WSKAZÓWKA
Królowie piksów zostawiają po sobie podobny do brokatu pył.
Ponoć to część ich duszy. Nie jestem pewna, czy oni w ogóle
mają duszę, ale staram się myśleć pozytywnie.
Wyobraźcie sobie, że naprawdę istnieją uczniowie, którzy lubią zajęcia wychowania
fizycznego. Ogólnie uważa się, że raczej chrząkają, niż mówią, i są mistrzami w sztuce pocenia.
Najczęściej noszą wypasione sportowe ciuchy i rzucają teksty w stylu:„Koleś, rozniesiemy to
boisko w drobny mak”. Ale chociaż wcale nie pasuję do tego opisu, przyznaję się, że jestem
jedną z tych dziwnych osób, które uwielbiają wf.
A to dlatego, że na te lekcje chodzę z Nickiem. Jednak teraz niezbyt fascynuje mnie
siedzenie w lodowatej sali gimnastycznej i słuchanie o zasadach gry w ping-ponga, ponieważ
jestem zbyt zajęta zamartwianiem się na śmierć.
Trener Walsh zebrał nas w półkręgu; przed chwilą zakończył przemowę na temat
koordynacji ręki ze wzrokiem, a także wprowadził nas w zawiłe zasady serwowania. By się
ogrzać, przytulam się do mojej najlepszej przyjaciółki Issie. Wciąż szczękam zębami. Choć
trener zaraz skończy część teoretyczną zajęć. Nicka wciąż nie ma. Nie chcę się o niego
martwić. Chcę tylko, żeby był bezpieczny. Przyciskam się jeszcze mocniej do drobnej Issie,
jakby to miało mi jakoś pomóc. A może Nick leży gdzieś w lesie poraniony i połamany? Może
krwawi i umiera? Może...
Łapię szczupłą rękę Issie i pytam szeptem:
– Gdzie on jest?
– Po prostu trochę się spóźnia. – Issie podskakuje na palcach, próbując mnie uspokoić.
Nie odsuwa się. Issie jest fajna, jeśli o to chodzi. Lubi bliski kontakt z ludźmi. – Nic mu nie jest.
Za każdym razem, kiedy któreś z nas się spóźnia, ty wyobrażasz sobie najgorsze. Nie wolno ci
tak myśleć.
– Nie wyobrażam sobie, że nie żyje – zaprzeczam, ale właśnie to mam przed oczami:
obraz Nicka, który wykrwawia się na śmierć, leżąc w lesie, na śniegu. A nad nim krążą kruki.
Z jego pięknej piersi wystaje strzała piksów. Dokładnie to samo podejrzewałam, gdy w zeszłym
tygodniu spóźniał się Devyn.
– Jesteś absolutną i totalną paranoiczką. – Is całuje mnie w policzek w ten swój uroczy
przyjacielski sposób. – Ale i tak cię kocham.
– Po prostu martwię się o innych – szepczę. – Czuję się taka bezradna, jeśli to nie ja
jestem tam, w lesie.
Trener Walsh zauważa, że rozmawiamy.
– Dziewczyny, słuchajcie uważniej. I żadnego całowania.
Pozostali uczniowie zaczynają chichotać. Puszczam pokrytą gęsią skórką rękę Issie. Robi
mi się gorąco, co oznacza, że weszłam w tryb rumieńców. Nick twierdzi, że mój tryb rumieńców
jest uroczy. Schylam się i upewniam, że na kostce wisi bransoletka, którą mi podarował. To
cienki złoty łańcuszek z zawieszką w kształcie delfina. Przypomina mi o Charlestonie, bo tam
mogłam oglądać delfiny na żywo. Obok delfina znajduje się serduszko, które przypomina mi
o miłości – może to banalne, ale prawdziwe. Strasznie się boję, że zgubię bransoletkę, ale tak
ją uwielbiam, że nie jestem w stanie jej zdjąć.
– Zapłacę za więcej! – drze się jakiś palant. Powinnam wiedzieć, jak się nazywa, ale wciąż
nie wszystkich tu znam. Mieszkam w Maine od niedawna i mam problem z zapamiętywaniem
imion.
Siedzący na wózku Devyn wskazuje wrzeszczącego kolesia, który jest od niego chyba
jakieś trzy razy cięższy. W oczach trenera dostrzegam ironiczny błysk, ale nie odzywa się,
ignoruje nas i zaczyna dzielić na grupy. Issie, Devyn i ja kulimy się obok siebie na środku
lśniącej podłogi. Przejeżdżając po niej czubkiem tenisówki, poprawiam spodenki.
– Gdzie on jest? – pytam już głośno, bo trener zdążył się oddalić.
Oczy Devyna wyrażają spokój. Jest najbardziej opanowany z nas, ma analityczny umysł
i ostatni wpada w panikę – dlatego też między innymi Issie (nieoficjalnie) się w nim kocha.
– Patroluje teren, Zaro, nic więcej. Na pewno lada moment tu będzie. Pewnie coś go
zatrzymało.
– Nie powinien wychodzić sam – mruczę pod nosem.
– Tylko mu tego nie mów. – Devyn wyciąga ręce wysoko nad głowę, jakby rozpościerał
skrzydła. Nawet siedząc na wózku, zajmuje dużo przestrzeni i cały czas się porusza, jakby miał
zamiar odlecieć. – W jego naturze leży samotne wędrowanie.
– Wiem – mamroczę. Ostatnio Devyn sporo mi opowiedział o naturze Nicka. Nick zmienia
się w wilka. A wilki... Cóż, są drapieżnikami, ale także chronią innych. Śpią zbite w gromady.
Same się o siebie troszczą. Są inne niż ludzie.
Devyn przestaje się rozciągać.
– Ich DNA jest po prostu inne.
– I nie mają męskiego kompleksu bohatera – dodaje Issie. Podskakuje, dotykając palców
u nóg. Koszulka z króliczkiem podjeżdża nieco do góry, odsłaniając jaskrawopomarańczową
bieliznę. – Czyż to nie przydatna wskazówka do poradnika? „Jeśli zadajesz się z piksami, nie
możesz mieć kompleksu bohatera”.
Devyn i ja zaczęliśmy bowiem pisać poradnik. Zatytułowaliśmy go Jak przetrwać atak
piksów, co jest oczywiście kopią tytułu książki o zombie, ale pomyśleliśmy, że trzeba dać
ludziom jakieś pożyteczne wskazówki na wypadek, gdybyśmy kiedyś zdecydowali się ujawnić.
A tak naprawdę to pewnie anonimowo wrzucimy poradnik do Internetu. Kilka miesięcy temu nie
wiedzieliśmy nawet, że piksy istnieją. A teraz jedyne, co robimy, to próbujemy je powstrzymać.
– Dodam to zdanie – rzuca Devyn i zwraca uwagę na jakieś poruszenie w drzwiach. Do
sali wpada lodowate powietrze.
Zima w Maine to nie przelewki.
Do sali wchodzi Nick i moje serce prawie przestaje bić. W spodenkach i ciemnozielonej
koszulce jest wręcz absurdalnie przystojny. Wydaje się, że tacy piękni ludzie są delikatni, wręcz
nierealni.
Ale Nick jest prawdziwy – prawdziwe są jego ciemna cera, ciemne włosy i oczy. No dobrze
– brwi, tak jak nos Devyna, są dość spore, a gdy przyjrzeć się z bliska, usta wydają się nieco
krzywe. Całowałam je. Czułam oddech Nicka na uchu i wiem na pewno, że był prawdziwy,
nawet jeśli mój ukochany jest wilkołakiem.
Gdy podchodzi bliżej, dostrzegam potężne mięśnie jego nóg. Machając
usprawiedliwieniem w stronę trenera, woła:
– Przepraszam za spóźnienie! Mam tu papier.
– Nie ma sprawy, kolego! – odkrzykuje trener. On i Nick są prawie kumplami.
Nick wkłada zwolnienie – zapewne fałszywe – do kieszeni. Choć stoimy daleko od siebie,
czuję jego zapach. To chyba feromony, które wydzielają faceci, by przyciągnąć dziewczyny.
Widocznie feromony Nicka mają zaprogramowane moje imię i atakują całą masą.
– Zaczynasz się rozklejać – zauważa Issie śpiewnym głosem i delikatnie mnie szturcha.
Odwraca się do Devyna, który uśmiecha się jak wariat i siedząc spokojnie, przygląda się
sytuacji. – Dev, spójrz tylko na Zarę. Znów ma maślane oczy.
Gdy zaś sama Is obdarza przyjaciela zakochanym spojrzeniem, on rzuca w odpowiedzi:
– Tak. Szczenięca miłość. To oczywiste. Same hormony.
– To nie hormony – prostuję z udawanym oburzeniem.
Ale Dev tylko się śmieje. Widzimy, jak macha do niego Cassidy – dziewczyna, z którą
podobno kiedyś chodził, w czwartej klasie. Uśmiechając się, odwzajemnia pozdrowienie. Issie
cała sztywnieje, ale kiedy chcę jej powiedzieć, że Cassidy nie jest przecież żadną konkurencją,
podchodzi do nas Nick. Obejmuje mnie i przyciąga do siebie. Instynktownie przywieram do jego
piersi. Nie mogę nic na to poradzić. Wdycham te nieszczęsne feromony, aż zaczyna kręcić mi
się w głowie. Czuję las, czyste powietrze i ciepło. I pocałunek w czubek głowy.
– Hej, wy tam! Żadnego obściskiwania! – Trener Walsh podchodzi bliżej, dzierżąc rakietki
do ping-ponga i zestaw piłeczek.
Palce Nicka na sekundę zaciskają się wokół moich, ale od razu puszczają.
– Wasza czwórka – rzuca trener. – Tenis stołowy, zapraszam. Ostatni stół. Dasz radę,
Devynie?
Devyn kiwa głową i sięga po kule. Jeszcze miesiąc temu nie mógł nawet stać, a teraz
zaczyna powoli chodzić. Lekarze mówią, że to cud. Ale my znamy prawdę. Devyn, tak jak Nick,
jest tylko w połowie człowiekiem. Należy do zmiennokształtnych – może zmieniać się w zwierzę,
orła, i dzięki temu szybciej zdrowieje, a rany lepiej się goją. To, co zwykłego człowieka by
sparaliżowało, jego nie pokona.
A jednak nie potrafi ukryć frustracji, że proces zdrowienia postępuje tak wolno. Czasem aż
zaciska zęby ze zniecierpliwienia.
Is podaje mi rakietkę i szepcze:
– On kiedyś byl mistrzem ping-ponga.
– Jak można być mistrzem czegoś takiego? – Uśmiecham się.
– Tylko popatrz – odpowiada z przekonaniem i podaje drugą rakietkę Nickowi.
– To dzięki ptasiej naturze – wyjaśnia Nick. – Dobra koordynacja ruchowa.
– Nabijacie się ze mnie? —– prycha Dev. Trzyma już rakietkę w odpowiedniej pozycji, tak
jak uczył nas trener.
– Pewnie. – Is zaczyna uwodzicielsko trzepotać rzęsami. – Nabijamy się.
– Nie chodzi o koordynację ręka-oko, ale o to, by przewidzieć, dokąd poleci piłeczka
i posłać ją tam, gdzie się chce – tłumaczy Devyn. – Podobnie jest w życiu. Chodzi o cel
i kierunek. Nie można się o to martwić, trzeba tylko planować, przewidywać i reagować.
Issie prawie puchnie z dumy.
– Czytałem ostatnio o związkach piksów z mitologią skandynawską – Devyn zmienia
temat. – Ciekawe rzeczy. Ale dość niejasne.
– Powiesz nam? – Nick serwuje pierwszy. Dev odbija piłeczkę.
– Jeszcze nie teraz. Zaro, chciałbym do poradnika dopisać rozdział o mitologii. Zgadzasz
się?
– Jasne. – Obracam rakietkę i skubię prasowankę na starej koszulce z U2.
Nick znów odbija piłeczkę, Devyn odpowiada z woleja. Mała jaskrawopomarańczowa kulka
przelatuje z jednej strony na drugą tak szybko, że ledwo ją dostrzegam. Słyszę tylko
charakterystyczny dźwięk, gdy odbija się od twardego stołu. Odsuwam się, Issie także, ale
chłopcy nawet tego nie zauważają.
– Dlaczego się spóźniłeś? – pytam Nicka.
– Patrol. – Ruchem nadgarstka posyła piłkę w stronę Devyna, który natychmiast ją odbija.
– To wiemy, bohaterze. – Issie podbiega do stołu, jakby uważała, że uda jej się dosięgnąć
piłeczkę. – Ale się spóźniłeś.
Wpatrujemy się w niego wszyscy, lecz Nick odwraca wzrok.
– Miałem przygodę – odpowiada po chwili, marszcząc czoło.
Devyn nie trafia w piłeczkę, która odbija się od stołu i spada na bok. Issie rzuca się, by ją
złapać, ale piłeczka toczy się po lśniącej podłodze pod inny stół.
