Jones Darynda
Charley Davidson 02
Drugi grób po lewej
Dla wspaniałych chłopaków z rodu Jonesów:
Dannyego, Jordana i Caseya.
To dla Was oddycham.
1
Za kostuchy można dać się zabić.
T-SHIRT CZĘSTO WIDYWANY NA CHARLOTTE JEAN
DAVIDSON, KOSTUSZE PIERWSZA KLASA
- Charley, szybko, obudź się.
Palce o spiczastych paznokciach wbily mi się w ramiona, ze
wszystkich sił starając się rozpędzić mgiełkę snu, w której się
kisiłam. Zatelepały mną tak mocno, że mogłyby wywołać
niewielkie trzęsienie ziemi w Oklahomie. A że ja mieszkałam w
Nowym Meksyku, był to pewien problem.
Wnosząc po barwie i tonie głosu intruza, byłam całkiem
pewna, że osobą, która mnie zaczepia, jest moja najlepsza
przyjaciółka Cookie. Wypuściłam poirytowane westchnienie,
godząc się z tym, że życie moje pełne jest ludzi, którzy
nieustannie się wtrącają i stawiają żądania. Zwłaszcza te żądania.
Pewnie dlatego, że byłam jedyną kostuchą po tej stronie Marsa -
jedynym portalem, przez który zmarli mogli przejść na drugą
stronę. Przynajmniej ci, którzy nie przeszli zaraz po śmierci i
utknęli na ziemi. Których była cała kurna masa. Urodziłam się
kostuchą, nie pamiętałam więc czasu, kiedy nieboszczycy nie
pukali do mych drzwi - metaforycznie, bo nieboszczycy
rzadko pukają - prosząc o pomoc w jakichś niezamkniętych
sprawach. Zdumiewało mnie, jak wielu drogich zmarłych
zapomniało wyłączyć palnik.
Na ogół ci, którzy przeze mnie przechodzili, mieli po prostu
poczucie, że dość już czasu spędzili na ziemi. W takiej sytuacji
nadciąga kostucha. Czyli moi. Zmarli widzą mnie z każdego
miejsca na świecie i mogą przeze mnie przejść na drugą stronę.
Mówiono mi, że jestem jak latarnia morska pełna światła tysiąca
słońc. Zmarli na kacu po martini mieli przerąbane.
Jestem Charlotte Davidson: prywatna detektyw, policyjna
konsultantka, stuprocentowa twardzielka. Albo mogłam była być
twardzielką, gdybym wytrwała na tych zajęciach z MMA.
Poszłam na lekcję tylko po to, żeby się dowiedzieć, jak zabijać
ludzi papierem. Aha, no i nie zapominajmy - kostucha. Trzeba
przyznać, że być kostuchą nie było tak źle. Miałam garść
przyjaciół, dla których posunęłabym się do mordu - niektórzy z
nich żyli, inni nie aż tak - rodzinę, która budziła moją
wdzięczność, że niektórzy jej członkowie żyją, a inni nie aż tak, i
wtyki u jednej z najpotężniejszych istot we wszechświecie,
Reyesa Alexandra Farrowa, pół człowieka, pół supermodela,
syna Szatana.
Jako kostucha zatem rozumiałam martwych ludzi. Wyczucie
czasu mieli z grubsza do bani. Nie ma sprawy. Ale że budzi mnie
w środku nocy żywe stworzenie z pulsem, które regularnie ostrzy
sobie paznokcie w przybytku Świat Noży, to po prostu złe.
Zaczęłam walić po rękach na oślep jak chłopak w
dziewczyńskiej bójce, po czym okazało się, że walę powietrze, bo
intruz zaatakował moją szafę. Widocznie w plebiscycie w
czasach liceum Cookie wybrano „Osobą, która ma największe
szanse, że lada moment zginie". Mimo obezwładniającej
chętki, by wykrzywić się do niej brzydko, nie mogłam się zdobyć
na odwagę, by rozchylić oczy. Ostre światło i tak przenikało mi
przez powieki. Mam taki problem z liczbą watów.
- Charley...
Z drugiej strony, może zmarłam. Może kopnęłam w kalendarz
i unoszę się, biedaczka, w stronę światła jak na filmach.
- Nie żartuję...
Nie miałam jakiegoś specjalnego wrażenia, że się unoszę, ale
doświadczenie mnie nauczyło mieć należyty szacunek do tego,
jak bardzo śmierć wypada nie w porę.
- ...serio, wstawaj.
Zazgrzytałam zębami i ze wszystkich sił przywarłam do ziemi.
Nie... iść... w stronę... światła.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Głos Cookie był przytłumiony przez moje rzeczy osobiste, w
których obecnie grzebała. Miała strasznego fuksa, że moje
mordercze instynkty jeszcze się nie włączyły i nie rozłożyły jej na
dupsko. Nie pozamiatały nią podłogi i nie zostawiły poobijanej
oraz złamanej psychicznie. Jęczącej w katuszach. Z
okazjonalnymi drgawkami.
- Charley, na litość boską!
Nagle spowiła mnie ciemność, bo jakaś sztuka odzieży
walnęła mnie w twarz. Co było zupełnie nie na miejscu.
- Ty na litość boską - odezwałam się zaspanym głosem,
spychając z głowy rosnącą stertę ubrań. - Co ty robisz?
- Ubieram cię.
- Nie chcę być bardziej ubrana o - zerknęłam na cyferki lśniące
na mojej nocnej szafce - drugiej kurna nad ranem. Poważnie?
- Poważnie. - Rzuciła jeszcze coś. - Celowała, jak umiała, więc
z nocnej szafki sfrunęła lampa. U moich stóp wylądował abażur. -
Załóż to.
- Abażur?
Ale ona już znikła. Dziwne to było. Wybiegła na zewnątrz,
pozostawiając za sobą niesamowitą ciszę. Taką ciszę, od której
ludziom opadają powieki, a oddech się wyrównuje i pogłębia.
- Charley!
Na dźwięk wrzasku Cookie niemal wyskoczyłam ze skóry.
Zamłóciłam rękami i prawie wypadłam z łóżka. Ludzie, ta to ma
płuca. A darła się ze swojego mieszkania po przeciwnej stronie
korytarza.
- Umarłych pobudzisz! - odwrzasnęłam. Słabo sobie radzę z
umarłymi o drugiej nad ranem. Zresztą kto sobie wtedy dobrze z
nimi radzi?
- Zrobię coś jeszcze gorszego, jeśli nie ruszysz dupy z łóżka.
Jak na najlepszą przyjaciółkę łamane przez sąsiadkę łamane
przez pracującą za bezcen recepcjonistkę - Cookie robiła się
namolna. Obie wprowadziłyśmy się do swoich mieszkań po
przeciwległych stronach korytarza trzy lata temu. Ja właśnie
wróciłam z Korpusu Pokoju, a ona z dzieciakiem z sądu po
sprawie o rozwód. Przypominałyśmy tych ludzi, którzy się po
prostu spotykają i jakby od razu się znają. Kiedy otworzyłam
biuro detektywistyczne, zaproponowała, że będzie odbierać
telefony, dopóki nie znajdę kogoś na stałe. Reszta jest historią.
Od tamtej pory jest moją niewolnicą.
Przyjrzałam się sztukom odzieży porozrzucanym po mojej
sypialni i podniosłam kilka z nich z powątpiewaniem.
- Kapcie w kształcie króliczków i skórzana miniowa? -
zawołałam do niej. - Razem? Że to niby taki zestaw?
Wparadowała z powrotem do pokoju z rękami na biodrach.
Krótko przycięte czarne włosy sterczały jej na wszystkie strony,
tylko nie w dół. Spojrzała na mnie z marsową miną
- tą samą, którą obdarzała mnie macocha, kiedy salutowałam
jej po nazistowsku. Ta kobitka była kompletnie przewrażliwiona
na punkcie swojego podobieństwa do Hitlera.
Westchnęłam z irytacją.
- Jedziemy na takie przyjęcie z perwerami, co to wszyscy
przebierają się za wypchane zwierzątka? Bo ja się trochę boję
tych ludzi.
Wypatrzyła parę spodni od dresu i cisnęła je do mnie, wraz z
t-shirtem z szumnym napisem „Za kostuchy można dać się
zabić". Potem znowu wybiegła.
- Czyli nie? - zapytałam nie wiadomo kogo. Odrzuciwszy
kołderkę z królikiem Bugsem dramatycznie,
wstałam z łóżka i z wysiłkiem założyłam spodnie od dresu
- bo taki jest los ludzi, którym przyszło się ubierać o drugiej
nad ranem - po czym wdziałam jeden z tych koronkowych
push-upów, które polubiłam. Moje dziewczynki zasługiwały na
wszelkie wsparcie, jakie mogłam im zaoferować.
Zorientowałam się, że Cookie wróciła, kiedy układałam się w
staniku. Zerknęłam na nią pytająco.
- Balony bezpieczne? - zapytała, strzepując t-shirt i zakładając
mi go przemocą przez głowę. Potem wcisnęła mi do rąk kurtkę,
której nie miałam na sobie od liceum, podniosła z podłogi kapcie
i wyciągnęła mnie z pokoju.
Cookie w znacznym stopniu przypominała sok
pomarańczowy na białych spodniach: potrafiła być albo
irytująca, albo zabawna, zależnie od tego, kto miał te białe
spodnie na sobie. Wskoczyłam w kapcie-króliczki, kiedy
ciągnęła mnie po klatce
schodowej, i z trudem wdziałam kurtkę, kiedy wypychała
mnie za drzwi. Moje protesty: „Czekaj!", „Ała" i „Palec!" nie na
wiele się zdały. Ledwie poluzowała uścisk, kiedy spytałam:
- Masz na palcach żyletki?
Otoczyła nas rześka, czarna noc i pognałyśmy do jej auta.
Odkąd rozwikłałyśmy jedną z największych spraw w historii
Albuquerque - morderstwo trojga prawników w związku z
gangiem handlarzy żywym towarem - minął tydzień. Cieszyłam
się tą ciszą po burzy. Najwyraźniej cisza dobiegła końca.
