Wszystko, co słyszymy, jest opinią,
nie faktem.
Wszystko, co dostrzegamy, jest
punktem widzenia, nie prawdą.
Marek Aureliusz
Spójrz na mnie! Przynajmniej
spróbuj. I nie odwracaj książki, nie
wgapiaj się w okładkę.
Teraz tak nie wyglądam.
Teraz siedzę na tej ławce. Skulona.
Czuję słońce, które parzy mnie w kark.
Ale nie
potrafię się wyprostować. Patrzę na
krople potu gnieżdżące się między
moimi piersiami. Nie
mają gdzie spłynąć. Jestem chuda,
ale mam duże piersi. Gdy ściskam
ramiona, szczelnie
przylegają jedna do drugiej. Widzę
je przez rozszarpany dekolt. Od wczoraj
dwa kawałki
cienkiego białego materiału trzymają
się tylko na dwóch maleńkich guzikach.
Pozostałe nie wiem gdzie są. Miały
prawo się zgubić.
Mam potargane włosy.
Niemiłosiernie. Gdy opuszczam głowę,
widzę końcówki – są
posklejane. Nie chcę myśleć czym.
Czy to krew? Czy jakieś inne świństwo?
Nie mam odwagi
włożyć rąk w te włosy i przeczesać
ich palcami. Boję się, że zaczęłabym je
wyrywać. Boże!
Brzydzę się własnych włosów… a
może tylko tego, co się do nich
przykleiło? A może samej
siebie?
Teraz siedzę na tej ławce i patrzę na
swoje ręce. Ciągle drżą. Z wysiłku, z
nerwów?
Patrzę na brudne paznokcie, dwa
złamane. Były krótkie, ale rozdrapywały
skórę do
żywego. Miały prawo się złamać.
Jeden nawet głęboko. Ale nie czuję
bólu. Właściwie nic nie
czuję. Patrzę tylko na te swoje
szczupłe dłonie. Na długie palce. Na
każdy z osobna. Kiedyś
lubiłam na nie patrzeć.
Obserwować, jak przeskakują po
klawiszach, wypisując mniej lub
bardziej kryminalne historyjki.
Wydawały się wtedy takie wesołe…
Teraz się trzęsą. Ciągle
napięte. Wygięte niczym szpony
wyrastające wprost z kościstych
nadgarstków. Raz zmierzyłam
te nadgarstki. Niecałe dziesięć
centymetrów w obwodzie. Biceps
niewiele więcej. Ważę
pięćdziesiąt dwa kilo. Więc jak ja
dałam radę zabić dwóch ludzi?
Jak ja mogłam zabić dwóch ludzi?!
Jednego z zimną krwią. Bez
przyspieszonego tętna.
Ja, która wynoszę pająki,
szczypawki na karteczce, delikatnie,
żeby ich nie uszkodzić. Ja,
która płakałam, gdy przejechałam
samochodem gołębia.
Ja, o której ktoś powiedział, że jest
patologicznie dobra. Ja?
Próbuję to wszystko zrozumieć.
Przypomnieć sobie, jak do tego doszło.
Dlatego tu przyszłam. Tu. Na tę
właśnie ławkę. Wiem, że białą spódnicę
mam uszarganą
w błocie. Domyślam się, jak
wyglądam. Pewnie jeszcze mam brudną
twarz. Zasłaniam ją
włosami. Jest mi wprawdzie
wszystko jedno, ale nie chcę, by ktoś
mnie zaczepiał. Nie teraz.
A już na pewno nie ten ksiądz, który
właśnie idzie parkową alejką. Nie
podnoszę głowy, ale
obserwuję go. Zwolnił. Zastanawia
się, czy nie przystanąć, może zapytać,
jak się czuję. Albo czy potrzebuję
pomocy. Niech lepiej tego nie robi.
Wiem, że powinnam mu wtedy
powiedzieć „pomódl się za mnie”. Ale
jestem prawie pewna, że gdy tylko
otworzę usta, wypluję z siebie
„spierdalaj”. Wcześniej nigdy do
nikogo tak bym się nie odezwała…
Waha się. Prawie się
zatrzymał. Kątem oka widzę, jak
przestaje falować unosząca się nad
ziemią sutanna. Nagle
stanowczy krok… Rozkołysała się
czarna płachta. Uf… Odpłynął niczym
gigantyczna płaszczka.
