mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Jemisin NK - Sto Tysięcy Królestw

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Jemisin NK - Sto Tysięcy Królestw.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 143 osób, 82 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 361 stron)

1 N . K. JEMISIN STO TYSIĘCY KRÓLESTW Tłumaczenie Kinga Składanowska

2 1 Dziadek Nie jestem już taka jak dawniej. Oni mi to zrobili. Złamali mnie i wydarli mi serce z piersi. Nie wiem już, kim jestem. Muszę to sobie na nowo przypomnieć. * * * Wśród mojego ludu krążą różne legendy dotyczące nocy, w której się urodziłam. Mówi się, że moja matka zacisnęła uda w samym środku porodu i z całych sił walczyła, by nie wydać mnie na świat. Z oczywistych powodów poniosła klęskę. Matce naturze nie można się przeciwstawić. Mimo to nie dziwi mnie wcale fakt, że próbowała. * * * Moja matka była dziedziczką ludu Arameri. Dla pomniejszej szlachty urządzano swego czasu bal – taka uroczystość zdarzała się raz na dziesięć lat w celu wątpliwego podbudowania ich poczucia godności. Tego wieczoru mój ojciec odważył się poprosić moją matkę do tańca, a ona łaskawie wyraziła na to zgodę. Często zastanawiałam się nad tym, co takiego musiał wtedy zrobić i powiedzieć, że zakochała się w nim tak bardzo i zrzekła się w końcu swojej pozycji, byleby tylko być razem z nim. Ta historia byłaby idealnym materiałem na wspaniałą, bardzo romantyczną opowieść. W takich baśniach para zakochanych żyła ze sobą długo i szczęśliwie. Wspaniałe opowieści mają jednak to do siebie, że nie wspominają ani słowem o tym, co się dzieje, gdy najpotężniejsza rodzina królewska na świecie zostaje znieważona. * * *

3 Znowu się zapomniałam. Kim właściwie jestem? Ach tak. Na imię mi Yeine. W języku mojego ludu brzmiałoby to raczej jak Yeine dau she Kinneth tai wer Somem kanna Darre, co znaczy „Jestem córką Kinneth, a moje plemię żyjące wśród ludu Darre nazywa się Somem". W dzisiejszych czasach słowo „plemię" nie ma dla nas zbyt wielkiego znaczenia. Przed Wojną Bogów było zupełnie inaczej. Mam dziewiętnaście lat. Jestem również, lub raczej byłam, wodzem swojego ludu, zwanym ennu. W mowie ludu Arameri, który wywodzi się pierwotnie z rodziny języków rasy Amn, oznacza to, że jestem baronówną Yeine Darr. W miesiąc po śmierci mojej matki otrzymałam wiadomość od swojego dziadka, Dekarty Arameriego, który zapraszał mnie do odwiedzenia swojego rodzinnego domu. A ponieważ nikt nie może odrzucić zaproszenia od jednego z Aramerich, ruszyłam w drogę. Podróż z Dalekiej Północy przez Morze Skruchy aż do Senm zajęła mi niemal trzy miesiące. Pomimo względnego ubóstwa rodziny Darr odbyłam ją w wielkim stylu. Najpierw podróżowałam w lektyce, potem statkiem morskim, a na końcu ogrzewanym powozem zaprzężonym w parę najlepszych koni. Nie był to jednak mój wybór. To Rada Wojowników Darre żywiąca desperacką nadzieję, że będę w stanie przywrócić nas w łaski Aramerich, uznała, że pomoże nam w tym owa ekstrawagancja. Wszyscy wiedzą bowiem, że lud Amn ma szacunek dla wszelkich przejawów bogactwa. Ubrana w najlepszy strój, przybyłam do celu swojej podróży w przededniu zimowego przesilenia. Stangret zatrzymał powóz na wzgórzu za miastem pod pretekstem napojenia koni. Wiedziałam jednak, że zrobił to dlatego, ponieważ był mieszkańcem tutejszych ziem i uwielbiał patrzeć, jak obcokrajowcy wytrzeszczają oczy i zachwycają się otaczającymi ich widokami. Miałam wtedy okazję po raz pierwszy ujrzeć w przelocie serce Stu Tysięcy Królestw. W Dalekiej Północy rośnie pewien gatunek bardzo sławnej róży, zwanej różą baldachimową. Jej perłowo-białe płatki rozwijają się w blasku słońca. Przy podstawie jej łodygi często wyrasta drugi, niekompletny kwiat. Najbardziej ceniona odmiana to taka, w której warstwa ogromnych

4 białych płatków pokrywa ziemię jak dywan. Obie części kwiatu, zawierająca nasiona korona oraz dolna warstwa, kwitną wtedy razem. Tak samo wyglądało miasto zwane Sky. Na niewielkich zboczach i przydużych pagórkach rozciągały się wysokie mury spinające nakładające się na siebie piętra budynków. Wszystkie lśniły perłową bielą, na modłę ludu Arameri. Ponad miastem wznosił się mniejszy i jeszcze wspanialszy pałac, zaciemniany od czasu do czasu przez mknące po niebie chmury. On również nazywał się Sky i prawdopodobniej zasługiwał na tę nazwę bardziej niż reszta miasta. Wiedziałam, że gdzieś tutaj była kolumna, niesamowicie wąski filar podtrzymujący tę olbrzymią strukturę. Z tej odległości nie potrafiłam jej jednak dostrzec. Zarówno pałac jak i miasto były tak nieziemskie w swoim pięknie, że aż wstrzymałam oddech na ich widok. Róża baldachimowa jest bezcenna z powodu trudności w jej hodowli. Najsłynniejsze gatunki są ze sobą blisko spokrewnione. Powstały jako deformacja, którą pewien znający się na rzeczy hodowca uznał za użyteczną. Główny kwiat wydziela słodki zapach, który odstrasza insekty, więc róża musi być zapylana ręcznie. Drugi kwiat zawiera środki odżywcze niezbędne do rozmnażania się rośliny. Nasiona są rzadkością. Na każde jedno nasiono, z którego wyrasta idealna róża, dziesięć pozostałych daje kwiaty, które trzeba zniszczyć z powodu ich brzydoty. * * * Przy bramie prowadzącej do pałacu zostałam odprawiona z kwitkiem, choć nie z powodów, których się spodziewałam. Wszystko wskazywało na to, że mój dziadek był dzisiaj nieobecny. Zostawił mi jednak instrukcje na wypadek mojego przyjazdu. Sky jest siedzibą rodu Arameri. W tym miejscu nigdy nie rozmawia się o interesach. Ta zasada obowiązuje dlatego, ponieważ oficjalnie Arameri nie sprawują żadnych rządów nad światem. Zajmuje się tym Zgromadzenie Lordów, z łaskawą pomocą Zakonu Itempasa. Zgromadzenie zbiera się w Salonie, ogromnym, okazałym budynku o białych « ścianach, który mieści się pomiędzy innymi urzędami u podnóża pałacu. Robi naprawdę wielkie wrażenie, które z pewnością byłoby jeszcze większe, gdyby nie fakt, że leżał w wytwornym cieniu pałacu Sky.