Bardzo się starałam dostrzec komizm w pokrętnym
zachowaniu Cookie, więc znosiłam to, że mną poniewiera,
dopóki - z przyczyn do dziś niedocieczonych - nie próbowała
mnie wepchnąć do bagażnika swojego forda taurusa. Od razu
zaistniały dwa problemy. Po pierwsze, włosy zaplątały mi się w
zamek bagażnika. Po drugie, był tam już jeden zmarły. Jego
widmowa sylwetka w przyćmionym świetle była pozbawiona
kolorów. Myślałam, czy by nie powiedzieć Cookie, że ma w
bagażniku truposza, ale poszłam po rozum do głowy. Nawet bez
nieżyjącego gapowicza zachowywała się nieobliczalnie. Dzięki
Bogu, że nie widywała martwych ludzi. Nie było jednak mowy,
żebym wlazła z nim do bagażnika.
- Przestań - powiedziałam, unosząc na znak kapitulacji dłoń,
podczas gdy drugą ręką wydłubywałam długie pasma kasztano-
wych włosów z mechanizmu zamka. - Nie zapomniałaś o czymś?
Stanęła z piskiem - metaforycznym - i wbiła we mnie
zdziwiony wzrok. Śmieszne to było.
Nie byłam jeszcze matką, ale byłabym skłonna przypuszczać,
że ciężko jest zapomnieć o czymś, co wypychało się spomiędzy
nóg przez trzydzieści siedem godzin męki. Postanowiłam jej
podpowiedzieć:
- Zaczyna się na „A", a kończy na „mmm-ber".
Cookie zamrugała oczami i się zastanowiła. Spróbowałam
jeszcze raz.
- Uhm, owoc twego łona?
- Aha, Amber jest z ojcem. Wskakuj do bagażnika.
Wygładziłam zmaltretowane włosy i przyjrzałam się wnętrzu
bagażnika. Truposz wyglądał, jakby za życia był bezdomny.
Leżał skulony w pozycji embrionalnej, nie zwracając uwagi na
żadną z nas, kiedy tak nad nim stałyśmy. Co było niespotykane,
bo miałam podobno być światła i migotliwa. Jasność tysiąca
słońc i takie tam. Moja obecność powinna była przynajmniej
wywołać jakieś skinięcie głową na powitanie. Ale on nie
oferował nic. Zero. Guzik. Figę. Jako kostucha jestem do bani.
Totalnie potrzebna mi kosa.
- To się nie uda - orzekłam, próbując ustalić, gdzie się kupuje
narzędzia rolnicze. - I dokąd my się właściwie wybieramy o
drugiej nad ranem, że ja muszę jechać w bagażniku?
Sięgnęła przez truposza i wyjęła koc, po czym zatrzasnęła
bagażnik.
- Dobra, możesz jechać z tyłu, ale nie podnoś głowy i przykryj
się.
- Cookie - powiedziałam, łapiąc ją mocno za ramiona, żeby
trochę zwolniła. - Co się dzieje?
Wtedy je zobaczyłam. Łzy w jej błękitnych oczach. Tylko
dwie rzeczy doprowadzały Cookie do płaczu: filmy z
Humphreyem Bogartem i to, jak komuś bliskiemu działa się
krzywda. Zaczęła dyszeć panicznie i buchało od niej strachem jak
mgłą znad jeziora.
Skoro już skupiła na mnie uwagę, zapytałam ponownie:
- Co się dzieje?
Westchnęła urywanie i powiedziała:
- Moja przyjaciółka Mimi zniknęła pięć dni temu. Opadła mi
szczęka, nim zdążyłam się pohamować.
- Dopiero teraz mi o tym mówisz?
- Dopiero co się dowiedziałam. - Jej dolna warga zaczęła
drżeć, a mnie ścisnęło w piersi. Nie chciałam patrzeć, jak moja
najlepsza przyjaciółka cierpi.
- Wsiadaj - rozkazałam łagodnie. Wzięłam od niej kluczyki i
wsunęłam się na siedzenie kierowcy, podczas gdy ona obeszła
samochód i usiadła od strony pasażera. - A teraz powiedz mi, co
się stało.
Zamknęła drzwi i otarła wilgoć z oczu. Potem zaczęła:
- Mimi zadzwoniła do mnie w zeszłym tygodniu. Sprawiała
wrażenie przerażonej i bardzo o ciebie dopytywała.
- O mnie? - zapytałam z zaskoczeniem.
- Chciała się dowiedzieć, czy możesz... tak zrobić, żeby
zniknęła.
To już na pierwszy rzut oka anonsowało złe wieści. Wielkimi
literami. Pogrubionymi. Zazgrzytałam zębami. Ostatnio kiedy
próbowałam pomóc komuś zniknąć, czyli mniej więcej w
zeszłym tygodniu, gorzej się skończyć nie mogło.
- Powiedziałam jej, że niezależnie od tego, jaki ma problem, ty
możesz jej pomóc.
Słodkie, ale niestety przesadzone.
- Dlaczego nie mówiłaś, że dzwoniła? - spytałam.
- Byłaś w samym środku sprawy z wujkiem, ludzie ciągle
próbowali cię zabić i generalnie byłaś naprawdę zajęta.
Cookie miała trochę racji. Ludzie rzeczywiście próbowali
mnie zabić. Wielokroć. Bogu dzięki, nie udało im się. Mogłam
była siedzieć tam nieżywa.
- Powiedziała, że przyjdzie i osobiście z tobą porozmawia, ale
się nie pokazała. A potem jakiś czas temu dostałam tego SMS-a. -
Podała mi telefon. Cookie, proszę spotkajmy się w naszej knajpie,
jak tylko dostaniesz tę wiadomość. Przyjdź sama. M. - Nie
wiedziałam nawet, że zaginęła.
- To ty masz knajpę? - zapytałam.
- Jak mogłam nie wiedzieć? - z przejęcia oddech uwiązł jej w
gardle.
- Chwileczkę, skąd teraz wiesz, że zaginęła?
- Próbowałam się do niej dodzwonić, kiedy dostałam
wiadomość, ale nie odebrała, więc zadzwoniłam do domu. Ode-
brał mąż.
- No tak, on powinien wiedzieć.
- Zaczął schizować. Chciał wiedzieć, co się dzieje, gdzie jest
jego żona, ale w wiadomości było napisane, że mam przyjść
sama. Więc powiedziałam mu, że zadzwonię, jak tylko się czegoś
dowiem. - Przygryzła dolną wargę. - Zadowolony to on nie był.
- Założę się. Niewiele jest powodów, dla których kobieta
pragnie zniknąć.
Mrugała chwilę w zamyśleniu, po czym nabrała powietrza tak
ostro, że przez pewien czas musiała kaszleć. Kiedy doszła do
siebie, powiedziała:
- Och nie, nie rozumiesz. Jest bardzo szczęśliwą mężatką.
Warren wielbi ziemię, po której ona stąpa.
- Cookie, jesteś pewna? Wiesz...
- Na sto procent. Uwierz mi, jeśli w tym związku dochodzi do
jakichś aktów przemocy, to ich ofiarą pada wyłącznie konto
bankowe Warrena. Rozpieszcza tę kobietę tak, że w głowie się
nie mieści. I te dzieci.
- Mają dzieci?
- Tak, dwójkę - odpowiedziała z nagłym przygnębieniem.
Postanowiłam się z nią nie sprzeczać o ewentualność przemocy,
dopóki nie dowiem się czegoś więcej.
- Czyli on nie ma pojęcia, gdzie ona jest?
- Zielonego.
- A ona ci nie mówiła, co się dzieje? Dlaczego chciała
zniknąć?
- Nie, ale była przestraszona.
- No cóż, miejmy nadzieję, że wkrótce czegoś się dowiemy. -
Odpaliłam samochód i pojechałam do Chocolate Coffee Cafe,
które niestety nie należało do Cookie. Bo poważnie - kawa i
czekolada? Razem? Osoba, która wpadła na to połączenie,
powinna była wygrać Pokojową Nagrodę Nobla. Albo chociaż
prenumeratę „Reader s Digest".
Wjechałyśmy na parking i zatrzymałyśmy się w ciemnym
kącie, żeby przez moment poobserwować okolicę
niepostrzeżenie. Nie byłam pewna, jak Mimi zareaguje na moją
obecność, zwłaszcza że kazała Cookie przyjechać samej.
Korzystając ze swojej skromnej wiedzy, zrobiłam mentalną listę
osób, którą mogą na nią czyhać. Na jej szczycie był mąż. Trudno
było lekceważyć statystyki.
- Może tu poczekasz? - zapytała Cookie, sięgając do klamki.
- Nie, bo w biurze mamy masę papierów, a te papiery same się
nie uporządkują, panienko. Nie ma mowy, że narażę cię na
ryzyko w takim momencie.
Zerknęła na mnie.
- Charley, będzie dobrze. Mimi mnie nie zaatakuje ani nic z
tych rzeczy. Wiesz, nie jestem tobą. Nie padam ofiarą napaści i
nie ocieram się o śmierć co drugi dzień.
- Ależ w życiu - odparłam, starając się wyglądać na urażoną. -
Niemniej ta osoba, która się na nią czai, może być innego zdania.
Idę. Sorry, dzióbku. - Wysiadłam z auta, a kiedy Cookie również
wyszła, rzuciłam jej kluczyki. Ponownie obrzuciwszy wzrokiem
prawie pusty parking, wmaszerowa-łyśmy do restauracji. Czułam
się tylko troszkę niezręcznie w moich kapcioszkach z
króliczkami.
- Widzisz ją? - zapytałam. Nie miałam pojęcia, jak kobitka
wygląda.
Cookie rozejrzała się dookoła. W środku było dokładnie
dwoje ludzi: jeden pan i jedna pani. Nie dziwiło mnie, że nie ma
ruchu, ze względu na to, która była, kurka, godzina. Mężczyzna
miał na sobie fedorę oraz trencz i wyglądał jak gwiazda filmowa
z lat czterdziestych. Kobieta wyglądała jak prostytutka po
ciężkiej i pracowitej nocy. Ale oni tak naprawdę się nie liczyli, bo
oboje byli nieżyjący. Mężczyzna zauważył mnie od razu. Szlag
by trafił tę moją światłość. Kobieta nawet nie rzuciła okiem w tę
stronę.
- Oczywiście, że jej nie widzę - odparła Cookie. - Nikogo tu
nie ma. Gdzie ona może być? Może za późno przyjechałam.
Może nie trzeba było dzwonić do jej męża ani trawić czasu, żeby
wyciągnąć z łóżka twoje chude dupsko.
- Słucham?
- Ojej, jest źle. Wiem o tym. Czuję to.