Dobrze, że nie widziałam jego
wzroku, mógł być trujący jak ogon
ogończy.
Znowu tkwię tu sama.
Z lewą piersią nagą za każdym
razem, gdy wiatr rozchyla porozrywany
materiał. Nie
mam już siły jej zasłaniać.
Ale wszystko od początku, po kolei.
Muszę to jakoś zrozumieć.
A ty, jeśli nie masz dość empatii,
odłóż natychmiast tę książkę! Oddaj ją
komuś. Zostaw
na śmietniku. Daj dziecku, niech
porwie. Co mnie to obchodzi. Ale nie
czytaj dalej. Po co masz mi się
przyglądać? Nie będę ładna!
Ale jeśli dalej trzymasz ją w ręce…
w pociągu, w łóżku, na fotelu, w
toalecie,
gdziekolwiek, cofnij się ze mną w
czasie. I nie zgaduj, co się stało. I nie
myśl, że mnie poznasz.
Ja sama nie poznaję tego kogoś, kto
teraz jest mną.
Teraz patrzę na siebie inaczej. Z
perspektywy nóg, w jednym sandale z
pourywanymi
paskami na podrapanej kostce. Z
perspektywy ciągle jeszcze zaciśniętych
pośladków.
Z kompletnie innej perspektywy. Z
zimną krwią.
A więc cofamy się…
Prawie czuję, jak pachnie Bug –
pomyślała Joanna, odwróciła głowę i
spojrzała przez
tylną szybę samochodu.
Tumany miękkiego piasku, które
uniosła, przejeżdżając polną drogą,
powoli rozpływały
się w powietrzu. Nie miała pojęcia,
jak długa mogła być smuga ciągnącego
się za nią
bladożółtego pyłu. Może sto, a może
pięćset metrów. Słabo liczyła. A już na
pewno trudno jej było ocenić dystans w
przestrzeni, której skończonością była
cienka linia lasu gdzieś w oddali.
Niewiele też ją to interesowało.
Patrzyła tylko na rzedniejący kolor
piaskowych drobinek
opadających na drogę, która
pokrętnym nurtem wiła się pomiędzy
falującymi trawą polami.
Zwolniła. Nie dlatego, że bała się
kogoś zakurzyć, niewiele osób tędy
jeździło, a tym
bardziej chodziło. Chciała przez
chwilę jeszcze popatrzeć. Dzień był taki,
jaki powinien być dzień. Jasny,
przejrzysty i letni. Trawy kołysały się
leniwie, a kłębiaste chmury płynęły po
błękitnym niebie. Westchnęła.
Otworzyła szybę.
Tak. Żyję na dnie… – pomyślała,
zachłystując się powietrzem – oceanu
powietrza –
dodała i po chwili kichnęła,
wyrzucając z płuc wciągnięte pyłki i
mikroskopijne nasionka.
– Ano nie wszystkie wykiełkują –
powiedziała głośno, potarła palcem
podrażniony nos,
po czym ziewnęła, zapatrując się w
ładny obrazek, jaki w ramie
samochodowego okna tworzyła
samotna wierzba na zakręcie drogi.
Tak. Tutaj Bóg się uspokoił… Tutaj
nie wypiętrzał skał, nie rozlewał wód.
Tu głębokim
oddechem wygładził ziemię i
pozwolił drzewom rosnąć bez walki.
Jednemu tu, drugiemu tam.
Tak… – pomyślała i obejrzała się
przez ramię, żeby jak najdłużej patrzeć.
– W tym miejscu na ziemi drzewa
wyglądają dokładnie tak, jakby
pozowały do portretu.
Pojedynczo. Na gładkim tle.
Stworzone do podziwiania… A nie
poupychane w dżungli! – dodała
na głos chwilę potem, gdy nagle koło
samochodu najechało na pokaźnych
rozmiarów kamień
leżący na poboczu.
Podskoczyła, a razem z nią jedna z
siatek leżących na tylnim siedzeniu. Coś
spadło
i turlało się po podłodze. W sekundę
znikło z jej twarzy spojrzenie
zachwyconego dziecka,
przykryte zmarszczonymi powiekami
czterdziestoletniej kobiety. Naiwnie
rozchylone usta
zacisnęły się, zakrzywiając kąciki w
dół. Niezadowolona mruknęła pod
nosem i popatrzyła
w lusterku na tylne siedzenie.
