mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 948
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 960

Kallentoft Mons - Komisarz Malin Fors 10 - Zapach diabła

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Kallentoft Mons - Komisarz Malin Fors 10 - Zapach diabła.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 285 stron)

Prolog OSTATNIE CHWILE CIEMNOŚCI Nie mogę się ruszyć. Muszę się ruszyć, wydostać z ciemności, z tego smrodu. Sądziłam, że się poddałam, ale nikt nigdy tego nie robi. Czuję, jak się trzęsę, jak ramiona niemal się rozrywają, gdy drży to coś twardego, na czym leżę. Ręce unieruchomione za plecami, nogi jak zespawane. Na moim nagrobku będzie napisane: wieczna pierdoła, przez nikogo niekochana. Znienawidzona przez samą siebie. Tęsknią za nią tylko robaki, które zjadły jej ciało i chcą więcej. Skąd biorą się te myśli? Nie mam na nie czasu. Muszę się wydostać. Potem próbuję krzyknąć. Wypuść mnie, chce krzyczeć Malin, ale coś wypełnia jej usta i chce to ugryźć, ale to nie napuchnięty język, tylko coś bardziej miękkiego, i młóci rękoma w ciemności, czuje, jak pęka jej skóra na knykciach, jak rozrywa się o coś twardego. Tkwi w ciemnej metalowej trumnie, która powoli się kołysze, opada na jakieś nieznane dno, i Malin znów próbuje krzyczeć, a dźwięk słów i metalowych części ocierających się o siebie miesza się w jej głowie z odgłosem silnika. Pot spływa po niej, jest gorąco jak w piekarniku. Gardło jęczy z pragnienia. I nikt jej nie słyszy. Będziesz za mną tęsknić, Tove? Nie chcę umierać. Tak mi się wydawało, ale coś we mnie chce się trzymać życia. Chce oddychać. Chłopiec. Nie mogę go uratować. Ale mogę uratować pamięć o nim. Jego ciało, nagie, okaleczone, na piersi wypalone A, zmiażdżone kości i krzaczki jagód, które wypełzły z zagajnika na łąkę, jakby chciały go pochłonąć. A potem twoje ciało. Podziurawione nożem, z twarzą zasłoniętą papierem z kopiarki. Przyjdź do mnie, bądźmy miłością. Znów się poruszam. Kopię, biję, będę żyć, zabiję tego, kto chce zabić mnie. Jak tu trafiłam?

Jest za późno na wszystko. Tove. Nadużyłam twojej miłości, jak całej reszty. Beze mnie będzie ci lepiej, niedługo już nie będziesz musiała się ze mną męczyć. Zawsze to wiedziałam. Ale nie chciałam tego zrozumieć. Tylko bardzo niewielu ludzi żyje poza piekłem. Ja do nich nie należę. A dalej, za piekłem, jest coś o wiele gorszego. Tam się teraz wybieram.

1 BANGKOK, PONIEDZIAŁEK, PIERWSZY WRZEŚNIA Na fototapecie widać morski horyzont płonący w promieniach zachodzącego słońca. Odkleja się na krawędziach przy cienkiej, szarej wykładzinie. Wentylator pod sufitem jest jak niespokojny wirnik helikoptera i Malin chce zobaczyć, jak sufit się unosi, jest przekonana, że śpi, że to sen, ale jest coraz bliżej jawy. Po poplamionej białej pościeli pełznie karaluch, zatrzymuje się na jej stopie, wydaje się chłonąć opary jej potu, a potem przemyka dalej, schodzi z łóżka pod szafkę i znika w jasnoniebieskiej poświacie łazienki. Malin po omacku przesuwa ręką po lakierowanej powierzchni z wypalonymi śladami po papierosach. Światło. Mruga przytomniej. To słońce wdziera się przez szpary w zielonych zasłonach i jej spojrzenie pada na tabliczkę na niewielkiej lodówce, która stoi kawałek dalej. Rent room by the hour, half hour and all night. Up to you. Pety w popielniczce. Młot udarowy pod czaszką, napuchnięte ciało, a wentylator nad nią obraca się, ale nie daje chłodu. Malin zamyka oczy, czuje alkohol, który wciąż jest w ciele jak narzekający szept, spycha ją na kolana i każe błagać o więcej, bo jego poziom we krwi niepokojąco spadł. Jest tu jakaś butelka? Malin zamyka oczy. Pieprzone światło. Nie da rady znów ich otworzyć. Będą musiały pozostać zamknięte, i Malin próbuje odsunąć wszystkie myśli, oczyścić głowę ze wspomnień, i widzi wielką, rozżarzoną biel. Pęka jej czaszka. Czuje, jak ściska jej się żołądek, ale udaje jej się zapanować nad odruchami, otwiera oczy i przesuwa się po łóżku. Na pościeli jest coś ciemnego, ciepłego i pięknego, coś czystszego od niej, coś miękkiego i szorstkiego równocześnie, co sprawia, że się uśmiecha i pragnie, żeby to tam było. Biała sukienka, czarne majtki i czarny biustonosz leżą na wykładzinie. Malin czuje, jak jej obolałe sutki ocierają się o poliester pościeli, z tapety biją w nią płomienie, szpara w zasłonach jest jak drwina. On zdaje się mocno spać. Malin odwraca głowę i wtedy ją widzi: butelkę Mekong Whisky. Na dnie zostało trochę brązowego płynu i Malin sięga ręką, łapie butelkę. Leżąc na plecach,