- Cookie, musisz się opanować. Poważnie. Powykrywaj-my
trochę, zanim wezwiemy Gwardię Narodową, dobrze?
- Racja. Robi się - położyła sobie rękę na sercu i narzuciła
sobie spokój.
- Lepiej? - zapytałam. Nie mogłam się pohamować - musiałam
jej troszkę podokuczać. - Potrzebne ci valium?
- Nie, już mi lepiej - powiedziała, stosując tę technikę
głębokiego oddychania, której się nauczyłyśmy z programu
dokumentalnego o dzieciach, co się rodzą pod wodą. - W tyłek
sobie wsadź te swoje żarciki.
To było nie na miejscu.
- Skoro już mowa o moim tyłku, musimy poważnie pomówić
o tym, co o nim sądzisz. - Zbliżyłyśmy się do lady. - Chude
dupsko? Serio? - Restauracja w stylu retro była zdobna w okrągłe
turkusowe stołki barowe oraz różowe blaty. Podeszła do nas
kelnerka. Miała mundurek pod kolor jasnego turkusu stołków. -
Muszę ci powiedzieć, że...
- Cześć.
Odwróciłam się do kelnerki z uśmiechem. Na plakietce z
imieniem napisane miała „Norma".
- Chcecie kawy, dziewczyny?
Cookie i ja spojrzałyśmy na siebie. Jakby pytać słońce, czy ma
ochotę poświecić. Każda z nas rozsiadła się na stołku przy ladzie
i pokiwała głową jak piesek z główką na sprężynie w
volkswagenie. I zwróciła się do nas „dziewczyny", a to było po
prostu słodkie.
- No to macie szczęście - ciągnęła z uśmiechem - bo tak się
składa, że robię najlepszą kawę na tym brzegu Rio Grandę.
W tej chwili się zakochałam. Troszeczkę. Starałam się nie
zacząć się ślinić, czując bogaty aromat niesiony powietrzem, i
powiedziałam:
- Szukamy kogoś. Od dawna masz zmianę? Skończyła
nalewać kawę i odstawiła dzbanek.
- O rany - zamrugała z zaskoczeniem - w życiu nie widziałam
oczu w piękniejszym kolorze. - Są...
- Złote - powiedziałam z kolejnym uśmiechem. - Często to
słyszę. - Złote oczy to najwyraźniej rzadkość. A na pewno
prowokują wiele komentarzy. - Więc...
- Aha, nie, jestem w pracy od niedawna. Jesteście moimi
pierwszymi klientkami. Ale kucharz siedzi tu całą noc. Może on
będzie umiał pomóc. Brad! - zawołała na kucharza, jak to tylko
kelnerka w takiej knajpce potrafi.
Brad wychylił się przez okienko do wydawania potraw.
Spodziewałam się niechlujnego starszego pana, który koniecznie
musi się ogolić. Zamiast tego miałam przed sobą dzieciaka, który
wyglądał na góra dziewiętnaście lat, a patrząc na starszą
kelnerkę, miał psotny błysk w oku i zalotny uśmieszek młodości
na twarzy.
- Wzywałaś? - wymruczał tak uwodzicielsko, jak tylko
potrafił. Norma przewróciła oczami i rzuciła mu matczyny
grymas.
- Te panie kogoś szukają.
Przeniósł oczy na mnie, nawet nie próbując ukryć wyrazu
zainteresowania.
- To dzięki Bogu, że znalazły mnie.
O rajusiu. Starałam się nie roześmiać - to by go tylko roz-
zuchwaliło.
- Widziałeś kobietę - Cookie spytała bardzo rzeczowym tonem
- przed czterdziestką, krótkie brązowe włosy, jasna skóra?
Uniósł brew z rozbawieniem.
- Co noc, proszę pani. Potrzebuję więcej szczegółów.
- Masz zdjęcie? - zapytałam Cookie. Ręce jej opadły z
rozczarowania.
- Nawet o tym nie pomyślałam. Na pewno mam zdjęcie w
mieszkaniu. Dlaczego o tym nie pomyślałam?
- Nie biczuj się tak jeszcze. - Odwróciłam się do dzieciaka. -
Czy mogę cię prosić o imię i numer telefonu? - zapytałam. - I tej
kelnerki, która miała zmianę przed tobą - powiedziałam do
Normy.
Przekrzywiła głowę niepewnie.
- Myślę, że muszę się jej najpierw o to spytać, kotku.
Zazwyczaj mam totalnie prawdziwą, laminowaną licencję
prywatnego detektywa, którą mogę zamachać przed ludźmi,
żeby nakłonić ich do gadania. Dziś jednak Cookie wyciągnęła
mnie z mieszkania tak szybko, że nie pomyślałam, by ją wziąć.
Nie znoszę, jak nie mam czym ludziom machać.
- Ja wam powiem, jak się nazywa ta kelnerka - powiedział
dzieciak ze złowieszczym błyskiem w oku. - Izzy. Jej numer jest
w męskiej toalecie, w drugiej kabinie, tuż pod wierszem na temat
tragedii, jaką stanowią męskie cyce.
Dzieciak minął się z powołaniem.
- Biusty u mężczyzn są tragiczne. Może przyjdę jutro
wieczorem? Będziesz pracować?
Rozłożył ramiona, wskazując otoczenie.
- Spełniam swoje sny, skarbie. Za nic bym tego nie przegapił.
Poświęciłam chwilę, by obadać teren. Restauracja znajdowała
się na rogu ruchliwego skrzyżowania w centrum miasta. Czy
raczej będzie ono ruchliwe w godzinach szczytu. Nieżyjący
gwiazdor srebrnego ekranu w fedorze wciąż się we mnie
wpatrywał, a ja wciąż go ignorowałam. Nie był to dobry moment
na rozmowę z gościem, którego nikt poza mną nie widzi. Po paru
solidnych łykach doskonałej kawy - Norma nie żartowała -
zwróciłam się do Cookie:
- Rozejrzyjmy się trochę. Prawie zadławiła się swoją javą.
- Oczywiście. Nawet o tym nie pomyślałam. Rozejrzeć się.
Wiedziałam, że po coś cię tu przywlokłam. - Zeskoczyła ze stołka
i, no cóż, rozejrzała się. Ogromnym nakładem wysiłku
powstrzymałam chichot.
- Może spróbujemy w toaletach, Magnum - podsunęłam, nim
moja siła woli się wyczerpała.
- Racja - odparła, idąc prosto do składziku. Dobra, możemy
zacząć i tam.
Po paru chwilach weszłyśmy do damskiej toalety. Na szczę-
ście kiedy zaczęłyśmy przeszukiwać lokal, Norma uniosła tylko
brwi. Niektórzy by się zirytowali, zwłaszcza kiedy przeszukiwa-
łyśmy męską toaletę - która w końcu jest głównie dla mężczyzn -
ale Norma była starą wyjadaczką. Zajęła się napełnianiem
cu-kierniczek i obserwowała nas kątem oka. Jednak po gruntow-
nym sprawdzeniu całego budynku zorientowałyśmy się, że po
prostu nie ma tu Elvisa. Ani Mimi, przyjaciółki Cookie.
- Czemu jej tu nie ma? - zapytała Cookie. - Jak myślisz, co się
stało? - Znowu wpadała w panikę.
- Spójrz na pismo na ścianie.
- Nie potrafię! - zaryczała w pełnej panice.
- Może troszkę ciszej.
- Nie jestem taka jak ty. Nie myślę jak ty i nie mam twoich
umiejętności - powiedziała, machając rękoma. - Nie mogłabym
być publicznym detektywem, a co dopiero prywatnym.
Przyjaciółka prosi mnie o pomoc, a ja nie umiem nawet spełnić
jej jedynego, prostego polecenia, nie umiem... Bla, bla, bla.
Patrząc na wyraźne, świeże litery zdobiące ścianę w damskiej
toalecie, zastanawiałam się, czy by jej nie walnąć, ale wygłaszała
tyradę. Nie chciałam przeszkadzać. Po chwili sama przerwała i
spojrzała na ścianę.
- Och - powiedziała niepewnym głosem - mówiłaś dosłownie.
- Wiesz, kim jest Janelle York? - zapytałam.
Imię i nazwisko były napisane pismem zbyt starannym jak na
nastolatka, który pragnie oszpecić własność publiczną. Pod
nazwiskiem tą samą ręką napisano: HANA L2-S3-R27. To nie
było graffiti, lecz wiadomość. Oderwałam ręcznik papierowy i
pożyczyłam długopis od Cookie, by zapisać informacje.
- Nie znam żadnej Janelle - odparła. - Myślisz, że Mimi to
napisała?
Zajrzałam do kosza na śmieci i wyciągnęłam niedawno
otwarte opakowanie po niezmywalnym markerze.
- Powiedziałabym, że szanse są spore.
- Ale dlaczego kazała się tu spotkać, skoro chciała tylko
zostawić wiadomość na ścianie? Czemu nie wysłała mi jej po
prostu SMS-em?
- Nie wiem, kotku. - Wzięłam kolejny ręcznik, by ponownie
przeszukać kosz na śmieci, ale nie znalazłam nic ciekawego. -
Podejrzewam, że miała szczery zamiar tu być, ale coś lub ktoś
sprawiło, że zmieniła zdanie.
- Rany julek. To co teraz robimy? - zapytała Cookie. Znów
zaczynała panikować. - Co teraz mamy zrobić?
- Przede wszystkim - odparłam, myjąc ręce - przestaniemy się
powtarzać, gdyż brzmimy jak pomylone.
- Racja - pokiwała głową zgodnie. - Przepraszam.
- Następnie ty się dowiesz, ile się da, na temat firmy, w której
Mimi pracuje. Właściciele. Rada nadzorcza. Dyrektorowie
wykonawczy. Plany budynku... tak na wszelki wypadek. I
sprawdź to imię - wskazałam przez ramię imię i nazwisko na
ścianie.
Pogrążona w myślach, wodziła rozbieganymi oczami po
podłodze. Prawie było widać, jak pracują trybiki w jej głowie, a
jej umysł zmierza w tysiącu kierunków naraz. Założyła torebkę
na ramię.
- Ja zadzwonię do wujka Boba, jak będzie na komisariacie, i
dowiem się, kto prowadzi sprawę Mimi. - Wujek Bob był bratem
mojego taty oraz detektywem policji w Albuquerque, tak samo
jak kiedyś mój tata. Moja współpraca z policją w charakterze
konsultantki była źródłem znacznej części moich dochodów.