5 Weszłam do środka i zawiadomiłam pracowników Zgromadzenia o swojej obecności. Przyjęli mnie życzliwie, pomimo zaskoczenia malującego się na ich twarzach. Jeden z nich – z tego, co zrozumiałam, młodszy doradca – został oddelegowany, by zaprowadzić mnie do głównej komnaty, w której odbywała się właśnie narada. Jako członek pośledniej arystokracji od zawsze byłam mile widziana na zebraniach Zgromadzenia, ale tak naprawdę nie widziałam w tym żadnego sensu. Pomijając wydatki i kilka miesięcy podróży, dzięki której mogłam wziąć w nim udział, plemię Darr było po prostu zbyt małe, biedne i mało atrakcyjne, by mieć jakiekolwiek wpływy. Nie licząc już abdykacji mojej matki, która miała swój udział w zbrukaniu naszej reputacji. Większa część ziem Dalekiej Północy jest postrzegana jako zacofana prowincja i tylko największe plemiona mają tutaj wystarczająco dużo pieniędzy i prestiżu, by sprawić, by liczyła się z nimi arystokracja. Nie zdziwił mnie zatem fakt, że miejsce zarezerwowane dla mnie w sali, gdzie odbywało się zebranie – jedno z pogrążonych w cieniu tuż za filarem – było aktualnie zajęte przez obszerną delegację z jednego z krajów Senm. Doradca wymamrotał nerwowo pod nosem, że przeniesienie tego mężczyzny wraz z jego świtą będzie potwornie nieuprzejme, zwłaszcza że był już w podeszłym wieku i doskwierał mu reumatyzm. Zapytał mnie, czy nie mam nic przeciwko zajęciu miejsca stojącego. Spędziłam mnóstwo czasu w ciasnym powozie, więc z radością przystałam na jego propozycję. Doradca ulokował mnie na miejscu po drugiej stronie parkietu, skąd mogłam obserwować rozwój wypadków. Komnata w której odbywało się zebranie była wspaniale zaprojektowana. Wyłożono ją białym marmurem i ciemnym drewnem, które pochodziło prawdopodobnie z lasów Darr. Trzystu przedstawicieli szlachty siedziało w wygodnych krzesłach ustawionych na parkiecie lub wzdłuż podwyższonych kondygnacji. Doradcy, giermkowie i skrybowie zajmowali razem ze mną skraj sali, gotowi dostarczyć w porę odpowiednie dokumenty lub biegać na posyłki. Na ozdobnym podium na przedzie stał Nadzorca Zgromadzenia, wskazując dłonią na poszczególnych członków, którzy zgłaszali chęć zabrania głosu. W tej chwili trwała dyskusja dotycząca zasobów wodnych na jakiejś pustyni. Zaangażowało się w nią pięć państw. Żaden z uczestników debaty nie mówił poza swoją kolejnością. Nikt się nie przekrzykiwał, nikt nie stracił nad sobą kontroli.

6 Nie słychać było żadnych drwiących komentarzy czy zawoalowanych obelg. Wszystko przebiegało w jak najlepszym porządku, pomimo liczby zgromadzonych i faktu, że większość z tutaj obecnych była przyzwyczajona do wypowiadania swojego zdania, kiedy tylko przyszła im na to ochota. Jeden z powodów tego nadzwyczaj dobrego zachowania stał na cokole znajdującym się za podium Nadzorcy: naturalnych rozmiarów posąg Boskiego Ojca uwiecznionego w jednym z Jego najsławniejszych wyobrażeń. Trudno było się przekrzykiwać, gdy obrzucał wszystkich swoim surowym spojrzeniem. Podejrzewałam jednak, że jeszcze groźniejsze było spojrzenie mężczyzny siedzącego na podwyższeniu za Nadzorcą. Z tej odległości me widziałam go zbyt dobrze, ale zauważyłam, że był juz posunięty w latach, bogato ubrany i otoczony z dwóch stron przez młodszego mężczyznę o blond włosach, ciemnowłosą kobietę oraz garstkę służących. Odgadnięcie jego tożsamości nie wymagało jednak zbyt wiele czasu, mimo że nie nosił korony, nie miał przy sobie żadnej widocznej straży i ani on, ani nikt z jego świty nie zabrał głosu w naradzie. – Witaj, dziadku – mruknęłam sama do siebie, uśmiechając się do niego przez całą szerokość sali, chociaż byłam pewna, że mnie nie widzi. Giermkowie i skrybowie przez całe popołudnie spoglądali na mnie ukradkiem dziwnym wzrokiem. * * * Uklękłam przed nim z pochyloną głową, słysząc dobiegający zewsząd chichot. Nie, chwileczkę. * * * Istniała kiedyś trójka bogów. Tylko trójka. Teraz były ich setki, może nawet tysiące. Mnożyły się jak króliki. Kiedyś była ich zaledwie trójka. Najpotężniejsza i najwspanialsza trójka ze wszystkich: bóg dnia, bóg nocy oraz bogini zmierzchu i świtu, lub jak kto

7 woli światła i ciemności i zalegających pomiędzy nimi cieni. Albo chaosu i porządku oraz równowagi. Żadna z tych nazw nie ma jednak znaczenia, ponieważ jeden z nich zginął, po drugim nie został żaden ślad, a trzeci jest ostatnim, jaki pozostał. Arameri czerpią swoją moc od ostatniego boga, który określany jest mianem Boskiego Ojca i Świetlistego Itempasa. Przodkowie ludu Arameri byli Jego najbardziej oddanymi kapłanami. Nagrodził ich za to, ofiarowując im broń tak potężną, że żadna armia nie mogła jej zagrozić. Posługiwali się tą bronią, by stać się jedynymi władcami świata. No, tak już lepiej. * * * Uklękłam przed swoim dziadkiem z pochyloną głową i położyłam swój nóż na podłodze. Tuż po przybyciu zostałam wezwana do sali audiencyjnej, która w rzeczywistości przypominała tronową. Wybudowano ją na planie okręgu, który dla Itempasa był świętością. Łukowate sklepienie sprawiało, że członkowie dworu wyglądali na wyższych niż w rzeczywistości. Ów zabieg był kompletnie niepotrzebny, ponieważ w porównaniu z moim, ludzie z rodu Amn charakteryzowali się wystarczająco dużym wzrostem. Miast ludzi przypominali bardziej wysokie, blade i wyprostowane jak struna posągi. – Drogi lordzie Arameri, jestem zaszczycona, że mogę przebywać na twoim dworze. Gdy wkroczyłam na salę, do moich uszu dobiegł cichy śmiech zgromadzonych w niej ludzi. Tym razem tłumiły go odgłosy powiewających chusteczek i wachlarzy. Tłum jawił mi się przed oczami jako stado różnobarwnych ptaków szczebioczących w koronach drzew. Przede mną siedział Dekarta Arameri, niekoronowany król tego świata. Był chyba najstarszym człowiekiem, jakiego widziałam w swoim życiu, chociaż członkowie ludu Amn żyli o wiele dłużej od mojego, więc nie powinno mnie to dziwić. Jego głowę porastały cienkie kosmyki siwych włosów. Był tak chudy i przygarbiony, że wysokie kamienne krzesło, na którym siedział, zdawało się pochłaniać go w całości. – Wnuczko – powiedział, a wszelki śmiech na sali zamarł. Ciszę, jaka zapadła, można było kroić nożem. Dekarta był głową rodziny