Piętrzyły się na nim stosy pękających,
wypchanych siatek, butelki wina i
zgrzewki wody mineralnej. Nie tak
zamierzała świętować długi czerwcowy
weekend, którym rozpoczynała wakacje
nad rzeką. Jeszcze wczoraj miała
doskonały plan. Pozastanawia się przez
kilka dni nad nową książką, w której
wiedziała, co ma być, tylko nie
wiedziała, jak to zapisać, a gdy nic
rozsądnego i wiarygodnego nie
przyjdzie jej do głowy, to wtedy dopiero
poodwiedza tych, którzy również
zjeżdżali na weekendy do domków nad
Bugiem. Okazało się,
że będzie dokładnie odwrotnie.
Sąsiedzi mieli przyjechać do nich. I to
właśnie dziś. Dowiedziała się o tym od
męża, który zakomunikował jej to w
ostatniej chwili, gdy wyjeżdżała z
Siedlec. Jak zwykle nie liczył się z jej
planami, ale najgorsze było to, że po raz
kolejny próbował jej wmówić, że
„przecież wcześniej wszystko z nią
uzgodnił”.
Nie uśmiechało jej się to, ani trochę,
więc już bez podziwiania, ze
zgorzkniałą miną,
rękami zaciśniętymi na kierownicy,
na pełnym gazie wjechała do lasu i
wyjechała z lasu. Po
chwili zza zakrętu wyłonił się
drewniany domek i zaparkowany przed
nim land cruiser. Obok
niego, z telefonem przy uchu, na
górce z kamieni – jedynym miejscu, w
którym był dobry zasięg
– stał jej mąż.
Wygląda jak własny pomnik –
pomyślała i była pewna, że właśnie się
wypowiada.
Widziała to już z daleka. Po jego
minie. Po gestach. Po tym, jak mówiąc
do słuchawki, opiera nogę o kamień, z
zadowoleniem oglądając swój
doskonałej jakości włoski but.
Podejrzewała też, że teraz, gdy
przyjechała, będzie się wypowiadał
znacznie dłużej. Zapewne do jakiejś
gazety dla pań. O budowaniu
wzajemnych relacji w małżeństwie, o
poszanowaniu… o respektowaniu…
ciągłym dbaniu… o bacznym
patrzeniu na kobietę, czyli na człowieka,
z którym tworzymy
więź, przecież tak dla nas ważną… o
tym, jak łatwo ją utracić… Wiedziała,
że gdy to będzie
mówił, niby niechcący odwróci
głowę. Poczeka, aż ona wniesie do
środka te wszystkie siatki, by potem z
troską w głosie powiedzieć: „Mogłaś
przecież poczekać… bym ci pomógł”,
albo dla odmiany huknie, wzbudzając w
niej poczucie winy: „Ile ci to zajęło…
przez ciebie się
spóźnimy!”. Jednego była pewna –
nie spojrzy na nią, dopóki nie usłyszy
ostatniego trzasku
drewnianych drzwi. Wtedy odczeka,
a po chwili ładnie podziękuje za
wywiad pani dziennikarce, która
rozanielona będzie go potem
przepisywać, zastanawiając się,
dlaczego nie ma na własność tak
cudownego męża, partnera, kochanka…
kogoś, kto tak dobrze rozumie kobiety…
jak znany, przystojny trener, terapeuta
uczuć – Krzysztof Maćkiewicz, autor
bestsellerowego poradnika.
Joanna uśmiechnęła się krzywo. Nie
myliła się. Nie zdążyła wysiąść z
samochodu, gdy
zobaczyła jedno machnięcie ręką w
jej kierunku. Niby pokiwał przyjaźnie,
uśmiechnął się
szeroko, a znaczyło to tyle co:
„Teraz nie przeszkadzaj… właśnie
promuję swoją kolejną książkę pod
świetnym tytułem Nie zabijaj tej
miłości…”. Nieważne, że to miał być
tytuł jej kolejnego kryminału.
Pochwaliła się nim. A on go sobie
przywłaszczył. Nigdy mu tego nie
wybaczyła.