Rozwikłałam niejedną sprawę dla tego gościa, podobnie jak
wcześniej dla taty. Łatwiej było rozwiązywać sprawy, kiedy
można było zapytać zmarłych, kto ich załatwił. - Nie jestem
pewna, kto na komisariacie zajmuje się zaginięciami. Musimy też
porozmawiać z mężem. Jak on się nazywa?
- Warren - odpowiedziała, wychodząc za mną.
Kiedy wychodziłyśmy z łazienki, ułożyłam w głowie listę.
Zapłaciwszy za kawę, rzuciłam Bradowi uśmiech i poszłyśmy w
stronę wyjścia. Niestety, mocno poirytowany człowiek z bronią
wepchnął nas z powrotem do środka. Prawdopodobnie nie było
sensu liczyć na to, że chciał tylko obrabować lokal.
Cookie stanęła za mną jak wryta, po czym sapnęła.
- Warren - powiedziała w osłupieniu.
- Jest tutaj? - zapytał. Gniew i strach wykrzywiały jego
dobroduszne rysy.
Nawet pod najtwardszym gliniarzem świata ugną się kolana,
kiedy znajdzie się on naprzeciwko krótkiej lufy pistoletu
kalibru.38. Cookie najwyraźniej miała móżdżek mniejszy niż
przeciętna kura.
- Warrenie Jacobsie - powiedziała, waląc go w potylicę.
- Au. - Pomasował miejsce, gdzie Cookie go uderzyła, a ona
wzięła od niego broń i wsadziła sobie do torebki.
- Chcesz kogoś zabić? - Warren wzruszył ramionami jak
dziecko zbesztane przez ulubioną ciotkę. - Co ty tu robisz? -
zapytała Cookie.
- Po tym, jak zadzwoniłaś, pojechałem do waszego bloku, a
potem przyjechałem za wami tutaj i czekałem, żeby się prze-
konać, czy Mimi wyjdzie na zewnątrz. Kiedy nie wychodziła,
postanowiłem wejść do środka.
Był obdarty i trochę zagłodzony od wielu dni zamartwiania
się. I był równie winny zaginięcia żony jak ja. Umiałam czytać
ludzkie emocje jak trzeba, a od niego biło niewinnością. Dręczyły
go wyrzuty z sumienia z takiej czy innej przyczyny, ale nie miały
one nic wspólnego z nielegalnym procederem. Prawdopodobnie
czuł się winny z powodu jakiejś wyimaginowanej przewiny,
która jego zdaniem sprawiła, że żona odeszła. Cokolwiek się
działo, mocno wątpiłam, by miało to związek z nim.
- Chodźcie - odezwałam się, prowadząc ich oboje z powrotem
do restauracji. - Brad! - zawołałam. W okienku pojawiła się jego
głowa i błysnął diabolicznym uśmiechem.
- Już za mną tęsknisz?
- Zaraz zobaczymy, coś wart, przystojniaku.
Uniósł brwi, gotów na wyzwanie, i podrzucił łopatkę jak
perkusista rockowy pałeczkę.
- Siedź i patrz - powiedział i wrócił do kuchni, podwijając
rękawy. Ten dzieciak złamie niejedno serce. Zadrżałam na myśl o
tym, jaką rzeź po sobie pozostawi.
Po upływie trzech mucho grandę burritos na śniadanie oraz
siedmiu kubków kawy - tylko cztery z nich były moje - wciąż
siedziałam z człowiekiem tak chorym ze zmartwienia i
wątpliwości,
że moje synapsy się zakładały, ile potrwa, zanim zwróci
śniadanie. Rachunek prawdopodobieństwa mu nie sprzyjał.
Opowiadał mi o niedawnych zmianach w zachowaniu Mimi.
- Kiedy zauważył pan poważną zmianę? - zapytałam. Było to
mniej więcej moje sto dwunaste pytanie.
- Nie wiem. Praca pochłania mnie tak bardzo, że czasem
wątpię, czy bym zauważył, gdyby moje własne dzieci stanęły w
płomieniach. Może jakieś trzy tygodnie temu.
-A propos- podniosłam wzrok. - Gdzie są pańskie dzieci?
- Co? - zapytał, skupiając się na powrót na mnie. - Aha, są u
mojej siostry.
To zdecydowanie plus. Gość był w rozsypce. Dzięki Normie
awansowałam z notowania na serwetkach do notowania na
blankiecie zamówień.
- Żona nic nie mówiła? Nie pytała o coś niezwyczajnego?
Wspominała, że się martwi albo ma poczucie, że ktoś ją śledzi?
- Spaliła pieczeń z rumsztyka - poweselał trochę, umiejąc
odpowiedzieć na jedno z moich pytań. - Potem wszystko diabli
wzięli.
- Czyli poważnie podchodzi do gotowania. Pokiwał, a potem
pokręcił głową.
- Nie, nie o to mi chodziło. Nigdy nie pali pieczeni. Zwłaszcza
rumsztyka.
Cookie uszczypnęła mnie pod stołem, kiedy zauważyła, że
rozważam możliwość zachichotania. Spojrzałam na nią
przelotnie spode łba, po czym ponownie przybrałam wyraz troski
i zrozumienia.
- Jest pani profesjonalną prywatną detektyw, prawda? -
zapytał Warren.
Zmrużyłam powieki.
- Co pan rozumie przez profesjonalizm? - Kiedy tylko się we
mnie wpatrywał, wciąż w głębokiej zadumie, powiedziałam: -
Nie, poważnie, jestem inna niż pozostali detektywi w tej
piaskownicy. Jestem pozbawiona zasad moralnych, standardów
postępowania oraz słabości do wyciorów do broni.
- Chcę panią wynająć - odparł, niezrażony moim wyznaniem
na temat wyciorów.
I tak planowałam zająć się tą sprawą gratis ze względu na
Cookie - zwłaszcza że płaciłam jej tak mało, że ledwie jej
starczało, by jeść jedzenie przeznaczone dla ludzi - ale pieniądze
przydadzą się jak znalazł, kiedy pojawi się inkasent.
- Jestem bardzo droga - oznajmiłam, starając się to powiedzieć
trochę jak dziewka z tawerny. Pochylił się:
- Jestem bardzo bogaty.
Zerknęłam na Cookie, żeby potwierdziła. Uniosła brwi i
pokiwała głową.
- Och, no cóż, w takim razie możemy robić interesy.
Chwileczkę - powiedziałam, próbując się połapać w gonitwie
myśli. - Jak bogaty?
- Chyba dosyć bogaty. - Gdyby jego odpowiedzi były jeszcze
bardziej niesprecyzowane, zaczęłyby przypominać jedzenie w
szkolnych stołówkach na całym świecie.
- Chodzi mi o to, czy ktoś ostatnio prosił pana o pieniądze?
- Tylko mój kuzyn Harry. Ale on zawsze prosi o pieniądze.
Może kuzyn Harry robił się zdesperowany. Albo bardziej
bezczelny. Zanotowałam dane Harryego i zapytałam:
- Coś innego przychodzi panu do głowy? Coś, co mogłoby
wyjaśnić jej zachowanie?
- Nie bardzo - odparł, wręczywszy Normie kartę kredytową.
Ani Cookie, ani ja nie miałyśmy dość pieniędzy, by
zapłacić za dodatkowe kawy, a co dopiero za nasze mucho
grandę, a jako że wątpiłam, by przyjęli w zamian moje
kapcie-króliczki...
- Panie Jacobs - powiedziałam, postanawiając zachowywać się
dorośle. - Muszę panu coś wyznać. Doskonale odczytuję ludzi i
bez urazy, ale pan nie jest ze mną całkiem szczery.
Pożuł chwilę dolną wargę, wydzielając skruchę i poczucie
winy. Nie takie spod znaku „Zabiłem żonę i zakopałem jej zwłoki
w ogródku", lecz raczej „Wiem coś, ale nie chcę powiedzieć".
Wzdychając głośno, ukrył twarz w dłoniach.
- Myślałem, że ma romans. Bingo.
- To już coś. Czy może pan wyjaśnić, dlaczego pan tak sądził?
Był zbyt wyczerpany, by się wysilać, i nawet ramionami
wzruszył w minimalnym stopniu.
- Przez jej zachowanie. Zrobiła się taka odległa. Spytałem ją o
to, a ona się roześmiała i powiedziała, że jestem jedynym
mężczyzną w jej życiu, bo drugiego znosić nie ma zamiaru.
W szerszym kontekście było zrozumiałe, że podejrzewał
zdradę, skoro Mimi tak bardzo się zmieniła.
- Aha, i jej przyjaciółka niedawno zmarła - powiedział po
chwili namysłu. Zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć
szczegóły. - Zupełnie o tym zapomniałem. Mimi mówiła, że
została zamordowana.
- Zamordowana? W jaki sposób? - zapytałam.
- Przepraszam, po prostu nie pamiętam. - Znowu powiało od
niego wyrzutami sumienia.
- Były sobie bliskie?
- Właśnie w tym rzecz. Chodziły razem do liceum, ale nie
utrzymywały kontaktów. Dopóki nie zmarła, Mimi nie
wspomniała o niej ani razu, więc zaskoczyło mnie, jak bardzo
poruszyła ją jej śmierć. Była załamana, a jednak...
- A jednak? - dopytałam, kiedy znowu się zamyślił. Zaczynało
się robić ciekawie. Nie mógł teraz przerwać.
- Nie wiem. Była wstrząśnięta, ale nie jakby było jej przykro,
że straciła przyjaciółkę. Jakoś inaczej. - Ruszał brodą, grzebiąc w
pamięci. - Wówczas niewiele o tym myślałem, ale szczerze
powiem, że nie wydawała się specjalnie zaskoczona, że jej
przyjaciółkę zamordowano. Potem spytałem, czy chce jechać na
pogrzeb. Boże drogi, jaką miała minę. Jakbym poprosił, żeby
utopiła kota sąsiadów.
Musiałam przyznać, że topienie kota sąsiadów nie było dla
mnie tak jednoznaczne, jak bym chciała.
- Rozgniewała się?
Zamrugał powiekami i wbił we mnie wzrok. Wpatrywał się
tak długo, że przesunęłam językiem po zębach, żeby sprawdzić,
czy nic mi tam nie utknęło.
- Przeraziła się - rzekł w końcu.
