mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony365 463
  • Obserwuję281
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań287 430

Hoffman Alice - Trzeci anioł

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Hoffman Alice - Trzeci anioł.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 20 osób, 15 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 297 stron)

Hoffman Alice Trzeci anioł

Wykorzystane w oryginale motywy zaczerpnięte z książki Lewisa Carrolla O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra podano w przekładzie Macieja Słomczyńskiego (Czytelnik, Warszawa 1972).

I Żona żurawia 1999 Madeline Heller wiedziała, że postępuje nierozsądnie. Przyleciała z Nowego Jorku do Londynu dwa dni przed czasem i trafiła do hotelu Lion Park w Knightsbridge, gdzie w powietrzu unosił się kurz i zapach cedru i lawendy. W pokoju Maddy nikt chyba nie otwierał okien od miesięcy. Było jej gorąco, lecz czuła się tak wyczerpana podróżą, że nawet nie zadała sobie trudu, by włączyć klimatyzację. Zakochała się szaleńczo, niepoprawnie i całkiem bez sensu w niewłaściwym mężczyźnie, przez co chciała tylko leżeć bez ruchu i nic nie robić. Madeline nie była głupiutką podfruwajką. Pracowała jako adwokat w Nowym Jorku, miała już trzydzieści cztery lata i mogła się pochwalić studiami na wydziale prawa Uniwersytetu Nowojorskiego, poprzedzonymi edukacją w jednym z lepszych college'ów w rodzinnym Connecticut. Ze swymi stu siedemdziesięcioma siedmioma centymetrami wzrostu i długimi, lśniącymi czarnymi włosami prezentowała się niezwykle atrakcyjnie i wiele osób uważało ją za prawdziwą piękność. Ludzie mówili

o niej „śliczna i mądra", lecz to nie miało znaczenia, ponieważ nie znali jej naprawdę. Nie wiedzieli, że zdradziła własną krew. Patrząc na nią, nigdy by się nie domyślili, że bez zastanowienia przekreśliła całe swoje dotychczasowe życie. Jest dobra miłość i zła miłość. Ten jej rodzaj, który pomaga człowiekowi wznieść się ponad swoje przywary i niedostatki i rozkwitnąć, oraz drugi - dopadający niczego niespodziewającą się ofiarę znienacka i powodujący tylko ból. Właśnie to spotkało Maddy minionej wiosny, kiedy przyjechała do Londynu, do siostry, wziąć udział w przygotowaniach do zbliżającego się wesela. Allie nawet jej o to nie prosiła. Nie musiała. Ich matka, Lucy, oznajmiła, że Madeline powinna służyć siostrze pomocą także na tak wczesnym etapie, skoro miała być główną druhną na ślubie. Kiedy Maddy za namową matki przyjechała do Londynu, okazało się, że Allie załatwiła już większość spraw, tak że wszystko zdawało się pod kontrolą, jak zawsze zresztą w jej wypadku. Allie była od niej starsza o trzynaście miesięcy. Pełniła rolę „dobrej" siostry, siostry bez skazy, która osiągała wszystko, co sobie zamierzyła. Tak jak chciała, została pisarką i opublikowała niesłychanie popularną, świetnie się sprzedającą książkę dla dzieci. Stała się rozpoznawalna; kiedy szła ulicą, ludzie przystawali, a co śmielsi nawet ją zaczepiali, prosząc o autograf dla dziecka. Nigdy nie miała nic przeciwko temu, by poświęcić minutę czy dwie na podpisywanie podtykanych jej świstków papieru, i chętnie rozdawała noszone w torebce specjalnie na taką okazję naklejki z ekslibrisem. Raz do roku przyjeżdżała do Stanów, gdzie brała udział w cyklicznej imprezie, w czasie której dzieci przebierały się w ptasie kostiumy i dawały występ, a ona czytała fragment swojej książki. Potem ustawiała się do niej kolejka dziewięcio- i dziesięcioletnich kardynałów, kaczek krzyżówek i wron, ściskających w spoconych dłoniach egzemplarze Zony żurawia. Czasami towarzyszyła jej Maddy. Nawiasem mówiąc, Madeline zawsze dziwił ten szum wokół głupiutkiej książeczki

dla dzieci, zwłaszcza że Allie nie wymyśliła niczego oryginalnego, a tylko wykorzystała historyjkę, którą ich matka opowiadała im, kiedy były dziećmi. Właściwie ta opowieść należała na równi do jej siostry i do niej, tyle że ona nigdy nie odczuła potrzeby, aby napisać książkę ani tym bardziej przeinaczyć słowa Lucy, dopasowując je do swojej artystycznej wizji. Lucy Heller przywoływała tę historię, ilekroć wybierała się z córkami na spacer nad moczary, w których pobliżu żyły. Opowiadała im, że jej matka, a ich babcia, weszła boso do stawu w samym środku nowojorskiego Central Parku, żeby porozmawiać z ogromnym żurawiem. Nie przejmowała się, co pomyślą sobie ludzie - po prostu zdjęła buty, zakasała spódnicę i zaczęła brodzić w wodzie. Ponoć poprosiła żurawia, żeby czuwał nad Lucy, a ten nie odmówił. Dlatego Lucy miała śmiałość zwrócić się z podobną prośbą, tyle że w odniesieniu do Allie i Maddy, kiedy ptak zawitał nad bagniste Connecticut. — Niby jak żuraw może się opiekować człowiekiem? - Maddy spytała szeptem swoją siostrę. Nie ufała podobnym historyjkom, mimo że miała zaledwie osiem lat. Do pewnego stopnia przypominała pod tym względem Lucy, która pozostała sceptyczką przez całe swoje życie. — Ptaki wiodą podwójne życie - odparła bez namysłu Allie, jak gdyby odpowiedź rozumiała się sama przez się. Pod warunkiem, oczywiście, że umiało się przeniknąć umysłem tajemnice wszechświata, czego najwyraźniej Maddy nie potrafiła. — Taki żuraw zachowuje się jak ptak pod niebem i jak anioł tutaj, na ziemi. — W takim razie cieszę się, że mamy go po swojej stronie - stwierdziła poważnie Maddy. — No co ty! - oburzyła się Allie, dla której wszystko było zawsze jasne i proste. - Żuraw może mieć tylko jedną wybrankę. I o tym właśnie była książka Allie. O kobiecie, która poślubiła ukochanego mężczyznę. Małżeństwo mieszkało w domu

