliczności mogą czasem wzbudzić strach. Do ro- boty! Kiedy Nicolas próbował dojść do siebie, dwaj chłopcy ujęli panią Per- thuys, jeden za stopy, drugi pod pachy, i podnieśli ją do góry. Jednak zwłoki, najwyraźniej wrogo nastawione do pomysłu zabierania ich na przechadzkę bez spytania o zgodę, nie pozwoliły traktować się jak sztywny przedmiot i zgięły się wpół. „W końcu uwierzę, Ŝe mam szczególny talent do pakowania się w po- dobne sytuacje”, pomyślał Zenon. Ktoś musiał ponieść trupa na rękach, ale nikt się nie kwapił na ochotnika. - No, prędzej! - powiedział Zenon, zirytowany tymi skrupułami. - Prze- cieŜ was nie ugryzie. Tak uprzejmie zachęcony przez Zenona, jeden z uczniów poświęcił się w końcu i z jego nie mniej uprzejmą pomocą podniósł zawinięte w prze- ścieradło ciało. Uczony pozwolił sobie na dosyć śmiałe porównanie do pana młodego niosącego swą wybrankę do ślubnej komnaty, ale nikogo to nie rozśmieszyło. - Ruszamy! - zarządził w końcu i spojrzał dookoła, by sprawdzić, czy wszyscy są gotowi do drogi. Lecz po Nicolasie nie było nawet śladu. 26

- Nicolasie? - Tu jestem! - odpowiedział głos z głębi grobu. Zenon nachylił się i spostrzegł, Ŝe młody człowiek bacznie przygląda się ścianom dołu. - Ale cóŜ ty robisz? Musimy stąd wyjść jak najszybciej! - Idę, idę - odparł uczeń, nie odrywając oczu od ziemi. - To ciekawe... naprawdę bardzo ciekawe... - Ciekawe jest tutaj tylko twoje zachowanie - zganił go łagodnie Ze- non, podając mu rękę. Po lewej stronie w niebo wzbiło się stado gołębi. Nie było ani chwili do stracenia, w dali, nad dachami ParyŜa, wschodziło juŜ słońce. Łopaty i motyki zostały pozbierane i tak jak przyszła, mała druŜyna wyglądająca jak zastęp duchów skierowała się w stronę bramy, lawirując między grobami. Delikatny powiew świeŜej bryzy niósł woń lawendy i rozmarynu. Gil- bert dreptał kamienistą ścieŜką, muskając dłonią rozsiane tu i ówdzie zioła i rzadkie krzewy. Choć powierzchowność jego nie była całkiem szpetna, moŜna powie- dzieć, Ŝe natura bardzo źle się z nim obeszła. Pod kępą zmechaconych włosów, które czasem sprawiały, Ŝe wyglądem przypominał stóg siana, Gilbert miał dosyć pokaźny nos i usta, w których moŜna by się doliczyć siedmiu zębów i połowy ósmego, gdyby przypadkiem ktokolwiek odwaŜył się tam zajrzeć. Rzecz jednak mało prawdopodobna, zwaŜywszy na wydo- bywający się stamtąd mało przyjemny zapach. Gilbert, prosty chłop, Ŝył najlepiej, jak potrafił, z hodowli sześciu bara- nów i dwóch kóz, a pochodzące z niej produkty zamieniał od czasu do czasu na to, co niezbędne do przeŜycia. śył tak od urodzenia (obecnie osią- gnął szacowny wiek dwudziestu siedmiu lat) i z całą pewnością nie mógłby sobie wyobrazić innego Ŝycia. Zadowalał się więc tym, czym Stwórca raczył 27