Odgarniam włosy z twarzy, by lepiej przyjrzeć się Nickowi. Jest tu – cały i zdrowy.
– Wszystko w porządku? – pytam.
Napotykając mój wzrok, rozkłada szeroko ręce, jakbym chciała go przeszukać.
– Oczywiście.
Issie przynosi piłeczkę i podaje ją Devynowi, by zaserwował, choć to nie jego kolej, bo
przegrał ostatni punkt.
– Cassidy przesyła ci liścik – oznajmia smutnym głosem.
– Dzięki. – Dev wkłada kartkę do kieszeni, poprawia kule i pochyla się nieco do przodu,
ale serwuje idealnie w poprzek stołu.
Piłeczka odbija się przede mną, lecz dostrzegam ją dopiero wtedy, gdy Nick odbija ją za
mnie. Po drugiej stronie stołu Issie krzyżuje ręce na piersi i wbija wzrok w podłogę. Przeraża ją
myśl, że Dev może lubić Cassidy. Dziewczyna jest nawet miła, lecz daleko jej do fantastycznej
Issie.
– O czym gadacie? – pyta.
– O tym, dlaczego się spóźniłem. Spotkałem piksa – odpowiada Nick. – Ale dałem sobie
radę.
Nick uderza piłeczkę trochę za mocno, a ona odbija się od stołu i uderza w ścianę po
drugiej stronie sali, niedaleko Cassidy.
– Tę chyba odpuszczę – oznajmia Issie.
– Spotkałeś się z piksem i nie wezwałeś... – zaczynam prawie piszczeć z irytacji – ...nie
wezwałeś pomocy?
Nick z typowym dla siebie spokojem odpowiada:
– Wszystko działo się za szybko, skarbie.
– Nie mów tak do mnie – proszę poważnie. – Znasz zasady. Wzywasz pomoc, jeśli wiesz,
że się spóźnisz. Ta zasada obowiązuje nas wszystkich, bo wszyscy jesteśmy
w niebezpieczeństwie.
– Hm, cóż – mamrocze Issie – może jednak pójdę po tę piłeczkę, bo jeszcze zacznę
wykład o tym, że faceci używają określenia „skarbie”, gdy nie potrafią poradzić sobie z silniejszą
kobiecą naturą i robią się zazdrośni. Ups! Już zaczęłam. Zaraz wracam.
– Issie ma problem, zawsze unika konfrontacji – ocenia Devyn, jakbyśmy tego nie
wiedzieli.
– Nie potrzebowałem pomocy. – Nick ignoruje nasze komentarze i zwraca się do mnie.
W jego oczach widzę dobroć, ale głos wydaje się całkiem poważny. – Nie było na to czasu.
– Zawsze jest czas – upieram się. – By wysłać SMS, wystarczą dwie sekundy.
Is wraca z piłeczką.
– Już po kłótni?
Przytakuję, choć to nie do końca prawda. Nick musi przestać podejmować niepotrzebne
ryzyko i ja powinnam sprawić, że to zrozumie. Ale teraz nie czas na to. Jesteśmy na wuefie.
Bez żartów. Trącam biodrem Nicka i znów ustawiamy się we właściwych pozycjach.
– To ja mam rację – upieram się.
– Taak, już po kłótni – zapewnia Devyn. Is uśmiecha się do niego.
– Serwuję. – I nie trafia w piłkę. – Hm. Może ty serwuj. Devyn robi, co trzeba, i rzucam się
do piłeczki, ale to Nick odbiera ją pierwszy.
– Wybacz – mruczy.
Z irytacją wznoszę oczy do nieba, bo chłopcy znów zaczynają grać sami. Próbuję śledzić
tor lotu piłeczki, ale nie potrafię przewidzieć jej kierunku, a tym bardziej zmusić, by leciała tam,
gdzie chcę. I nie mogę powstrzymać się od cichego komentarza:
– Ciągle zgrywasz bohatera, aż w końcu coś ci się stanie. Nick przestaje grać i patrzy na
mnie uważnie.
– Ty miałaś lekcje, a ja wolną godzinę – przypomina łagodnie.
– Ale zasady są takie, że gdy widzisz piksa, wzywasz wsparcie – przypomina Issie. – Nie
chcę się kłócić, lecz taki jest protokół postępowania. Kurczę, ale to fajne określenie.
To Devyn je nam podsunął. Ale słowa nie mają znaczenia. Liczy się to, że mamy
wyłapywać wszelkie zabłąkane piksy w naszej okolicy. Łapiemy je i wsadzamy do wielkiego
domu, który otoczyliśmy żelazem. Dom stoi w lesie i kryje go czar, coś jakby zaklęcie, przez
które ludzie nie widzą, co naprawdę się tam znajduje. Nie bardzo podoba mi się pomysł
więzienia kogokolwiek, ale nie znalazłam lepszego rozwiązania. Piksy były niebezpieczne.
Zabijały chłopców, ale je powstrzymaliśmy. Trawiło je pragnienie i dlatego wymknęły się spod
kontroli króla. W społeczeństwie piksów obowiązuje hierarchia. Król i większość okolicznych
Piksów wciąż są uwięzieni, ale od czasu do czasu z innych miejsc przybywają pojedyncze
osobniki.
Nie wiemy dlaczego.
Wiemy jednak, że je także musimy powstrzymać.
WSKAZÓWKA
Piksy nie wyglądają wcale tak, jak psotna wróżka z Piotrusia
Pana. Nawet jeśli czasami wkładają podobne ubrania.
Przecież coś muszą nosić.
Zamiast pójść na lunch do szkolnej stołówki, Devyn i ja bierzemy kanapki i ruszamy do
biblioteki, by poszukać nowych informacji. Macham na przywitanie bibliotekarce, której imię
wciąż zapominam, a to wstrętne, bo jest dla mnie bardzo uprzejma, po czym kładziemy nasze
laptopy na jednym z wypolerowanych drewnianych stołów. Drewno jest tak jasne, że prawie
żółte.
Devyn uderza głową o kant blatu, gdy próbuje podłączyć zasilacz do prądu.
– Au! – Upuszcza kabel na ziemię.
– Daj, ja to zrobię. – Podnoszę wtyczkę.
– Dzięki. – W powietrzu przeskakują impulsy elektryczne.
– Nie ma sprawy.
Biblioteka jest w połowie zapełniona uczniami. Zamiast szeptać, wszyscy wbrew
przepisom wrzeszczą na cały głos. Wokół jakiejś dziewczyny i jej komputera rozsiadła się grupa
chichoczących koleżanek. Słyszę kliknięcia – chyba się fotografują. Jakiś chłopak w ciemnym
ubraniu pochyla się nad monitorem. Dwóch innych, kawałek dalej, pisze coś bardzo szybko, ale
nie wiem, czy pracują, czy grają. Dev i ja przyszliśmy, by poszukać informacji do naszej książki
o piksach – a to niełatwe. Większość rzeczy, które znajdujemy w sieci, dotyczy pixies –
psotnych wróżek podobnych do Dzwoneczka – albo założonego w 1986 roku w Bostonie
zespołu rockowego.
– Dlaczego wciąż trafiam tylko na Piotrusia Pana albo strony z muzyką? – niecierpliwię
się.
– Spokojnie.
Otwieram kolejną stronę i rzucam okiem.
– Dobra, mój spokój doprowadził mnie do strony, której autorka próbuje zrobić doktorat,
chce spędzić emeryturę w Szkocji i ma wyraźną słabość do obrazków kobiet pracujących
w bardzo krótkich spódniczkach.
– Daj popatrzeć. – Zaciekawiony Devyn podnosi wzrok. – Może sama też takie nosi?
– Wątpię.
– Nigdy nic nie wiadomo. – Odsuwa się od komputera i odrywa kawałek kanapki.
Przez ostatni miesiąc sprawdziliśmy jakieś dwadzieścia blogów, które miały opowiadać
o piksach, jednak żaden tak naprawdę o nich nie mówił. Większość autorów po prostu lubi
powieści fantasy – super, tyle że my szukamy czegoś innego.
– Mam już dość. Chciałabym w końcu coś zrobić, wykazać jakąś aktywność.
Dev milczy, gryząc kolejny kęs kanapki, i po chwili odpowiada:
– Zbieranie informacji to właśnie aktywność. Nie mogę powstrzymać parsknięcia.
– Tak samo patrolowanie.
Uśmiecham się bezwiednie, słysząc wibracje mojej komórki.
– Nick? – pyta Devyn. – Kiedy widzieliście się ostatnio? Pięć minut temu?
– Pięć minut – wciskam klawisz telefonu, by odebrać wiadomość – to bardzo długo.
Słyszę westchnienie irytacji.
– Co pisze? Kocham Cię, skarbie
– Cicho bądź. Pisze: Spotkajmy się przy poezji. – Podskakuję na krześle, rozglądając się.
– Jest tutaj.
– Chcesz się wykręcić, co? – Devyn zaczyna się śmiać.
– Pewnie – rzucam, próbując sobie przypomnieć, gdzie znajduje się dział poezji. – I tak
lepiej niż ja radzisz sobie z wyszukiwaniem informacji.
– Nieprawda.
Ruszam w stronę ostatnich rzędów półek, ale zatrzymuję się jeszcze na chwilę
i pochylając nad Devynem, mówię szeptem:
– Poszukaj „inwazja Piksów”. Jest ich tu nagle zdecydowanie za dużo, to nienormalna
sytuacja.
– Dobry pomysł.
Szybkim krokiem mijam biurka bibliotekarek, gdzie jedna z nich opowiada bodajże
o sporządzaniu bibliografii, i wchodzę między rzędy „Proza Ca-Cz”. Skręcam w prawo, gdzie
półki sięgają do samego sufitu – czasem trzeba wchodzić po małej drabince. Jak na szkolną
bibliotekę, zbiory są tu naprawdę ogromne. Wydaje mi się – choć nie jestem pewna – że poezja
znajduje się na samym końcu, w lewym rogu.
Moja komórka znowu się odzywa. Idziesz – odczytuję wiadomość.
Tak cierpliwości – odpowiadam.
W bibliotece unosi się zapach książek – starych i nowych – kawy oraz bajgli. Jasne światło
wpada przez rzędy wysokich okien, zalewając całą bibliotekę pięknym złotym blaskiem.
Skręcam za róg.
Nick uśmiecha się, opierając o wielki szary kaloryfer. Jego gruby czarny sweter przytula
się do ściany. Przez chwilę chciałabym być tą ścianą. No dobra, dłużej niż przez chwilę.
– Cześć – rzuca.
– Cześć. – Odwzajemniam uśmiech. – Myślałam, że zrezygnowałeś z lunchu, żeby razem
z Issie patrolować teren.
– Skłamałem. – Nick przykuca i podnosi mały czarny plecak, który widzę po raz pierwszy.
Wyciąga z niego plażowy ręcznik i zaczyna rozkładać go na podłodze.
– Daj, pomogę ci. – Łapię za brzeg jasnoniebieskiego materiału z wyszytą falą. Palce moje
i Nicka dotykają się i choć czujemy przepływający ładunek elektryczny, nie odsuwamy dłoni.
– Elektrostatyka – mruczy Nick. Patrzę, jak jego usta poruszają się powoli, gdy wypowiada
to słowo, jakby mnie całowały. Sama słodycz. Pochylam się do przodu, ale on podnosi palec,
zatrzymując mnie. – Momencik. Usiądź na ręczniku, skarbie.
– Rządzisz. – Siadam pokornie.
– Ty też lubisz rządzić.
– Zgadza się – potwierdzam.
Śmiejąc się, Nick wyjmuje plastikowy woreczek z czymś okrągłym i ciemnym w środku.
Ciastka! Rzucam się do przodu.
– Czy to...
– Czekolada i masło orzechowe – kończy zdanie. Wciąż wpatruję się w jego usta, ale
otwieram woreczek.
– Uwielbiam je! Mama często takie piekła.
– Wiem o tym.
– Skąd?
– Powiedziałaś mi kiedyś.
Nick siada obok mnie i zanim totalnie się wzruszę, wyjmuje jedno ciastko i podnosi je do
moich ust, drocząc się.
– Masz ochotę?
Rozchylam wargi, a on wsuwa mi smakołyk do buzi. Odgryzam kęs, czując, jak słodycz
rozpływa się na języku.
– Mmm, pycha.
Z uśmiechem odsuwa się odrobinę i szepcze:
– Wiesz, że tu nie wolno jeść.
– Ależ jesteśmy niegrzeczni. – Przełykam szybko herbatnik.
– Bardzo. – Nick odgryza kolejny kawałek. – A wiesz, że za kilka tygodni będą tańce?
– Bal Zimowy. Wszędzie w szkole wiszą plakaty.
– Chcesz iść?
Zastanawiam się całe pół sekundy.
– Ubierzesz się ładnie? Nick kiwa głową.