wypija ostatnią setkę, może półtora. Gorąco w niej ją uspokaja i ciało natychmiast reaguje. Jest w stanie się podnieść, powoli, powolutku. Butelka jest pusta. W porządku, teraz więcej nie potrzebuję, nie piję za dużo, w tym tygodniu nie wypiję już ani kropli. Nie ma mowy. Nie potrzebuję tego. Niewiele piję, odkąd tu przyjechałam. To działa. On leży na łóżku. Malin słyszy jego oddech. Ile ma lat? Nigdy nie rozmawiali o wieku. Dwadzieścia sześć? Trzydzieści? Promienie słońca rzucają jasne kręgi na jego bursztynową skórę. Pierś powoli unosi się i opada, porusza się wolniej niż wentylator, dziś w nocy przesuwała palcami po falach jego żeber, a w powietrzu unoszą się pyłki kurzu. Stoi naga i patrzy na niego. Za pierwszym razem nie potrafiła zapamiętać jego imienia. Mają tutaj trudne imiona, nie sposób wbić je sobie do głowy. Skróty długich, trudnych szeregów sylab, jakby stworzone do tego, by nie można było schwytać duszy, gdy ktoś je wypowie. Malin przykrywa mu nogi pustą poszewką i wyżej, biodra, ale nie pierś. Chce spoglądać na kręgi światła na skórze, która lśni niczym mocno ubity mokry piasek w cieniu palm, i widzi połowę jego twarzy, brew przechodzącą w skroń, jego policzek, tak miękki, że przypomina jej się policzek Tove dawno temu. Twarz miłości. Wstydu. Śpi mocno. Głęboko. Malin się pochyla i zbiera swoje ubrania. Wkłada je przed lustrem w łazience. Nikt nie jest wolny od samego siebie. Najpierw czarny stanik, potem majtki. A później półprzezroczysta sukienka opada przez biodra ku podłodze i przez tkaninę wyraźnie widać bieliznę, chcę się widzieć, nie chcę. To nieprzyzwoite. Zbyt śmiałe, jak na kobietę w moim wieku. Mężczyzna szepcze coś przez sen po tajsku. Co mówisz? U dołu lustra w łazience widzi jego nogi, jego ciało pod pościelą. Chciałaby go obudzić. Powiedzieć, że go kocha. Znów mu to pokazać. Bar, gdzie się spotkali i gdzie się spotykają. Mieści się przy małej bocznej

soi, uliczce niedaleko wrzącego, betonowgo kotła Nana Plaza, i nie jest zapraszająco otwarty, jak bary z prostytutkami, tylko ma małe zamknięte drzwi od frontu. Przyzwoite miejsce. Korony palm jak szczęki nad dachem baru. Szczury wielkie jak pudle przy koszach na śmieci od strony kuchennego wejścia i pomarańczowy neon wbity w asfalt. Lady Deluxe. Wczoraj otworzyła te drzwi w upalny, ciemny wieczór. Weszła w chłód pojękującej, parskającej klimatyzacji. Kula dyskotekowa pod sufitem odbijała światło kolorowych żarówek w nieustannym okrężnym ruchu. Czerwone aksamitne draperie w oknach. Ludzie przy barze, Tajowie i farang, Europejki – rozmawiający ze sobą, pijący drinki, zachowujący się jak cywilizowane istoty. Młodzi mężczyźni pod ścianami. Niektórzy siedzieli na rozklekotanych turystycznych krzesłach z białego plastiku, inni stali z papierosem w kąciku ust, w obcisłych dżinsach i białych albo czarnych koszulkach. Tatuaże, fryzury na Elvisa, długie, smukłe mięśnie. Czarne oczy szukające kontaktu. Potem zaczęły się tańce. Gra. Zaloty. Woń rozlanego piwa, buzującego testosteronu i estrogenów, tych niezbyt subtelnych sygnałów poruszających się jak asteroidy w tęczowym świetle. Malin siedziała przy barze. Pierwszy mężczyzna, który podszedł, chciał postawić jej drinka, albo żeby ona mu postawiła. Nie skorzystała. Not you, pomyślała. – Not now. Żółte światło neonu piwa Singha odbijało się w kieliszku z tequilą. Czekała na niego, wiedziała, że przyjdzie, tak jak za pierwszym razem, tak jak zawsze. Miała jego numer w komórce. Ale lubi widzieć, jak wchodzi. Jak szuka jej wzrokiem. Szuka mnie. Drugiemu, który podszedł, pozwoliła się pocałować w szyję i jego usta były ciepłe, ale roześmiała się i go przegoniła, wlała w siebie dwa kieliszki i poruszała się w rytm muzyki, tajlandzkiego popu z melancholijnym synkopowanym rytmem. Zjawił się. Zobaczył ją. Pewnie wyglądała na strasznie samotną? Ale nie podszedł, tylko usiadł z innymi facetami w narożnym boksie i spokojnie popijał piwo. Malin spróbowała zwrócić jego uwagę, pomachała i jakiś

inny facet siedzący w tamtym boksie pokazał na nią. Roześmiali się, a on wstał, podszedł do niej i poczuła, że drżą jej nogi na drążku barowego krzesła, że opadają niemal bezwładnie. Uśmiechnął się i jego szorstkie czarne włosy opadły na uszy, na czoło, ale nie zasłoniły tych czarnych oczu i niemal nierealnie wąskiego nosa. Usta były jak obietnica, kryjący się za nimi język wilgotny i jasnoróżowy, gotów coraz bardziej zbliżać się do tego punktu jej ciała, gdzie pragnęła go czuć. – Czekałaś na mnie? Kiwnęła głową. – Idziemy? – Tak po prostu? Nie chcesz najpierw drinka? – spytał. – Nie. – Długo czekałaś? – Długo. Mogłeś zadzwonić. Zmarszczył czoło. Zsunęła się ze stołka, położyła na barze tysiąc bahtów, kiwnęła głową barmanowi, który odpowiedział jej tym samym. Na zewnątrz było jeszcze upalniej. I w pomarańczowym świetle neonu spojrzał na nią, wydawał się rozumieć, że pragnęła, by wziął ją za rękę, powiedział coś miłego. – Jesteś piękna – powiedział, przesuwając palcami po wnętrzu jej dłoni. – Piękniejsza niż inne kobiety ze Szwajcarii. – Wiesz, skąd jestem. – Just fucking with you, Malin. Malin sprawdza na komórce, która godzina. Parę minut po dziesiątej. Zostały mu dwie godziny, zanim go wyrzucą. Patrzy na jego dżinsy pod drzwiami, banknoty wystające z przedniej kieszeni. Leży teraz na boku, z twarzą odwróconą w drugą stronę. Jakby jej już nie było. Malin chce go obudzić. Namówić, żeby robił dokładnie to samo co wczoraj. Chce stać na czworakach jak pies i słyszeć ich ciche pojękiwania w rytm wentylatora, samotności i mętliku w głowie. Jak masz na imię? Aroon. Powinieneś spać. Chciałaby usłyszeć, jak wymawia swoje imię. Jak wyśpiewuje swoje długie imię, żeby mogła schwytać jego duszę. Chwiejnym krokiem wychodzi z pokoju, czuje, że Mekong nie wystarczy, ma mdłości, ale pusto w żołądku, na korytarzu jest kamienna posadzka, pod żółtym