8 Arameri, a jego słowo stanowiło prawo. Chyba nikt nie spodziewał się, że uzna mnie za swoją krewną, a najmniej ja sama. – Wstań. Pozwól, że ci się przyjrzę. Zrobiłam, co kazał, podnosząc z podłogi nóż, którego nikt nie zabrał. Zapadła kamienna cisza. Nie jestem na tyle interesująca, by mi się przyglądać. Byłoby inaczej, gdybym odziedziczyła cechy obojga rodziców w choć odrobinę lepszej kombinacji. Na przykład wzrost ludu Amn i sylwetkę po członkach ludu Darre albo gęste, proste włosy po Darre w kolorze blond charakterystycznym dla Amn. Zamiast tego miałam budzące niepokój oczy w kolorze bladej zieleni po Amn. Byłam dość niskiego wzrostu, miałam pozbawioną wypukłości sylwetkę oraz skórę ciemną jak kora drzewa. Moje kręcone włosy nie dawały się ujarzmić, więc ścięłam je na krótko, przez co czasami brano mnie za chłopaka. Cisza przedłużała się w nieskończoność. Dekarta zmarszczył brew. Na jego czole dostrzegłam dziwny znak. Idealny czarny okręg, zupełnie jakby ktoś umoczył w atramencie monetę i przycisnął do jego skóry. Po bokach widniały dwa otaczające okręg szewrony. – W niczym jej nie przypominasz – powiedział w końcu. – Ale przypuszczam, że to dobry znak. Viraine? Ostatnie słowo skierował do mężczyzny, który stał wśród dworzan znajdujących się najbliżej tronu. Przez chwilę wydawało mi się, że musi być jednym ze starszych członków dworu, ale po chwili uświadomiłam sobie swoją pomyłkę. Pomimo włosów w kolorze oślepiającej bieli, dobiegał zaledwie czterdziestki. Na jego czole widniał ten sam znak co u Dekarty, chociaż był zdecydowanie mniej wymyślny i ograniczał się do czarnego okręgu. – Nie jest beznadziejnym przypadkiem – powiedział mężczyzna, krzyżując ramiona. – Choć wątpię, by dało się coś zrobić z jej wyglądem. Nawet makijaż tutaj nie pomoże. Wystarczy jednak odpowiedni strój i myślę, że nabierze trochę... ogłady. – Jego oczy zwęziły się, rozkładając mój wygląd na czynniki pierwsze. Westchnął na widok mojego najlepszego długiego kaftana i sięgających połowy łydki bryczesów. Z taką samą reakcją spotkałam się w Salonie, ale nie zdawałam sobie sprawy z tego, że mój strój był aż tak nieodpowiedni. Tak długo przypatrywał się mojej twarzy, że przez chwilę zastanawiałam się, czy aby nie pokazać mu zębów. Zamiast tego uśmiechnął się, pokazując swoje.

9 – Widać, że matka zadbała o jej szkolenie. Nie okazuje żadnego strachu ani oburzenia, nawet teraz. – W takim razie doskonale się nada – oznajmił Dekarta. – Do czego, dziadku? – spytałam. Cisza stała się jeszcze bardziej namacalna, pełna oczekiwania, chociaż do wszystkich dotarło już, że nazwał mnie swoją wnuczką. Nazwanie go w podobny sposób niosło ze sobą spore ryzyko. Wszyscy potężni mężczyźni u władzy miewali swoje dziwactwa i byli drażliwi na punkcie różnych zachowań. Jednak co do jednego białowłosy mężczyzna miał rację. Matka wytrenowała mnie na tyle dobrze, że wiedziałam, iż zyskanie akceptacji w oczach dworu będzie warte podjęcia tego ryzyka. Wyraz twarzy Dekarty Arameriego nie zmienił się. W dalszym ciągu nie dawało się go rozszyfrować. – Do zostania moim spadkobiercą, wnuczko. Mam zamiar zgłosić dziś twoją kandydaturę. Cisza stała się równie kamienna co krzesło mojego dziadka. Przez chwilę wydawało mi się, że żartuje, ale nikt się nie roześmiał. Dopiero szok i przerażenie malujące się na twarzach dworzan wpatrzonych w swojego pana uświadomiło mi, że mówił prawdę. Patrzyli wszyscy poza mężczyzną o imieniu Viraine. On z kolei patrzył na mnie. W końcu dotarło do mnie, że oczekuje się ode mnie jakiejś odpowiedzi. – Przecież masz już swoich spadkobierców. – Nie tak dyplomatycznych jak ona – rzucił oschłym tonem Viraine. Dekarta zignorował jego uwagę. To prawda. Jest jeszcze dwójka innych kandydatów – wytłumaczył. – Moja siostrzenica i siostrzeniec, Scimina i Relad. To twoi kuzyni, którzy zostali kiedyś usunięci z dworu. Słyszałam o nich, tak jak wszyscy. Krążyło o nich mnóstwo plotek, chociaż nikt nie wiedział, czy były prawdziwe. – Jeśli pozwolisz, dziadku – zaczęłam ostrożnie, chociaż niemożliwością było zachować ostrożność podczas takiej rozmowy – to wydaje mi się, że pozostali spadkobiercy są tu zbędni. Dopiero z czasem uświadomiłam sobie, że to oczy sprawiały, że Dekarta wyglądał tak staro. Nie miałam pojęcia, jakiego pierwotnie były

10 koloru, ponieważ wyblakły wraz z wiekiem i pokryły się bielmem. Można w nich było dostrzec wszystkie lata jego długiego życia, z których żadne nie było radosne. – Owszem, ale jest ich wystarczająco dużo, by uczynić rywalizację interesującą. – Nie bardzo rozumiem, dziadku. Uniósł dłoń w geście, który z pewnością był kiedyś pełen wdzięku. Teraz jego ręka trzęsła się okropnie. – To bardzo proste. Wyznaczyłem troje kandydatów. Tylko jedno z was zajmie moje miejsce. Pozostała dwójka albo pozabija się nawzajem, albo zostanie zgładzona przez zwycięzcę. Decyzja o tym, który z nich przeżyje, a który zginie – dodał, wzruszając ramionami – zależy od ciebie. Moja matka nauczyła mnie nie okazywać nigdy strachu, ale emocji nie da się tak łatwo stłumić. Zaczęłam się pocić ze zdenerwowania. Jak dotąd doświadczyłam tylko jednej próby zamachu na moje życie – rezultatu bycia przedstawicielem niewielkiego, zubożałego narodu. Nikt nie chciał być wtedy na moim miejscu. Teraz okazywało się, że oprócz mnie było jeszcze dwóch pretendentów. Lord Relad i lady Scimina posiadali bogactwa i władzę, o których mogłam tylko pomarzyć. Całe swoje życie spędzili na nieustannych walkach w celu przejęcia władzy nad światem. Pozbawiona jakichkolwiek środków i z niewielką garstką przyjaciół nie stanowiłam dla nich żadnego zagrożenia. – Nie będzie żadnej decyzji – oznajmiłam. Dzięki Bogu, głos mi się nie trząsł. – Ani rywalizacji. Zabiją mnie bez mrugnięcia okiem i znów zwrócą się przeciwko sobie. – Bardzo możliwe – powiedział Dekarta. Nie byłam w stanie wymyślić niczego, co mogłoby mnie uratować przed tym smutnym losem. Dekarta bez wątpienia oszalał. Po co zamieniać władzę nad światem w nagrodę główną w jakimś konkursie? Gdyby jutro umarł, Relad i Scimina podzieliliby się włościami. Rozpoczęłaby się trwająca latami masakra. Gdyby jakimś cudem udało mi się przejąć tron, mogłam wpędzić Sto Tysięcy Królestw w spiralę cierpienia i marnotrawstwa. Dekarta musiał zdawać sobie z tego sprawę. Z szaleństwem nie da się jednak dyskutować. Jednak czasami, z odrobiną szczęścia i błogosławieństwem Niebieskiego Ojca, dało się je zrozumieć.