Cholera, szkoda, że nie mógł sobie przypomnieć, jak ta
kobieta się nazywała. I dlaczego Mimi nie była zdziwiona, kiedy
ją zamordowano. Morderstwo na ogół stanowi niespodziankę dla
wszystkich zainteresowanych.
Skoro już rozmawialiśmy o tym, jak się kto nazywa,
postanowiłam spytać o to nazwisko z łazienki. Nie znalazłszy w
zębach ciał obcych, zapytałam:
- Czy Mimi wspominała kiedyś o niejakiej Janelle York?
- To ona - odparł z zaskoczeniem. - To ta zamordowana
koleżanka Mimi. Skąd pani wiedziała?
Nie widziałam, ale nieźle wypadłam, kiedy myślał, że wiem.
Jones Darynda Charley Davidson 02 Drugi grób po lewej
Dla wspaniałych chłopaków z rodu Jonesów: Dannyego, Jordana i Caseya. To dla Was oddycham.
1 Za kostuchy można dać się zabić. T-SHIRT CZĘSTO WIDYWANY NA CHARLOTTE JEAN DAVIDSON, KOSTUSZE PIERWSZA KLASA - Charley, szybko, obudź się. Palce o spiczastych paznokciach wbily mi się w ramiona, ze wszystkich sił starając się rozpędzić mgiełkę snu, w której się kisiłam. Zatelepały mną tak mocno, że mogłyby wywołać niewielkie trzęsienie ziemi w Oklahomie. A że ja mieszkałam w Nowym Meksyku, był to pewien problem. Wnosząc po barwie i tonie głosu intruza, byłam całkiem pewna, że osobą, która mnie zaczepia, jest moja najlepsza przyjaciółka Cookie. Wypuściłam poirytowane westchnienie, godząc się z tym, że życie moje pełne jest ludzi, którzy nieustannie się wtrącają i stawiają żądania. Zwłaszcza te żądania. Pewnie dlatego, że byłam jedyną kostuchą po tej stronie Marsa - jedynym portalem, przez który zmarli mogli przejść na drugą stronę. Przynajmniej ci, którzy nie przeszli zaraz po śmierci i utknęli na ziemi. Których była cała kurna masa. Urodziłam się kostuchą, nie pamiętałam więc czasu, kiedy nieboszczycy nie pukali do mych drzwi - metaforycznie, bo nieboszczycy
rzadko pukają - prosząc o pomoc w jakichś niezamkniętych sprawach. Zdumiewało mnie, jak wielu drogich zmarłych zapomniało wyłączyć palnik. Na ogół ci, którzy przeze mnie przechodzili, mieli po prostu poczucie, że dość już czasu spędzili na ziemi. W takiej sytuacji nadciąga kostucha. Czyli moi. Zmarli widzą mnie z każdego miejsca na świecie i mogą przeze mnie przejść na drugą stronę. Mówiono mi, że jestem jak latarnia morska pełna światła tysiąca słońc. Zmarli na kacu po martini mieli przerąbane. Jestem Charlotte Davidson: prywatna detektyw, policyjna konsultantka, stuprocentowa twardzielka. Albo mogłam była być twardzielką, gdybym wytrwała na tych zajęciach z MMA. Poszłam na lekcję tylko po to, żeby się dowiedzieć, jak zabijać ludzi papierem. Aha, no i nie zapominajmy - kostucha. Trzeba przyznać, że być kostuchą nie było tak źle. Miałam garść przyjaciół, dla których posunęłabym się do mordu - niektórzy z nich żyli, inni nie aż tak - rodzinę, która budziła moją wdzięczność, że niektórzy jej członkowie żyją, a inni nie aż tak, i wtyki u jednej z najpotężniejszych istot we wszechświecie, Reyesa Alexandra Farrowa, pół człowieka, pół supermodela, syna Szatana. Jako kostucha zatem rozumiałam martwych ludzi. Wyczucie czasu mieli z grubsza do bani. Nie ma sprawy. Ale że budzi mnie w środku nocy żywe stworzenie z pulsem, które regularnie ostrzy sobie paznokcie w przybytku Świat Noży, to po prostu złe. Zaczęłam walić po rękach na oślep jak chłopak w dziewczyńskiej bójce, po czym okazało się, że walę powietrze, bo intruz zaatakował moją szafę. Widocznie w plebiscycie w czasach liceum Cookie wybrano „Osobą, która ma największe
szanse, że lada moment zginie". Mimo obezwładniającej chętki, by wykrzywić się do niej brzydko, nie mogłam się zdobyć na odwagę, by rozchylić oczy. Ostre światło i tak przenikało mi przez powieki. Mam taki problem z liczbą watów. - Charley... Z drugiej strony, może zmarłam. Może kopnęłam w kalendarz i unoszę się, biedaczka, w stronę światła jak na filmach. - Nie żartuję... Nie miałam jakiegoś specjalnego wrażenia, że się unoszę, ale doświadczenie mnie nauczyło mieć należyty szacunek do tego, jak bardzo śmierć wypada nie w porę. - ...serio, wstawaj. Zazgrzytałam zębami i ze wszystkich sił przywarłam do ziemi. Nie... iść... w stronę... światła. - Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Głos Cookie był przytłumiony przez moje rzeczy osobiste, w których obecnie grzebała. Miała strasznego fuksa, że moje mordercze instynkty jeszcze się nie włączyły i nie rozłożyły jej na dupsko. Nie pozamiatały nią podłogi i nie zostawiły poobijanej oraz złamanej psychicznie. Jęczącej w katuszach. Z okazjonalnymi drgawkami. - Charley, na litość boską! Nagle spowiła mnie ciemność, bo jakaś sztuka odzieży walnęła mnie w twarz. Co było zupełnie nie na miejscu. - Ty na litość boską - odezwałam się zaspanym głosem, spychając z głowy rosnącą stertę ubrań. - Co ty robisz? - Ubieram cię. - Nie chcę być bardziej ubrana o - zerknęłam na cyferki lśniące na mojej nocnej szafce - drugiej kurna nad ranem. Poważnie?
- Poważnie. - Rzuciła jeszcze coś. - Celowała, jak umiała, więc z nocnej szafki sfrunęła lampa. U moich stóp wylądował abażur. - Załóż to. - Abażur? Ale ona już znikła. Dziwne to było. Wybiegła na zewnątrz, pozostawiając za sobą niesamowitą ciszę. Taką ciszę, od której ludziom opadają powieki, a oddech się wyrównuje i pogłębia. - Charley! Na dźwięk wrzasku Cookie niemal wyskoczyłam ze skóry. Zamłóciłam rękami i prawie wypadłam z łóżka. Ludzie, ta to ma płuca. A darła się ze swojego mieszkania po przeciwnej stronie korytarza. - Umarłych pobudzisz! - odwrzasnęłam. Słabo sobie radzę z umarłymi o drugiej nad ranem. Zresztą kto sobie wtedy dobrze z nimi radzi? - Zrobię coś jeszcze gorszego, jeśli nie ruszysz dupy z łóżka. Jak na najlepszą przyjaciółkę łamane przez sąsiadkę łamane przez pracującą za bezcen recepcjonistkę - Cookie robiła się namolna. Obie wprowadziłyśmy się do swoich mieszkań po przeciwległych stronach korytarza trzy lata temu. Ja właśnie wróciłam z Korpusu Pokoju, a ona z dzieciakiem z sądu po sprawie o rozwód. Przypominałyśmy tych ludzi, którzy się po prostu spotykają i jakby od razu się znają. Kiedy otworzyłam biuro detektywistyczne, zaproponowała, że będzie odbierać telefony, dopóki nie znajdę kogoś na stałe. Reszta jest historią. Od tamtej pory jest moją niewolnicą. Przyjrzałam się sztukom odzieży porozrzucanym po mojej sypialni i podniosłam kilka z nich z powątpiewaniem. - Kapcie w kształcie króliczków i skórzana miniowa? - zawołałam do niej. - Razem? Że to niby taki zestaw?