sufitem mrugają jarzeniówki, a fototapety na ścianach przedstawiają parujące, porośnięte dżunglą wzgórza i plaże, które wyglądają jak te w Krabi, gdzie była kiedyś na urlopie z Danielem. Z tą świnią. Schodzi po schodach. Na którym jestem piętrze? W jakim hotelu? Wtacza się do lobby. Niebieskie sofy przy stoliku, dwóch starszych mężczyzn z dwiema nastolatkami w bluzeczkach na ramiączkach, spódniczkach z cekinami i butach na wysokich, wąskich obcasach. Recepcjonista z przetłuszczonymi strąkami włosów zaczesanymi na ciemię stoi za żółtą plastikową ladą. Z sufitu nad nim zwisają złoto-czerwone girlandy tworzące napis HAPPY NEW YEAR!!! – All paid for, madam – woła do niej i macha ręką, gdy Malin kieruje się do wahadłowych drzwi hotelu, gdzie kobieta w pomarańczowym sarongu składa ręce na piersi, kłania się i mówi: – Sawadee kaa. Malin robi to samo i idzie dalej. Nalepka na szkle. Royal Inn. Wychodzi na uliczkę. W oddali słyszy pociągi przejeżdżające nad Sukhumvit. Miejski Skytrain na wysokich betonowych filarach czarnych od spalin. W tamtą stronę, myśli. Idzie wśród ulicznych budek ze skwierczącym tłuszczem, wśród spalin wyjących motocykli, smrodu świeżo rozkrojonych owoców durian, pasty z chili i gotujących się wnętrzności, wśród woni świeżo posiekanych liści limonki, czosnku, kolendry i grillowanych ośmiorniczek. Porusza się w oddechu obcego miasta i słyszy uderzenia swojego pękającego serca, mruczy pod nosem: – Nic ci nie jest, Malin. Nic ci nie jest. Widzi, jak Tajowie patrzą na nią i się uśmiechają. Uśmiechają się oczami czy tylko ustami? Czy za ich ochronnymi maseczkami w ogóle widzę uśmiechy? Połowa jest ubrana na jasnożółto. Toksyczny, jaskrawy odcień. Poniedziałek to dzień króla. Starzejącego się Bhumibola, którego czczą jak boga. Dzień księżyca, dzień Ćandry. Dzień tak żółty jak wnętrze rakowatej narośli. Jak sen o słońcu. Muszę dziś iść do pracy, myśli. Muszę się pokazać w ambasadzie.

2 Piwo. Malin czuje, że nogi prawie się pod nią uginają, gdy kupuje od bezzębnego mężczyzny zimną butelkę. Sprzedawca ma brodawkę na podbródku, a strąki długich włosów opadają na koszulkę, spod której prześwitują sutki. Jego biznes to lodówka turystyczna na brudnym asfalcie. Uśmiecha się szeroko do Malin, gdy ta daje mu dziesięć bahtów ekstra. Mężczyzna ma też colę, ale piwo wydaje się zimniejsze, a ona potrzebuje tego chłodu. Przystaje w cieniu, za stoiskiem z grillowanymi lucjanami, pod pożółkłymi liśćmi palm, w kilku haustach wypija piwo i czuje, że poprawia jej się zmysł równowagi. Potem idzie dalej w stronę Sukhumvit, a tam ruch uliczny stoi w obie strony. Pod pociągami, które przejeżdżają nad nią z hukiem, przebiega sześciopasmówka, hałas sprawia, że Malin się kuli, w powietrzu jest więcej spalin niż tlenu, i Malin się poci, lecz nie chce brać taksówki, przy takich korkach to nie miałoby żadnego sensu. Pod 7-Eleven wyciąga do niej rękę kambodżański żebrak bez nóg, pewnie wszedł na minę, trzy dziewczynki w niebieskozielonych szkolnych mundurkach piją przez słomki jakiś łososioworóżowy napój z czworokątnych butelek. Chichoczą, piją, znów chichoczą, a hinduski krawiec woła za nią: Suit madam, suit madam, cheap price. Mija ją pięcioro dziesięciolatków w różowych koszulkach z Hello Kitty, gorączkowo przesuwają palcami po ekranach komórek, a wielkie klapki futerałów telefonów trzepoczą w powiewie z agregatu klimatyzacyjnego. Malin wypłaca pieniądze w bankomacie. Musi przełknąć żółć napływającą do gardła, gdy obok przechodzi jakaś starsza kobieta w białej nocnej koszuli, żując suszoną ośmiorniczkę, która śmierdzi nieruchomym morzem i zasuszonym życiem. Mężczyzna z towarami wyłożonymi na kocu rozciągniętym na chodniku sprzedaje plastikowe pojemniki i breloczki z młodszym królem w stroju safari i z aparatem fotograficznym w ręce. Kurwa. Ruchome schody nie działają i Malin czuje, jak świat drętwieje, gdy stopień po stopniu wspina się do okienka z biletami. Rozmienia banknot na drobne, kupuje żeton w automacie, a potem jedzie działającymi ruchomymi schodami na peron, z którego odjeżdżają pociągi na północ. A może na południe? Nie wie tego. Ale wie, w którą stronę musi się udać. Tu nikt się na nią nie gapi, żaden z setek Azjatów, którzy stoją wokół niej