Przysuwam się odrobinę, opierając dłonie na ręczniku i zbliżając twarz do twarzy Nicka.
W moim sercu pojawia się nagle dziwne ciepło, coś jak przyjemny pożar, gdy pytam:
– Zatańczymy wolny kawałek?
Kolejne skinienie. Nick delikatnie i tylko na moment rozchyla usta. Prawie natychmiast je
zamyka – nic się nie stało.
Nachylam się, jakbym chciała musnąć wargami jego wargi, i dodaję:
– Przytulisz się do mnie? Będziemy tańczyli bardzo blisko siebie, a ty położysz rękę na
moim karku i powoli zanurzysz ją w moich włosach i...
Nick już nie przytakuje, tylko schyla głowę, wplata palce w moje włosy i po chwili
zatapiamy się w niekończącym się pocałunku. Jego wargi są jednocześnie delikatne i twarde.
Nasze oddechy się mieszają. Wszystko inne nagle znika w mgnieniu oka. Zostajemy tylko ja,
Nick, książki i ciastka.
– Tego właśnie chcesz? – pyta, gdy w końcu odrywamy się od siebie.
Oddycham głęboko i przysuwam usta do jego ucha.
– Tego właśnie chcę.
– A jeśli obiecam, że tak będzie, pójdziesz ze mną na bal?
Siadam na piętach i odpowiadam:
– Tak, jeśli obiecasz też, że nie będziesz sam chodził na zwiady.
Nick przez moment milczy, a potem uśmiecha się i krzyżuje ręce na piersi.
– Jesteś nieznośna, absolutnie i totalnie nie...
– Za to mnie przecież kochasz, prawda? Rzuca we mnie herbatnikiem.
– Za to i ponieważ mogę piec dla ciebie ciasteczka. Łapię ciastko lewą ręką.
– Bardzo dobre powody. A chcesz wiedzieć, dlaczego ja cię kocham?
– Bo piekę doskonałe ciasteczka? – Nick łamie jedno na pół i wkłada kawałek do ust.
– Po części też – przyznaję, gryząc. – Ale nie tylko dlatego.
Zabłąkany okruszek spada na dżinsy Nicka. Strącam go, gdy pyta:
– Lubisz mnie tak torturować, co?
– Dobrze, już nie będę. – Siadam po turecku i uśmiecham się. – Kocham cię za to, że tak
się o wszystkich troszczysz, za to, że jesteś taki uparty, i za to, jak bardzo kochasz Issie
i Devyna.
Nick znowu się pochyla, całuje mnie w czoło, a potem po kolei w obie powieki. To
najbardziej czułe pocałunki. Delikatne i szczere.
– Ciebie też kocham, Zaro.
– Bardzo, bardzo się z tego cieszę – wzdycham. I rzeczywiście tak jest.
Pozostała część dnia mija raczej spokojnie. Po szkole Nick pracuje w szpitalu, a Issie
i Devyn chodzą na francuski, więc idę pobiegać. Znów możemy spokojnie trenować, bo chłopcy
przestali ginąć. Na pewien czas szkoła wstrzymała treningi biegaczy, ponieważ Jay Dahlberg
i młody Beardsley zostali porwani przez piksy. Oczywiście nikt nie wiedział, że to były piksy,
wiadomo było tylko, że chłopcy znikają w lesie. Nawet teraz jedynie kilka osób ma świadomość,
co naprawdę się wydarzyło – pozostali myślą, że grasował tu seryjny zabójca.
Za każdym razem, gdy moja stopa uderza o ziemię, słyszę śmiech ojczyma. Ale bieganie
po śniegu, nawet twardym i ubitym przez ratraki, jak w Maine, nie jest tak fajne, jak jogging na
ulicach Charlestonu, gdzie się wychowałam, gdzie jest ciepło i wokół unosi się zapach kwiatów
– również w zimie. Bedford w niczym nie przypomina Charlestonu. Mama przysłała mnie tu, bo
nie potrafiłam pogodzić się ze śmiercią ojczyma.
Trudno mi było przyzwyczaić się do Maine. W okolicy jest tylko nieco ponad sześć tysięcy
stałych mieszkańców, a ocean to zimny i niebezpieczny wróg czający się za półwyspem.
Wszystko jest zalesione, brudne i zimne. Nigdy nie byłam tu wiosną. Nagie gałęzie drzew
wyglądają jak ramiona tonących błagających o pomoc. Wpatruję się w kolejne pnie, widząc
w nich upiorne kształty. Ciemne węzły w miejscach, z których odpadły gałęzie, przypominają
usta otwarte do krzyku.
Mijam drzewa otaczające tor, skręcam ostro, wbiegając pod górę przy składzie
budowlanym, i ruszam dalej. Myślę sobie, że byłoby lepiej, gdyby Devyn naprawdę nie lubił
Cassidy, bo on i Issie tak idealnie do siebie pasują. Wiedzą o tym chyba wszyscy oprócz
samego Deva. Nagle dochodzi do mnie jakiś dźwięk. Nieco zduszony, ale z pewnością ludzki.
Mprhhh...
Natychmiast dostaję gęsiej skórki.
– Bzdura.
Zatrzymuję się i nasłuchuję. Wyciągam telefon, wciskam jeden-jeden-dwa, ale nie łączę
się. Bo co niby miałabym powiedzieć?
„Halo, tu Zara. Jestem na trasie przy torach kolejowych, minęłam skład budowlany
i wydaje mi się, że coś usłyszałam. Dostałam gęsiej skórki, a to oznacza, że... Hm, no cóż, to
oznacza, że gdzieś w pobliżu jest król piksów".
Jednak to nie może być prawda, ponieważ król piksów jest uwięziony w domu po drugiej
stronie lasu, chyba że...
– Wymyślasz, Zaro – mówię do siebie.
Mprh... Mruf....
Dźwięk dochodzi gdzieś z lewej strony. Podnoszę szybko głowę i rozglądam się, szukając
śladów. Żadnych nie dostrzegam. Przynajmniej nie tych ludzkich. Jednak coś przyciąga mój
wzrok. Schylam się i dotykam śniegu. Leży na nim jakiś pył, zaledwie odrobina, ale widzę, że
lśni.
Jednak nie mam halucynacji.
Tylko królowie piksów zostawiają po sobie złoty pyłek. Zwykłe piksy? Prawie nigdy.
Wiatr huczy wśród bezlistnych drzew. Jedna z gałęzi trzeszczy, jakby nie miała już siły
i wolała złamać się i runąć na ziemię.
Znam to uczucie.
Mrmfl
Dźwięk wydaje się głośniejszy i już wiem, co to – ludzki głos. Stłumiony, co oznacza, że
ktoś najpewniej ma kłopoty. Wciskam w komórce klawisz przypisany Nickowi. Jest w pracy,
dlatego nie odbiera. W szpitalu nie wolno korzystać z komórek.
No jasne. Głupia. Włącza się poczta głosowa.
– Cześć, to ja – mówię szeptem, powoli obracając się w poszukiwaniu napastnika. –
Jestem koło składu budowlanego, niedaleko torów. Biegałam i wydawało mi się, że... Coś
słyszałam. No dobra. Idę sprawdzić. Jeśli nie zadzwonię za chwilę, to znaczy, że jestem
martwa. Czy coś. To pa.
Mrpf.
Powoli i ostrożnie przedzieram się przez skrzypiącą biel, podnosząc głowę i sprawdzając,
czy na gałęziach czai się coś, co może mnie zaatakować. Wiem, jestem paranoiczką, ale brak
instynktu samozachowawczego może być niebezpieczny dla zdrowia.
Zaczynam myśleć o fobiach, to mnie uspokaja. Recytuję je sobie i robię się mniej
nerwowa.
Albuminurofobia – lęk przed chorobami nerek.
Filematofobia albo filemafobia – lęk przed całowaniem.
Genufobia – lęk przed kolanami.
Jednak i to nie pomaga. Jestem już w środku lasu, gdy zauważam, skąd dochodzi głos. To
mężczyzna przywiązany do wielkiego świerka. Ma jasne włosy, usta zaklejone taśmą i ciało
owinięte drutem kolczastym. Jedyne, co trzyma go w pionie, to ten drut i resztka silnej woli.
Piksy prawie go zabiły.
Chyba że to on jest piksem. Może to właśnie z nim walczył Nick? Ale przecież Nick nie
związałby go tak sobie i tu nie zostawił, prawda?
Odpowiedź brzmi: być może.
Przeszywa mnie dreszcz. Chłopak patrzy na mnie błagalnym wzrokiem. Wygląda, jakby
miał zaraz umrzeć. Piks nie piks, podbiegam bliżej. Zrywam z rąk rękawiczki, które lądują na
ziemi obok stóp tamtego. Wyglądają jak czarna kałuża. Zaczyna padać śnieg, wielkie, ciężkie,
wilgotne płatki wielkości mojego kciuka. Próbuję rozplatać drut, ale jest tak zimny i kłujący, że
rani mi skórę. Odskakuję i zaciskam pięści, by chronić palce.
– Mrf... Mmmm... – Zdesperowany głos pasuje do spojrzenia zielonych oczu.
Podświadomie wiem, co chce, bym zrobiła.
Rozkładam palce i wyciągam rękę.
– Będzie bolało.
Paskudnie się czuję, odrywając taśmę, ale robię to. Podważam krawędź paznokciem
i pociągam. Taśma odrywa się z mlaśnięciem.
– Załóż rękawiczki i mnie uwolnij – mówi niskim głosem z lekkim obcym akcentem, którego
nie rozpoznaję.
Jakby... irlandzkim. Ale to niemożliwe.
– Proszę. Ona przyjdzie po...
– Czy to piksy? One ci to zrobiły? Widziałam pył. Czy może ty jesteś piksem? Muszę
wiedzieć. – Ogarnia mnie poczucie winy. Wiem, że piksy są złe, ale gdy widzę kogoś tak
cierpiącego, nawet jeśli jest jednym z nich... Cóż, pewnie jest, ale to bez znaczenia. – Muszę
wiedzieć, czy wciąż coś ci grozi.
Wydaje się, że mówienie dużo go kosztuje. Powoli porusza ustami.
– Co? Ona jest... Nie przygotowałem się na śmierć.
– Nie umrzesz. – Podnoszę z ziemi rękawiczki i je wkładam. Ten chłopak jest piksem,
wiem to, ale nie mogę tak po prostu pozwolić mu umrzeć. Czuję, jak mięknie mi serce. To
byłoby okrutne, zostawić go tu przywiązanego do drzewa, by czekał na śmierć. – Jeśli obiecasz,
że mnie nie skrzywdzisz, ja nie pozwolę ci umrzeć.
– Bardzo się staram, ale jeśli ona się pojawi, to... – Urywa, a po chwili krzyczy: – Uważaj!
Odwracam się szybko. Rękawiczka upada na ziemię. Drugą ledwo zdążyłam założyć do
połowy. Przede mną stoi kobieta. Drobnej postury, ale bardzo piękna. Ma długie, opadające na
ramiona czarne włosy i ciemną skórę. Nie mogę powstrzymać westchnienia.
– Proszę, nie pozwól jej mnie zabrać – szepcze chłopak, gdy zaczynam się cofać.
– Nie pozwolę. – Jeszcze nie wiem, jak dotrzymam tej obietnicy. W nieznajomej kobiecie
jest coś złowieszczego. Być może to uczucie wzmaga rycerski napierśnik, który przykrywa
ciemnozieloną aksamitną suknię. A może coś innego – na przykład przerażająco intensywne
spojrzenie.
– Wiesz, że muszę cię zabrać, wojowniku. – Kobieta ma mocny głos, a jej oczy lśnią
złowieszczo. Robi krok do przodu. Dostrzegam szczupłe i delikatne dłonie, lecz wyczuwam, że
to złudna słabość. Podnoszę chuderlawe ramiona.
– Momencik. Daj nam chwilę, dobrze?
– Próbujesz mnie powstrzymać, mała? – rzuca ironicznie.
– Słucham? Nazwałaś mnie „mała”? Sama do olbrzymów bynajmniej nie należysz –
mówię.
Chłopak za mną odzywa się z wysiłkiem:
– Nie rób tego.
Nieznajoma uśmiecha się i robi kolejny krok do przodu.
– Moim świętym obowiązkiem jest zabieranie stąd upadłych wojowników.
– Zabieranie dokąd? – Podnoszę rękawiczkę i cofam się, by znów zacząć rozplątywać
drut. Podoba mi się, że potrafię zachowywać się tak swobodnie, jakby moje serce nie biło jak
oszalałe, jakby ta kobieta nie miała wcale małych wystających kłów.
– Do Walhalli.
Zaczynam gorączkowo myśleć. Devyn opowiadał mi co nieco o skandynawskiej mitologii
i chyba padło także i to słowo. Ale nie pamiętam, w jakim kontekście.
– Walhalla? – upewniam się. – Jak w skandynawskiej mitologii? Bo chyba mam rację,
prawda? Bóg Odyn? O to chodzi?