zadziwiająco podobnym do tego, w którym wychowały się Allie i Maddy. Wokół rosły takie same trzciny, w górze wisiało takie samo niebo — atramentowoczarne w nocy i bladoniebieskie w dzień. Młoda para żyła sobie w domu zbudowanym z bali i kamieni przez równy rok, zaznając wyłącznie szczęścia. Aż pewnego dnia, kiedy mężczyzna łowił ryby na obiad, do drzwi domu ktoś zapukał. Kobieta otwarła niespodziewanemu gościowi i ujrzała w progu drugą oblubienicę swego męża. Pani żurawiowa przyszła zabrać pana żurawia do domu. - Jak ty wytrzymujesz z nimi dokoła? - zapytała kiedyś Maddy. Na spotkanie z autorką Zony żurawia przyszło wtedy wyjątkowo dużo małych czytelników. Każdemu ciekło z nosa. Wszyscy mieli brudne ręce, byli hałaśliwi i niegrzeczni. I czy naprawdę musieli się tak głośno śmiać? Głowa wprost od tego pękała. W książce Allie żona żurawia przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Wypadały jej pióra. Nie miała w dziobie kęsa jedzenia od dnia, w którym jej mąż ją opuścił. Jedna z nas wygra, a druga przegra — powiedziała zdumionej kobiecie. - Ciekawe tylko, która będzie górą?... — To moi czytelnicy - odparła Allie. - Cieszy mnie, kiedy są weseli. Chociaż Allie przyjeżdżała do domu z regularnymi wizytami, koniec końców to Maddy przypadła rola gościa. Dość długo wykręcała się od odwiedzin u siostry w Londynie, tłumacząc, że ma mnóstwo pracy, choć oczywiście chodziło o coś więcej. Nie chciała na własne oczy przekonać się, jak idealne jest życie Allie. Jednakże nie mogła odwlekać spotkania w nieskończoność. Zapowiedziany ślub przypieczętował jej los. Maddy znów miała wcielić się w popychadło, tę gorszą, młodszą siostrę, która nie umie stosować się do reguł obowiązujących w prawdziwym świecie, która nawet będąc dorosłą kobietą, wciąż boi się grzmotów i myszy, korków samochodowych i latania samolotem. W dodatku czekał ją występ w jakiejś obrzydliwej kiecce z syntetyku,

podczas gdy jej siostra będzie błyszczeć w białym jedwabiu albo satynie. Jak zwykle drugoplanowa, drugorzędna, drugiej jakości. Nigdy nie potrafiła uwierzyć mężczyznom, którzy prawili jej komplementy, i unikała bliższych związków. Poświęcała się swojej pracy i zachowywała dystans. Była jedną z tych kobiet, które nie zauważają, że dzieci wyrywają muchom skrzydełka lub zakopują ropuchę w ziemi. Nie interesowało ją, co ludzie robią, jeśli nie dotyczyło to jej bezpośrednio. Zresztą, życie to nie bajka. Nawet gdyby chciała, nie zdołałaby naprawić świata. Poza tym, nie zamierzała wkraczać w kompetencje siostry. Tego kwietnia Maddy wpadła do Londynu tylko na długi weekend - przyleciała w czwartek, a bilet powrotny miała zabukowany na poniedziałek wieczór — więc ona i Allie prosto z lotniska udały się do salonu mody ślubnej, gdzie jedna z nudów mierzyła suknię z welonem, a druga pozwalała krawcowi upinać szpilkami śliski i chłodny materiał. Chociaż w dzieciństwie były sobie bardzo bliskie, z biegiem czasu oddalały się od siebie, aż w końcu stały się tak obce i różne, jak to tylko możliwe w wypadku dwu sióstr. Mimo to Allie świetnie się spisała, wybierając suknię dla Maddy, w której tej było bardzo do twarzy: spływający miękko niebieski jedwab podkreślał w pochlebny sposób jej figurę. Oczywiście Maddy widziałaby się w całkiem innym kroju i kolorze, ale postanowiła to przemilczeć. Powzięła bowiem decyzję, by choć raz w życiu nie kłócić się z siostrą 0 byle drobnostkę. W przypływie dobrej woli zgodziła się nawet wziąć udział w degustacji próbnych wersji ślubnego tortu, po tym jak już skończą z sukniami. Przecież po to właśnie przyjechała. Żeby pomagać siostrze w zorganizowaniu wesela. U cukiernika skosztowały pół tuzina tortów i zanim je zemdliło, doszły zgodnie do wniosku, że lukier jest nieelegancki i kłopotliwy, a polewa czekoladowa nazbyt ciężka. Allie była podłamana; powiedziała nawet, że całe to wesele to wielkie zawracanie głowy. W końcu zdecydowała się na zwykły biszkoptowy tort przełożony masą śmietankową, notabene upieczony

według jej przepisu. W rzeczywistości więc wcale nie potrzebowała rady Madeline. Maddy jednak nie zamierzała pozwolić na zepsucie sobie humoru. - Świetna decyzja — oznajmiła. — Im prostszy przepis, tym mniejsze szanse, że coś pójdzie nie tak. Bynajmniej nie hołdowała temu przekonaniu w życiu prywatnym. Proste było może dobre dla Allie, lecz nie dla niej. Zawsze była zachłanna. Podkradała siostrze gumki do włosów, koszulki, biżuterię. Gdyby to miał być jej tort, zażyczyłaby sobie konfitur i czekolady, masy migdałowej i kandyzowanych moreli, a biszkopt kazałaby nasączyć brandy i ozdobić na wierzchu przędzonym cukrem. Dla kogoś, kto przez całe życie pozostawał w cieniu, żadna ekstrawagancja nie wydawała się przesadą. Nazajutrz po degustacji słodkości obie siostry jęcząc leżały w łóżku pod wspólną kołdrą, na zmianę skarżąc się na ból brzucha. Miały na sobie piżamy i skarpetki i zupełnie jak w dzieciństwie nie potrzebowały do szczęścia nikogo innego - przez tę godzinę czy dwie, kiedy piły gorącą herbatę o cudownych, leczniczych właściwościach. Nie sposób jednak było powrócić do tego, co utraciły z chwilą opuszczenia domu przez Allie. Od tamtej pory nic już ich nie łączyło. Allie wyjechała na studia do Bostonu przed siedemnastu laty, a potem przeniosła się do Londynu. Odwiedzała rodzinę tylko z rzadka i na krótko. Maddy czuła się porzucona. Została w wielkim domu w Con- necticut sama z rodzicami, którzy po paru latach osobnego życia doszli do wniosku, że nie ma to jak w małżeństwie. Hellerowie mieszkali na uboczu, tak więc Lucy z mężem nie mieli sąsiadów, a Maddy — przyjaciół. Zamknęła się w sobie, jak często się zdarza w wypadku ludzi, którzy są samotni z konieczności, a nie z wyboru. Po wyjeździe siostry jej samotność tylko się pogłębiła. W college'u ona jedna wracała do domu na święta i ferie. Odmawiała czytania listów od Allie, kiedy przychodziły; wolała zaszyć się w trzcinach. W wyjątkowe pogodne dnie, kiedy nie-