zupełnie bez ruchu i czekają na kolejny pociąg. Wielu ma nienaturalnie bladą skórę, wybielaną chemicznie w niezliczonych salonach piękności, i boją się bardziej słońca niż raka. Malin podchodzi do tablicy reklamowej z animacją komputerową drapacza chmur, chyba z aluminium, z mieszkaniami na sprzedaż. Starting price: 25 million baht! Odwraca się. Nadjeżdża pociąg i Malin wciska się do środka. Ludzie stoją stłoczeni, ale w wagonie jest chłodno i jakiś miły mężczyzna ustępuje jej miejsca przy oknie. Głos z głośnika wywołuje nazwę stacji końcowej, a potem pociąg rusza i Malin wygląda w dół, na korony palm, połatane blaszane dachy niskich domków i autobusy z rdzawymi plamami na dachach. Potem jej spojrzenie wędruje dalej, ku drapaczom chmur, z dumnie lśniącymi w słońcu szklanymi fasadami; wszędzie są napisy po tajsku, esy-floresy, których nie potrafi odczytać. Jakiś mężczyzna przygląda jej się z niesmakiem. Aż tak wyraźnie widać, że jestem słabym, bezwartościowym człowiekiem? Malin zamyka oczy. Udaje, że nie dostrzega jego spojrzeń. Czuje chłód bijący od skraju lasu, wypełza na łąkę i wije się wokół jej nóg jak wąż. Krzaczki jagód łaskoczą ją jak opuszki palców. Przypomina sobie chłopca na łące. Nagi, niemal przezroczysta, sina skóra, ciemne włosy, mógł mieć dziewięć, dziesięć, może jedenaście lat. Wyglądał, jakby odpoczywał wśród jagód i błagał ją, by zwróciła mu życie. Gdy tak leżał, a niebo spoglądało na niego czarnymi oczami, błagał tylko o jedną rzecz, której nie dało się spełnić: Zwróć mi życie. Nie chcę być martwy. I głos. Znów ten chłopięcy głos dobiegający jakby od zmarłych, głos, który rozbrzmiewał nad łąką, a jego ton sprawiał, że uginały się drzewa na skraju lasu. Malin znów go słyszy. „Nie chcę”. Duże A na jego piersi. Wypalone jak u bydła. Jakby ktoś oznakował swoją własność. I chłód na łące, który wypełzł dalej w świat. Wyssał cały tlen, zdusił we mnie resztki niewinności. Co złego zrobiłeś? – myśli i czuje wibracje wagonu. Czego nie chciałeś? Co ci ktoś zrobił? Wtedy coś się we mnie skończyło. Nie wiem dlaczego. Czy kiedykolwiek to

wiemy? Pragniemy wierzyć, że coś się wydarza, i wtedy się zmieniamy. Ale czy tak jest? Może. Ale wewnętrznie stopniowo bankrutowałam, a potem nagle stałam się pełna i pusta równocześnie. Może w ten sposób rozpada się człowiek. Wydaje ci się, że ze wszystkim sobie poradzisz, a potem widzisz coś, co wdziera się w niewielką szparę w twojej duszy… i upadasz. Widziałam tyle krwi, tyle przemocy, może ty byłeś tą szparą, twój skradziony oddech był tym, co mogło we mnie wniknąć i mnie zniszczyć. Może na tej łące, przy twoich zwłokach, stałam się tą, którą zawsze miałam się stać. Stałam się tą, która otworzyła ostatnie drzwi i spojrzała w to, co najbardziej przerażające: w nicość. A wieczorem tego samego dnia dopełniło się dzieło świata, gdy wróciłam do szpanerskiego mieszkania, które dzieliłam z Danielem, a on czekał na mnie przy stole w kuchni z miną, jakiej jeszcze u niego nie widziałam. Czy to się stało, gdy mnie poprosił, żebym usiadła? Gdy opowiedział mi bez ogródek, że podczas wieczornego dyżuru w gazecie przespał się z młodszą koleżanką, że teraz ona spodziewa się jego dziecka i że chciałby spróbować stworzyć z nią rodzinę, coś, co pragnął mieć, „zanim będzie za późno”. – Przykro mi, Malin – powiedział. – Tak mi przykro. To się po prostu stało i tak musi być. To słuszna decyzja dla dziecka, prawda? Malin milczała. Czekała, aż skończy mówić. Potem rzuciła się na niego. Gdy wyjęta ze schowka butelka wódki była już pusta, Malin poszła do baru Hamlet, usiadła na chwiejnym stołku i upiła się do nieprzytomności. Obudziła się w środku nocy w jednym z boksów w lokalu, wszystko było pozamykane, pozwolili jej spać. Wciąż pijana wymknęła się do domu, Daniela nie było i wiedziała, że to już na zawsze, że zniknął z kobietą, która mogła dać mu dziecko, i że ona sama nigdy nie będzie mogła mu tego dać. Więc chlała. Piła z przekonaniem, jakiego nigdy dotąd nie czuła. Stacja końcowa: upadek. I próbowała znaleźć mordercę chłopca. Ale do niczego nie doszli. A Malin chlała jeszcze więcej. Nie ustalili nawet jego tożsamości. Zupełnie jakby spadł ze złośliwego nieba ukrytego za tym, które widać, z nieba, które go przypalało i torturowało, a potem strąciło jak kruche pisklę, by roztrzaskał się o ziemię.