Kobieta rzuca się do przodu. Zamiast palców nagle wyrastają jej pazury. Jeden wbija się
w mój policzek i rozcina skórę. Zimne okrutne oczy wpatrują się we mnie, a na jej rzęsach
lądują płatki śniegu.
– Jak śmiesz wymawiać na głos jego imię, ludzka istoto! – rzuca głosem przepełnionym
złością. – Jesteś niczym, drobinką kurzu wobec jego istnienia.
Draśnięcie jej pazura przeszywa całe moje ciało, nie tylko policzek. Mam wrażenie, że coś
się we mnie zmieniło. Nagle czuję zawroty głowy i mdłości, ale jakoś udaje mi się oprzytomnieć,
odwrócić wzrok i wbić go w związanego chłopaka.
Wracam do rozplątywania drutu, który jest zawiązany na supeł. Ale ja dobrze radzę sobie
z supłami. Nie odsuwam się, nie okazuję strachu.
– Czyje imię? Odyna? – mamroczę.
Kolczasty węzeł wreszcie puszcza. Szarpię i nieznajomy piks pochyla się do przodu.
Doskakuję i łapię go, gdy próbuje stanąć prosto, i opiera się o mój bok. Obejmuję go i słyszę
trzaskający pod naszymi stopami śnieg. Drzewa dokoła kołyszą się na wietrze.
Kobieta syczy i zaczyna węszyć. Świat wokół jest zimny, szarawy, pozbawiony kolorów.
Widzę jej oskarżycielskie spojrzenie.
– Nie jesteś człowiekiem.
– Oczywiście, że jestem. – Próbuję utrzymać piksa w pionie.
Ona mruży oczy.
– Nie... Nie w całości. – Wyraz jej twarzy się zmienia – teraz maluje się na niej
obrzydzenie. – Jesteś kundlem, mieszańcem.
Chłopak nagle sztywnieje, a potem zaczyna drżeć. Oboje szuramy nogami po śniegu,
z trudem trzymając się prosto. Opieram go o twardy pomarszczony pień drzewa.
– Jak sobie chcesz. – Oddycham głęboko, próbując nie zwracać uwagi na pazury i kły,
które widzę przed sobą, a zamiast tego myślę o schowanym w skarpetce nożu. By go wyjąć,
musiałabym puścić chłopaka. Mój umysł pracuje na pełnych obrotach, a jednocześnie staram
się zachowywać swobodnie. Nie przestaję mówić: – Chciałam ci tylko oznajmić, że nie możesz
go zabrać.
Kobieta krzyżuje ręce na piersi.
– A to dlaczego?
Na śnieg spada sosnowa szyszka. Wygląda dziwnie – ostre brązowe krawędzie na
idealnej gładkości i bieli. Próbuję wymyślić jakąś sensowną odpowiedź.
Ale to chłopak odzywa się pierwszy:
– Nie możesz mnie zabrać, bo nie umarłem. Wciąż żyję.
– Już niedługo. – Na twarzy kobiety pojawia się złowieszczy uśmiech. Widzę wysuwający
się z ust język, na który spada płatek śniegu. Między drzewami szaleje wiatr.
– Ależ oczywiście, że długo. – Wbijam w nią wzrok. – Zapewnię mu odpowiednią opiekę
medyczną i szybko wyzdrowieje.
– „Odpowiednią opiekę medyczną”? – Słyszę ironiczne parsknięcie. – Czy ty wiesz,
kundlu, kim on jest? Spójrz na niego.
– Nie nazywaj mnie tak.
– Przecież nie masz siły. – Jej mina zdaje się mówić, że właśnie pokonała najsławniejsze
supermodelki świata w walce o lukratywny kontrakt reklamowy. – Ledwo możesz go
podtrzymać.
Ma rację. Świat wokół czeka w milczeniu. Nieznośna biel okrywa nas całych, a śnieg nie
przestaje sypać z zachmurzonego nieba. Pociągam nosem. Mam katar. Młody piks jęczy cicho.
Słyszę w jego głosie smutek, cierpienie i rezygnację. Jest taki kruchy.
Piks czy nie – potrzebuje mojej pomocy.
– Nie poddam się – rzucam odważnie. Nieznajoma unosi brew, jakby zastanawiała się, co
się, do diabła, tutaj wyrabia. Ja właściwie zastanawiam się nad tym samym, ale muszę raczej
zebrać wszystkie siły, by utrzymać siebie i jego w pionie. Czuję, jak zimno przenika moje stopy,
a potem ciało – do szpiku kości.
– Skoro się wtrąciłaś – słyszę – być może naprawdę będzie żył.
Milczę w oczekiwaniu.
– Ale my chcemy go nagrodzić, nie karać – mówi łagodniej. – Przysięgam. Po śmierci
będzie walczył u boku Odyna w bitwie wszech czasów.
Słyszę, jak piks przez zęby wypowiada ostre, zdecydowane zdania:
– Nie jestem gotowy umierać. Mam tu coś do zrobienia. Nie. Mogę. Umrzeć.
Z sosnowej gałęzi niczym z nieba spada kolejna szyszka. Uderza mnie w ramię i ląduje na
ziemi. Odłamane kawałki przyklejają się do śniegu na jej drodze. Wiatr wieje coraz mocniej
i jakby ze złością. Nieznajoma kobieta ani drgnie.
– Rozumiem. – Nagle z jej pleców wyrastają pióra, a wściekłość zabarwia oczy na
czerwono. Włosy zaczynają skręcać się w spirale i falują na wietrze. Jednak nie jest to piękne,
a przerażające.
Chwieję się odrobinę. Ręka młodego piksa obejmuje mnie w talii i choć wiem, że sam
ledwo może ustać, widzę też, że próbuje chronić mnie przed atakiem. Jego blond włosy targa
wiatr.
– Nie mam zamiaru krzywdzić tego kundla – słyszymy. W tym momencie zdaję sobie
sprawę, że pióra wyrastające z jej pleców to skrzydła – zgrabne i lśniące jak u łabędzia, tyle że
kruczoczarne.
Zupełnie nie wiem, co myśleć o tej kobiecie. Nie mam pojęcia, co robić i mówić. Stoję więc
tylko, drżąc z zimna albo strachu – albo z obu powodów.
– Masz otwarte usta – rzuca ona, lekko się uśmiechając. – Pozwolę ci go zatrzymać, bo
skoro i tak tu jesteś, pewnie przeżyje. Ale sama będziesz musiała zdecydować, czy to dobrze,
kundlu.
Próbuję protestować, ale kobieta podnosi rękę.
– A zresztą wkrótce spotkam innych wojowników. Śmierć nadciąga, niesie ją wiatr.
Czujecie?
Słysząc te słowa, zaczynam myśleć, że ma rację – czuję jakieś czające się
niebezpieczeństwo, nadciągającą burzę. Śnieg wokół nas zaczyna wirować. Nieznajoma kiwa
głową w moją stronę, rozkłada łabędzie skrzydła i unosi się w powietrze, prosto w białe niebo.
Zataczam się lekko i upadam. Piks ląduje na mnie. Zaczyna się śmiać cichym, ale
szalonym, zmęczonym śmiechem.
– Przepraszam, wybacz. Ależ... ależ było blisko. Myślałem, że... – Urywa i znów się
śmieje. Nagle krzywi się z bólu i jęczy.
Wygrzebuję się spod niego, przestraszona, że do reszty oszalał.
– Poradzisz sobie? – pytam.
Kręci głową, a potem przytakuje. Drżącą podrapaną ręką sięga do linii włosów nad
czołem. Patrząc mi w oczy, porusza ustami:
– Dziękuję.
I mdleje.
– Cudownie.
WSKAZÓWKA
Piksy nie są dobre. Są złe. I nie tak po prostu złe jak
niesmaczny obiad, ale przerażające jak najstraszniejszy na
świecie horror, który śni się po nocach. A tak naprawdę? Są
jeszcze gorsze.
Wiatr wieje jak opętany. Sekundy zmieniają się w dwie albo trzy minuty. Muszę zrobić coś
mądrego – coś innego niż gapienie się na zemdlonego faceta leżącego na śniegu. Jest dość
młody, może kilka lat starszy ode mnie – o ile piksy starzeją się tak jak ludzie. Nie mam o tym
pojęcia. Nie ma na sobie kurtki, tylko ciemny wełniany sweter i dżinsy. Na pewno przemarzł do
szpiku kości.
Podnoszę głowę, spoglądam w białe niebo i szukam nieznajomej kobiety. Do oczu od razu
wpadają mi płatki śniegu i natychmiast się topią. Nieznajoma zniknęła. Mrugając energicznie, by
pozbyć się wody, sprawdzam, czy piks ma jakieś poważne rany – takie krwawiące. I szybko
znajduję niespodziankę: potężne ugryzienie na brzuchu. Skóra wokół jest poszarpana. Z rany
leci krew w dziwnym niebieskoczerwonym kolorze – może to dlatego, że zaplątały się tam
ciemne włókna swetra, a może tak właśnie krwawią piksy. Nie mam pojęcia.
Mija kolejna sekunda i chłopak powoli otwiera oczy.
Nie mam czym opatrzyć rany, ściągam więc kurtkę i obwiązuję mu nią brzuch. Z tyłu
zawiązuję rękawy i próbuję ucisnąć.
Czuję zapach krwi – miedziany, metaliczny.
Otwieram komórkę i wybieram numer babci. Ona lepiej radzi sobie z poważnymi ranami.
I jest nie tylko ratownikiem medycznym, ale także tygrołakiem. Dziwaczne – wiem. Po jednym
sygnale czuję, jak ręka piksa zaciska się na mojej.
– O co chodzi? – pytam, czując ogarniającą mnie złość. – Muszę zadzwonić po pomoc.
– Nie. Pomoc nie. – Ma spierzchnięte usta. – Muszę się ukryć. Wyzdrowieć.
– Mówisz urywanymi zdaniami – zauważam – a to znaczy, że nie w twojej gestii leży
podjęcie decyzji.
Kręci głową.
– Proszę. Nikt nie może wiedzieć, że tu jestem. Zabiją mnie, póki nie mam siły walczyć.
Moja komórka zaczyna dzwonić – to babcia. Chcę przeczesać ręką włosy, ale
przypominam sobie, że cała jestem we krwi.
– To chyba nie jest dobry pomysł.
– Proszę!
– Nie pozwolę ci umrzeć – zapewniam. Śmieje się z wysiłkiem.
– Gdybym miał umrzeć, Thrud by mnie zabrała.
– Thrud?
– Walkiria.
Sygnał w telefonie milknie.
– Aha. No tak. – Przełykam ślinę. – Nie mam pojęcia, czym jest walkiria.
Piks unosi brew i pociąga nosem.
– Jesteś piksem, prawda?
– Nie... – Uciskam jego ranę. Jęczy, ale udaje mu się na mnie spojrzeć. – No dobrze,
powiem ci: jestem w połowie piksem. Boli?
– Trochę. – Krzywi się, jakby bolało o wiele bardziej. – Jesteś w połowie piksem. A więc to
prawda, że...
Urywa, by wydać kolejny jęk, i nagle robi mi się go żal.
– Przepraszam. Przepraszam, że na ciebie warczę. Nie chciałam być wredna. Z natury nie
jestem. Ale muszę cię stąd zabrać. Jesteś ranny i powinnam ci pomóc. Zabrać do szpitala albo
coś w tym stylu.
– Nie do szpitala – jęczy. – Do mojego pokoju.
– Powinieneś jechać do szpitala – nalegam.
– I tak mnie nie wyleczą. – Z trudem wstaje. Jego ciemne dżinsy pokrywa śnieg. – Musisz
mi pomóc złapać równowagę. Mogę?
– Jasne – odpowiadam, gdy on obejmuje mnie ramieniem, a ja trzymam go w pasie. Jest
dużo lżejszy niż Nick i dobrze.
Zaczynamy powoli iść przez las. Piks kaszle jak foka i się potyka. Strasznie mi go szkoda.
– Nie martw się, mój samochód nie jest bardzo daleko – pocieszam go.
Kiwa głową i mamrocze coś pod nosem. Z czoła ściekają mu kropelki potu. Wiatr znów
wieje mocniej, a śnieg utrudnia nam poruszanie się, zasypując nas, przyklejając się do włosów,
zacierając ślady. To długa droga, jednak udaje nam się dobrnąć do parkingu, który – na
szczęście – jest prawie pusty. Wydaje mi się, że piks odzyskał nieco sił.
– Muszę zabrać cię do szpitala – powtarzam.
– To mnie zabije. Zataczam się lekko do tyłu.
– Wiem, że nie jesteś człowiekiem. Tyle że... Należysz do zwykłych piksów czy jesteś
królem? Kręci głową.
– Dość już pytań, proszę.
– Jesteś królem? – ponawiam pytanie.
– Powiedziałem, żebyś...