11 – Dlaczego? Kiwnął głową, jakby spodziewał się, że zadam to pytanie. – Twoja matka pozbawiła mnie dziedzica, gdy opuściła naszą rodzinę. Spłacisz jej dług. – Moja matka od czterech miesięcy spoczywa w grobie – odcięłam się. – Chcesz się mścić na martwej kobiecie? – To nie ma nic wspólnego z zemstą, wnuczko. To kwestia obowiązku. Uczynił kolejny gest lewą dłonią, a z tłumu wystąpił inny dworzanin. W odróżnieniu od pierwszego – i od reszty, których twarze udało mi się dostrzec – ten miał na czole znak w kształcie odwróconego półksiężyca. Uklęknął przed podwyższeniem, na którym znajdowało się krzesło Dekarty. Sięgający pasa rudy warkocz spływał mu z ramienia na podłogę. – Nie mogę pokładać wiary w to, że matka nauczyła cię twoich obowiązków – powiedział Dekarta ponad plecami człowieka. – Opuściła swoich ludzi, by zabawiać się ze swoim prawiącym słodkie słówka dzikusem. Sam jej na to pozwoliłem. Wiele razy żałowałem potem swojej pobłażliwości. Sprowadzając cię do domu, zmniejszę ten żal. To, czy umrzesz, czy przeżyjesz, jest nieistotne. Należysz do Aramerich i jak my wszyscy, będziesz nam służyć. Machnął dłonią w stronę rudowłosego mężczyzny. – Przygotuj ją najlepiej, jak potrafisz. Wszystko zostało już powiedziane. Rudowłosy wstał i podszedł do mnie, każąc mi za sobą iść. Posłuchałam. I tak zakończyło się moje pierwsze spotkanie z Dziadkiem. Wraz z nim rozpoczął się pierwszy dzień mojego nowego życia jako członka ludu Arameri. Gorsze dni miały dopiero nadejść.

12 2 Inne Sky Stolicą mojego kraju jest Arrebaia. Jej mury zbudowano z wiekowego kamienia, który porastają winne pnącza. Strzegą jej bestie, które tak naprawdę wcale nie istnieją. Nikt nie pamiętał już, kiedy została założona, ale była stolicą od co najmniej dwóch tysięcy lat. Jej mieszkańcy chodzą powoli i mówią przyciszonymi głosami, co wynika z szacunku dla pokoleń, które kroczyły dawniej jej ulicami. A może po prostu nie lubią się zbyt głośno zachowywać. Sky – mam na myśli miasto, nie pałac – istnieje od zaledwie pięciuset lat. Zbudowano je po jakiejś katastrofie, która nawiedziła poprzednią siedzibę rodu Arameri. To sprawia, że zalicza się je do dorosłych miast, nieuprzejmych i nieokrzesanych. Jadąc przez centrum, mijałam po drodze inne powozy, którym towarzyszył stukot obracających się o bruk kół i tętent kopyt. Chodniki pełne były zaaferowanych ludzi, którzy wpadali na siebie od czasu do czasu. Nikt jednak nie rozmawiał. Wszyscy się śpieszyli. Powietrze było gęste od zapachu koni, stojącej wody i innych niedających się określić woni, z których część była cierpka i gryząca, a część mdląco słodka. Nigdzie nie dostrzegłam nawet skrawka zieleni. * * * O czym to ja... ? Ach, tak. Bogowie. Ale nie ci, którzy pozostali w niebie, zachowując lojalność w stosunku do Itempasa. Istnieją również tacy, którzy nie mają w sobie za grosz lojalności. Możliwe zatem, że nikt nie powinien nazywać ich bogami, skoro ich kult już dawno przeminął. Musi więc istnieć jakaś lepsza nazwa. Więźniowie wojny? Niewolnicy? Jak ich przedtem nazwałam... ? Bronią? Tak, bronią.

13 Mówi się, że czterech z nich pozostało gdzieś w Sky. Zaklęto ich w przedmioty, których strzegą zamki, klucze i magiczne łańcuchy. Pewnie śpią w kryształowych skrzyniach i wyjmuje się ich od czasu do czasu, żeby wypolerować i naoliwić. Może nawet pokazuje się ich wyjątkowo zasłużonym gościom. Jednak czasami ich właściciele budzą ich do życia i wtedy zdarzają się różne dziwne plagi. Niekiedy dochodzi do tego, że populacja całego miasta znika w przeciągu jednej nocy. Kiedyś na miejscu górskiego pasma pojawiły się poszarpane, dymiące jamy. Niebezpiecznie jest nienawidzić Aramerich. Zamiast tego nienawidzimy ich broni, ponieważ broni i tak to nie obchodzi. * * * Moim dworskim przewodnikiem został T’vril, który przedstawił mi się jako pałacowy ochmistrz. Jego imię zdradziło mi przynajmniej część prawdy o jego pochodzeniu, o którym i tak nie omieszkał mi wspomnieć. Okazało się, że był mieszańcem, tak jak ja. W jego żyłach płynęła zarówno krew ludu Amn, jak i Ken. Ken zamieszkiwali wyspę położoną na dalekim wschodzie i słynęli z budowy doskonałych statków. T’vrila łączyły z nimi również włosy w osobliwym odcieniu czerwieni. – Ukochana żona Dekarty, pani Ygreth, zmarła tragicznie, młodo, ponad czterdzieści lat temu – wytłumaczył mi T’vril. Mówił szybko i energicznie, jakby wcale nie poruszyła go śmierć nieżyjącej damy. – Kinneth była wtedy dzieckiem, ale już wówczas wiadomo było, że wyrośnie z niej wspaniała władczyni, więc Dekarta nie czuł presji, by powtórnie się ożenić. Gdy Kinneth... hmm... opuściła rodzinne gniazdo, zwrócił się do dzieci swojego zmarłego brata. Na początku było ich czworo. Relad i Scimina byli najmłodsi. Bliźnięta często pojawiały się w tej rodzinie. Niestety, ich starsza siostra zginęła w strasznym wypadku, a przynajmniej taka jest oficjalna wersja. Słuchałam z uwagą jego opowieści. Płynąca z niej wiedza było zarazem użyteczna i wstrząsająca. Pewnie dlatego T’vril uznał, że warto opowiedzieć mi o moich nowych krewnych. Poinformował mnie również w skrócie o moim nowym tytule, obowiązkach i przywilejach. Moje nazwisko brzmiało teraz Yeine Arameri. Yeine Darr należało już do