Wlewała w siebie alkohol. Poszła do Daniela, do jego nowego mieszkania, gdzie żył z tą swoją zdzirą, wykrzyczała rozpacz w jego nowe życie, wrzeszczała, że go zabije, aż w końcu zadzwonił na policję. Przyjechali, zgarnęli ją, zamknęli w celi, żeby wytrzeźwiała, Zeke i szef wydziału Göran przyszli i czuwali nad nią, póki się nie obudziła, a potem Göran powiedział: „Wysyłam cię na odwyk. To twoja ostatnia szansa, Malin, potem nie będę mógł już nic dla ciebie zrobić. Teraz albo nigdy”. Tove przyjechała i odwiedziła ją na północy, w lesie w Medelpad, w starym centrum konferencyjnym przerobionym na ośrodek dla alkoholików, którzy mogli jeszcze uratować kawałek życia. Dla grupy jej podobnych, którzy byli o włos od utraty wszystkiego. – Wstydzisz się mnie? – Nie zamierzam się ciebie wstydzić, mamo. Już z tym skończyłam. Ale martwię się o ciebie. – Nie martw się. Poradzę sobie. Tove się uśmiechnęła i Malin chciała stać się lepszym człowiekiem, nie dla siebie, tylko dla niej, i próbowała się powstrzymywać, gdy wróciła do Linköpingu, ale zobaczyła Daniela z jego nową kobietą, jej sterczący brzuch, i dłużej nie mogła. Piła i myślała o swojej zniszczonej macicy. Jakiś czas później Göran Möller siedział w swoim gabinecie z jakimś papierem w ręce. – Oficer łącznikowy w Bangkoku – powiedział. – Z biurem w ambasadzie. Policja jak najszybciej potrzebuje oficera łącznikowego, poprzedni przechodzi na emeryturę, a u nowego, który miał go zastąpić od jutra, właśnie zdiagnozowano jakąś chorobę autoimmunologiczną. Załatwiłem ci tę robotę. Ale musisz wyjechać już jutro, tutaj dostajesz urlop. To zastępstwo, na początek pół roku. Bangkok. I teraz tu siedzi. Otwiera oczy i widzi, że mężczyzna, który przyglądał jej się z obrzydzeniem, zniknął. Bangkok był wtedy mirażem. Snem, który teraz zmienił się w rzeczywistość. – To zły pomysł. Muszę rozwiązać sprawę chłopca. – Do niczego nie dojdziemy. Pogódź się z tym, Malin. Utknęliśmy. I ty też. Spróbuj zacząć od nowa w Bangkoku, żebyś mogła wrócić do domu i później rozwiązać tę sprawę. Bangkok. Widziałam zdjęcia, ale nigdy tam nie byłam. – Mam jakieś inne wyjście? – Wiem, że dalej pijesz, Malin. Że odwyk nie zadziałał. Twoja dalsza służba tutaj to zbyt wielkie ryzyko. Możesz tam pojechać albo odejść na własne życzenie. Służba w Bangkoku polega na obserwacji i wsparciu. Nie musisz brać aktywnego

udziału w żadnych śledztwach. Po prostu będziesz miała cholerny spokój. Następnego ranka, w wiosennym deszczu, Zeke pomachał jej na do widzenia przy wejściu na halę odlotów na Arlanda, a potem wsiadła do samolotu do Helsinek. Po południu siedziała już w innym samolocie do Bangkoku i była trzeźwa. Machnęła ręką, że niczego jej nie trzeba, gdy stewardesy podjechały do niej z wózkiem pełnym alkoholu. Ploenchit, dobiega głos z głośnika i pociąg zwalnia. Moja stacja. Malin wstaje, przeciska się przez mur ciepłych ludzkich ciał, czuje własny oddech, słabą woń piwa. Dom. Nie dom w Linköpingu, tylko wynajęte mieszkanie w Bangkoku. Dom, jak prysznic i czyste ubrania. Jak spray na odświeżenie oddechu i krople do oczu. W samolocie myślała, że w Bangkoku będzie dobrze. Może decyzja zapadła za szybko, ale będzie dobrze. Bangkok jest przystankiem w powrotnej drodze dla turystów, wielkim miastem w the land of smiles. Miastem zbudowanym z grzechów gorszych niż moje, dobrze mi zrobi, jeśli wyjadę, zmienię otoczenie. Będę miała nowe zadania. Przez jakiś czas pobędę zupełnie sama. Będę chodzić do spa, medytować, może nawet ćwiczyć jogę. Uśmiechnęła się pod nosem, przeczytała broszurę linii lotniczych o Bangkoku, o tym, jak miasto szybko się zmieniało, jak się odrodziło dzięki rozrastającej się klasie średniej. Zacząć od nowa. Let a different sun shine its rays on little me. Tak mi się wydawało, myśli Malin, zjeżdżając ruchomymi schodami ku sprzedawcom kwiatów na chodniku, ona, o której krążą plotki, że zgarnia ponad dziesięć tysięcy bahtów dziennie, chociaż to przecież niemożliwe. Piękne miasto, myślałam. Tutaj, w mieście, które odwołuje się do tego, co w ludziach najgorsze, mogę stać się najlepszą wersją samej siebie.

3 Malin wsuwa klucz do zamka w drzwiach do mieszkania na osiemnastym piętrze, otwiera i uderza w nią zaduch. Dopiero co witała się z recepcjonistą budynku, starszym Tajem ubranym w biały uniform, i delektowała się zimnym powietrzem opływającym jej ciało. To było jak biec w deszczu brzegiem Stångån w Linköpingu. Tyle tylko, że bez deszczu. Siedem kwartałów od Sukhumvit, przy szóstej soi, w dwudziestopiętrowym budynku wciśniętym między dwa nowe drapacze chmur o wiele wyższe od niego. Na czwartym piętrze basen na tarasie, w cieniu palm, szkła i betonu, ale miło się w nim pływa. Pierwszą rzeczą, jaką robi w mieszkaniu, jest włączenie klimatyzacji. Uruchamiają się trochę przestarzałe agregaty. Uderza w nią ich zimny oddech i Malin rozsuwa zasłony i otwiera drzwi na balkon. Wychodzi. Po jednej stronie widzi zaokrągloną, srebrzystą fasadę centrum handlowego Siam Paragon, tablicę reklamową, z której młoda Azjatka spogląda na nią ewidentnie zoperowanymi oczami o rzęsach dłuższych niż ciosy słonia. Jest ubrana w białą suknię ze zbyt głębokim dekoltem – reklamuje markę Jaspal, rodzimą i w oczach Tajów elegancką, lecz ignorowaną przez bogatych, którzy wypełniają szafy Louisem Vuittonem, Guccim, Hermèsem, Pradą i tysiącem innych marek, o których Malin nigdy nie słyszała. Wciąga ciężkie powietrze. Słucha terkotu motocykli. Skądś dobiegają odgłosy kłótni. Dwaj mężczyźni krzyczą coś do siebie po tajsku. Kiedy wybucha tutaj wściekłość, jest straszna, przypomina szaleństwo, za które jest uważana. Na wprost widzi niewielki, zapuszczony park wciśnięty między trzy wysokie apartamentowce, których balkony zdają się uginać pod ciężarem wilgoci. W samym środku parku kaktusy otaczają fontannę z posągami ryb, z których pysków już od dawna nie tryska woda. Przy wjeździe do budynku znajduje się mały ołtarz, na którym nieustannie palą się kadzidła, a ofiary – ryż, szaszłyki z kurczaka, orchidee – niszczeją w upale. Wchodzi do środka, zamyka za sobą drzwi. Rozgląda się po mieszkaniu. Oddycha głęboko, chce się napić, ale potrafi oprzeć się impulsom, wie, że musi. Potrafię to, myśli niemal ciągle. Dostatecznie często. Ale co ma zrobić człowiek, którego życie atakuje ze wszystkich stron? Gdy głos z wnętrza krzyczy: Daj mi spokój, ulgę? Jak można wtedy wierzyć, że powstrzymywanie się jest konieczne? Czasami chce być stara, dawno po klimakterium, i nie mieć absolutnie nic do