– Wiem, co powiedziałeś, ale to nie znaczy, że mam cię słuchać. – Wzdycham. – Tutaj
umieszczamy piksy w pewnym miejscu.
Podnosi nagle wzrok, by spojrzeć mi w oczy.
– A więc to prawda?
– Co?
– Że ktoś nas więzi.
Nie odpowiadam. Mróz zmienia mój nos w mały sopel. Naciskam przycisk alarmu
i otwieram subaru. Rozlega się znajome piknięcie.
– To barbarzyństwo – słyszę.
Po części się z nim zgadzam. Niepewnie podchodzimy do auta – Yoko stoi koło wielkiej
czarnej furgonetki, najbardziej popularnego samochodu wśród męskiej części uczniów liceum
w Bedford. Próbuję wyjaśnić:
– Oni zabijali ludzi. Torturowali chłopców.
WSKAZÓWKA Królowie piksów zostawiają po sobie podobny do brokatu pył. Ponoć to część ich duszy. Nie jestem pewna, czy oni w ogóle mają duszę, ale staram się myśleć pozytywnie. Wyobraźcie sobie, że naprawdę istnieją uczniowie, którzy lubią zajęcia wychowania fizycznego. Ogólnie uważa się, że raczej chrząkają, niż mówią, i są mistrzami w sztuce pocenia. Najczęściej noszą wypasione sportowe ciuchy i rzucają teksty w stylu:„Koleś, rozniesiemy to boisko w drobny mak”. Ale chociaż wcale nie pasuję do tego opisu, przyznaję się, że jestem jedną z tych dziwnych osób, które uwielbiają wf. A to dlatego, że na te lekcje chodzę z Nickiem. Jednak teraz niezbyt fascynuje mnie siedzenie w lodowatej sali gimnastycznej i słuchanie o zasadach gry w ping-ponga, ponieważ jestem zbyt zajęta zamartwianiem się na śmierć. Trener Walsh zebrał nas w półkręgu; przed chwilą zakończył przemowę na temat koordynacji ręki ze wzrokiem, a także wprowadził nas w zawiłe zasady serwowania. By się ogrzać, przytulam się do mojej najlepszej przyjaciółki Issie. Wciąż szczękam zębami. Choć trener zaraz skończy część teoretyczną zajęć. Nicka wciąż nie ma. Nie chcę się o niego martwić. Chcę tylko, żeby był bezpieczny. Przyciskam się jeszcze mocniej do drobnej Issie, jakby to miało mi jakoś pomóc. A może Nick leży gdzieś w lesie poraniony i połamany? Może krwawi i umiera? Może... Łapię szczupłą rękę Issie i pytam szeptem: – Gdzie on jest? – Po prostu trochę się spóźnia. – Issie podskakuje na palcach, próbując mnie uspokoić. Nie odsuwa się. Issie jest fajna, jeśli o to chodzi. Lubi bliski kontakt z ludźmi. – Nic mu nie jest. Za każdym razem, kiedy któreś z nas się spóźnia, ty wyobrażasz sobie najgorsze. Nie wolno ci tak myśleć.
– Nie wyobrażam sobie, że nie żyje – zaprzeczam, ale właśnie to mam przed oczami: obraz Nicka, który wykrwawia się na śmierć, leżąc w lesie, na śniegu. A nad nim krążą kruki. Z jego pięknej piersi wystaje strzała piksów. Dokładnie to samo podejrzewałam, gdy w zeszłym tygodniu spóźniał się Devyn. – Jesteś absolutną i totalną paranoiczką. – Is całuje mnie w policzek w ten swój uroczy przyjacielski sposób. – Ale i tak cię kocham. – Po prostu martwię się o innych – szepczę. – Czuję się taka bezradna, jeśli to nie ja jestem tam, w lesie. Trener Walsh zauważa, że rozmawiamy. – Dziewczyny, słuchajcie uważniej. I żadnego całowania. Pozostali uczniowie zaczynają chichotać. Puszczam pokrytą gęsią skórką rękę Issie. Robi mi się gorąco, co oznacza, że weszłam w tryb rumieńców. Nick twierdzi, że mój tryb rumieńców jest uroczy. Schylam się i upewniam, że na kostce wisi bransoletka, którą mi podarował. To cienki złoty łańcuszek z zawieszką w kształcie delfina. Przypomina mi o Charlestonie, bo tam mogłam oglądać delfiny na żywo. Obok delfina znajduje się serduszko, które przypomina mi o miłości – może to banalne, ale prawdziwe. Strasznie się boję, że zgubię bransoletkę, ale tak ją uwielbiam, że nie jestem w stanie jej zdjąć. – Zapłacę za więcej! – drze się jakiś palant. Powinnam wiedzieć, jak się nazywa, ale wciąż nie wszystkich tu znam. Mieszkam w Maine od niedawna i mam problem z zapamiętywaniem imion. Siedzący na wózku Devyn wskazuje wrzeszczącego kolesia, który jest od niego chyba jakieś trzy razy cięższy. W oczach trenera dostrzegam ironiczny błysk, ale nie odzywa się, ignoruje nas i zaczyna dzielić na grupy. Issie, Devyn i ja kulimy się obok siebie na środku lśniącej podłogi. Przejeżdżając po niej czubkiem tenisówki, poprawiam spodenki. – Gdzie on jest? – pytam już głośno, bo trener zdążył się oddalić. Oczy Devyna wyrażają spokój. Jest najbardziej opanowany z nas, ma analityczny umysł i ostatni wpada w panikę – dlatego też między innymi Issie (nieoficjalnie) się w nim kocha. – Patroluje teren, Zaro, nic więcej. Na pewno lada moment tu będzie. Pewnie coś go zatrzymało. – Nie powinien wychodzić sam – mruczę pod nosem.
– Tylko mu tego nie mów. – Devyn wyciąga ręce wysoko nad głowę, jakby rozpościerał skrzydła. Nawet siedząc na wózku, zajmuje dużo przestrzeni i cały czas się porusza, jakby miał zamiar odlecieć. – W jego naturze leży samotne wędrowanie. – Wiem – mamroczę. Ostatnio Devyn sporo mi opowiedział o naturze Nicka. Nick zmienia się w wilka. A wilki... Cóż, są drapieżnikami, ale także chronią innych. Śpią zbite w gromady. Same się o siebie troszczą. Są inne niż ludzie. Devyn przestaje się rozciągać. – Ich DNA jest po prostu inne. – I nie mają męskiego kompleksu bohatera – dodaje Issie. Podskakuje, dotykając palców u nóg. Koszulka z króliczkiem podjeżdża nieco do góry, odsłaniając jaskrawopomarańczową bieliznę. – Czyż to nie przydatna wskazówka do poradnika? „Jeśli zadajesz się z piksami, nie możesz mieć kompleksu bohatera”. Devyn i ja zaczęliśmy bowiem pisać poradnik. Zatytułowaliśmy go Jak przetrwać atak piksów, co jest oczywiście kopią tytułu książki o zombie, ale pomyśleliśmy, że trzeba dać ludziom jakieś pożyteczne wskazówki na wypadek, gdybyśmy kiedyś zdecydowali się ujawnić. A tak naprawdę to pewnie anonimowo wrzucimy poradnik do Internetu. Kilka miesięcy temu nie wiedzieliśmy nawet, że piksy istnieją. A teraz jedyne, co robimy, to próbujemy je powstrzymać. – Dodam to zdanie – rzuca Devyn i zwraca uwagę na jakieś poruszenie w drzwiach. Do sali wpada lodowate powietrze. Zima w Maine to nie przelewki. Do sali wchodzi Nick i moje serce prawie przestaje bić. W spodenkach i ciemnozielonej koszulce jest wręcz absurdalnie przystojny. Wydaje się, że tacy piękni ludzie są delikatni, wręcz nierealni. Ale Nick jest prawdziwy – prawdziwe są jego ciemna cera, ciemne włosy i oczy. No dobrze – brwi, tak jak nos Devyna, są dość spore, a gdy przyjrzeć się z bliska, usta wydają się nieco krzywe. Całowałam je. Czułam oddech Nicka na uchu i wiem na pewno, że był prawdziwy, nawet jeśli mój ukochany jest wilkołakiem. Gdy podchodzi bliżej, dostrzegam potężne mięśnie jego nóg. Machając usprawiedliwieniem w stronę trenera, woła: – Przepraszam za spóźnienie! Mam tu papier.
– Nie ma sprawy, kolego! – odkrzykuje trener. On i Nick są prawie kumplami. Nick wkłada zwolnienie – zapewne fałszywe – do kieszeni. Choć stoimy daleko od siebie, czuję jego zapach. To chyba feromony, które wydzielają faceci, by przyciągnąć dziewczyny. Widocznie feromony Nicka mają zaprogramowane moje imię i atakują całą masą. – Zaczynasz się rozklejać – zauważa Issie śpiewnym głosem i delikatnie mnie szturcha. Odwraca się do Devyna, który uśmiecha się jak wariat i siedząc spokojnie, przygląda się sytuacji. – Dev, spójrz tylko na Zarę. Znów ma maślane oczy. Gdy zaś sama Is obdarza przyjaciela zakochanym spojrzeniem, on rzuca w odpowiedzi: – Tak. Szczenięca miłość. To oczywiste. Same hormony. – To nie hormony – prostuję z udawanym oburzeniem. Ale Dev tylko się śmieje. Widzimy, jak macha do niego Cassidy – dziewczyna, z którą podobno kiedyś chodził, w czwartej klasie. Uśmiechając się, odwzajemnia pozdrowienie. Issie cała sztywnieje, ale kiedy chcę jej powiedzieć, że Cassidy nie jest przecież żadną konkurencją, podchodzi do nas Nick. Obejmuje mnie i przyciąga do siebie. Instynktownie przywieram do jego piersi. Nie mogę nic na to poradzić. Wdycham te nieszczęsne feromony, aż zaczyna kręcić mi się w głowie. Czuję las, czyste powietrze i ciepło. I pocałunek w czubek głowy. – Hej, wy tam! Żadnego obściskiwania! – Trener Walsh podchodzi bliżej, dzierżąc rakietki do ping-ponga i zestaw piłeczek. Palce Nicka na sekundę zaciskają się wokół moich, ale od razu puszczają. – Wasza czwórka – rzuca trener. – Tenis stołowy, zapraszam. Ostatni stół. Dasz radę, Devynie? Devyn kiwa głową i sięga po kule. Jeszcze miesiąc temu nie mógł nawet stać, a teraz zaczyna powoli chodzić. Lekarze mówią, że to cud. Ale my znamy prawdę. Devyn, tak jak Nick, jest tylko w połowie człowiekiem. Należy do zmiennokształtnych – może zmieniać się w zwierzę, orła, i dzięki temu szybciej zdrowieje, a rany lepiej się goją. To, co zwykłego człowieka by sparaliżowało, jego nie pokona. A jednak nie potrafi ukryć frustracji, że proces zdrowienia postępuje tak wolno. Czasem aż zaciska zęby ze zniecierpliwienia. Is podaje mi rakietkę i szepcze: – On kiedyś byl mistrzem ping-ponga.
– Jak można być mistrzem czegoś takiego? – Uśmiecham się. – Tylko popatrz – odpowiada z przekonaniem i podaje drugą rakietkę Nickowi. – To dzięki ptasiej naturze – wyjaśnia Nick. – Dobra koordynacja ruchowa. – Nabijacie się ze mnie? —– prycha Dev. Trzyma już rakietkę w odpowiedniej pozycji, tak jak uczył nas trener. – Pewnie. – Is zaczyna uwodzicielsko trzepotać rzęsami. – Nabijamy się. – Nie chodzi o koordynację ręka-oko, ale o to, by przewidzieć, dokąd poleci piłeczka i posłać ją tam, gdzie się chce – tłumaczy Devyn. – Podobnie jest w życiu. Chodzi o cel i kierunek. Nie można się o to martwić, trzeba tylko planować, przewidywać i reagować. Issie prawie puchnie z dumy. – Czytałem ostatnio o związkach piksów z mitologią skandynawską – Devyn zmienia temat. – Ciekawe rzeczy. Ale dość niejasne. – Powiesz nam? – Nick serwuje pierwszy. Dev odbija piłeczkę. – Jeszcze nie teraz. Zaro, chciałbym do poradnika dopisać rozdział o mitologii. Zgadzasz się? – Jasne. – Obracam rakietkę i skubię prasowankę na starej koszulce z U2. Nick znów odbija piłeczkę, Devyn odpowiada z woleja. Mała jaskrawopomarańczowa kulka przelatuje z jednej strony na drugą tak szybko, że ledwo ją dostrzegam. Słyszę tylko charakterystyczny dźwięk, gdy odbija się od twardego stołu. Odsuwam się, Issie także, ale chłopcy nawet tego nie zauważają. – Dlaczego się spóźniłeś? – pytam Nicka. – Patrol. – Ruchem nadgarstka posyła piłkę w stronę Devyna, który natychmiast ją odbija. – To wiemy, bohaterze. – Issie podbiega do stołu, jakby uważała, że uda jej się dosięgnąć piłeczkę. – Ale się spóźniłeś. Wpatrujemy się w niego wszyscy, lecz Nick odwraca wzrok. – Miałem przygodę – odpowiada po chwili, marszcząc czoło. Devyn nie trafia w piłeczkę, która odbija się od stołu i spada na bok. Issie rzuca się, by ją złapać, ale piłeczka toczy się po lśniącej podłodze pod inny stół.