14 przeszłości. Powiedział, że będę zarządzać nowymi ziemiami i wejdę w posiadanie bogactwa, które przekraczało moje najśmielsze oczekiwania. Do moich obowiązków będzie należało regularne uczestniczenie w naradach Zgromadzenia i zasiadanie w prywatnej loży Aramerich. Otrzymam również pozwolenie na dożywotnie mieszkanie w murach Sky, wśród krewnych mojej matki i już nigdy nie zobaczę swojego rodzinnego kraju. Trudno było nie rozwodzić się nad tym ostatnim zdaniem, jak zauważył T’vril. Ich starszy brat był moim ojcem. On również nie żyje, głównie dzięki swoim własnym staraniom. Miał słabość do pewnej młodej kobiety. Bardzo młodej kobiety. – Zrobił przy tym zgorszoną minę, choć miałam przeczucie, że opowiadał tę historię już tyle razy, że przestała robić na nim jakiekolwiek wrażenie. – Na nieszczęście dla niego moja matka była wystarczająco dorosła, by zajść w ciążę. Dekarta stracił go, gdy jej rodzina wniosła oskarżenie. – Wzruszył ramionami i westchnął. – Nam arystokratom wiele rzeczy uchodzi na sucho, ale... no cóż, są przecież jakieś zasady. W końcu to my ustanowiliśmy ogólnoświatową granicę wieku dojrzałości. Ignorowanie własnych praw uznano by za obrazę Boskiego Ojca. Chciałam zapytać, czemu to miało jakiekolwiek znaczenie, skoro Świetlisty Itempas zdawał się nie dbać wcale o to, co robili Arameri, ale w porę ugryzłam się w język. W głosie T’vrila słychać było nutę ironii, więc wszelkie komentarze były zbędne. Z efektywnością, która przyprawiłaby moją babkę o atak zazdrości, T’vril zdjął ze mnie miarę potrzebną do uszycia nowych ubrań, umówił mnie na spotkanie ze stylistą i przydzielił pokój. Uwinął się z tym wszystkim w zaledwie godzinę. Potem nastąpiła szybka wycieczka korytarzami wyłożonymi białą miką, macicą perłową czy z jakiegoś innego budulca, z którego zrobiono pałac, podczas której T’vril paplał mi bez ustanku nad uchem. Po jakimś czasie przestałam go słuchać. Gdybym zwracała uwagę na to, co mówi, pewnie zgromadziłabym istotne informacje o ważnych przedstawicielach pałacowej hierarchii, dowiedziała się paru rzeczy o walce o władzę i usłyszała kilka pikantnych plotek. Jednak mój umysł był nadal w szoku, próbując przyswoić sobie zbyt wiele nowych rzeczy naraz.

15 Gadanina T’vrila była najmniej istotną rzeczą ze wszystkich, więc przestałam zwracać na niego uwagę. Musiał to zauważyć, ale wcale się tym nie przejął. W końcu dotarliśmy do mojego nowego apartamentu. W jedną ze ścian wstawiono sięgające sufitu okna, które zapewniały mi wspaniały widok na znajdującą się poniżej okolicę. Gapiłam się jak urzeczona z otwartymi ustami. Gdyby moja matka nadal żyła, zrugałaby mnie za takie zachowanie. Byliśmy tak wysoko, że nie potrafiłam rozróżnić chodzących w dole po ulicach ludzi. T’vril powiedział wtedy coś, czego nie zrozumiałam, więc powtórzył to jeszcze raz. Tym razem udało mu się przykuć moją uwagę. – To – oznajmił, wskazując palcem na swoje czoło. I na znajdujący się na nim znak w kształcie półksiężyca. – Co? Powtórzył swoje słowa po raz trzeci, nie okazując żadnych oznak zniecierpliwienia, które powinien był poczuć. – Musimy zobaczyć się z Viraine, żeby mógł przytwierdzić ci nad czołem pieczęć krwi. Powinien być już zwolniony z dworskich obowiązków. Potem będziesz mogła odpocząć. – Dlaczego? Przyglądał mi się przez chwilę. – Twoja matka ci nie powiedziała, prawda? – Nie powiedziała mi czego? – O Enefadeh. – Enefa czym? Wyraz, jaki pojawił się na twarzy T’vrila, oscylował gdzieś pomiędzy litością a konsternacją. Pani Kinneth nie przygotowała cię na to wszystko, zgadza się? – Zanim udało mi się wymyślić jakąś sensowną odpowiedź, T’vril kontynuował podjęty wątek. – Enefadeh są powodem, dla którego nosimy pieczęcie krwi, lady Yeine. Nikt nie może poruszać się nocą po Sky, jeśli takiej nie posiada. To niebezpieczne. Oderwałam się od rozmyślań o swoim nowym tytule. – Dlaczego to jest niebezpieczne, lordzie T’vril? Skrzywił się.

16 – Po prostu T’vril. Lord Dekarta wydał rozporządzenie, w którym jest mowa o tym, że otrzymasz wkrótce znak przynależności do pełnej krwi. Od tego momentu staniesz się członkiem Głównej Rodziny. Ja jestem zwykłym mieszańcem. Nie potrafiłam powiedzieć, czy przegapiłam jakieś ważne informacje, czy coś zostało nie do końca powiedziane. Najprawdopodobniej kilka rzeczy. – T’vril, chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że nic, co mówisz, nie ma dla mnie najmniejszego sensu. – Możliwe. – Przeczesał dłonią włosy. To była pierwsza oznaka zakłopotania, jaką okazał. – Wyjaśnienia zajęłyby jednak zbyt dużo czasu. Do zachodu słońca pozostała niecała godzina. Przypuszczałam, że to była jedna z tych zasad, której Arameri przestrzegali jak oka w głowie, choć nie potrafiłam wyobrazić sobie dlaczego. – W porządku, ale... – Zmarszczyłam brwi. – A co z moim stangretem? Czeka na mnie na dziedzińcu. – Czeka? – Tak. Nie sądziłam, że zatrzymam się tu na dłużej. Szczęki T’vrila napięły się, powstrzymując go od wypowiedzenia jakiejś szczerej riposty, którą z pewnością miał w zanadrzu. Zamiast tego powiedział: – Poślę kogoś, żeby go odprawił i dał coś za fatygę. Nie będzie już potrzebny. Mamy tutaj mnóstwo innych służących. Miałam okazję zobaczyć ich podczas naszej podróży – milczące, uwijające się jak w ukropie postacie odziane w biel. Całkiem niepraktyczny kolor dla ludzi, których głównym zadaniem było sprzątanie, ale to była wyłącznie moja opinia. – Stangret przebył ze mną cały kontynent, żeby tu dotrzeć – powiedziałam. Byłam podenerwowana i nie chciałam tego po sobie pokazać. – Jest zmęczony, jego konie również. Czy nie mógłby dostać pokoju na jedną noc? Dajcie mu tę pieczęć i wypuśćcie jutro. Tak nakazuje grzeczność. – Tylko Arameri może nosić pieczęć krwi, moja pani. Jest przytwierdzana na stałe. – Tylko... – Nagle dotarło do mnie znaczenie jego słów.