Wysiadła z samochodu, zatrzaskując
drzwi. Zacisnęła zęby, by nie słyszeć
wymądrzania
się i wymyślnych rad udzielanych
wymyślonym osobom, które to wymysły
miały być niby
bardziej życiowe od tego, co ona
pisze. Ze złości wyjęła tyle siatek naraz,
że nim doszła do drzwi, od
wrzynających się w ręce foliówek
straciła czucie w palcach. Zrobiła
jeszcze cztery kursy do samochodu.
Zaczęła nawet mruczeć, a i tak słyszała
Wszystko, co słyszymy, jest opinią, nie faktem. Wszystko, co dostrzegamy, jest punktem widzenia, nie prawdą.
Marek Aureliusz Spójrz na mnie! Przynajmniej spróbuj. I nie odwracaj książki, nie wgapiaj się w okładkę. Teraz tak nie wyglądam. Teraz siedzę na tej ławce. Skulona. Czuję słońce, które parzy mnie w kark. Ale nie potrafię się wyprostować. Patrzę na krople potu gnieżdżące się między moimi piersiami. Nie mają gdzie spłynąć. Jestem chuda, ale mam duże piersi. Gdy ściskam ramiona, szczelnie przylegają jedna do drugiej. Widzę
je przez rozszarpany dekolt. Od wczoraj dwa kawałki cienkiego białego materiału trzymają się tylko na dwóch maleńkich guzikach. Pozostałe nie wiem gdzie są. Miały prawo się zgubić. Mam potargane włosy. Niemiłosiernie. Gdy opuszczam głowę, widzę końcówki – są posklejane. Nie chcę myśleć czym. Czy to krew? Czy jakieś inne świństwo? Nie mam odwagi włożyć rąk w te włosy i przeczesać ich palcami. Boję się, że zaczęłabym je wyrywać. Boże! Brzydzę się własnych włosów… a może tylko tego, co się do nich
przykleiło? A może samej siebie? Teraz siedzę na tej ławce i patrzę na swoje ręce. Ciągle drżą. Z wysiłku, z nerwów? Patrzę na brudne paznokcie, dwa złamane. Były krótkie, ale rozdrapywały skórę do żywego. Miały prawo się złamać. Jeden nawet głęboko. Ale nie czuję bólu. Właściwie nic nie czuję. Patrzę tylko na te swoje szczupłe dłonie. Na długie palce. Na każdy z osobna. Kiedyś lubiłam na nie patrzeć.
Obserwować, jak przeskakują po klawiszach, wypisując mniej lub bardziej kryminalne historyjki. Wydawały się wtedy takie wesołe… Teraz się trzęsą. Ciągle napięte. Wygięte niczym szpony wyrastające wprost z kościstych nadgarstków. Raz zmierzyłam te nadgarstki. Niecałe dziesięć centymetrów w obwodzie. Biceps niewiele więcej. Ważę pięćdziesiąt dwa kilo. Więc jak ja dałam radę zabić dwóch ludzi? Jak ja mogłam zabić dwóch ludzi?! Jednego z zimną krwią. Bez przyspieszonego tętna.
Ja, która wynoszę pająki, szczypawki na karteczce, delikatnie, żeby ich nie uszkodzić. Ja, która płakałam, gdy przejechałam samochodem gołębia. Ja, o której ktoś powiedział, że jest patologicznie dobra. Ja? Próbuję to wszystko zrozumieć. Przypomnieć sobie, jak do tego doszło. Dlatego tu przyszłam. Tu. Na tę właśnie ławkę. Wiem, że białą spódnicę mam uszarganą w błocie. Domyślam się, jak wyglądam. Pewnie jeszcze mam brudną
twarz. Zasłaniam ją włosami. Jest mi wprawdzie wszystko jedno, ale nie chcę, by ktoś mnie zaczepiał. Nie teraz. A już na pewno nie ten ksiądz, który właśnie idzie parkową alejką. Nie podnoszę głowy, ale obserwuję go. Zwolnił. Zastanawia się, czy nie przystanąć, może zapytać, jak się czuję. Albo czy potrzebuję pomocy. Niech lepiej tego nie robi. Wiem, że powinnam mu wtedy powiedzieć „pomódl się za mnie”. Ale jestem prawie pewna, że gdy tylko otworzę usta, wypluję z siebie „spierdalaj”. Wcześniej nigdy do nikogo tak bym się nie odezwała… Waha się. Prawie się
zatrzymał. Kątem oka widzę, jak przestaje falować unosząca się nad ziemią sutanna. Nagle stanowczy krok… Rozkołysała się czarna płachta. Uf… Odpłynął niczym gigantyczna płaszczka. Dobrze, że nie widziałam jego wzroku, mógł być trujący jak ogon ogończy. Znowu tkwię tu sama. Z lewą piersią nagą za każdym razem, gdy wiatr rozchyla porozrywany materiał. Nie mam już siły jej zasłaniać.