stracenia. Wie jednak, że musi znaleźć spokój, tu i teraz, wytrzymać, nie pozwolić się temu pochłonąć. Temu pożądaniu samotności. Nie przymykać oczu na swoje wady, na samą siebie. Odsunąć od siebie ból, smutek i tęsknotę, bo jak miałaby zatrzymać przy sobie Daniela, skoro pragnął dziecka? Nigdy nie będzie w stanie mu go dać. Ogarnia już swoje myśli, ale nie uczucia, i ma ochotę znów go uderzyć. Mieć go tutaj i uderzyć, powiedzieć mu, że rozumie, ale zapytać: Jak możesz? Jesteś przecież dobry. A on by odpowiedział: Jestem. Ale, Malin, mój umysł, moje geny muszą istnieć dalej, kiedy ja już odejdę. Przypomina sobie, jak poszła do prosektorium, gdy Karin Johannison skończyła sekcję chłopca i go zszyła. Jego zwłoki były przykryte białym prześcieradłem. Malin mruknęła: – Znajdę twojego mordercę. Najprostsza obietnica, jaką może złożyć policjant, najbardziej oczywista. Ale wiedziała, że gdzieś w głębi pragnęła tego, co najbardziej daremne: zwrócić mu życie, urodzić go z prawdy jak własnego syna. Zadrwić z nicości, czyniąc z niej coś. Wstydziła się, że należy do świata, który w ten sposób zdradza najsłabszych. Jej poprzednik mieszkał w tym mieszkaniu. Policja opłaca czynsz. Opłacają też czynsz w Linköpingu. Malin otrzymuje pensję i dietę służbową, więc ma pieniądze na wszystko. Więcej, niż jej trzeba. Duży pokój z wnęką kuchenną, stół z czterema krzesłami, pusty regał, telewizor, sofa, fotel. Ściany pomalowane na biało, wszystkie meble w odcieniu szarości. Łóżko wygodne jak chmurka. Łazienka z prysznicem i wanną, i jeszcze obsługa. Pranie, sprzątanie, jedzenie, masaż. Wystarczy podnieść palec i wszystko jest. Alkohol. W lodówce ma butelkę tequili, ale nie teraz, nie teraz. W sypialni rozbiera się do naga. Jeszcze nigdy nie była taka szczupła. Nie je tak, jak powinna, choć lubi tutejsze jedzenie, czystość, upał, imbir, trawę cytrynową, kwaskowaty galangal, orzechowy smak ryżu. Ale nigdy nie jest głodna, zawsze chce jej się pić. Mimo wszystko to był dobry pomysł, by tu przyjechać. Spróbować się zresetować. Stać się nowym człowiekiem. Wkłada bikini, zjeżdża windą na basen i otwiera szklane drzwi prowadzące na taras. Stoi tam Wan – niska, o szerokiej twarzy Tajów z północy – i uśmiecha

się do Malin. Podaje jej frotowy ręcznik. Świeżo uprany, wyprasowany i szorstki. – Dzień dobry, miss Fors – mówi. – How are you today? Jej mina nie zdradza tego, co musi widzieć. Że wyglądam beznadziejnie, myśli Malin. – Fine – odpowiada i bierze ręcznik. Minutę później stoi gotowa zanurkować, widzi, jak niebieska mozaika mieni się w promieniach słońca, odcieni jest więcej niż w morzu, a woda ją kusi, syreny szepczą obietnice, że poczuje się lepiej, że wszystko będzie lepiej – i Malin wie, że to prawda. Woda uzdrawia. Woda może zbawić człowieka, dać mu nowe imię, nowe możliwości, i Malin się uśmiecha, gdy ugina kolana, czuje, jak siła przenosi się przez mięśnie łydek, i dalej w dół, do podeszew stóp. Skacze, pozwala, by ciało zawisło na chwilę w powietrzu, nim opadnie ku powierzchni, a potem łagodna eksplozja i uczucie, że krew napływa do skóry. Zwleka przez chwilę przy dnie, kładzie się na plecach, spogląda w niebo przez wodę, błękit zmienił się w mleczną biel i jest tu tylko cisza, nie słychać nawet filtrów. Wstrzymaj oddech. Niech cię rozsadzi. Ale instynkty są silniejsze. Malin płynie w górę. Wynurza się. Wychodzi z basenu. Wan czeka na nią z ręcznikiem i Malin dziękuje jej, kiwając głową. – Nigdy nie dziękuj służącym – powiedział jej na przyjęciu pewien dyplomata, młody ważniak z Belgii, który studiował na Uniwersytecie Browna i cholernie z tego powodu zadzierał nosa. Axel ze szwedzkiej ambasady jest lepszy. Malin wdycha zapach chloru. Woła do Wan, żeby przyniosła jej piwo, ale ona już je niesie. Tutaj również cola nie jest wystarczająco zimna, a piwo jest słabe, nie liczy się jako alkohol. Wan podaje Malin butelkę. – Zapisz to na moje konto. – Will do. Malin wypija piwo w sześciu wielkich haustach. Potem jedzie na górę do mieszkania, wyjmuje z sejfu w szafie w sypialni pistolet, Berettę 9 mm. Kładzie się nago na sofie i bawi się bronią. Zrobiła się dwunasta. Niedługo w ambasadzie zaczną się zastanawiać, gdzie jestem. A może i nie. Praca ma swobodny charakter, mogę akurat coś załatwiać, a to nie ich sprawa. Ale ambasador Leif chce mieć mnie na oku. Wiem o tym. Przystawia pistolet do skroni. W broni nie ma magazynka, więc to nic takiego. A może jednak?