bo było czyste, a słońce jasne, zdarzało jej się dostrzec żurawia, który mieszkał na moczarach. Czytała gdzieś, że żurawie żyją w parach — duży samiec i nieco mniejsza od niego samica łączą się na całe życie - ten jednak był sam. Kroczył majestatycznie przy przeciwległym brzegu, rozcinając powierzchnię wody. Nieraz do niego wołała, ale on zdawał się nie słyszeć jej głosu. Nigdy nawet nie spojrzał w jej stronę. * * * * Mieszkanie Allie, położone na skraju dzielnicy Bayswater, było przestronne, aczkolwiek urządzone bez smaku - ani trochę w stylu Madeline. Po raz kolejny w jej siostrze zwyciężyło umiłowanie prostoty. Podobnie w szafach królowały wdzianka z wełny i kaszmiru w stonowanych odcieniach i o wygodnych fasonach, chociaż trzeba przyznać, że wszystkie zostały uszyte na miarę. Maddy była tego pewna, ponieważ zajrzała do garderoby siostry, gdy ta brała prysznic. Pchała ją potrzeba odkrycia tajemnicy wiążącej się z Allie - tego istotnego szczegółu, którym się różniły i który sprawiał, że jej siostra przejawiała cechy superkobiety i zawsze, ale to zawsze postępowała właściwie. Niestety i tym razem poszukiwania nie przyniosły rezultatu, jeśli nie liczyć tego, że pośród morza szarości, czerni i granatu wytropiła błysk różu, w którym rozpoznała prześwitującą bluzeczkę wysłaną siostrze na urodziny minionej jesieni. Nie trzeba dodawać, że metka wciąż była do niej przytwierdzona. Drugiego dnia pobytu Maddy w Londynie umówiły się na lunch z pozostałymi druhnami, mimo że nadal bolały je brzuchy po degustacji weselnych tortów. Georgia była najlepszą przyjaciółką Allie, a przy okazji także dyrektorem artystycznym w wydawnictwie, które opublikowało Żonę żurawia. Z Suzy znały się jeszcze ze studiów - młoda Teksanka porzuciła uczelnię i kraj dla przystojnego Anglika i jego ojczyzny: przeniósłszy się za ocean, wyszła za niego za mąż, urodziła mu bliźniaczki i po niespełna

dekadzie życia w Anglii była mamą z dziewięcioletnim stażem i Brytyjką całą gębą. Ostatnia z dziewcząt, Hanna, mieszkała w tym samym budynku co Allie i prowadziła ćwiczenia ha-thajogi. Była niezwykle wysoka, ubierała się całkiem na biało bez względu na okazję, a sposobem poruszania przywodziła na myśl kota. Allie, która w przeszłości należała do najpilniejszych uczestniczek ćwiczeń, starała się w dalszym ciągu brać udział w zajęciach raz w tygodniu, aczkolwiek daleko jej było do formy przyjaciółki, sprawiającej wrażenie, jakby mogła w każdej chwili przyjąć pozycję lotosu albo zwinąć się w precel. - Nareszcie mamy zaszczyt poznać młodszą siostrę! - zakrzyknęła Georgia, kiedy Allie i Maddy pojawiły się na lunchu, i pierwsza przywitała się z gościem. Maddy mile zaskoczył wystrój restauracji - znając swoją siostrę, spodziewała się czegoś bardziej wystawnego i zimniejszego, tymczasem wnętrze było przytulne, a miejsca przy stole wskazały im małe wazoniki z karteczkami, na których wypisano kolorowym flamastrem ich imiona. Już podczas powitania usłyszała od wszystkich trzech kobiet, że zazdroszczą jej sukni z niebieskiego jedwabiu. - .. .nam przypadły w udziale płócienne garsonki w kolorze migdałów - skarżyły się chórem. - To prawda - próbowała tłumaczyć Allie - ale taką garsonkę można wykorzystać przy wielu innych okazjach. Właśnie dlatego je dla was zaplanowałam. Z Maddy to by się nie sprawdziło, jest nazbyt ekstrawagancka. Jak gdyby same tego nie dostrzegły! Madeline miała na sobie wielobarwną, śliską jedwabną bluzkę, a w uszach długie srebrne kolczyki z dyndającymi na końcach połyskującymi opalami. Wiele osób uważało ją za próżną, lecz ona się tym nie przejmowała, będąc zdania, że dobry gust to jeszcze nie zbrodnia. - Pewnie dlatego dotąd cię nie odwiedzała — wysunęła przypuszczenie Georgia. — Czekała na odpowiednią okazję, aby móc się pokazać z najlepszej strony.

- Nie przyjeżdżałam z wizytą — sprostowała Maddy — ponieważ zawsze mam mnóstwo pracy. - A my to nie? - obruszyła się Georgia. - Wcale tego nie powiedziałam. - Nie musiałaś. - Georgia prędko przeszła do porządku dziennego nad niezasłużonym zarzutem i zainteresowała się: - Czym się zajmujesz? - Jestem prawnikiem. Trzy kobiety wymieniły szybkie spojrzenia. - Coś nie tak? - zapytała Maddy. — Chciałybyście podzielić się ze mną swoimi uwagami? Do rozmowy znowu wtrąciła się Allie. - Najważniejsze, że udało jej się przyjechać, kiedy jej naprawdę potrzebuję. Mimo tej interwencji atmosfera przy stole stała się zauważalnie chłodniejsza. Przyjaciółki Allie były dla Maddy uprzejme, ale nic ponad to. Skakały po tematach, dyskutując o sprawach, o których nie miała zielonego pojęcia, wymieniając tytuły seriali i książek, o jakich nawet nie słyszała. Wyglądało na to, że ponownie, przypadkiem czy nie, znalazła się na obrzeżach życia swojej starszej siostry. Tuż przed wyjściem z restauracji musiała skorzystać z toalety, gdzie Georgia i Suzy wciąż myły ręce przy umywalkach. Dałaby sobie głowę uciąć, że obie kobiety przerwały rozmowę w pół słowa, kiedy otworzyła drzwi. Przyłączyła się do nich naprzeciwko długiego na całą ścianę lustra i zapytała: - No więc? Jaki jest ten cały Paul? - Naprawdę była ciekawa swego przyszłego szwagra. Georgia i Suzy popatrzyły na siebie dziwnie, co nie uszło jej uwagi. - Sama się przekonaj - stwierdziła Suzy, porzucając brytyjski akcent. Zabrzmiała to ostro, jakby była kimś, z kim lepiej nie zadzierać.