Odgarniam włosy z twarzy, by lepiej przyjrzeć się Nickowi. Jest tu – cały i zdrowy. – Wszystko w porządku? – pytam. Napotykając mój wzrok, rozkłada szeroko ręce, jakbym chciała go przeszukać. – Oczywiście. Issie przynosi piłeczkę i podaje ją Devynowi, by zaserwował, choć to nie jego kolej, bo przegrał ostatni punkt. – Cassidy przesyła ci liścik – oznajmia smutnym głosem. – Dzięki. – Dev wkłada kartkę do kieszeni, poprawia kule i pochyla się nieco do przodu, ale serwuje idealnie w poprzek stołu. Piłeczka odbija się przede mną, lecz dostrzegam ją dopiero wtedy, gdy Nick odbija ją za mnie. Po drugiej stronie stołu Issie krzyżuje ręce na piersi i wbija wzrok w podłogę. Przeraża ją myśl, że Dev może lubić Cassidy. Dziewczyna jest nawet miła, lecz daleko jej do fantastycznej Issie. – O czym gadacie? – pyta. – O tym, dlaczego się spóźniłem. Spotkałem piksa – odpowiada Nick. – Ale dałem sobie radę. Nick uderza piłeczkę trochę za mocno, a ona odbija się od stołu i uderza w ścianę po drugiej stronie sali, niedaleko Cassidy. – Tę chyba odpuszczę – oznajmia Issie. – Spotkałeś się z piksem i nie wezwałeś... – zaczynam prawie piszczeć z irytacji – ...nie wezwałeś pomocy? Nick z typowym dla siebie spokojem odpowiada: – Wszystko działo się za szybko, skarbie. – Nie mów tak do mnie – proszę poważnie. – Znasz zasady. Wzywasz pomoc, jeśli wiesz, że się spóźnisz. Ta zasada obowiązuje nas wszystkich, bo wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie. – Hm, cóż – mamrocze Issie – może jednak pójdę po tę piłeczkę, bo jeszcze zacznę wykład o tym, że faceci używają określenia „skarbie”, gdy nie potrafią poradzić sobie z silniejszą kobiecą naturą i robią się zazdrośni. Ups! Już zaczęłam. Zaraz wracam.
– Issie ma problem, zawsze unika konfrontacji – ocenia Devyn, jakbyśmy tego nie wiedzieli. – Nie potrzebowałem pomocy. – Nick ignoruje nasze komentarze i zwraca się do mnie. W jego oczach widzę dobroć, ale głos wydaje się całkiem poważny. – Nie było na to czasu. – Zawsze jest czas – upieram się. – By wysłać SMS, wystarczą dwie sekundy. Is wraca z piłeczką. – Już po kłótni? Przytakuję, choć to nie do końca prawda. Nick musi przestać podejmować niepotrzebne ryzyko i ja powinnam sprawić, że to zrozumie. Ale teraz nie czas na to. Jesteśmy na wuefie. Bez żartów. Trącam biodrem Nicka i znów ustawiamy się we właściwych pozycjach. – To ja mam rację – upieram się. – Taak, już po kłótni – zapewnia Devyn. Is uśmiecha się do niego. – Serwuję. – I nie trafia w piłkę. – Hm. Może ty serwuj. Devyn robi, co trzeba, i rzucam się do piłeczki, ale to Nick odbiera ją pierwszy. – Wybacz – mruczy. Z irytacją wznoszę oczy do nieba, bo chłopcy znów zaczynają grać sami. Próbuję śledzić tor lotu piłeczki, ale nie potrafię przewidzieć jej kierunku, a tym bardziej zmusić, by leciała tam, gdzie chcę. I nie mogę powstrzymać się od cichego komentarza: – Ciągle zgrywasz bohatera, aż w końcu coś ci się stanie. Nick przestaje grać i patrzy na mnie uważnie. – Ty miałaś lekcje, a ja wolną godzinę – przypomina łagodnie. – Ale zasady są takie, że gdy widzisz piksa, wzywasz wsparcie – przypomina Issie. – Nie chcę się kłócić, lecz taki jest protokół postępowania. Kurczę, ale to fajne określenie. To Devyn je nam podsunął. Ale słowa nie mają znaczenia. Liczy się to, że mamy wyłapywać wszelkie zabłąkane piksy w naszej okolicy. Łapiemy je i wsadzamy do wielkiego domu, który otoczyliśmy żelazem. Dom stoi w lesie i kryje go czar, coś jakby zaklęcie, przez które ludzie nie widzą, co naprawdę się tam znajduje. Nie bardzo podoba mi się pomysł więzienia kogokolwiek, ale nie znalazłam lepszego rozwiązania. Piksy były niebezpieczne. Zabijały chłopców, ale je powstrzymaliśmy. Trawiło je pragnienie i dlatego wymknęły się spod kontroli króla. W społeczeństwie piksów obowiązuje hierarchia. Król i większość okolicznych
Piksów wciąż są uwięzieni, ale od czasu do czasu z innych miejsc przybywają pojedyncze osobniki. Nie wiemy dlaczego. Wiemy jednak, że je także musimy powstrzymać.
WSKAZÓWKA Piksy nie wyglądają wcale tak, jak psotna wróżka z Piotrusia Pana. Nawet jeśli czasami wkładają podobne ubrania. Przecież coś muszą nosić. Zamiast pójść na lunch do szkolnej stołówki, Devyn i ja bierzemy kanapki i ruszamy do biblioteki, by poszukać nowych informacji. Macham na przywitanie bibliotekarce, której imię wciąż zapominam, a to wstrętne, bo jest dla mnie bardzo uprzejma, po czym kładziemy nasze laptopy na jednym z wypolerowanych drewnianych stołów. Drewno jest tak jasne, że prawie żółte. Devyn uderza głową o kant blatu, gdy próbuje podłączyć zasilacz do prądu. – Au! – Upuszcza kabel na ziemię. – Daj, ja to zrobię. – Podnoszę wtyczkę. – Dzięki. – W powietrzu przeskakują impulsy elektryczne. – Nie ma sprawy. Biblioteka jest w połowie zapełniona uczniami. Zamiast szeptać, wszyscy wbrew przepisom wrzeszczą na cały głos. Wokół jakiejś dziewczyny i jej komputera rozsiadła się grupa chichoczących koleżanek. Słyszę kliknięcia – chyba się fotografują. Jakiś chłopak w ciemnym ubraniu pochyla się nad monitorem. Dwóch innych, kawałek dalej, pisze coś bardzo szybko, ale nie wiem, czy pracują, czy grają. Dev i ja przyszliśmy, by poszukać informacji do naszej książki o piksach – a to niełatwe. Większość rzeczy, które znajdujemy w sieci, dotyczy pixies – psotnych wróżek podobnych do Dzwoneczka – albo założonego w 1986 roku w Bostonie zespołu rockowego. – Dlaczego wciąż trafiam tylko na Piotrusia Pana albo strony z muzyką? – niecierpliwię się. – Spokojnie. Otwieram kolejną stronę i rzucam okiem.
– Dobra, mój spokój doprowadził mnie do strony, której autorka próbuje zrobić doktorat, chce spędzić emeryturę w Szkocji i ma wyraźną słabość do obrazków kobiet pracujących w bardzo krótkich spódniczkach. – Daj popatrzeć. – Zaciekawiony Devyn podnosi wzrok. – Może sama też takie nosi? – Wątpię. – Nigdy nic nie wiadomo. – Odsuwa się od komputera i odrywa kawałek kanapki. Przez ostatni miesiąc sprawdziliśmy jakieś dwadzieścia blogów, które miały opowiadać o piksach, jednak żaden tak naprawdę o nich nie mówił. Większość autorów po prostu lubi powieści fantasy – super, tyle że my szukamy czegoś innego. – Mam już dość. Chciałabym w końcu coś zrobić, wykazać jakąś aktywność. Dev milczy, gryząc kolejny kęs kanapki, i po chwili odpowiada: – Zbieranie informacji to właśnie aktywność. Nie mogę powstrzymać parsknięcia. – Tak samo patrolowanie. Uśmiecham się bezwiednie, słysząc wibracje mojej komórki. – Nick? – pyta Devyn. – Kiedy widzieliście się ostatnio? Pięć minut temu? – Pięć minut – wciskam klawisz telefonu, by odebrać wiadomość – to bardzo długo. Słyszę westchnienie irytacji. – Co pisze? Kocham Cię, skarbie – Cicho bądź. Pisze: Spotkajmy się przy poezji. – Podskakuję na krześle, rozglądając się. – Jest tutaj. – Chcesz się wykręcić, co? – Devyn zaczyna się śmiać. – Pewnie – rzucam, próbując sobie przypomnieć, gdzie znajduje się dział poezji. – I tak lepiej niż ja radzisz sobie z wyszukiwaniem informacji. – Nieprawda. Ruszam w stronę ostatnich rzędów półek, ale zatrzymuję się jeszcze na chwilę i pochylając nad Devynem, mówię szeptem: – Poszukaj „inwazja Piksów”. Jest ich tu nagle zdecydowanie za dużo, to nienormalna sytuacja.
– Dobry pomysł. Szybkim krokiem mijam biurka bibliotekarek, gdzie jedna z nich opowiada bodajże o sporządzaniu bibliografii, i wchodzę między rzędy „Proza Ca-Cz”. Skręcam w prawo, gdzie półki sięgają do samego sufitu – czasem trzeba wchodzić po małej drabince. Jak na szkolną bibliotekę, zbiory są tu naprawdę ogromne. Wydaje mi się – choć nie jestem pewna – że poezja znajduje się na samym końcu, w lewym rogu. Moja komórka znowu się odzywa. Idziesz – odczytuję wiadomość. Tak cierpliwości – odpowiadam. W bibliotece unosi się zapach książek – starych i nowych – kawy oraz bajgli. Jasne światło wpada przez rzędy wysokich okien, zalewając całą bibliotekę pięknym złotym blaskiem. Skręcam za róg. Nick uśmiecha się, opierając o wielki szary kaloryfer. Jego gruby czarny sweter przytula się do ściany. Przez chwilę chciałabym być tą ścianą. No dobra, dłużej niż przez chwilę. – Cześć – rzuca. – Cześć. – Odwzajemniam uśmiech. – Myślałam, że zrezygnowałeś z lunchu, żeby razem z Issie patrolować teren. – Skłamałem. – Nick przykuca i podnosi mały czarny plecak, który widzę po raz pierwszy. Wyciąga z niego plażowy ręcznik i zaczyna rozkładać go na podłodze. – Daj, pomogę ci. – Łapię za brzeg jasnoniebieskiego materiału z wyszytą falą. Palce moje i Nicka dotykają się i choć czujemy przepływający ładunek elektryczny, nie odsuwamy dłoni. – Elektrostatyka – mruczy Nick. Patrzę, jak jego usta poruszają się powoli, gdy wypowiada to słowo, jakby mnie całowały. Sama słodycz. Pochylam się do przodu, ale on podnosi palec, zatrzymując mnie. – Momencik. Usiądź na ręczniku, skarbie. – Rządzisz. – Siadam pokornie. – Ty też lubisz rządzić. – Zgadza się – potwierdzam. Śmiejąc się, Nick wyjmuje plastikowy woreczek z czymś okrągłym i ciemnym w środku. Ciastka! Rzucam się do przodu. – Czy to...
– Czekolada i masło orzechowe – kończy zdanie. Wciąż wpatruję się w jego usta, ale otwieram woreczek. – Uwielbiam je! Mama często takie piekła. – Wiem o tym. – Skąd? – Powiedziałaś mi kiedyś. Nick siada obok mnie i zanim totalnie się wzruszę, wyjmuje jedno ciastko i podnosi je do moich ust, drocząc się. – Masz ochotę? Rozchylam wargi, a on wsuwa mi smakołyk do buzi. Odgryzam kęs, czując, jak słodycz rozpływa się na języku. – Mmm, pycha. Z uśmiechem odsuwa się odrobinę i szepcze: – Wiesz, że tu nie wolno jeść. – Ależ jesteśmy niegrzeczni. – Przełykam szybko herbatnik. – Bardzo. – Nick odgryza kolejny kawałek. – A wiesz, że za kilka tygodni będą tańce? – Bal Zimowy. Wszędzie w szkole wiszą plakaty. – Chcesz iść? Zastanawiam się całe pół sekundy. – Ubierzesz się ładnie? Nick kiwa głową. Przysuwam się odrobinę, opierając dłonie na ręczniku i zbliżając twarz do twarzy Nicka. W moim sercu pojawia się nagle dziwne ciepło, coś jak przyjemny pożar, gdy pytam: – Zatańczymy wolny kawałek? Kolejne skinienie. Nick delikatnie i tylko na moment rozchyla usta. Prawie natychmiast je zamyka – nic się nie stało. Nachylam się, jakbym chciała musnąć wargami jego wargi, i dodaję: – Przytulisz się do mnie? Będziemy tańczyli bardzo blisko siebie, a ty położysz rękę na moim karku i powoli zanurzysz ją w moich włosach i...