17 – Chcesz powiedzieć, że tutejsi służący należą do rodziny? Spojrzenie, jakie rzucił w moją stronę, nie było gorzkie, choć pewnie powinno. W końcu dał mi już parę wskazówek: ojca włóczęgę i swój status ochmistrza. Była to co prawda wysoka pozycja w hierarchii, ale mimo wszystko nadal oznaczała, że był sługą. Był Aramerim tak samo jak ja, z tym jednak wyjątkiem, że jego rodzice nigdy się nie pobrali. Surowy Itempas nie spoglądał łaskawym okiem na nieślubne pochodzenie. Na dodatek jego ojciec nigdy nie należał do ulubieńców Dekarty. Zupełnie jakby czytał mi w myślach, powiedział: – Jak to powiedział lord Dekarta – wszyscy potomkowie Shahar Arameri muszą służyć, w ten czy w inny sposób. W jego słowach kryło się wiele niedopowiedzianych historii. Ilu naszych krewnych zostało zmuszonych do opuszczenia swojej ojczyzny i musiało przybyć tutaj, by myć podłogi czy obierać warzywa? Jak wielu z nich urodziło się w tym miejscu i nigdy go nie opuszczało? Co działo się z tymi, którzy próbowali uciec? Czy stanę się jednym z nich, tak jak T’vril? Nie. T’vril był nieistotny. Nie stanowił żadnej groźby dla tych, którzy stali na drodze do odziedziczenia całego majątku rodziny. Ja z kolei nie miałam już tyle szczęścia. Dotknął mojej dłoni w geście, który miałam nadzieję, że oznaczał współczucie. To niedaleko. * * * Na wyższych piętrach pałacu Sky okna były dosłownie wszędzie. Niektóre korytarze miały nawet sufity wykonane z przejrzystego szkła bądź kryształu, choć dawały widok jedynie na niebo i okrągłe pałacowe iglice. Słońce nie zdążyło jeszcze zajść – jego dolna połowa dopiero co dotknęła linii horyzontu, ale T’vril narzucił jeszcze szybsze tempo niż poprzednio. Idąc za nim, przyglądałam się uważniej wszystkim mijanym sługom, starając się odszukać jak najwięcej cech naszego wspólnego rodowodu. Było ich kilka: zielone oczy, określona budowa twarzy (której ja nie miałam, ponieważ rysy twarzy odziedziczyłam po ojcu). Dostrzegłam w nich pewien cynizm, choć równie dobrze mógł być to

18 wytwór mojej wyobraźni. Poza tym wszyscy różnili się od siebie tak jak T’vril i ja, choć wielu należało do rasy Amn lub Senmite. Ponadto każdy z nich nosił na czole znak. Zauważyłam to już wcześniej, ale zlekceważyłam, biorąc to za przejaw lokalnej mody. Niektórzy mieli na czołach trójkąty lub romby, ale u większości występowała zwykła, prosta, czarna linia. Nie spodobał mi się sposób, w jaki na mnie patrzyli. Rzucali ukradkowe spojrzenia i odwracali szybko wzrok. – Lady Yeine. – T’vril zatrzymał się kilka kroków przede mną, zauważając, że pozostałam w tyle. Odziedziczył po swoich przodkach długie nogi. Ja nie mogłam poszczycić się tym samym. Na dodatek byłam już potwornie zmęczona. – Proszę, mamy mało czasu. – W porządku, w porządku – powiedziałam, zbyt wyczerpana, by przejmować się grzecznością. Mimo to T’vril nie ruszył się z miejsca, zapatrzony nagle w drugi koniec korytarza, czyli w kierunku, w którym szliśmy. Przed nami stał mężczyzna. Nazwałam go tak, ponieważ z perspektywy czasu właśnie tym wydawał się być. Stał na balkonie, spoglądając na nasz korytarz, obramowany idealnie przez łukowate okno. Uznałam, że musiał się tutaj dostać drugim, równoległym korytarzem, ponieważ jego ciało nadal było zwrócone w tym kierunku. Mężczyzna zamarł w połowie kroku. Tylko jego głowa odwróciła się w naszą stronę. Nie mogłam dostrzec jego twarzy, ale czułam na sobie ciężar jego spojrzenia. Z wyraźnym rozmysłem położył powoli dłoń na barierce balkonu. – Co się stało, Naha? – rozległ się kobiecy głos, odbijając się lekkim echem od ścian korytarza. Chwilę później kobieta pojawiła się w zasięgu mojego wzroku. W odróżnieniu od mężczyzny, była doskonale widoczna: smukła piękność – hebanowych włosach, arystokratycznych rysach twarzy – królewskim wdzięku. Rozpoznałam ją dzięki tym włosom jako kobietę siedzącą u boku Dekarty w Salonie. Nosiła suknię, którą mogła włożyć na siebie jedynie kobieta z rodu Amn – długą, prostą tubę w głębokim odcieniu rubinu. – Co tam widzisz? – spytała, patrząc na mnie, choć słowa skierowane były do mężczyzny. Uniosła dłonie, obracając coś w palcach. Trzymała w nich delikatny srebrny łańcuszek. Zwisał jej z nadgarstka i wznosił ku górze. Po chwili uświadomiłam sobie, że jego drugi koniec był połączony z mężczyzną.

19 Ciociu – zaczął T’vril, modulując głos z troską, która od razu powiedziała mi, z kim mamy do czynienia. A dokładnie z lady Sciminą, moją kuzynką i rywalką do tronu. – Wyglądasz przepięknie. – Dziękuję – odparła, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Kim jest twoja towarzyszka? Na moment zapadła cisza. Sądząc po napięciu malującym się na twarzy T’vrila, próbował właśnie wymyślić jakąś bezpieczną odpowiedź. Jakaś dziwaczna rysa mojego charakteru kazała mi wystąpić naprzód i pochylić głowę. W moim kraju jedynie słabe kobiety pozwalały, by ochraniali je mężczyźni. – Nazywam się Yeine Darr. Jej uśmiech wskazywał na to, że zdążyła się tego domyślić. Najwidoczniej w tym miejscu mieszkało niewielu Darre. – Ach, tak. Ktoś mówił o tobie po dzisiejszej audiencji u wujka. Jesteś córką Kinneth, prawda? – Zgadza się. – Gdybyśmy byli w Darr, wyciągnęłabym nóż, słysząc zawoalowaną złośliwość w jej słodkim, fałszywie uprzejmym głosie. Znajdowaliśmy się jednak w Sky, w błogosławionym pałacu Świetlistego Itempasa, pana pokoju i porządku. Takie rzeczy nie miały tutaj miejsca. Spojrzałam na T’vrila, czekając, aż nas sobie przedstawi. – Poznaj lady Sciminę Arameri – powiedział w końcu. Na całe szczęście nie przełknął nerwowo śliny ani nie wiercił się niespokojnie, ale mimo to dostrzegłam sposób, w jaki jego oczy wędrowały co chwila od mojej kuzynki do stojącego w bezruchu mężczyzny. Czekałam, aż zostaniemy sobie przedstawieni, ale T’vril nie zrobił tego. Ach, tak. – Starałam się nie naśladować tonu głosu Sciminy. Moja matka przy wielu okazjach próbowała nauczyć mnie, jak mówić do kogoś przyjacielskim tonem, kiedy wcale nie czuło się do niego sympatii, ale ja byłam typowym Darre i nie potrafiłam tego zrobić. – Witaj, kuzynko. – Wybaczcie nam – odezwał się T’vril niemal w tej samej chwili, w której zamknęłam usta. – Właśnie oprowadzam lady Yeine po pałacu... Mężczyzna stojący obok Sciminy wybrał sobie ten moment, by złapać drżący oddech. Jego włosy, długie, czarne i tak gęste, że każdy mężczyzna z ludu Darre mógłby mu ich zazdrościć, opadły mu na twarz. Jego dłoń na barierce stężała.