— Było nie było, jesteś jej siostrą- dodała Georgia, nakładając na wargi błyszczyk. - Z pewnością bez trudu wyrobisz sobie opinie. * * * - Nie spodobałam im się. Maddy podzieliła się tym spostrzeżeniem z siostrą, kiedy wracały z lunchu. Nie była specjalnie przejęta. Nigdy nie zależało jej na tym, by być akceptowaną. Do pewnego stopnia przypominała ich babcię. Robiła, co chciała, nie licząc się z konsekwencjami i społecznym ostracyzmem. Gdyby było trzeba, sama weszłaby do stawu w Central Parku albo stanęła na skrzynce w Hyde Parku, który właśnie przecinały, idąc na skróty. Postanowiły przejść się, zamiast skorzystać z metra, ponieważ się wypogodziło i było prawdziwie wiosennie. Otoczone przez soczystą zieleń obie równocześnie pomyślały o domu, o gęstych trzcinach na brzegu moczarów, o tych wszystkich kryjówkach, w których się chowały, będąc dziećmi. - Wręcz przeciwnie - zaprzeczyła Allie - od razu cię polubiły. Mogłabyś wreszcie przestać być taka niepewna siebie. Nikt, kto nie znał jej tak dobrze jak siostra, nie zgadłby, że Maddy nie jest pewna siebie. Od małego trzymała się maminej spódnicy, chodziła z kciukiem zatkniętym w ustach, nie wypuszczała z piąstek flanelowego kocyka, bała się ciemności, pająków i myszy. Allie nieraz musiała kłaść się razem z nią i opowiadać jej na dobranoc bajkę, żeby w ogóle zasnęła. Bajka była zawsze ta sama: o żonie żurawia. Dzieliły ją do czasu, gdy Allie nagle uznała, iż ma prawo zamieścić ją w swojej książce. — Paulowi pewnie też się nie spodobam. - Nic tylko kraczesz — westchnęła Allie. - Może dla odmiany spróbujesz myśleć pozytywnie, co? Maddy oczywiście wiedziała, jak Paul i jej siostra się poznali. Wpadli na siebie przypadkiem w Kensington Palące (to dlatego przyjęcie weselne miało się odbyć na tyłach pałacu,

w oranżerii, która powstała w początkach osiemnastego wieku jako cieplarnia królowej Anny). Oboje poszli tam po to, aby złożyć hołd tragicznie zmarłej księżnej Dianie. Dzień po wypadku w Paryżu Allie kupiła bukiet białych róż, osobiście wybierając każdy kwiat, tak żeby wiązanka była bez skazy, bez jednego ciemniejącego płatka czy choćby najmniejszej brązowej plamki. Cała ta sprawa straszliwie ją przygnębiła, każąc myśleć, że miłość jest niemożliwa w tym ponurym, okrutnym świecie. Ale kiedy zaniosła bukiet do Kensington Palące, przekonała się, że nie ona jedna tak czuje — a wśród osób, które postanowiły uczcić pamięć zmarłej księżnej, znalazł się także Paul. Nie planował tego gestu; po prostu w drodze do pracy zerwał pa rę kwiatków w ogrodzie sąsiadów — były czerwone, ale za nic nie potrafiłby podać ich nazwy — i postanowił je złożyć pod ogrodzeniem pałacu, głównie powodowany myślą o włas- nej matce, która była wielbicielką Diany. Starsza pani mieszkała w małej miejscowości niedaleko Reading i nawet z dala od Londynu rozpaczała po utracie królowej ludzkich serc, tak więc Paul pomyślał, iż złoży kwiaty w jej imieniu, co powinno ją ucieszyć i poprawić jej humor. Allie przy jakiejś okazji zwierzyła się siostrze, że kiedy jej wzrok po raz pierwszy padł na Paula, płakała. Od żalu i łez kręciło jej się w głowie i Paul podszedł do niej, aby zapytać, czy wszystko z nią w porządku. Ledwie wydusiła z siebie parę słów - jej odpowiedź brzmiała: „Nie, nie czuję się dobrze", choć stłumione płaczem słowa nie były tak wyraźne. Zabrał ją na kawę i od tego wszystko się zaczęło. Nieprawdopodobnie romantyczne, prawda? — dopytywała, zdając później relację. Miłość od pierwszego wejrzenia, uczucie, które dopadło ją i przeniknęło w najmniej spodziewanym momencie, ogarniając niczym niewidoczny eter, przeszywając na wskroś niczym strzała, zupełnie jak młodziutką Dianę, gdy poznała księcia Karola. Kiedy Maddy po raz pierwszy usłyszała tę opowieść, nieomal się rozkrzyczała. Niby co takiego romantycznego jest

w miłości z góry skazanej na niepowodzenie? - chciała zapytać siostrę, lecz się powstrzymała. Tak czy owak, jej zdaniem Diana postąpiła niesłychanie nierozważnie, decydując się na ślub z mężczyzną, którego właściwie nie znała. Madeline pamiętała wywiad sprzed lat, w którym książę Karol na pytanie, czy jest szaleńczo zakochany w swej narzeczonej, odparł, że tak, dodając: „To znaczy, czymkolwiek tak naprawdę jest miłość", jak gdyby Diana nie siedziała tuż obok niego w studiu telewizyjnym i nie słyszała każdego jego słowa. Do dziś nie potrafiła zrozumieć, dlaczego dziewczyna wtedy nie wstała i nie odeszła. Nim Maddy i Allie wróciły do mieszkania, zboczyły nieco, aby wstąpić do sklepu z butami. Obie miały bzika na punkcie obuwia, i to od najmłodszych lat. Kiedy chodziły do szkoły średniej, wymieniały się pantoflami i ciuchami, tak że wszyscy myśleli, iż każda ma szafę pękającą w szwach od ubrań, podczas gdy w rzeczywistości ich garderoba przedstawiała się nader skromnie. Teraz także obu zaświeciły się oczy, gdy tylko zobaczyły botki z cienkiego zamszu, zapinane z boku na srebrne guziki. Maddy od razu postanowiła je przymierzyć, niezrażona wysoką ceną. Czuła, że ich pragnie. Wiedziała, że jeśli ich sobie odmówi, będą za nią chodziły przez najbliższe tygodnie, więc najlepszym rozwiązaniem było po prostu je kupić i cieszyć się nimi, póki może. Maddy wcale nie była zazdrosna o ślub siostry. Uważała, że jedwabny kostiumik koloru kości słoniowej, który Allie wybrała dla siebie, nie pytając nikogo o zdanie, nie przystoi pannie młodej i wydaje się niestosownie smutny na tak radosną okazję, no ale jej siostra jak zwykle uległa względom praktycznym, mając nadzieję znosić go w późniejszym czasie. Gdyby to Maddy szła do ołtarza, sprawiłaby sobie kreację z organzy i satyny, powalającą krojem, taką, jaką każda kobieta powinna włożyć raz w życiu, właśnie na swoje wesele. Teraz — wysłuchując przestróg, że zamsz łatwo się niszczy w deszczu - Madeline zapłaciła za upatrzone botki i z szerokim uśmiechem na twarzy odebrała je od ekspedientki, nie kłopocząc się kwestią praktyczności.