Ma ochotę nacisnąć spust. A jednak nie. Szepcze jego imię, w krótkiej wersji. – Aroon, Aroon, Aroon. Chce do niego zadzwonić, może mógłby tu przyjść, jeszcze nigdy tu nie był i lubi mnie tak bardzo, jak ja lubię jego. To, że mogłam przyjechać do Bangkoku, że mogłam go spotkać, znów uwierzyć w miłość, to przywilej. Sprawdza broń. Nie ma magazynka. Może on mnie kocha? Albo mógłby mnie pokochać? Malin robi pięćdziesiąt pompek i sto brzuszków. Zamyka broń w sejfie. Wkłada niebieską bawełnianą sukienkę do kolan. Za oknem mężczyźni znów zaczęli się kłócić. Przekleństwa brzmią podobnie we wszystkich językach.

4 Malin zeskakuje z taksówki motocyklowej przy betonowym murze otaczającym ambasadę. Daje kierowcy dziesięć bahtów. Bierze głęboki oddech, naciska domofon przy pomalowanych na szaro żelaznych drzwiach, spogląda w kamerę i się uśmiecha. Po kilku sekundach drzwi powoli się odsuwają. Wchodzi do ogrodu i idzie asfaltową ścieżką. Za niskimi palmami widać podłużny trzypiętrowy budynek ze ścianami z kamienia i niebieskimi narożami w stylu Carla Larssona. Tajski tekowy dach podtrzymują stalowe belki, a żaluzje w wielkich oknach są opuszczone. Za żaluzjami poruszają się cienie. Przy wejściu jest przeszklona budka, w której drzemie na siedząco strażnik w szarym mundurze. Malin wita się z nim, przechodząc obok, a on salutuje jej ze znudzeniem. Malin przysuwa przepustkę do skanera i drzwi ambasady się otwierają. Kiwa głową starszym Szwedkom w recepcji. Mija je, przysuwa przepustkę do kolejnego skanera i otwierają się szklane drzwi prowadzące na pierwsze piętro, gdzie mieszczą się biura. Winda jest po lewej stronie i Malin wsiada do małej sali luster, wciska trzecie piętro i po chwili jest na górze, w kolejnym korytarzu z pokojami służbowymi po obu stronach, szklanymi ścianami i zaciągniętymi zasłonami w kwieciste wzory Josefa Franka, a za fantazjami Franka urzędnicy pracują nad Bóg wie czym. Przystaje przed drzwiami swojego pokoju. Zamyka oczy. Czuje, że drży jej warga. Zagryza ją. Oficer łącznikowy. Jej praca polega na pośredniczeniu w śledztwach dotyczących wielu nacji oraz takich, które dotyczą Szwecji. Może chodzić o przemyt narkotyków, handel ludźmi, sprawy celne dotyczące nielegalnego handlu wężami i pająkami. Jej zadaniem jest przygotowywanie dokumentów i informacji, których potrzebują policjanci w innych ambasadach, i odpowiadanie na podobne zapytania ze strony tajskiej policji. Jest tutaj od czterech miesięcy. Nigdy nie bierze aktywnego udziału w śledztwach i gdy stoi z przepustką w ręce przed drzwiami swojego pokoju, brakuje jej tej roboty. Tej jednoznaczności: bycia tą, która aktywnie szuka odpowiedzi, próbuje sprawić, by dobro zwyciężyło nad złem. Że można do tego zredukować życie. To mi pozostaje, myśli Malin i odsuwa od siebie obraz twarzy Aroona, nie

śmie żywić nadziei. Odwraca się, musi się napić kawy, zanim się zabierze do dzisiejszych papierów i telefonów. Właściwie żadne formalne szczegóły nie przeszkadzają jej w braniu aktywnego udziału w śledztwach, jeżeli tajska policja się na to zgadza. Czasem, jeśli jakiemuś Szwedowi przytrafi się coś złego w Tajlandii albo jeśli szwedzki obywatel złamie tajskie prawo i zostanie aresztowany, Malin pomaga im w pozyskaniu potrzebnych informacji. Jeśli pojawi się jakaś trudniejsza sprawa, w której Szwed padnie ofiarą przestępstwa albo zostanie zamordowany, będzie pośredniczyła między tutejszą policją i szwedzkimi pokrzywdzonymi. Powinna starać się mieć na oku śledztwo, żeby przeprowadzono je jak należy, i współpracować z Tajami, jeśli będą tego chcieli. Ale odkąd tutaj przyjechała, nie było takiej sprawy. Malin idzie do niewielkiej wnęki kuchennej w korytarzu. Chce sobie zrobić dużą filiżankę kawy. Dziś musi napisać obszerny raport o szwedzkich przestępcach przebywających w Tajlandii. Kilka lat temu szwedzcy Hells Angels mieli mały klub na wyspie Phuket, ale przegoniła ich chińska mafia, więc teraz chodzi głównie o kilku bandytów napadających na banki, którzy przepuszczają pieniądze po odsiadce w Szwecji. Mogłaby wykonywać tę robotę we śnie. Właściwie nawet po pijanemu. Papiery i jeszcze więcej papierów, krótkie rozmowy telefoniczne, od czasu do czasu bankiety w organizacjach, ambasadach i firmach, z którymi mają współpracować oficerowie łącznikowi z różnych krajów. Czasem tęskni za tym, żeby coś się stało, żeby jakiemuś Szwedowi przytrafiło się coś złego, bo wtedy mogłaby uczestniczyć w śledztwie. Jej poprzedniczka, Beata Lundgren, opowiadała, że to robiła, zwłaszcza w sprawie szwedzkiej nauczycielki na Ko Chang, która została przejechana przez lokalnego magnata budowlanego. Ale oczywiście sprawa utknęła. Policję przekupiono i zachowała lojalność wobec tajsko-chińskiego króla wyspy. – Na prowincjach panuje tu bezprawie – powiedziała Beata na dzień przed odlotem do Szwecji, gdy piły kawę. Jak dawno to było? Malin powoli idzie korytarzem. Od dwóch miesięcy znam Aroona. I odkąd tu przyjechałam, w Linköpingu nic się nie wydarzyło w śledztwie dotyczącym chłopca. Trzymałam się w ryzach, nie narobiłam mnóstwa głupot, prawda? To nowy początek.