Nick już nie przytakuje, tylko schyla głowę, wplata palce w moje włosy i po chwili zatapiamy się w niekończącym się pocałunku. Jego wargi są jednocześnie delikatne i twarde. Nasze oddechy się mieszają. Wszystko inne nagle znika w mgnieniu oka. Zostajemy tylko ja, Nick, książki i ciastka. – Tego właśnie chcesz? – pyta, gdy w końcu odrywamy się od siebie. Oddycham głęboko i przysuwam usta do jego ucha. – Tego właśnie chcę. – A jeśli obiecam, że tak będzie, pójdziesz ze mną na bal? Siadam na piętach i odpowiadam: – Tak, jeśli obiecasz też, że nie będziesz sam chodził na zwiady. Nick przez moment milczy, a potem uśmiecha się i krzyżuje ręce na piersi. – Jesteś nieznośna, absolutnie i totalnie nie... – Za to mnie przecież kochasz, prawda? Rzuca we mnie herbatnikiem. – Za to i ponieważ mogę piec dla ciebie ciasteczka. Łapię ciastko lewą ręką. – Bardzo dobre powody. A chcesz wiedzieć, dlaczego ja cię kocham? – Bo piekę doskonałe ciasteczka? – Nick łamie jedno na pół i wkłada kawałek do ust. – Po części też – przyznaję, gryząc. – Ale nie tylko dlatego. Zabłąkany okruszek spada na dżinsy Nicka. Strącam go, gdy pyta: – Lubisz mnie tak torturować, co? – Dobrze, już nie będę. – Siadam po turecku i uśmiecham się. – Kocham cię za to, że tak się o wszystkich troszczysz, za to, że jesteś taki uparty, i za to, jak bardzo kochasz Issie i Devyna. Nick znowu się pochyla, całuje mnie w czoło, a potem po kolei w obie powieki. To najbardziej czułe pocałunki. Delikatne i szczere. – Ciebie też kocham, Zaro. – Bardzo, bardzo się z tego cieszę – wzdycham. I rzeczywiście tak jest. Pozostała część dnia mija raczej spokojnie. Po szkole Nick pracuje w szpitalu, a Issie i Devyn chodzą na francuski, więc idę pobiegać. Znów możemy spokojnie trenować, bo chłopcy
przestali ginąć. Na pewien czas szkoła wstrzymała treningi biegaczy, ponieważ Jay Dahlberg i młody Beardsley zostali porwani przez piksy. Oczywiście nikt nie wiedział, że to były piksy, wiadomo było tylko, że chłopcy znikają w lesie. Nawet teraz jedynie kilka osób ma świadomość, co naprawdę się wydarzyło – pozostali myślą, że grasował tu seryjny zabójca. Za każdym razem, gdy moja stopa uderza o ziemię, słyszę śmiech ojczyma. Ale bieganie po śniegu, nawet twardym i ubitym przez ratraki, jak w Maine, nie jest tak fajne, jak jogging na ulicach Charlestonu, gdzie się wychowałam, gdzie jest ciepło i wokół unosi się zapach kwiatów – również w zimie. Bedford w niczym nie przypomina Charlestonu. Mama przysłała mnie tu, bo nie potrafiłam pogodzić się ze śmiercią ojczyma. Trudno mi było przyzwyczaić się do Maine. W okolicy jest tylko nieco ponad sześć tysięcy stałych mieszkańców, a ocean to zimny i niebezpieczny wróg czający się za półwyspem. Wszystko jest zalesione, brudne i zimne. Nigdy nie byłam tu wiosną. Nagie gałęzie drzew wyglądają jak ramiona tonących błagających o pomoc. Wpatruję się w kolejne pnie, widząc w nich upiorne kształty. Ciemne węzły w miejscach, z których odpadły gałęzie, przypominają usta otwarte do krzyku. Mijam drzewa otaczające tor, skręcam ostro, wbiegając pod górę przy składzie budowlanym, i ruszam dalej. Myślę sobie, że byłoby lepiej, gdyby Devyn naprawdę nie lubił Cassidy, bo on i Issie tak idealnie do siebie pasują. Wiedzą o tym chyba wszyscy oprócz samego Deva. Nagle dochodzi do mnie jakiś dźwięk. Nieco zduszony, ale z pewnością ludzki. Mprhhh... Natychmiast dostaję gęsiej skórki. – Bzdura. Zatrzymuję się i nasłuchuję. Wyciągam telefon, wciskam jeden-jeden-dwa, ale nie łączę się. Bo co niby miałabym powiedzieć? „Halo, tu Zara. Jestem na trasie przy torach kolejowych, minęłam skład budowlany i wydaje mi się, że coś usłyszałam. Dostałam gęsiej skórki, a to oznacza, że... Hm, no cóż, to oznacza, że gdzieś w pobliżu jest król piksów". Jednak to nie może być prawda, ponieważ król piksów jest uwięziony w domu po drugiej stronie lasu, chyba że... – Wymyślasz, Zaro – mówię do siebie.
Mprh... Mruf.... Dźwięk dochodzi gdzieś z lewej strony. Podnoszę szybko głowę i rozglądam się, szukając śladów. Żadnych nie dostrzegam. Przynajmniej nie tych ludzkich. Jednak coś przyciąga mój wzrok. Schylam się i dotykam śniegu. Leży na nim jakiś pył, zaledwie odrobina, ale widzę, że lśni. Jednak nie mam halucynacji. Tylko królowie piksów zostawiają po sobie złoty pyłek. Zwykłe piksy? Prawie nigdy. Wiatr huczy wśród bezlistnych drzew. Jedna z gałęzi trzeszczy, jakby nie miała już siły i wolała złamać się i runąć na ziemię. Znam to uczucie. Mrmfl Dźwięk wydaje się głośniejszy i już wiem, co to – ludzki głos. Stłumiony, co oznacza, że ktoś najpewniej ma kłopoty. Wciskam w komórce klawisz przypisany Nickowi. Jest w pracy, dlatego nie odbiera. W szpitalu nie wolno korzystać z komórek. No jasne. Głupia. Włącza się poczta głosowa. – Cześć, to ja – mówię szeptem, powoli obracając się w poszukiwaniu napastnika. – Jestem koło składu budowlanego, niedaleko torów. Biegałam i wydawało mi się, że... Coś słyszałam. No dobra. Idę sprawdzić. Jeśli nie zadzwonię za chwilę, to znaczy, że jestem martwa. Czy coś. To pa. Mrpf. Powoli i ostrożnie przedzieram się przez skrzypiącą biel, podnosząc głowę i sprawdzając, czy na gałęziach czai się coś, co może mnie zaatakować. Wiem, jestem paranoiczką, ale brak instynktu samozachowawczego może być niebezpieczny dla zdrowia. Zaczynam myśleć o fobiach, to mnie uspokaja. Recytuję je sobie i robię się mniej nerwowa. Albuminurofobia – lęk przed chorobami nerek. Filematofobia albo filemafobia – lęk przed całowaniem. Genufobia – lęk przed kolanami.
Jednak i to nie pomaga. Jestem już w środku lasu, gdy zauważam, skąd dochodzi głos. To mężczyzna przywiązany do wielkiego świerka. Ma jasne włosy, usta zaklejone taśmą i ciało owinięte drutem kolczastym. Jedyne, co trzyma go w pionie, to ten drut i resztka silnej woli. Piksy prawie go zabiły. Chyba że to on jest piksem. Może to właśnie z nim walczył Nick? Ale przecież Nick nie związałby go tak sobie i tu nie zostawił, prawda? Odpowiedź brzmi: być może. Przeszywa mnie dreszcz. Chłopak patrzy na mnie błagalnym wzrokiem. Wygląda, jakby miał zaraz umrzeć. Piks nie piks, podbiegam bliżej. Zrywam z rąk rękawiczki, które lądują na ziemi obok stóp tamtego. Wyglądają jak czarna kałuża. Zaczyna padać śnieg, wielkie, ciężkie, wilgotne płatki wielkości mojego kciuka. Próbuję rozplatać drut, ale jest tak zimny i kłujący, że rani mi skórę. Odskakuję i zaciskam pięści, by chronić palce. – Mrf... Mmmm... – Zdesperowany głos pasuje do spojrzenia zielonych oczu. Podświadomie wiem, co chce, bym zrobiła. Rozkładam palce i wyciągam rękę. – Będzie bolało. Paskudnie się czuję, odrywając taśmę, ale robię to. Podważam krawędź paznokciem i pociągam. Taśma odrywa się z mlaśnięciem. – Załóż rękawiczki i mnie uwolnij – mówi niskim głosem z lekkim obcym akcentem, którego nie rozpoznaję. Jakby... irlandzkim. Ale to niemożliwe. – Proszę. Ona przyjdzie po... – Czy to piksy? One ci to zrobiły? Widziałam pył. Czy może ty jesteś piksem? Muszę wiedzieć. – Ogarnia mnie poczucie winy. Wiem, że piksy są złe, ale gdy widzę kogoś tak cierpiącego, nawet jeśli jest jednym z nich... Cóż, pewnie jest, ale to bez znaczenia. – Muszę wiedzieć, czy wciąż coś ci grozi. Wydaje się, że mówienie dużo go kosztuje. Powoli porusza ustami. – Co? Ona jest... Nie przygotowałem się na śmierć. – Nie umrzesz. – Podnoszę z ziemi rękawiczki i je wkładam. Ten chłopak jest piksem, wiem to, ale nie mogę tak po prostu pozwolić mu umrzeć. Czuję, jak mięknie mi serce. To
byłoby okrutne, zostawić go tu przywiązanego do drzewa, by czekał na śmierć. – Jeśli obiecasz, że mnie nie skrzywdzisz, ja nie pozwolę ci umrzeć. – Bardzo się staram, ale jeśli ona się pojawi, to... – Urywa, a po chwili krzyczy: – Uważaj! Odwracam się szybko. Rękawiczka upada na ziemię. Drugą ledwo zdążyłam założyć do połowy. Przede mną stoi kobieta. Drobnej postury, ale bardzo piękna. Ma długie, opadające na ramiona czarne włosy i ciemną skórę. Nie mogę powstrzymać westchnienia. – Proszę, nie pozwól jej mnie zabrać – szepcze chłopak, gdy zaczynam się cofać. – Nie pozwolę. – Jeszcze nie wiem, jak dotrzymam tej obietnicy. W nieznajomej kobiecie jest coś złowieszczego. Być może to uczucie wzmaga rycerski napierśnik, który przykrywa ciemnozieloną aksamitną suknię. A może coś innego – na przykład przerażająco intensywne spojrzenie. – Wiesz, że muszę cię zabrać, wojowniku. – Kobieta ma mocny głos, a jej oczy lśnią złowieszczo. Robi krok do przodu. Dostrzegam szczupłe i delikatne dłonie, lecz wyczuwam, że to złudna słabość. Podnoszę chuderlawe ramiona. – Momencik. Daj nam chwilę, dobrze? – Próbujesz mnie powstrzymać, mała? – rzuca ironicznie. – Słucham? Nazwałaś mnie „mała”? Sama do olbrzymów bynajmniej nie należysz – mówię. Chłopak za mną odzywa się z wysiłkiem: – Nie rób tego. Nieznajoma uśmiecha się i robi kolejny krok do przodu. – Moim świętym obowiązkiem jest zabieranie stąd upadłych wojowników. – Zabieranie dokąd? – Podnoszę rękawiczkę i cofam się, by znów zacząć rozplątywać drut. Podoba mi się, że potrafię zachowywać się tak swobodnie, jakby moje serce nie biło jak oszalałe, jakby ta kobieta nie miała wcale małych wystających kłów. – Do Walhalli. Zaczynam gorączkowo myśleć. Devyn opowiadał mi co nieco o skandynawskiej mitologii i chyba padło także i to słowo. Ale nie pamiętam, w jakim kontekście.