Ich matka często śpiewała Hej ho, hej ho, kiedy wypływały nie- wielką łódką na spokojne wody zamglonego wybrzeża Connecticut w te dnie, w które czuła się dość dobrze, by w ogóle wyjść z domu. W ten sposób zapuszczały się do królestwa żurawia żyjącego w okolicy. Lucy Heller była zbyt słaba, aby wiosłować; wprawianie łódki w ruch należało do obowiązków dziewczynek. Ich matka zapadła na raka, kiedy miały odpowiednio dziesięć i jedenaście lat, i chorowała do czasu, gdy znalazły się w szkole średniej, co niemal dokładnie pokrywało się z okresem, w którym ich ojciec z nimi nie mieszkał. Lucy z każdym rokiem stawiała się silniejsza, a w końcu pokonała chorobę, by nigdy więcej o niej nie usłyszeć, jednakże wtedy miała tylko tyle siły, by unieść swoją torebkę z robótkami. Jej własne życie zostało naznaczone przez chorobę nowotworową matki, toteż starała się jak mogła chronić córki, lecz one - jak to dzieci - szóstym zmysłem wyczuły prawdę i z jakiegoś powodu nabrały przekonania, że ich matkę czeka bliska śmierć. Dziewczynki opracowały plan, na wypadek gdyby któraś z ich wodnych wycieczek poszła nie tak jak trzeba. Jeśliby łódka wywróciła się do góry dnem albo rozpętał się sztorm, rzuciłyby się sobie na ratunek. Nawet gdyby były akurat pokłócone, bo Maddy podebrała starszej siostrze książkę lub bransoletkę albo Allie zabrała się do porządków i w ich trakcie wyrzuciła kolekcję muszelek zbieranych z mozołem przez młodszą z sióstr, bez względu na wszystko ratowałyby przede wszystkim siebie nawzajem. Trzymałyby się za ręce i pomagały sobie utrzymać się na powierzchni. Nigdy nie wchodziły do łódki bez swoich kamizelek ratunkowych. Zawsze rano sprawdzały prognozę pogody. Nieodmiennie były przygotowane na najgorsze. Były pewne, że na ich matkę została rzucona klątwa. To dlatego przez cały czas wydawała się taka smutna i odległa. To dlatego jej mąż odszedł, kiedy wciąż przechodziła kurację.

Coś podobnego nie spotkałoby żadnej normalnej kobiety, kobiety, która nie byłaby obarczona potężną klątwą. Jednogłośnie uznały, iż tylko one są w stanie cofnąć urok. I nie miały wątpliwości, jak to uczynić: krew za krew, ciało za ciało, ból za ból. Postanowiły zwrócić się do żurawia, który jak wierzyły, sprawował pieczę nad nimi wszystkimi. Plan był taki, aby poprosić go o zdjęcie klątwy, w zamian poświęcając coś dla nich niezwykle ważnego. Długo po tym jak już powinny zasnąć, wyślizgnęły się z łóżek i wydostały na tylne podwórze. Dokoła panowały egipskie ciemności i Maddy potknęła się o kamień - nie potłukła się tylko dlatego, że Allie złapała ją szybko za rękę i uchroniła przed upadkiem. Brzegi koszulek nocnych miały obwiedzione czarną lamówką, ponieważ od dwóch tygodni nikt w domu nie robił prania, a teraz jeszcze pobrudziły sobie bose stopy. Nic nie było tak, jak być powinno. W lodówce brakowało jedzenia, w szafie nie wisiało ani jedno czyste ubranie, z kosza na śmieci wysypywały się nadgniłe resztki, w kuchni krążyły tłuste muchy próbujące dobrać się do paczek z makaronem i ryżem... Ze wszystkich kątów, spomiędzy desek podłogi, zewsząd wyzierała choroba. Maddy trzymała się nieco z tyłu, kiedy docierały do końca trawnika. Jak wiadomo, z klątwami nie ma żartów. Zwłaszcza kiedy jest ciemno choć oko wykol — tak że nie sposób dostrzec żywopłotu i wydaje się, iż na całym świecie nie ma ani jednego żywego człowieka. Nie mogła być nawet pewna, że jeśli postąpi jeszcze parę kroków, pod nogami znajdzie ziemię, a nie pustkę. Poza tym martwiło ją, co zrobią, jeśli żuraw odpowie na ich wołanie. Niespecjalnie lubiła ptaki, a ten niemal dorównywał jej wzrostem. Wiedziała o tym, bo wcześniej przeczytała o żurawiach w encyklopedii. — No chodź - ponagliła ją Allie. - Nie ma się czego bać. To powiedziawszy, uniosła łopatę, którą po drodze zabrała z szopy. Zagłębiła ją w ziemi i rozległ się chlupoczący odgłos, kiedy dołek natychmiast podszedł wodą. Maddy przysunęła się