Ale wszystko od początku, po kolei. Muszę to jakoś zrozumieć. A ty, jeśli nie masz dość empatii, odłóż natychmiast tę książkę! Oddaj ją komuś. Zostaw na śmietniku. Daj dziecku, niech porwie. Co mnie to obchodzi. Ale nie czytaj dalej. Po co masz mi się przyglądać? Nie będę ładna! Ale jeśli dalej trzymasz ją w ręce… w pociągu, w łóżku, na fotelu, w toalecie, gdziekolwiek, cofnij się ze mną w czasie. I nie zgaduj, co się stało. I nie myśl, że mnie poznasz.
Ja sama nie poznaję tego kogoś, kto teraz jest mną. Teraz patrzę na siebie inaczej. Z perspektywy nóg, w jednym sandale z pourywanymi paskami na podrapanej kostce. Z perspektywy ciągle jeszcze zaciśniętych pośladków. Z kompletnie innej perspektywy. Z zimną krwią. A więc cofamy się… Prawie czuję, jak pachnie Bug – pomyślała Joanna, odwróciła głowę i
spojrzała przez tylną szybę samochodu. Tumany miękkiego piasku, które uniosła, przejeżdżając polną drogą, powoli rozpływały się w powietrzu. Nie miała pojęcia, jak długa mogła być smuga ciągnącego się za nią bladożółtego pyłu. Może sto, a może pięćset metrów. Słabo liczyła. A już na pewno trudno jej było ocenić dystans w przestrzeni, której skończonością była cienka linia lasu gdzieś w oddali. Niewiele też ją to interesowało. Patrzyła tylko na rzedniejący kolor piaskowych drobinek opadających na drogę, która
pokrętnym nurtem wiła się pomiędzy falującymi trawą polami. Zwolniła. Nie dlatego, że bała się kogoś zakurzyć, niewiele osób tędy jeździło, a tym bardziej chodziło. Chciała przez chwilę jeszcze popatrzeć. Dzień był taki, jaki powinien być dzień. Jasny, przejrzysty i letni. Trawy kołysały się leniwie, a kłębiaste chmury płynęły po błękitnym niebie. Westchnęła. Otworzyła szybę. Tak. Żyję na dnie… – pomyślała, zachłystując się powietrzem – oceanu powietrza –
dodała i po chwili kichnęła, wyrzucając z płuc wciągnięte pyłki i mikroskopijne nasionka. – Ano nie wszystkie wykiełkują – powiedziała głośno, potarła palcem podrażniony nos, po czym ziewnęła, zapatrując się w ładny obrazek, jaki w ramie samochodowego okna tworzyła samotna wierzba na zakręcie drogi. Tak. Tutaj Bóg się uspokoił… Tutaj nie wypiętrzał skał, nie rozlewał wód. Tu głębokim oddechem wygładził ziemię i pozwolił drzewom rosnąć bez walki.