– Walhalla? – upewniam się. – Jak w skandynawskiej mitologii? Bo chyba mam rację, prawda? Bóg Odyn? O to chodzi? Kobieta rzuca się do przodu. Zamiast palców nagle wyrastają jej pazury. Jeden wbija się w mój policzek i rozcina skórę. Zimne okrutne oczy wpatrują się we mnie, a na jej rzęsach lądują płatki śniegu. – Jak śmiesz wymawiać na głos jego imię, ludzka istoto! – rzuca głosem przepełnionym złością. – Jesteś niczym, drobinką kurzu wobec jego istnienia. Draśnięcie jej pazura przeszywa całe moje ciało, nie tylko policzek. Mam wrażenie, że coś się we mnie zmieniło. Nagle czuję zawroty głowy i mdłości, ale jakoś udaje mi się oprzytomnieć, odwrócić wzrok i wbić go w związanego chłopaka. Wracam do rozplątywania drutu, który jest zawiązany na supeł. Ale ja dobrze radzę sobie z supłami. Nie odsuwam się, nie okazuję strachu. – Czyje imię? Odyna? – mamroczę. Kolczasty węzeł wreszcie puszcza. Szarpię i nieznajomy piks pochyla się do przodu. Doskakuję i łapię go, gdy próbuje stanąć prosto, i opiera się o mój bok. Obejmuję go i słyszę trzaskający pod naszymi stopami śnieg. Drzewa dokoła kołyszą się na wietrze. Kobieta syczy i zaczyna węszyć. Świat wokół jest zimny, szarawy, pozbawiony kolorów. Widzę jej oskarżycielskie spojrzenie. – Nie jesteś człowiekiem. – Oczywiście, że jestem. – Próbuję utrzymać piksa w pionie. Ona mruży oczy. – Nie... Nie w całości. – Wyraz jej twarzy się zmienia – teraz maluje się na niej obrzydzenie. – Jesteś kundlem, mieszańcem. Chłopak nagle sztywnieje, a potem zaczyna drżeć. Oboje szuramy nogami po śniegu, z trudem trzymając się prosto. Opieram go o twardy pomarszczony pień drzewa. – Jak sobie chcesz. – Oddycham głęboko, próbując nie zwracać uwagi na pazury i kły, które widzę przed sobą, a zamiast tego myślę o schowanym w skarpetce nożu. By go wyjąć, musiałabym puścić chłopaka. Mój umysł pracuje na pełnych obrotach, a jednocześnie staram się zachowywać swobodnie. Nie przestaję mówić: – Chciałam ci tylko oznajmić, że nie możesz go zabrać.
Kobieta krzyżuje ręce na piersi. – A to dlaczego? Na śnieg spada sosnowa szyszka. Wygląda dziwnie – ostre brązowe krawędzie na idealnej gładkości i bieli. Próbuję wymyślić jakąś sensowną odpowiedź. Ale to chłopak odzywa się pierwszy: – Nie możesz mnie zabrać, bo nie umarłem. Wciąż żyję. – Już niedługo. – Na twarzy kobiety pojawia się złowieszczy uśmiech. Widzę wysuwający się z ust język, na który spada płatek śniegu. Między drzewami szaleje wiatr. – Ależ oczywiście, że długo. – Wbijam w nią wzrok. – Zapewnię mu odpowiednią opiekę medyczną i szybko wyzdrowieje. – „Odpowiednią opiekę medyczną”? – Słyszę ironiczne parsknięcie. – Czy ty wiesz, kundlu, kim on jest? Spójrz na niego. – Nie nazywaj mnie tak. – Przecież nie masz siły. – Jej mina zdaje się mówić, że właśnie pokonała najsławniejsze supermodelki świata w walce o lukratywny kontrakt reklamowy. – Ledwo możesz go podtrzymać. Ma rację. Świat wokół czeka w milczeniu. Nieznośna biel okrywa nas całych, a śnieg nie przestaje sypać z zachmurzonego nieba. Pociągam nosem. Mam katar. Młody piks jęczy cicho. Słyszę w jego głosie smutek, cierpienie i rezygnację. Jest taki kruchy. Piks czy nie – potrzebuje mojej pomocy. – Nie poddam się – rzucam odważnie. Nieznajoma unosi brew, jakby zastanawiała się, co się, do diabła, tutaj wyrabia. Ja właściwie zastanawiam się nad tym samym, ale muszę raczej zebrać wszystkie siły, by utrzymać siebie i jego w pionie. Czuję, jak zimno przenika moje stopy, a potem ciało – do szpiku kości. – Skoro się wtrąciłaś – słyszę – być może naprawdę będzie żył. Milczę w oczekiwaniu. – Ale my chcemy go nagrodzić, nie karać – mówi łagodniej. – Przysięgam. Po śmierci będzie walczył u boku Odyna w bitwie wszech czasów. Słyszę, jak piks przez zęby wypowiada ostre, zdecydowane zdania:
– Nie jestem gotowy umierać. Mam tu coś do zrobienia. Nie. Mogę. Umrzeć. Z sosnowej gałęzi niczym z nieba spada kolejna szyszka. Uderza mnie w ramię i ląduje na ziemi. Odłamane kawałki przyklejają się do śniegu na jej drodze. Wiatr wieje coraz mocniej i jakby ze złością. Nieznajoma kobieta ani drgnie. – Rozumiem. – Nagle z jej pleców wyrastają pióra, a wściekłość zabarwia oczy na czerwono. Włosy zaczynają skręcać się w spirale i falują na wietrze. Jednak nie jest to piękne, a przerażające. Chwieję się odrobinę. Ręka młodego piksa obejmuje mnie w talii i choć wiem, że sam ledwo może ustać, widzę też, że próbuje chronić mnie przed atakiem. Jego blond włosy targa wiatr. – Nie mam zamiaru krzywdzić tego kundla – słyszymy. W tym momencie zdaję sobie sprawę, że pióra wyrastające z jej pleców to skrzydła – zgrabne i lśniące jak u łabędzia, tyle że kruczoczarne. Zupełnie nie wiem, co myśleć o tej kobiecie. Nie mam pojęcia, co robić i mówić. Stoję więc tylko, drżąc z zimna albo strachu – albo z obu powodów. – Masz otwarte usta – rzuca ona, lekko się uśmiechając. – Pozwolę ci go zatrzymać, bo skoro i tak tu jesteś, pewnie przeżyje. Ale sama będziesz musiała zdecydować, czy to dobrze, kundlu. Próbuję protestować, ale kobieta podnosi rękę. – A zresztą wkrótce spotkam innych wojowników. Śmierć nadciąga, niesie ją wiatr. Czujecie? Słysząc te słowa, zaczynam myśleć, że ma rację – czuję jakieś czające się niebezpieczeństwo, nadciągającą burzę. Śnieg wokół nas zaczyna wirować. Nieznajoma kiwa głową w moją stronę, rozkłada łabędzie skrzydła i unosi się w powietrze, prosto w białe niebo. Zataczam się lekko i upadam. Piks ląduje na mnie. Zaczyna się śmiać cichym, ale szalonym, zmęczonym śmiechem. – Przepraszam, wybacz. Ależ... ależ było blisko. Myślałem, że... – Urywa i znów się śmieje. Nagle krzywi się z bólu i jęczy. Wygrzebuję się spod niego, przestraszona, że do reszty oszalał. – Poradzisz sobie? – pytam.
Kręci głową, a potem przytakuje. Drżącą podrapaną ręką sięga do linii włosów nad czołem. Patrząc mi w oczy, porusza ustami: – Dziękuję. I mdleje. – Cudownie.
WSKAZÓWKA Piksy nie są dobre. Są złe. I nie tak po prostu złe jak niesmaczny obiad, ale przerażające jak najstraszniejszy na świecie horror, który śni się po nocach. A tak naprawdę? Są jeszcze gorsze. Wiatr wieje jak opętany. Sekundy zmieniają się w dwie albo trzy minuty. Muszę zrobić coś mądrego – coś innego niż gapienie się na zemdlonego faceta leżącego na śniegu. Jest dość młody, może kilka lat starszy ode mnie – o ile piksy starzeją się tak jak ludzie. Nie mam o tym pojęcia. Nie ma na sobie kurtki, tylko ciemny wełniany sweter i dżinsy. Na pewno przemarzł do szpiku kości. Podnoszę głowę, spoglądam w białe niebo i szukam nieznajomej kobiety. Do oczu od razu wpadają mi płatki śniegu i natychmiast się topią. Nieznajoma zniknęła. Mrugając energicznie, by pozbyć się wody, sprawdzam, czy piks ma jakieś poważne rany – takie krwawiące. I szybko znajduję niespodziankę: potężne ugryzienie na brzuchu. Skóra wokół jest poszarpana. Z rany leci krew w dziwnym niebieskoczerwonym kolorze – może to dlatego, że zaplątały się tam ciemne włókna swetra, a może tak właśnie krwawią piksy. Nie mam pojęcia. Mija kolejna sekunda i chłopak powoli otwiera oczy. Nie mam czym opatrzyć rany, ściągam więc kurtkę i obwiązuję mu nią brzuch. Z tyłu zawiązuję rękawy i próbuję ucisnąć. Czuję zapach krwi – miedziany, metaliczny. Otwieram komórkę i wybieram numer babci. Ona lepiej radzi sobie z poważnymi ranami. I jest nie tylko ratownikiem medycznym, ale także tygrołakiem. Dziwaczne – wiem. Po jednym sygnale czuję, jak ręka piksa zaciska się na mojej. – O co chodzi? – pytam, czując ogarniającą mnie złość. – Muszę zadzwonić po pomoc. – Nie. Pomoc nie. – Ma spierzchnięte usta. – Muszę się ukryć. Wyzdrowieć.
– Mówisz urywanymi zdaniami – zauważam – a to znaczy, że nie w twojej gestii leży podjęcie decyzji. Kręci głową. – Proszę. Nikt nie może wiedzieć, że tu jestem. Zabiją mnie, póki nie mam siły walczyć. Moja komórka zaczyna dzwonić – to babcia. Chcę przeczesać ręką włosy, ale przypominam sobie, że cała jestem we krwi. – To chyba nie jest dobry pomysł. – Proszę! – Nie pozwolę ci umrzeć – zapewniam. Śmieje się z wysiłkiem. – Gdybym miał umrzeć, Thrud by mnie zabrała. – Thrud? – Walkiria. Sygnał w telefonie milknie. – Aha. No tak. – Przełykam ślinę. – Nie mam pojęcia, czym jest walkiria. Piks unosi brew i pociąga nosem. – Jesteś piksem, prawda? – Nie... – Uciskam jego ranę. Jęczy, ale udaje mu się na mnie spojrzeć. – No dobrze, powiem ci: jestem w połowie piksem. Boli? – Trochę. – Krzywi się, jakby bolało o wiele bardziej. – Jesteś w połowie piksem. A więc to prawda, że... Urywa, by wydać kolejny jęk, i nagle robi mi się go żal. – Przepraszam. Przepraszam, że na ciebie warczę. Nie chciałam być wredna. Z natury nie jestem. Ale muszę cię stąd zabrać. Jesteś ranny i powinnam ci pomóc. Zabrać do szpitala albo coś w tym stylu. – Nie do szpitala – jęczy. – Do mojego pokoju. – Powinieneś jechać do szpitala – nalegam. – I tak mnie nie wyleczą. – Z trudem wstaje. Jego ciemne dżinsy pokrywa śnieg. – Musisz mi pomóc złapać równowagę. Mogę?
– Jasne – odpowiadam, gdy on obejmuje mnie ramieniem, a ja trzymam go w pasie. Jest dużo lżejszy niż Nick i dobrze. Zaczynamy powoli iść przez las. Piks kaszle jak foka i się potyka. Strasznie mi go szkoda. – Nie martw się, mój samochód nie jest bardzo daleko – pocieszam go. Kiwa głową i mamrocze coś pod nosem. Z czoła ściekają mu kropelki potu. Wiatr znów wieje mocniej, a śnieg utrudnia nam poruszanie się, zasypując nas, przyklejając się do włosów, zacierając ślady. To długa droga, jednak udaje nam się dobrnąć do parkingu, który – na szczęście – jest prawie pusty. Wydaje mi się, że piks odzyskał nieco sił. – Muszę zabrać cię do szpitala – powtarzam. – To mnie zabije. Zataczam się lekko do tyłu. – Wiem, że nie jesteś człowiekiem. Tyle że... Należysz do zwykłych piksów czy jesteś królem? Kręci głową. – Dość już pytań, proszę. – Jesteś królem? – ponawiam pytanie. – Powiedziałem, żebyś... – Wiem, co powiedziałeś, ale to nie znaczy, że mam cię słuchać. – Wzdycham. – Tutaj umieszczamy piksy w pewnym miejscu. Podnosi nagle wzrok, by spojrzeć mi w oczy. – A więc to prawda? – Co? – Że ktoś nas więzi. Nie odpowiadam. Mróz zmienia mój nos w mały sopel. Naciskam przycisk alarmu i otwieram subaru. Rozlega się znajome piknięcie. – To barbarzyństwo – słyszę. Po części się z nim zgadzam. Niepewnie podchodzimy do auta – Yoko stoi koło wielkiej czarnej furgonetki, najbardziej popularnego samochodu wśród męskiej części uczniów liceum w Bedford. Próbuję wyjaśnić: – Oni zabijali ludzi. Torturowali chłopców.