do siostry, wdychając zapach mydła, potu i błota i uspokajając się powoli. Allie zdawała się wiedzieć, co robi. - Odsuń się, bo tylko przeszkadzasz - szepnęła Allie. - I tak poradzę sobie sama. Kiedy dołek był już wystarczająco duży, Maddy podała siostrze ukradzioną z łazienki żyletkę. - Nie będzie bolało - obiecała jej Allie. - Poza tym tylko w ten sposób możemy go przywołać i sprawić, żeby się nami zajął naprawdę. Nieraz zapewniała młodszą siostrę, że coś nie będzie bolało - szczególnie wtedy, gdy chciała wymigać się od nieprzyjemnego zajęcia. Maddy przekonała się na własnej skórze, że Allie nie zawsze mówiła prawdę. - Kiedy cię boli - ciągnęła Allie pewnym głosem - najlepiej jest powtarzać w głowie jedno i to samo słowo. Coś miłego. Ich ojciec odszedł. Ich matka mogła wkrótce trafić do szpitala albo umrzeć, co z dziecięcego punktu widzenia na jedno wychodziło — tak czy siak, byłaby poza ich zasięgiem. Maddy skupiła się i wybrała na wszelki wypadek dwa słowa: budyń czekoladowy. Jedząc ulubiony deser, zazwyczaj była zadowolona i spokojna. Zanim się spostrzegła, Allie przejechała żyletką po otwartej dłoni. Tym razem starsza siostra miała rację: to nie bolało, raczej piekło. - Dzielna byłaś — pochwaliła ją Allie i błyskawicznie nacięła swoją dłoń. W miękkim ciele pojawiła się długa, otwierająca się na boki szrama. Mimo to dziewczynka nawet nie mrugnęła. - Teraz możemy złączyć dłonie nad ziemią. Przez chwilę pozwoliły swojej krwi kapać w wykopany dołek, po czym Allie łopatą zgarnęła trochę błota, wyrównując podłoże u ich stóp. Teraz już do pasa były utytłane jak nieboskie stworzenia, włosy miały zlepione i splątane, ale to ich w najmniejszym stopniu nie martwiło. Bez słowa wspięły się na rosnący w pobliżu rozłożysty platan, najwyższe drzewo w okolicy.

— Czuję, że coś się stanie — szepnęła Allie. Tym razem jednak się pomyliła. Czekały i czekały, lecz wokół panowały tylko cisza i ciemność. Powoli zaczęło ogarniać ją zniecierpliwienie. Zawsze była prowodyrką, tą, która podejmuje wszystkie decyzje i zyskuje szacunek młodszej siostry. No i nigdy nie płakała, choć to akurat lada chwila mogło się zmienić. - On nie przyjdzie — rzekła zmienionym głosem. - Nie zdoła jej uratować... Na myśl, że jej siostra zaraz się rozpłacze, Maddy poczuła strach, jakiego nie doznała od wyjścia z domu tego wieczoru. — To, że go nie widzimy, nie oznacza jeszcze, że go tutaj nie ma — powiedziała szybko. Allie spojrzała na nią zaskoczona. Po prawdzie, Maddy zaskoczyła samą siebie. - Jest ciemno - ciągnęła. — A ludzkie oko jest niedoskonałe. - W szkole na przyrodzie właśnie uczyli się o budowie ludzkiego ciała i szczególnie utkwiły jej w pamięci wiadomości na temat gałki ocznej. Siostry w milczeniu próbowały przeniknąć wzrokiem ciemność. Nie byłyby w stanie pokazać, gdzie kończy się ląd i zaczyna woda. Srebrzyste za dnia trzciny były czarne jak węgiel i tak samo nieruchome. — Założę się, że on tu gdzieś jest - mówiła dalej Maddy, zaczynając wierzyć we własne słowa. — Po prostu nie może się ujawnić. Chodzi o to, abyśmy ufały, że przybył. Nazajutrz Lucy Heller poczuła się lepiej. Z samego rana wyszła na ganek, gdzie usiadła w wiklinowym fotelu z robótką w dłoniach, rozkoszując się słabym jeszcze słońcem. W południe skryła się w kuchni, by przygotować dziewczynkom lunch. A później Maddy i Allie słyszały, jak ich matka się śmieje. Więc jednak udało im się coś osiągnąć za pomocą bólu, ofiary ciała i krwi. Nigdy potem nie rozmawiały ze sobą na temat tamtej nocy. Traktowały ją jak swój mroczny sekret. Przecież normalni ludzie nie wierzą w takie nonsensy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wymyka się z domu w środku nocy i nie tnie żyletką. A jednak Maddy drżała z obawy, że klątwa zdjęta z jej matki została przeniesiona na nią - z chwilą, w której okłamała własną siostrę.

Dlatego kontynuowała rytuał. Wybierała miejsca niewidoczne dla ludzkich oczu: pod kolanami, na podeszwach stóp, po wewnętrznej stronie ramienia. I systematycznie przekonywała się, że jej siostra mimo wszystko miała rację - jeśli nie liczyć kilku pierwszych razów, samookaleczanie właściwie nie bolało. Pod koniec drugiego dnia pobytu Madeline w Londynie Allie przyszykowała dla nich prawdziwe indyjskie curry, sprawiając, że w całym mieszkaniu unosił się zapach prażonego kminku. Allie wyrosła na dobrą kucharkę, ponieważ nigdy się nie poddawała, hołdując zasadzie: „Praktyka czyni mistrza", co zwłaszcza przy gotowaniu ma sporo sensu. Maddy była nieustępliwa, tylko jeśli chodziło o jej pracę, w życiu prywatnym zaś łatwo ulegała zniecierpliwieniu i często miała poczucie własnej niskiej wartości. Dlatego tym razem także trzymała się z dala od garnków, nie proponując nawet, że nakryje do stołu. Nie mogła konkurować z idealnym wyczuciem i ręką Allie. Paul pojawił się punktualnie o siódmej. Kiedy przyszedł, Madeline siedziała na kanapie zgięta w pałąk, malując sobie paznokcie u nóg. Obok niej na stoliku stał kieliszek z niedopitym winem. Zaaranżowała to tak, by wyglądać na niezainteresowaną. Znajomi i wielbiciele Allie nigdy nie wzbudzali w niej ciekawości. Na ogół były to przeintelektualizowane typki w okularach, z którymi Maddy wolała nie mieć nic wspólnego. Zdecydowanie więcej uwagi poświęcała swoim paznokciom, tak jak teraz. Wybrała srebrzysty perłowy lakier, który wysychając, coraz bardziej przypominał metal. Był to jeszcze jeden powód, dla którego miała dość Londynu. Sklepy w tym mieście były potwornie drogie i wszyscy zdawali się spoglądać na nią z góry, nawet Hanna, instruktorka jogi. Gdyby mogła, najchętniej wróciłaby po cichu do domu. Albo jeszcze lepiej, pojechała do Paryża - całkiem sama. Nigdy nie była w Paryżu i wyobrażała sobie,