Wparadowała z powrotem do pokoju z rękami na biodrach. Krótko przycięte czarne włosy sterczały jej na wszystkie strony, tylko nie w dół. Spojrzała na mnie z marsową miną - tą samą, którą obdarzała mnie macocha, kiedy salutowałam jej po nazistowsku. Ta kobitka była kompletnie przewrażliwiona na punkcie swojego podobieństwa do Hitlera. Westchnęłam z irytacją. - Jedziemy na takie przyjęcie z perwerami, co to wszyscy przebierają się za wypchane zwierzątka? Bo ja się trochę boję tych ludzi. Wypatrzyła parę spodni od dresu i cisnęła je do mnie, wraz z t-shirtem z szumnym napisem „Za kostuchy można dać się zabić". Potem znowu wybiegła. - Czyli nie? - zapytałam nie wiadomo kogo. Odrzuciwszy kołderkę z królikiem Bugsem dramatycznie, wstałam z łóżka i z wysiłkiem założyłam spodnie od dresu - bo taki jest los ludzi, którym przyszło się ubierać o drugiej nad ranem - po czym wdziałam jeden z tych koronkowych push-upów, które polubiłam. Moje dziewczynki zasługiwały na wszelkie wsparcie, jakie mogłam im zaoferować. Zorientowałam się, że Cookie wróciła, kiedy układałam się w staniku. Zerknęłam na nią pytająco. - Balony bezpieczne? - zapytała, strzepując t-shirt i zakładając mi go przemocą przez głowę. Potem wcisnęła mi do rąk kurtkę, której nie miałam na sobie od liceum, podniosła z podłogi kapcie i wyciągnęła mnie z pokoju. Cookie w znacznym stopniu przypominała sok pomarańczowy na białych spodniach: potrafiła być albo irytująca, albo zabawna, zależnie od tego, kto miał te białe spodnie na sobie. Wskoczyłam w kapcie-króliczki, kiedy ciągnęła mnie po klatce
schodowej, i z trudem wdziałam kurtkę, kiedy wypychała mnie za drzwi. Moje protesty: „Czekaj!", „Ała" i „Palec!" nie na wiele się zdały. Ledwie poluzowała uścisk, kiedy spytałam: - Masz na palcach żyletki? Otoczyła nas rześka, czarna noc i pognałyśmy do jej auta. Odkąd rozwikłałyśmy jedną z największych spraw w historii Albuquerque - morderstwo trojga prawników w związku z gangiem handlarzy żywym towarem - minął tydzień. Cieszyłam się tą ciszą po burzy. Najwyraźniej cisza dobiegła końca. Bardzo się starałam dostrzec komizm w pokrętnym zachowaniu Cookie, więc znosiłam to, że mną poniewiera, dopóki - z przyczyn do dziś niedocieczonych - nie próbowała mnie wepchnąć do bagażnika swojego forda taurusa. Od razu zaistniały dwa problemy. Po pierwsze, włosy zaplątały mi się w zamek bagażnika. Po drugie, był tam już jeden zmarły. Jego widmowa sylwetka w przyćmionym świetle była pozbawiona kolorów. Myślałam, czy by nie powiedzieć Cookie, że ma w bagażniku truposza, ale poszłam po rozum do głowy. Nawet bez nieżyjącego gapowicza zachowywała się nieobliczalnie. Dzięki Bogu, że nie widywała martwych ludzi. Nie było jednak mowy, żebym wlazła z nim do bagażnika. - Przestań - powiedziałam, unosząc na znak kapitulacji dłoń, podczas gdy drugą ręką wydłubywałam długie pasma kasztano- wych włosów z mechanizmu zamka. - Nie zapomniałaś o czymś? Stanęła z piskiem - metaforycznym - i wbiła we mnie zdziwiony wzrok. Śmieszne to było. Nie byłam jeszcze matką, ale byłabym skłonna przypuszczać, że ciężko jest zapomnieć o czymś, co wypychało się spomiędzy nóg przez trzydzieści siedem godzin męki. Postanowiłam jej podpowiedzieć:
- Zaczyna się na „A", a kończy na „mmm-ber". Cookie zamrugała oczami i się zastanowiła. Spróbowałam jeszcze raz. - Uhm, owoc twego łona? - Aha, Amber jest z ojcem. Wskakuj do bagażnika. Wygładziłam zmaltretowane włosy i przyjrzałam się wnętrzu bagażnika. Truposz wyglądał, jakby za życia był bezdomny. Leżał skulony w pozycji embrionalnej, nie zwracając uwagi na żadną z nas, kiedy tak nad nim stałyśmy. Co było niespotykane, bo miałam podobno być światła i migotliwa. Jasność tysiąca słońc i takie tam. Moja obecność powinna była przynajmniej wywołać jakieś skinięcie głową na powitanie. Ale on nie oferował nic. Zero. Guzik. Figę. Jako kostucha jestem do bani. Totalnie potrzebna mi kosa. - To się nie uda - orzekłam, próbując ustalić, gdzie się kupuje narzędzia rolnicze. - I dokąd my się właściwie wybieramy o drugiej nad ranem, że ja muszę jechać w bagażniku? Sięgnęła przez truposza i wyjęła koc, po czym zatrzasnęła bagażnik. - Dobra, możesz jechać z tyłu, ale nie podnoś głowy i przykryj się. - Cookie - powiedziałam, łapiąc ją mocno za ramiona, żeby trochę zwolniła. - Co się dzieje? Wtedy je zobaczyłam. Łzy w jej błękitnych oczach. Tylko dwie rzeczy doprowadzały Cookie do płaczu: filmy z Humphreyem Bogartem i to, jak komuś bliskiemu działa się krzywda. Zaczęła dyszeć panicznie i buchało od niej strachem jak mgłą znad jeziora. Skoro już skupiła na mnie uwagę, zapytałam ponownie: - Co się dzieje?
Westchnęła urywanie i powiedziała: - Moja przyjaciółka Mimi zniknęła pięć dni temu. Opadła mi szczęka, nim zdążyłam się pohamować. - Dopiero teraz mi o tym mówisz? - Dopiero co się dowiedziałam. - Jej dolna warga zaczęła drżeć, a mnie ścisnęło w piersi. Nie chciałam patrzeć, jak moja najlepsza przyjaciółka cierpi. - Wsiadaj - rozkazałam łagodnie. Wzięłam od niej kluczyki i wsunęłam się na siedzenie kierowcy, podczas gdy ona obeszła samochód i usiadła od strony pasażera. - A teraz powiedz mi, co się stało. Zamknęła drzwi i otarła wilgoć z oczu. Potem zaczęła: - Mimi zadzwoniła do mnie w zeszłym tygodniu. Sprawiała wrażenie przerażonej i bardzo o ciebie dopytywała. - O mnie? - zapytałam z zaskoczeniem. - Chciała się dowiedzieć, czy możesz... tak zrobić, żeby zniknęła. To już na pierwszy rzut oka anonsowało złe wieści. Wielkimi literami. Pogrubionymi. Zazgrzytałam zębami. Ostatnio kiedy próbowałam pomóc komuś zniknąć, czyli mniej więcej w zeszłym tygodniu, gorzej się skończyć nie mogło. - Powiedziałam jej, że niezależnie od tego, jaki ma problem, ty możesz jej pomóc. Słodkie, ale niestety przesadzone. - Dlaczego nie mówiłaś, że dzwoniła? - spytałam. - Byłaś w samym środku sprawy z wujkiem, ludzie ciągle próbowali cię zabić i generalnie byłaś naprawdę zajęta. Cookie miała trochę racji. Ludzie rzeczywiście próbowali mnie zabić. Wielokroć. Bogu dzięki, nie udało im się. Mogłam była siedzieć tam nieżywa.
- Powiedziała, że przyjdzie i osobiście z tobą porozmawia, ale się nie pokazała. A potem jakiś czas temu dostałam tego SMS-a. - Podała mi telefon. Cookie, proszę spotkajmy się w naszej knajpie, jak tylko dostaniesz tę wiadomość. Przyjdź sama. M. - Nie wiedziałam nawet, że zaginęła. - To ty masz knajpę? - zapytałam. - Jak mogłam nie wiedzieć? - z przejęcia oddech uwiązł jej w gardle. - Chwileczkę, skąd teraz wiesz, że zaginęła? - Próbowałam się do niej dodzwonić, kiedy dostałam wiadomość, ale nie odebrała, więc zadzwoniłam do domu. Ode- brał mąż. - No tak, on powinien wiedzieć. - Zaczął schizować. Chciał wiedzieć, co się dzieje, gdzie jest jego żona, ale w wiadomości było napisane, że mam przyjść sama. Więc powiedziałam mu, że zadzwonię, jak tylko się czegoś dowiem. - Przygryzła dolną wargę. - Zadowolony to on nie był. - Założę się. Niewiele jest powodów, dla których kobieta pragnie zniknąć. Mrugała chwilę w zamyśleniu, po czym nabrała powietrza tak ostro, że przez pewien czas musiała kaszleć. Kiedy doszła do siebie, powiedziała: - Och nie, nie rozumiesz. Jest bardzo szczęśliwą mężatką. Warren wielbi ziemię, po której ona stąpa. - Cookie, jesteś pewna? Wiesz... - Na sto procent. Uwierz mi, jeśli w tym związku dochodzi do jakichś aktów przemocy, to ich ofiarą pada wyłącznie konto bankowe Warrena. Rozpieszcza tę kobietę tak, że w głowie się nie mieści. I te dzieci.
- Mają dzieci? - Tak, dwójkę - odpowiedziała z nagłym przygnębieniem. Postanowiłam się z nią nie sprzeczać o ewentualność przemocy, dopóki nie dowiem się czegoś więcej. - Czyli on nie ma pojęcia, gdzie ona jest? - Zielonego. - A ona ci nie mówiła, co się dzieje? Dlaczego chciała zniknąć? - Nie, ale była przestraszona. - No cóż, miejmy nadzieję, że wkrótce czegoś się dowiemy. - Odpaliłam samochód i pojechałam do Chocolate Coffee Cafe, które niestety nie należało do Cookie. Bo poważnie - kawa i czekolada? Razem? Osoba, która wpadła na to połączenie, powinna była wygrać Pokojową Nagrodę Nobla. Albo chociaż prenumeratę „Reader s Digest". Wjechałyśmy na parking i zatrzymałyśmy się w ciemnym kącie, żeby przez moment poobserwować okolicę niepostrzeżenie. Nie byłam pewna, jak Mimi zareaguje na moją obecność, zwłaszcza że kazała Cookie przyjechać samej. Korzystając ze swojej skromnej wiedzy, zrobiłam mentalną listę osób, którą mogą na nią czyhać. Na jej szczycie był mąż. Trudno było lekceważyć statystyki. - Może tu poczekasz? - zapytała Cookie, sięgając do klamki. - Nie, bo w biurze mamy masę papierów, a te papiery same się nie uporządkują, panienko. Nie ma mowy, że narażę cię na ryzyko w takim momencie. Zerknęła na mnie. - Charley, będzie dobrze. Mimi mnie nie zaatakuje ani nic z tych rzeczy. Wiesz, nie jestem tobą. Nie padam ofiarą napaści i nie ocieram się o śmierć co drugi dzień.
- Ależ w życiu - odparłam, starając się wyglądać na urażoną. - Niemniej ta osoba, która się na nią czai, może być innego zdania. Idę. Sorry, dzióbku. - Wysiadłam z auta, a kiedy Cookie również wyszła, rzuciłam jej kluczyki. Ponownie obrzuciwszy wzrokiem prawie pusty parking, wmaszerowa-łyśmy do restauracji. Czułam się tylko troszkę niezręcznie w moich kapcioszkach z króliczkami. - Widzisz ją? - zapytałam. Nie miałam pojęcia, jak kobitka wygląda. Cookie rozejrzała się dookoła. W środku było dokładnie dwoje ludzi: jeden pan i jedna pani. Nie dziwiło mnie, że nie ma ruchu, ze względu na to, która była, kurka, godzina. Mężczyzna miał na sobie fedorę oraz trencz i wyglądał jak gwiazda filmowa z lat czterdziestych. Kobieta wyglądała jak prostytutka po ciężkiej i pracowitej nocy. Ale oni tak naprawdę się nie liczyli, bo oboje byli nieżyjący. Mężczyzna zauważył mnie od razu. Szlag by trafił tę moją światłość. Kobieta nawet nie rzuciła okiem w tę stronę. - Oczywiście, że jej nie widzę - odparła Cookie. - Nikogo tu nie ma. Gdzie ona może być? Może za późno przyjechałam. Może nie trzeba było dzwonić do jej męża ani trawić czasu, żeby wyciągnąć z łóżka twoje chude dupsko. - Słucham? - Ojej, jest źle. Wiem o tym. Czuję to. - Cookie, musisz się opanować. Poważnie. Powykrywaj-my trochę, zanim wezwiemy Gwardię Narodową, dobrze? - Racja. Robi się - położyła sobie rękę na sercu i narzuciła sobie spokój. - Lepiej? - zapytałam. Nie mogłam się pohamować - musiałam jej troszkę podokuczać. - Potrzebne ci valium?