20 – Chwileczkę, T’vril. – Scimina przyjrzała się mężczyźnie w zamyśleniu, a potem uniosła dłoń, jak gdyby chciała objąć nią jego ukryty pod kurtyną włosów policzek. Zamiast tego rozległo się ciche kliknięcie, gdy odpięła zręcznie spleciony srebrny kołnierz. – Wybacz, ciociu – odparł T’vril, nie kryjąc już wcale strachu. Chwycił mnie za rękę. – Viraine czeka na nas. Dobrze wiesz, jak bardzo nie znosi... – Powiedziałam, że masz zaczekać – przerwała mu zimnym tonem Scimina. – Albo zastosujesz się do mojego życzenia, albo zapomnę, że jesteś przydatnym sługą, T’vril. Dobrym, małym sługą... – Spojrzała na czarnowłosego mężczyznę. Jej usta rozciągnęły się w pobłażliwym uśmiechu. – W Sky jest tak wielu dobrych służących. Prawda, Nahadoth? A więc tak brzmiało jego imię. Odniosłam wrażenie, że jest mi całkiem znajome, ale nie potrafiłam przypomnieć sobie, gdzie je wcześniej słyszałam. – Scimino, nie rób tego – ostrzegł ją T’vril. – Ona nie ma znaku – odparła kobieta. – Znasz zasady. – To nie ma nic wspólnego z zasadami i dobrze o tym wiesz! – powiedział T’vril, podnosząc głos. Scimina zignorowała go. Wtedy to poczułam. Drżenie powietrza. Wydaje mi się, że czułam to od momentu, w którym mężczyzna o czarnych włosach westchnął. Stojący w pobliżu wazon zatrząsł się pod wpływem jakiejś niewidzialnej siły. Wiedziałam jednak, że gdzieś na jakiejś ukrytej płaszczyźnie część rzeczywistości przesunęła się, robiąc miejsce dla czegoś nowego. Czarnowłosy mężczyzna uniósł głowę i spojrzał na mnie. Uśmiechał się. Widziałam teraz jak na dłoni jego twarz i przepełnione szaleństwem oczy. Nagle dotarło do mnie to, kim był. Czym był. – Posłuchaj mnie – odezwał się w moim uchu napięty głos T’vrila. Nie mogłam odwrócić wzroku od niesamowitych oczu mężczyzny. – Musisz natychmiast spotkać się z Virainem. Tylko ktoś pełnej krwi będzie w stanie go odwołać, a Viraine jest jedynym... Och, na litość boską, spójrz na mnie! Stanął mi na drodze, zasłaniając ciałem widok tych oczu. Usłyszałam, jak Scimina mówi coś łagodnym szeptem. Brzmiało to tak, jakby wydawała instrukcje. Stojący przede mną T’vril robił dokładnie to

21 samo. Prawie nie słyszałam ich słów, bo nagle ogarnęło mnie lodowate zimno. – Gabinet Viraine’a znajduje się dwa piętra nad nami. Na trzecim skrzyżowaniu korytarzy znajdziesz windę. Poszukaj tej między wazonami pełnymi kwiatów. Wsiądź do niej i pomyśl o tym, że chcesz pojechać do góry. Drzwi do jego gabinetu będą zaraz na wprost od wyjścia. Słońce jeszcze nie zaszło, więc nadal masz szansę. A teraz idź. No już, uciekaj! Popchnął mnie, a ja potknęłam się o własne nogi. Za moimi plecami rozległo się nieludzkie wycie, podobne do wycia tysiąca wilków, wygłodniałych jaguarów i zimowego wiatru. Wszystkie łaknęły mojej krwi. Potem nastąpiła cisza, jeszcze straszniejsza od tego przejmującego skowytu. Biegłam co sił w nogach, nie oglądając się za siebie.

22 3 Ciemność Czy powinnam przystopować, by wszystko dokładnie wyjaśnić? To będzie kiepska opowieść. Mimo wszystko muszę pamiętać o wszystkim. Pamiętać, pamiętać i jeszcze raz pamiętać, tak by o niczym nie zapomnieć. Już i tak umknęło mi zbyt wiele wspomnień o samej sobie. A więc... Istniało kiedyś trzech bogów. Ten najważniejszy zabił drugiego, a ostatniego wtrącił do piekielnego więzienia. Ściany owego więzienia zrobione były z krwi i kości, a jego zakratowanymi oknami były oczy. Karą był sen i ból oraz głód i wszystkie inne nieustające potrzeby ludzkiego ciała. Potem stworzenie, uwięzione w swoim materialnym bycie, zostało oddane Aramerim na przechowanie, razem z trójką swoich boskich dzieci. Po okropieństwach inkarnacji zwyczajna niewola nie stanowiła już żadnej różnicy. Jako mała dziewczynka dowiedziałam się od kapłanów Świetlistego Itempasa, że ów upadły bóg był złem wcielonym. W czasach wielkiej Trójki jego wyznawcy utworzyli mroczną, barbarzyńską grupę religijną poświęconą brutalnym nocnym pijatykom i czczącą szaleństwo jako jeden z sakramentów. Gdyby to on wygrał wojnę pomiędzy bogami, ludzkość prawdopodobnie przestałaby istnieć. – Więc bądź grzeczna – upominał mnie wtedy kapłan – bo w przeciwnym razie dopadnie cię Pan Ciemności. * * * Uciekałam przed Panem Ciemności wypełnionymi światłem korytarzami pałacu. Pewna właściwość kamienia, z którego został wzniesiony, sprawiała, że nawet po zachodzie słońca płonął własnym, miękkim, białym blaskiem. Dwadzieścia kroków za mną pędził bóg ciemności i chaosu. Gdy obejrzałam się przez ramię, zobaczyłam, jak