że zatrzymałaby się u Ritza, z zieloną jedwabistą tapetą na ścianach i staromodnymi zamkami we wszystkich drzwiach. Przechadzałaby się po Tuileriach, przysiadała na kawę w kafejkach, gdzie nikt nie mówiłby po angielsku. Nie musiałaby zawracać sobie głowy zbliżającym się weselem siostry. Kto bierze ślub w czasach, kiedy połowa małżeństw i tak kończy się rozwodem? Przeczytała gdzieś, że dotyczy to około pięćdziesięciu, a może nawet siedemdziesięciu pięciu procent związków małżeńskich. Po co w ogóle ryzykować rozczarowanie? Nie podniosła głowy - ani kiedy rozległ się dzwonek do drzwi, ani kiedy Allie ruszyła do holu, żeby wpuścić Paula do środka. Słyszała szmer przyciszonych głosów, lecz nawet nie starała się zrozumieć słów. Nie obchodziło jej, o czym rozmawiają. Właściwie prawie nic nie wiedziała o Paulu. Siostra wspomniała tylko o tym, jak się poznali, i od czasu do czasu wymieniała jego imię w kontekście przygotowań do ślubu. Nigdy nie zwierzała się Madeline. Cud, że w ogóle opowiedziała jej tę historię o Kensington Palące. Diana. Białe róże. Mogła z czystym sumieniem przyjąć, że Paul to nudziarz. W tej samej chwili kiedy to pomyślała, doszedł ją odgłos kroków w holu i wyraźniejszy głos Allie, która właśnie mówiła, że chociaż raz się nie spóźnił, na co Paul odparował, że on nigdy się nie spóźnia, tylko ona przychodzi wszędzie za wcześnie. Oboje wydawali się zmęczeni i lekko podenerwowani i w niczym nie przypominali dwojga zakochanych, jakich spodziewała się Maddy. - Przedstawiam ci moją młodszą siostrę — powiedziała Allie, wchodząc do salonu. Dopiero wtedy Madeline podniosła wzrok. Od razu musiała przyznać, że Allie nie myliła się co do jednego: Paul był nieziemsko przystojny. Wysokaśny, trochę po trzydziestce, ale wciąż wyglądający jak chłopak, tak że można było podejrzewać, iż do końca życia nie straci tej swojej młodzieńczości. Miał bardzo krótkie blond włosy - do tego stopnia krótkie i blond, że jego czaszka wydawała się ogolona na zero - a otaczała go aura

beztroski, która wydawała się zarazem czarująca i groźna. Tenże Paul podszedł w paru krokach do kanapy, na której siedziała, pochylił się i ucałował ją w oba policzki. Bezwiednie wyczuła, że pił alkohol. Punkt dla mnie, pomyślała. Nie ufała ludziom, którzy piją w samotności. Co nie przeszkadzało jej szwendać się po barach, gdy już wyszła z biura - no ale ona robiła to wyłącznie po to, by odpocząć i zrelaksować się po długim dniu pracy. Poza tym w barze nie była przecież sama. - Witaj w rodzinie - powiedział Paul. - Czy to przypadkiem nie moja kwestia? — zapytała go Madeline. Nie ufała też nazbyt przystojnym mężczyznom. Poznała kilku osobiście, więc miała doświadczenie. -To bez różnicy. Z którejkolwiek strony na nas spojrzeć, będziemy rodziną. - Popatrzył na paznokcie u jej nóg. - Nie dla ciebie ten kolor. Zamienia cię w androidkę, a na to jesteś za ładna. - Nie słuchaj go! - przerwała im Allie, ciągnąc Paula w stronę kuchni, żeby skosztował curry i wyraził swoją opinię. Szarpnęła się na krewetki i mleczko kokosowe i chciała, aby ktoś to docenił. Kiedy zniknęli za ścianą, Maddy przyjrzała się świeżo pomalowanym paznokciom. Z niechęcią musiała przyznać Paulowi rację. Wyglądały, jakby były zrobione z tytanu albo stali. Można by pomyśleć, że jest pozbawiona uczuć. Kolacja się udała. Curry było wyśmienite, w sam raz pikantne. Allie wystąpiły na policzki rumieńce, i to nie tylko za sprawą temperatury w kuchni i przypraw. Madeline była zdumiona, widząc, że jej siostra raz za razem napełnia sobie szklankę szkocką i dolewa nieco wody sodowej. Allie nigdy nie przepadała za alkoholem, a jeżeli już się upiła, to zawsze na smutno. Teraz także z każdą kolejną szklaneczką stawała się bardziej milcząca i naburmuszona. Maddy pożałowała, że nie znajduje się w Nowym Jorku, w swoim mieszkaniu, gdzie mogłaby w ciszy i spokoju zjeść na kolację jogurt prosto z pojemniczka. Pal licho marzenia o Paryżu!

- Zatem czym się zajmujesz? - zapytał nagle Paul. - O nie, tylko nie to - jęknęła Maddy. - Czy w tym kraju o niczym innym się nie rozmawia? - Przecież ci mówiłam - wtrąciła Allie, patrząc z wyrzutem na Paula. — Madeline jest prawnikiem, i to nie pierwszym lepszym. Pracuje na Manhattanie dla dużej firmy inwestycyjnej. Zajmuje się u nich nieruchomościami. - Tak, teraz sobie przypominam — powiedział Paul z przekąsem. - Jesteś szychą i zarabiasz duże pieniądze. - Czy to coś złego? — Maddy wyprostowała się w krześle. I co z tego, że doradza bogatym ludziom, jak najlepiej ulokować oszczędności, zarabiając przy tym na własne, godziwe utrzymanie? Czy powinna może przepraszać za to, że jest dobra w tym, co robi? - Nie mnie to osądzać - odparł Paul. - Właśnie. - Maddy dolała sobie wina, przewidując, że będzie jej potrzebne. Chyba zaczynała rozumieć, dlaczego jej siostra strzela sobie drinka za drinkiem. Paul lubił stwarzać problemy tam, gdzie ich nie było. - Jesteś nikim. Paul przyglądał jej się przez długą chwilę, jakby chcąc ogarnąć całość, po czym wyszczerzył zęby. Maddy poczuła się nieswojo. Wydało jej się nagle, że Paul przejrzał ją na wylot, że nawet wie o niej coś, czego ona sama o sobie nie wie. - No, niezupełnie nikim - oburzyła się Allie. - Paul jest montażystą filmowym. To on napomknął producentowi o Żonie żurawia. Opowiadałam ci o tym, Maddy. Zdaje się, że żadne z was nie słucha tego, co się do was mówi. Odkryłam waszą pierwszą wspólną cechę. — Stłumiła czknięcie. Wstała od stołu i zaczęła zbierać naczynia, odmawiając przyjęcia pomocy. Chwilę później Maddy i Paul przysłuchiwali się, jak myje starannie talerze i sztućce przy zlewie w kuchni. - Zosia Samosia - sarknął Paul. - Nigdy nie potrzebuje niczyjej pomocy.