- Nie, już mi lepiej - powiedziała, stosując tę technikę głębokiego oddychania, której się nauczyłyśmy z programu dokumentalnego o dzieciach, co się rodzą pod wodą. - W tyłek sobie wsadź te swoje żarciki. To było nie na miejscu. - Skoro już mowa o moim tyłku, musimy poważnie pomówić o tym, co o nim sądzisz. - Zbliżyłyśmy się do lady. - Chude dupsko? Serio? - Restauracja w stylu retro była zdobna w okrągłe turkusowe stołki barowe oraz różowe blaty. Podeszła do nas kelnerka. Miała mundurek pod kolor jasnego turkusu stołków. - Muszę ci powiedzieć, że... - Cześć. Odwróciłam się do kelnerki z uśmiechem. Na plakietce z imieniem napisane miała „Norma". - Chcecie kawy, dziewczyny? Cookie i ja spojrzałyśmy na siebie. Jakby pytać słońce, czy ma ochotę poświecić. Każda z nas rozsiadła się na stołku przy ladzie i pokiwała głową jak piesek z główką na sprężynie w volkswagenie. I zwróciła się do nas „dziewczyny", a to było po prostu słodkie. - No to macie szczęście - ciągnęła z uśmiechem - bo tak się składa, że robię najlepszą kawę na tym brzegu Rio Grandę. W tej chwili się zakochałam. Troszeczkę. Starałam się nie zacząć się ślinić, czując bogaty aromat niesiony powietrzem, i powiedziałam: - Szukamy kogoś. Od dawna masz zmianę? Skończyła nalewać kawę i odstawiła dzbanek. - O rany - zamrugała z zaskoczeniem - w życiu nie widziałam oczu w piękniejszym kolorze. - Są...
- Złote - powiedziałam z kolejnym uśmiechem. - Często to słyszę. - Złote oczy to najwyraźniej rzadkość. A na pewno prowokują wiele komentarzy. - Więc... - Aha, nie, jestem w pracy od niedawna. Jesteście moimi pierwszymi klientkami. Ale kucharz siedzi tu całą noc. Może on będzie umiał pomóc. Brad! - zawołała na kucharza, jak to tylko kelnerka w takiej knajpce potrafi. Brad wychylił się przez okienko do wydawania potraw. Spodziewałam się niechlujnego starszego pana, który koniecznie musi się ogolić. Zamiast tego miałam przed sobą dzieciaka, który wyglądał na góra dziewiętnaście lat, a patrząc na starszą kelnerkę, miał psotny błysk w oku i zalotny uśmieszek młodości na twarzy. - Wzywałaś? - wymruczał tak uwodzicielsko, jak tylko potrafił. Norma przewróciła oczami i rzuciła mu matczyny grymas. - Te panie kogoś szukają. Przeniósł oczy na mnie, nawet nie próbując ukryć wyrazu zainteresowania. - To dzięki Bogu, że znalazły mnie. O rajusiu. Starałam się nie roześmiać - to by go tylko roz- zuchwaliło. - Widziałeś kobietę - Cookie spytała bardzo rzeczowym tonem - przed czterdziestką, krótkie brązowe włosy, jasna skóra? Uniósł brew z rozbawieniem. - Co noc, proszę pani. Potrzebuję więcej szczegółów. - Masz zdjęcie? - zapytałam Cookie. Ręce jej opadły z rozczarowania. - Nawet o tym nie pomyślałam. Na pewno mam zdjęcie w mieszkaniu. Dlaczego o tym nie pomyślałam?
- Nie biczuj się tak jeszcze. - Odwróciłam się do dzieciaka. - Czy mogę cię prosić o imię i numer telefonu? - zapytałam. - I tej kelnerki, która miała zmianę przed tobą - powiedziałam do Normy. Przekrzywiła głowę niepewnie. - Myślę, że muszę się jej najpierw o to spytać, kotku. Zazwyczaj mam totalnie prawdziwą, laminowaną licencję prywatnego detektywa, którą mogę zamachać przed ludźmi, żeby nakłonić ich do gadania. Dziś jednak Cookie wyciągnęła mnie z mieszkania tak szybko, że nie pomyślałam, by ją wziąć. Nie znoszę, jak nie mam czym ludziom machać. - Ja wam powiem, jak się nazywa ta kelnerka - powiedział dzieciak ze złowieszczym błyskiem w oku. - Izzy. Jej numer jest w męskiej toalecie, w drugiej kabinie, tuż pod wierszem na temat tragedii, jaką stanowią męskie cyce. Dzieciak minął się z powołaniem. - Biusty u mężczyzn są tragiczne. Może przyjdę jutro wieczorem? Będziesz pracować? Rozłożył ramiona, wskazując otoczenie. - Spełniam swoje sny, skarbie. Za nic bym tego nie przegapił. Poświęciłam chwilę, by obadać teren. Restauracja znajdowała się na rogu ruchliwego skrzyżowania w centrum miasta. Czy raczej będzie ono ruchliwe w godzinach szczytu. Nieżyjący gwiazdor srebrnego ekranu w fedorze wciąż się we mnie wpatrywał, a ja wciąż go ignorowałam. Nie był to dobry moment na rozmowę z gościem, którego nikt poza mną nie widzi. Po paru solidnych łykach doskonałej kawy - Norma nie żartowała - zwróciłam się do Cookie: - Rozejrzyjmy się trochę. Prawie zadławiła się swoją javą.
- Oczywiście. Nawet o tym nie pomyślałam. Rozejrzeć się. Wiedziałam, że po coś cię tu przywlokłam. - Zeskoczyła ze stołka i, no cóż, rozejrzała się. Ogromnym nakładem wysiłku powstrzymałam chichot. - Może spróbujemy w toaletach, Magnum - podsunęłam, nim moja siła woli się wyczerpała. - Racja - odparła, idąc prosto do składziku. Dobra, możemy zacząć i tam. Po paru chwilach weszłyśmy do damskiej toalety. Na szczę- ście kiedy zaczęłyśmy przeszukiwać lokal, Norma uniosła tylko brwi. Niektórzy by się zirytowali, zwłaszcza kiedy przeszukiwa- łyśmy męską toaletę - która w końcu jest głównie dla mężczyzn - ale Norma była starą wyjadaczką. Zajęła się napełnianiem cu-kierniczek i obserwowała nas kątem oka. Jednak po gruntow- nym sprawdzeniu całego budynku zorientowałyśmy się, że po prostu nie ma tu Elvisa. Ani Mimi, przyjaciółki Cookie. - Czemu jej tu nie ma? - zapytała Cookie. - Jak myślisz, co się stało? - Znowu wpadała w panikę. - Spójrz na pismo na ścianie. - Nie potrafię! - zaryczała w pełnej panice. - Może troszkę ciszej. - Nie jestem taka jak ty. Nie myślę jak ty i nie mam twoich umiejętności - powiedziała, machając rękoma. - Nie mogłabym być publicznym detektywem, a co dopiero prywatnym. Przyjaciółka prosi mnie o pomoc, a ja nie umiem nawet spełnić jej jedynego, prostego polecenia, nie umiem... Bla, bla, bla. Patrząc na wyraźne, świeże litery zdobiące ścianę w damskiej toalecie, zastanawiałam się, czy by jej nie walnąć, ale wygłaszała tyradę. Nie chciałam przeszkadzać. Po chwili sama przerwała i spojrzała na ścianę.
- Och - powiedziała niepewnym głosem - mówiłaś dosłownie. - Wiesz, kim jest Janelle York? - zapytałam. Imię i nazwisko były napisane pismem zbyt starannym jak na nastolatka, który pragnie oszpecić własność publiczną. Pod nazwiskiem tą samą ręką napisano: HANA L2-S3-R27. To nie było graffiti, lecz wiadomość. Oderwałam ręcznik papierowy i pożyczyłam długopis od Cookie, by zapisać informacje. - Nie znam żadnej Janelle - odparła. - Myślisz, że Mimi to napisała? Zajrzałam do kosza na śmieci i wyciągnęłam niedawno otwarte opakowanie po niezmywalnym markerze. - Powiedziałabym, że szanse są spore. - Ale dlaczego kazała się tu spotkać, skoro chciała tylko zostawić wiadomość na ścianie? Czemu nie wysłała mi jej po prostu SMS-em? - Nie wiem, kotku. - Wzięłam kolejny ręcznik, by ponownie przeszukać kosz na śmieci, ale nie znalazłam nic ciekawego. - Podejrzewam, że miała szczery zamiar tu być, ale coś lub ktoś sprawiło, że zmieniła zdanie. - Rany julek. To co teraz robimy? - zapytała Cookie. Znów zaczynała panikować. - Co teraz mamy zrobić? - Przede wszystkim - odparłam, myjąc ręce - przestaniemy się powtarzać, gdyż brzmimy jak pomylone. - Racja - pokiwała głową zgodnie. - Przepraszam. - Następnie ty się dowiesz, ile się da, na temat firmy, w której Mimi pracuje. Właściciele. Rada nadzorcza. Dyrektorowie wykonawczy. Plany budynku... tak na wszelki wypadek. I sprawdź to imię - wskazałam przez ramię imię i nazwisko na ścianie.