23 łagodny blask korytarza zostaje pochłonięty przez ciemność tak głęboką, że patrzenie w tamtą stronę przyprawiało o ból oczu. Nie odważyłam się spojrzeć tam po raz drugi. Nie mogłam jednak w nieskończoność biec przed siebie. Na razie ratował mnie z opresji fakt, że nie dawałam się dogonić. Najwidoczniej biegnący za mną potwór nie mógł poruszać się szybciej od zwykłego śmiertelnika. Może ów bóg zachował gdzieś w tym mroku swoją ludzką postać i nie potrafił dorównać mi tempa, nawet mimo tego, że nogi miał o wiele dłuższe od moich. Skręcałam więc na niemal każdym skrzyżowaniu, wpadając na ściany, by zmniejszyć prędkość i zapewnić sobie podporę, od której mogłam się odepchnąć, by znów zerwać się do sprintu. Brzmi to tak, jakby wpadanie na ściany było moim celowym zamiarem, ale w rzeczywistości było inaczej. Gdyby udało mi się zachować choć odrobinę samokontroli nad moim skrajnym przerażeniem, mogłabym zapamiętać, w którą stronę powinnam się kierować. Mimo to wiedziałam, że zdążyłam się już zgubić. Na szczęście, gdzie rozsądek ponosił klęskę, tam ślepa panika spełniała swoją rolę. Gdy dostrzegłam w końcu jedną z kabin, którą opisał T’vril, rzuciłam się w jej stronę, wpadając do środka i uderzając plecami w jej tylną ściankę. Kazał mi myśleć o tym, że chcę pojechać w górę, co uaktywni czar i zawiezie mnie na następne piętro pałacu. Jednak zamiast „w górę", pomyślałam „daleko, daleko, daleko", nie zdając sobie sprawy z tego, że magia posłucha również tego rozkazu. Gdy jechałam powozem do pałacu, zasłony w oknie były zaciągnięte. Stangret podwiózł nas po prostu w konkretne miejsce i zatrzymał się. Poczułam wtedy na skórze mnóstwo drobnych ukłuć. Chwilę później drzwiczki zostały otwarte, odsłaniając znajdującą się za nimi rzeczywistość. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że magia w mgnieniu oka przeniosła mnie przez grubą na pół mili solidną materię. Teraz działo się dokładnie to samo. Mała kabina, która płonęła mrocznym blaskiem w miarę jak zbliżał się do niej Pan Ciemności, rozciągnęła się nagle, a jej wejście oddaliło się na niesamowicie dużą odległość, choć ja nadal pozostałam na swoim miejscu. Ogarnęło mnie chwilowe napięcie, a potem wystrzeliłam do przodu jak z procy. Ściany ruszyły mi na spotkanie. Krzyknęłam za strachu i zasłoniłam twarz

24 dłońmi, gdy przemknęły przeze mnie. Chwilę później wszystko stanęło w miejscu. Odsunęłam powoli dłonie od oczu. Zanim udało mi się zmusić swój umysł do zastanowienia się nad tym, czy nadal byłam w tej samej kabinie, czy może w jakiejś innej, w szczelinie drzwi ukazała się twarz dziecka. Rozejrzało się dookoła i napotkało mój wzrok. – No dalej – ponaglił mnie chłopiec. – Pośpiesz się. Odnalezienie nas nie zabierze mu dużo czasu. Magia Aramerich przeniosła mnie do rozległej komnaty znajdującej się gdzieś we wnętrzu pałacu. Oszołomiona, rozejrzałam się po zimnej, pozbawionej wyrazu sali, przez którą pędziliśmy. – To arena – wytłumaczył biegnący przede mną chłopiec. – Część arystokratów uważa się za wojowników. Tędy. Obejrzałam się przez ramię w stronę kabiny, zastanawiając się, czy istnieje jakiś sposób na jej zablokowanie, tak by Pan Ciemności nie mógł nas ścigać. – Nie, to nie zadziała – powiedział chłopiec, podążając za moim spojrzeniem. – W noc taką jak ta pałac sam w sobie ogranicza jego moc. Może cię ścigać, posługując się wyłącznie swoimi zmysłami. W bezksiężycową noc znalazłabyś się w poważnych tarapatach, ale dzisiaj on jest jedynie człowiekiem. – To mi wcale nie wyglądało na człowieka – odparłam wysokim, trzęsącym się głosem. – Gdyby to była prawda, nie uciekałabyś teraz gdzie pieprz rośnie. Najwyraźniej nie uciekałam wystarczająco szybko. Chłopiec chwycił mnie za rękę i pociągnął za sobą, zmuszając do jeszcze szybszego biegu. Zerknął na mnie przez ramię. Przed oczami mignęła mi jego twarz z wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi, która pewnego dnia stanie się przystojna. – Dokąd mnie prowadzisz? – Moja zdolność do logicznego rozumowania powracała, choć powoli. – Do Viraine’a? Z jego ust wyrwało się ironiczne prychnięcie. Opuściliśmy arenę i trafiliśmy do labiryntu białych korytarzy. – Nie bądź głupia. Musimy znaleźć kryjówkę. – Ale ten człowiek...

25 Nahadoth. Przypomniałam sobie wreszcie, gdzie słyszałam to imię. W jednej z bajek mojego dzieciństwa napisano: Nigdy nie wypowiadaj go po zmroku, bo w przeciwnym razie odpowie na wezwanie. – Ach tak, więc teraz jest człowiekiem? Musimy tylko nie dać się złapać, a wszystko będzie dobrze. – Chłopiec okrążył róg korytarza zwinniej ode mnie. Potknęłam się, próbując zachować tempo. Rozejrzał się szybko dookoła, szukając czegoś. – Nie martw się. Ja uciekam przed nim cały czas. Nie brzmiało to zbyt dobrze. – Chc-chcę się zobaczyć z Virainem. – Próbowałam powiedzieć to z godnością i autorytetem, ale nadal byłam zbyt przerażona i w dodatku wyczerpana. Po chwili chłopiec zatrzymał się, ale nie z powodu mojego zmęczenia. – To tutaj! – zawołał, przykładając dłoń do jednej z perłowo białych ścian. – Atadie! Ściana rozstąpiła się przed nami. Miałam wrażenie, jakbym patrzyła na zmarszczki na wodzie. Perłowy kamień usunął się spod jego dłoni falami, formując szczelinę. A raczej drzwi. Zaraz za nimi znajdowała się dziwnie ukształtowana, wąska komnata. Nie wyglądała jednak jak pokój, tylko jak przestrzeń między ścianami. Gdy drzwi stały się na tyle duże, by móc się przez nie przecisnąć, chłopiec chwycił mnie za rękę i wepchnął do środka. – Gdzie my jesteśmy? – spytałam. – W zapomnianym punkcie we wnętrzu pałacu. Te wszystkie zakrzywione korytarze i okrągłe pokoje... Pośrodku pałacu znajduje się część, której nikt nie używa – poza mną. – Chłopiec odwrócił się do mnie i uśmiechnął. Ten uśmiech nie zwiastował niczego dobrego. – Możemy tu odpocząć przez chwilę. Dopiero teraz, gdy zaczęłam normalnie oddychać, ogarnęła mnie słabość, którą rozpoznałam jako skutek buzującej w moich żyłach adrenaliny. Ściana zamknęła się za mną, stając się równie solidną co przedtem. Oparłam się o nią ostrożnie, a potem z wdzięcznością. W końcu miałam okazję przyjrzeć się swojemu wybawcy.