- Jej zdaniem nikt inny nie zrobi tego tak dobrze jak ona, Poza tym lubi kontrolować sytuację. Paul dopił wino i uzupełnił ich kieliszki. - Nie mam bladego pojęcia, czemu twoja siostra chce za mnie wyjść. Moim zdaniem popełnia straszliwy błąd - wyznał, po czym nieoczekiwanie spytał: — Co ci o mnie naopowiadała? Maddy machnęła ręką. - Och, jestem pewna, że uczynisz ją przeszczęśliwą... - Widząc jego spłoszony wzrok, dodała szybko: - Spokojnie, spokojnie. Nie puściła pary z ust, więc nic ci nie grozi z mojej strony. Powiedziała to żartobliwym tonem, ale mówiła całkiem poważnie. Znała takich jak on i była mocno zdziwiona, że jej siostra, zazwyczaj taka rozsądna i praktyczna, zakochała się w Paulu. Należał do tych przystojniaków, którym się wydaje, że są pępkiem świata, którym trzeba nadskakiwać, którym trudno przychodzi nawiązywanie prawdziwych przyjaźni. - Zupełnie nic? - Wyglądał na zmartwionego. - A twoim zdaniem powinna była mi coś powiedzieć? - O każdym da się coś powiedzieć, dziewczyno. Każdy niesie ze sobą jakąś historię. Maddy przyjrzała mu się uważniej. Chyba jednak pomyliła się co do niego. Z chwilą gdy opuszczał maskę arogancji, zaczynał być całkiem miły. - Na pewno wszystko spapram - rzekł z pokorą, która jeszcze bardziej zaskoczyła Maddy. - Dotąd mi się nie udawało. - Nie wiedziałam, że byłeś już żonaty... - Nie mówię o małżeństwie, tylko o miłości. Wychowano mnie na egocentryka, chociaż chyba trudno winić o to moją mamę. To najlepsza kobieta pod słońcem. Zatem sam wyrosłem na egoistycznego skurczybyka. Może mam to w genach? A co siedzi w twoich, poza urodą rzecz jasna? Madeline poczuła, jak ogarnia ją fala gorąca. Tak po prostu. W jednej chwili siedziała przy stole naprzeciwko swego

przyszłego szwagra w mieszkaniu swojej siostry, która zmywała w kuchni naczynia, i starała się podtrzymać nieklejącą się rozmowę, a w drugiej uderzył w nią piorun. Zauroczenie to jednak dziwna sprawa, zdaje się żyć własnym życiem. Spostrzegła, że Paul patrzy na nią w dziwny sposób, zdecydowanie nieodpowiedni, biorąc pod uwagę, kim dla siebie byli i jakie plany co do niego miała Allie. - Ja też jestem egoistką - odpowiedziała, nim zdążyła pomyśleć, i natychmiast się zarumieniła. Nie powinni rozmawiać o niej. - Bardzo się z Allie różnimy. Nie mam wątpliwości, że będzie wam razem dobrze. - Taa - przytaknął bez entuzjazmu Paul. - Będziemy żyć razem długo i szczęśliwie. Ciekawe, jakie są na to szanse? Roześmieli się równocześnie. Może wyczuli, że łączy ich coś jeszcze - permanentne nieradzenie sobie w sprawach sercowych. Maddy nie udało się zatrzymać przy sobie chłopaka dłużej niż przez rok. Szybko się nudziła, a jej wymagania rosły z miesiąca na miesiąc. Na swoje usprawiedliwienie miała to, że była najmłodsza w rodzinie, zawsze rozpieszczana. - Cieszę się, że już się zaprzyjaźniliście - stwierdziła Allie, wracając do salonu. Przyniosła deser: lody waniliowe z owocami i bitą śmietaną i butelkę brandy. Mogli na to odpowiedzieć na wiele sposobów, ale zamiast tego tylko popatrzyli na siebie ponad stołem. W tej samej chwili Madeline zrozumiała, że będą z tego kłopoty. Poczuła silniejsze uderzenie pulsu, cień niesprecyzowanej wątpliwości, wrażenie, że nadciąga katastrofa. Nieomal ją widziała, wyłożoną na blacie niczym mapa drogowa. Kieliszek, łyżeczka, złamane serce. - Robiłaś tę bitą śmietanę sama? — zapytała siostrę Maddy. — Jest przepyszna! Wcale tak nie uważała. Miała w nosie smak deseru. Jedzenie nigdy nie było dla niej ważne. Jedyne o czym mogła myśleć, to dzień, w którym miała siedem lat i znowu panicznie przestraszyła się burzy. Zbiegła do piwnicy, żeby się schować przed

błyskawicami i grzmotami. Doskonale pamiętała to uczucie, którego doświadczała, kiedy reszta rodziny starała się ją odnaleźć, wykrzykując jej imię, z każdą chwilą coraz bardziej nerwowo, i kiedy ona nie odpowiadała. Chociaż raz miała nad nimi wszystkimi przewagę. Ona, która się nie liczyła, która zawsze była druga. Teraz czuła się podobnie. Jak gdyby ona jedna wiedziała, co naprawdę się dzieje. Zerknęła na Paula, aby upewnić się, że nie wyobraziła sobie tego wszystkiego. Ale nie — on nadal patrzył wprost na nią. Zatem niczego sobie nie wyobraziła. Tamtego wieczoru Madeline długo szczotkowała zęby w małej, zagraconej łazience siostry. Tak naprawdę chciała się już położyć do łóżka i zasnąć, nareszcie przestać myśleć, ale jej serce waliło jak oszalałe. Wypiła za dużo wina i kawy. W jej żyłach krążyła kofeina, alkohol i węglowodany. Była pobudzona. Wiedziała, że przyjechała do Londynu tylko na parę dni i że nie wróci przed jesienią, kiedy miało się odbyć wesele Allie i Paula. Jak wiele szkody można spowodować w tak krótkim czasie? Przekonywała się, że to co się stało, było niegroźne. Ot, niewinny flirt za plecami siostry, postępek porównywalny z kradzieżą gumki do włosów czy innego dziewczyńskiego drobiazgu - a w dzieciństwie Allie nigdy nie przyłapała jej na gorącym uczynku ani nawet po fakcie. Pewnego razu, w przypływie inwencji, wylała na łóżko Allie pełną szklankę mleka. Było to tak idiotyczne i podłe, że sama nie mogła uwierzyć, iż naprawdę to zrobiła. A jednak nikt się nie domyślił, a ona oczywiście się nie przyznała. Grała świętoszkę, kiedy w pokoju zaczęło brzydko pachnieć. Maddy nie była w stanie zrozumieć własnej zazdrości, tak głęboko w niej tkwiła. Matka uznała, że zapach wywołała pleśń. W końcu dom stał na skraju moczarów. Cały dzień spędziła piorąc ich ubrania, a potem wieszając je na lince w ogrodzie, razem z wygotowaną i wykrochmaloną pościelą. Maddy widziała ją późnym popołu-