Pogrążona w myślach, wodziła rozbieganymi oczami po podłodze. Prawie było widać, jak pracują trybiki w jej głowie, a jej umysł zmierza w tysiącu kierunków naraz. Założyła torebkę na ramię. - Ja zadzwonię do wujka Boba, jak będzie na komisariacie, i dowiem się, kto prowadzi sprawę Mimi. - Wujek Bob był bratem mojego taty oraz detektywem policji w Albuquerque, tak samo jak kiedyś mój tata. Moja współpraca z policją w charakterze konsultantki była źródłem znacznej części moich dochodów. Rozwikłałam niejedną sprawę dla tego gościa, podobnie jak wcześniej dla taty. Łatwiej było rozwiązywać sprawy, kiedy można było zapytać zmarłych, kto ich załatwił. - Nie jestem pewna, kto na komisariacie zajmuje się zaginięciami. Musimy też porozmawiać z mężem. Jak on się nazywa? - Warren - odpowiedziała, wychodząc za mną. Kiedy wychodziłyśmy z łazienki, ułożyłam w głowie listę. Zapłaciwszy za kawę, rzuciłam Bradowi uśmiech i poszłyśmy w stronę wyjścia. Niestety, mocno poirytowany człowiek z bronią wepchnął nas z powrotem do środka. Prawdopodobnie nie było sensu liczyć na to, że chciał tylko obrabować lokal. Cookie stanęła za mną jak wryta, po czym sapnęła. - Warren - powiedziała w osłupieniu. - Jest tutaj? - zapytał. Gniew i strach wykrzywiały jego dobroduszne rysy. Nawet pod najtwardszym gliniarzem świata ugną się kolana, kiedy znajdzie się on naprzeciwko krótkiej lufy pistoletu kalibru.38. Cookie najwyraźniej miała móżdżek mniejszy niż przeciętna kura. - Warrenie Jacobsie - powiedziała, waląc go w potylicę.
- Au. - Pomasował miejsce, gdzie Cookie go uderzyła, a ona wzięła od niego broń i wsadziła sobie do torebki. - Chcesz kogoś zabić? - Warren wzruszył ramionami jak dziecko zbesztane przez ulubioną ciotkę. - Co ty tu robisz? - zapytała Cookie. - Po tym, jak zadzwoniłaś, pojechałem do waszego bloku, a potem przyjechałem za wami tutaj i czekałem, żeby się prze- konać, czy Mimi wyjdzie na zewnątrz. Kiedy nie wychodziła, postanowiłem wejść do środka. Był obdarty i trochę zagłodzony od wielu dni zamartwiania się. I był równie winny zaginięcia żony jak ja. Umiałam czytać ludzkie emocje jak trzeba, a od niego biło niewinnością. Dręczyły go wyrzuty z sumienia z takiej czy innej przyczyny, ale nie miały one nic wspólnego z nielegalnym procederem. Prawdopodobnie czuł się winny z powodu jakiejś wyimaginowanej przewiny, która jego zdaniem sprawiła, że żona odeszła. Cokolwiek się działo, mocno wątpiłam, by miało to związek z nim. - Chodźcie - odezwałam się, prowadząc ich oboje z powrotem do restauracji. - Brad! - zawołałam. W okienku pojawiła się jego głowa i błysnął diabolicznym uśmiechem. - Już za mną tęsknisz? - Zaraz zobaczymy, coś wart, przystojniaku. Uniósł brwi, gotów na wyzwanie, i podrzucił łopatkę jak perkusista rockowy pałeczkę. - Siedź i patrz - powiedział i wrócił do kuchni, podwijając rękawy. Ten dzieciak złamie niejedno serce. Zadrżałam na myśl o tym, jaką rzeź po sobie pozostawi. Po upływie trzech mucho grandę burritos na śniadanie oraz siedmiu kubków kawy - tylko cztery z nich były moje - wciąż siedziałam z człowiekiem tak chorym ze zmartwienia i wątpliwości,
że moje synapsy się zakładały, ile potrwa, zanim zwróci śniadanie. Rachunek prawdopodobieństwa mu nie sprzyjał. Opowiadał mi o niedawnych zmianach w zachowaniu Mimi. - Kiedy zauważył pan poważną zmianę? - zapytałam. Było to mniej więcej moje sto dwunaste pytanie. - Nie wiem. Praca pochłania mnie tak bardzo, że czasem wątpię, czy bym zauważył, gdyby moje własne dzieci stanęły w płomieniach. Może jakieś trzy tygodnie temu. -A propos- podniosłam wzrok. - Gdzie są pańskie dzieci? - Co? - zapytał, skupiając się na powrót na mnie. - Aha, są u mojej siostry. To zdecydowanie plus. Gość był w rozsypce. Dzięki Normie awansowałam z notowania na serwetkach do notowania na blankiecie zamówień. - Żona nic nie mówiła? Nie pytała o coś niezwyczajnego? Wspominała, że się martwi albo ma poczucie, że ktoś ją śledzi? - Spaliła pieczeń z rumsztyka - poweselał trochę, umiejąc odpowiedzieć na jedno z moich pytań. - Potem wszystko diabli wzięli. - Czyli poważnie podchodzi do gotowania. Pokiwał, a potem pokręcił głową. - Nie, nie o to mi chodziło. Nigdy nie pali pieczeni. Zwłaszcza rumsztyka. Cookie uszczypnęła mnie pod stołem, kiedy zauważyła, że rozważam możliwość zachichotania. Spojrzałam na nią przelotnie spode łba, po czym ponownie przybrałam wyraz troski i zrozumienia. - Jest pani profesjonalną prywatną detektyw, prawda? - zapytał Warren. Zmrużyłam powieki.
- Co pan rozumie przez profesjonalizm? - Kiedy tylko się we mnie wpatrywał, wciąż w głębokiej zadumie, powiedziałam: - Nie, poważnie, jestem inna niż pozostali detektywi w tej piaskownicy. Jestem pozbawiona zasad moralnych, standardów postępowania oraz słabości do wyciorów do broni. - Chcę panią wynająć - odparł, niezrażony moim wyznaniem na temat wyciorów. I tak planowałam zająć się tą sprawą gratis ze względu na Cookie - zwłaszcza że płaciłam jej tak mało, że ledwie jej starczało, by jeść jedzenie przeznaczone dla ludzi - ale pieniądze przydadzą się jak znalazł, kiedy pojawi się inkasent. - Jestem bardzo droga - oznajmiłam, starając się to powiedzieć trochę jak dziewka z tawerny. Pochylił się: - Jestem bardzo bogaty. Zerknęłam na Cookie, żeby potwierdziła. Uniosła brwi i pokiwała głową. - Och, no cóż, w takim razie możemy robić interesy. Chwileczkę - powiedziałam, próbując się połapać w gonitwie myśli. - Jak bogaty? - Chyba dosyć bogaty. - Gdyby jego odpowiedzi były jeszcze bardziej niesprecyzowane, zaczęłyby przypominać jedzenie w szkolnych stołówkach na całym świecie. - Chodzi mi o to, czy ktoś ostatnio prosił pana o pieniądze? - Tylko mój kuzyn Harry. Ale on zawsze prosi o pieniądze. Może kuzyn Harry robił się zdesperowany. Albo bardziej bezczelny. Zanotowałam dane Harryego i zapytałam: - Coś innego przychodzi panu do głowy? Coś, co mogłoby wyjaśnić jej zachowanie? - Nie bardzo - odparł, wręczywszy Normie kartę kredytową. Ani Cookie, ani ja nie miałyśmy dość pieniędzy, by
zapłacić za dodatkowe kawy, a co dopiero za nasze mucho grandę, a jako że wątpiłam, by przyjęli w zamian moje kapcie-króliczki... - Panie Jacobs - powiedziałam, postanawiając zachowywać się dorośle. - Muszę panu coś wyznać. Doskonale odczytuję ludzi i bez urazy, ale pan nie jest ze mną całkiem szczery. Pożuł chwilę dolną wargę, wydzielając skruchę i poczucie winy. Nie takie spod znaku „Zabiłem żonę i zakopałem jej zwłoki w ogródku", lecz raczej „Wiem coś, ale nie chcę powiedzieć". Wzdychając głośno, ukrył twarz w dłoniach. - Myślałem, że ma romans. Bingo. - To już coś. Czy może pan wyjaśnić, dlaczego pan tak sądził? Był zbyt wyczerpany, by się wysilać, i nawet ramionami wzruszył w minimalnym stopniu. - Przez jej zachowanie. Zrobiła się taka odległa. Spytałem ją o to, a ona się roześmiała i powiedziała, że jestem jedynym mężczyzną w jej życiu, bo drugiego znosić nie ma zamiaru. W szerszym kontekście było zrozumiałe, że podejrzewał zdradę, skoro Mimi tak bardzo się zmieniła. - Aha, i jej przyjaciółka niedawno zmarła - powiedział po chwili namysłu. Zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć szczegóły. - Zupełnie o tym zapomniałem. Mimi mówiła, że została zamordowana. - Zamordowana? W jaki sposób? - zapytałam. - Przepraszam, po prostu nie pamiętam. - Znowu powiało od niego wyrzutami sumienia. - Były sobie bliskie? - Właśnie w tym rzecz. Chodziły razem do liceum, ale nie utrzymywały kontaktów. Dopóki nie zmarła, Mimi nie
wspomniała o niej ani razu, więc zaskoczyło mnie, jak bardzo poruszyła ją jej śmierć. Była załamana, a jednak... - A jednak? - dopytałam, kiedy znowu się zamyślił. Zaczynało się robić ciekawie. Nie mógł teraz przerwać. - Nie wiem. Była wstrząśnięta, ale nie jakby było jej przykro, że straciła przyjaciółkę. Jakoś inaczej. - Ruszał brodą, grzebiąc w pamięci. - Wówczas niewiele o tym myślałem, ale szczerze powiem, że nie wydawała się specjalnie zaskoczona, że jej przyjaciółkę zamordowano. Potem spytałem, czy chce jechać na pogrzeb. Boże drogi, jaką miała minę. Jakbym poprosił, żeby utopiła kota sąsiadów. Musiałam przyznać, że topienie kota sąsiadów nie było dla mnie tak jednoznaczne, jak bym chciała. - Rozgniewała się? Zamrugał powiekami i wbił we mnie wzrok. Wpatrywał się tak długo, że przesunęłam językiem po zębach, żeby sprawdzić, czy nic mi tam nie utknęło. - Przeraziła się - rzekł w końcu. Cholera, szkoda, że nie mógł sobie przypomnieć, jak ta kobieta się nazywała. I dlaczego Mimi nie była zdziwiona, kiedy ją zamordowano. Morderstwo na ogół stanowi niespodziankę dla wszystkich zainteresowanych. Skoro już rozmawialiśmy o tym, jak się kto nazywa, postanowiłam spytać o to nazwisko z łazienki. Nie znalazłszy w zębach ciał obcych, zapytałam: - Czy Mimi wspominała kiedyś o niejakiej Janelle York? - To ona - odparł z zaskoczeniem. - To ta zamordowana koleżanka Mimi. Skąd pani wiedziała? Nie widziałam, ale nieźle wypadłam, kiedy myślał, że wiem.