Jednemu tu, drugiemu tam. Tak… – pomyślała i obejrzała się przez ramię, żeby jak najdłużej patrzeć. – W tym miejscu na ziemi drzewa wyglądają dokładnie tak, jakby pozowały do portretu. Pojedynczo. Na gładkim tle. Stworzone do podziwiania… A nie poupychane w dżungli! – dodała na głos chwilę potem, gdy nagle koło samochodu najechało na pokaźnych rozmiarów kamień leżący na poboczu. Podskoczyła, a razem z nią jedna z siatek leżących na tylnim siedzeniu. Coś spadło
i turlało się po podłodze. W sekundę znikło z jej twarzy spojrzenie zachwyconego dziecka, przykryte zmarszczonymi powiekami czterdziestoletniej kobiety. Naiwnie rozchylone usta zacisnęły się, zakrzywiając kąciki w dół. Niezadowolona mruknęła pod nosem i popatrzyła w lusterku na tylne siedzenie. Piętrzyły się na nim stosy pękających, wypchanych siatek, butelki wina i zgrzewki wody mineralnej. Nie tak zamierzała świętować długi czerwcowy weekend, którym rozpoczynała wakacje nad rzeką. Jeszcze wczoraj miała doskonały plan. Pozastanawia się przez
kilka dni nad nową książką, w której wiedziała, co ma być, tylko nie wiedziała, jak to zapisać, a gdy nic rozsądnego i wiarygodnego nie przyjdzie jej do głowy, to wtedy dopiero poodwiedza tych, którzy również zjeżdżali na weekendy do domków nad Bugiem. Okazało się, że będzie dokładnie odwrotnie. Sąsiedzi mieli przyjechać do nich. I to właśnie dziś. Dowiedziała się o tym od męża, który zakomunikował jej to w ostatniej chwili, gdy wyjeżdżała z Siedlec. Jak zwykle nie liczył się z jej planami, ale najgorsze było to, że po raz kolejny próbował jej wmówić, że „przecież wcześniej wszystko z nią uzgodnił”.
Nie uśmiechało jej się to, ani trochę, więc już bez podziwiania, ze zgorzkniałą miną, rękami zaciśniętymi na kierownicy, na pełnym gazie wjechała do lasu i wyjechała z lasu. Po chwili zza zakrętu wyłonił się drewniany domek i zaparkowany przed nim land cruiser. Obok niego, z telefonem przy uchu, na górce z kamieni – jedynym miejscu, w którym był dobry zasięg – stał jej mąż. Wygląda jak własny pomnik – pomyślała i była pewna, że właśnie się
wypowiada. Widziała to już z daleka. Po jego minie. Po gestach. Po tym, jak mówiąc do słuchawki, opiera nogę o kamień, z zadowoleniem oglądając swój doskonałej jakości włoski but. Podejrzewała też, że teraz, gdy przyjechała, będzie się wypowiadał znacznie dłużej. Zapewne do jakiejś gazety dla pań. O budowaniu wzajemnych relacji w małżeństwie, o poszanowaniu… o respektowaniu… ciągłym dbaniu… o bacznym patrzeniu na kobietę, czyli na człowieka, z którym tworzymy więź, przecież tak dla nas ważną… o tym, jak łatwo ją utracić… Wiedziała, że gdy to będzie
mówił, niby niechcący odwróci głowę. Poczeka, aż ona wniesie do środka te wszystkie siatki, by potem z troską w głosie powiedzieć: „Mogłaś przecież poczekać… bym ci pomógł”, albo dla odmiany huknie, wzbudzając w niej poczucie winy: „Ile ci to zajęło… przez ciebie się spóźnimy!”. Jednego była pewna – nie spojrzy na nią, dopóki nie usłyszy ostatniego trzasku drewnianych drzwi. Wtedy odczeka, a po chwili ładnie podziękuje za wywiad pani dziennikarce, która rozanielona będzie go potem przepisywać, zastanawiając się, dlaczego nie ma na własność tak
cudownego męża, partnera, kochanka… kogoś, kto tak dobrze rozumie kobiety… jak znany, przystojny trener, terapeuta uczuć – Krzysztof Maćkiewicz, autor bestsellerowego poradnika. Joanna uśmiechnęła się krzywo. Nie myliła się. Nie zdążyła wysiąść z samochodu, gdy zobaczyła jedno machnięcie ręką w jej kierunku. Niby pokiwał przyjaźnie, uśmiechnął się szeroko, a znaczyło to tyle co: „Teraz nie przeszkadzaj… właśnie promuję swoją kolejną książkę pod świetnym tytułem Nie zabijaj tej miłości…”. Nieważne, że to miał być tytuł jej kolejnego kryminału.
Pochwaliła się nim. A on go sobie przywłaszczył. Nigdy mu tego nie wybaczyła. Wysiadła z samochodu, zatrzaskując drzwi. Zacisnęła zęby, by nie słyszeć wymądrzania się i wymyślnych rad udzielanych wymyślonym osobom, które to wymysły miały być niby bardziej życiowe od tego, co ona pisze. Ze złości wyjęła tyle siatek naraz, że nim doszła do drzwi, od wrzynających się w ręce foliówek straciła czucie w palcach. Zrobiła jeszcze cztery kursy do samochodu. Zaczęła nawet mruczeć, a i tak słyszała