Trzęsie jej się ręka, gdy wsuwa filiżankę do maszyny, palce drżą, gdy naciska przycisk podwójnego espresso, i wtedy słyszy za plecami głos młodego mężczyzny: – Balowałaś wczoraj do późna, Malin? W głosie Axela Stålskiölda słychać lekki sarkazm, a może tylko ironię, wydaje jej się, że z nim zawsze tak jest, i Malin nie zaszczyca jego pytania odpowiedzią, tylko czeka, aż filiżanka się napełni, a potem się odwraca i przez kilka sekund na niego patrzy. – A co u ciebie, Axel? – pyta po chwili. Jego szyty na miarę płócienny garnitur jest pognieciony dokładnie tak, jak trzeba. Różowa koszula jest rozpięta pod szyją, a krawat nonszalancko poluzowany. Dwudziestoośmioletni facet z dobrej rodziny, z długimi tradycjami w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, ma dyplomację we krwi, to nie ulega kwestii, i Malin się uśmiecha na jego widok: ostry podbródek i proste jasne włosy zaczesane z idealnym przedziałkiem z boku. Jeśli chodzi o wygląd, to Axel Stålskiöld ma tylko jeden defekt, wzrost, ma zaledwie metr siedemdziesiąt pięć, jest niewiele wyższy od Malin, i to sprawia, że jest mniej przystojny, niż najwyraźniej jemu samemu się wydaje. – Wszystko w porządku, dziękuję. – Napijesz się kawy? – Chętnie. Axel stoi bez ruchu, czeka, żeby Malin zrobiła mu kawę. – Proszę bardzo. Na pewno sam sobie świetnie poradzisz. Got you, myśli Malin. Tak łatwo go złapać na to jego zaprogramowane dobre wychowanie. Malin odsuwa się na bok, a Axel zbliża kubek do dzióbka automatu, wciska latte. – Po śniadaniu nie pije się kawy z mlekiem – mówi Malin. – Jak rozumiem, wiesz wszystko o napojach, Malin – szczerzy zęby Axel. Got me, myśli Malin. Axel Stålskiöld jest jej osobą kontaktową w korpusie dyplomatycznym, to jego ma informować, jeśli jej poczynania dotyczą bezpośrednio spraw ambasady; a on ma się z nią kontaktować, kiedy potrzebują jej pomocy. Ostatnio zrobił to, gdy zapytanie tureckiej policji trafiło do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Sztokholmie, zamiast tutaj, bezpośrednio do niej. – Coś się dzieje? – pyta Axel. – Papiery, papiery i jeszcze więcej papierów – mówi Malin. Próbuje zapanować nad drżeniem rąk i na powierzchni espresso tworzą się małe czarne falki.

– W przyszłym tygodniu jest przyjęcie u Leifa. Przyjdziesz, prawda? W swoim najlepszym wydaniu? A potem się uśmiecha, to życzliwy, lekko pobłażliwy uśmiech i Malin sobie przypomina, że widział ją w Facebar. Byłam wtedy z Aroonem? Chyba wypiłam kilka piw dla ochłody, ale nie byłam pijana. A może ma na myśli to, co się stało w belgijskiej ambasadzie? Wyparłam to. Ale pieprzyć Axela. Podrażnijmy młodego kogucika. Malin patrzy mu w oczy. Wygląda na zadowolonego z siebie, nawet za bardzo, i najwyraźniej myśli, że właśnie wygrał jakiś słowny pojedynek. – Włożę moją najlepszą wyjściową kieckę – mówi Malin i z tymi słowami zostawia Axela w kuchni. Dokładnie w chwili, gdy przysuwa przepustkę do drzwi swojego pokoju, znów słyszy jego głos. – Leif chce cię widzieć. Teraz, w jego gabinecie. Leif Andersson. Ambasador Szwecji w Tajlandii. Były członek Riksdagu z ramienia socjaldemokratów, szef Krajowej Izby Kontroli, pięćdziesiąt siedem lat. Był lokalnym szefem socjaldemokratów w Karlstadzie, kiedy Sven Sjöman tam pracował. Podczas ich pierwszego spotkania Leif Andersson wspomniał, że Sven prosił, by miał ją na oku, ale nie powiedział dlaczego. Malin zdaje sobie jednak sprawę, że Leif wie o jej problemie. Może jednak Sven mu powiedział, a Leif pragnie się zachować dyplomatycznie, nie chce, żeby się czuła zawstydzona, i zachowuje dla siebie to, co wie. Ale widać to było w jego spojrzeniu. Czasem Malin ma wrażenie, że ktoś ją obserwuje, że ktoś śledzi ją poza pracą. Czy to możliwe, żeby Andersson próbował ją mieć na oku? Ale nie mam żadnych tajemnic. Siedzi teraz przed nią, ubrany w jasnoniebieski bawełniany garnitur, przy którym jego siwa broda wydaje się jeszcze bardziej siwa. Garnitur jest tak skrojony, że Leif wydaje się szczuplejszy, niż jest w rzeczywistości, ma sterczący brzuch zawałowca, mniejszy niż u Svena, ale i tak za duży. Stalowe spojrzenie silnego człowieka i krótki, szeroki nos. Siwe włosy wciąż są gęste, typowy socjaldemokrata, jakich niewielu się już spotyka, bardziej stworzony do dyplomacji niż do ruchu, i tak bystry, że z pewnością właśnie dlatego nigdy się nie wspiął na prawdziwe szczyty w partii. Jego gabinet mieści się na pierwszym piętrze. Rozciąga się z niego widok na japoński ogród i Malin widzi jasne kamyki zagrabione w zenistyczny wzór, symbol pokoju. Przysłano ją tutaj, żeby go odnalazła. Uśmiecha się w duchu.

Jeszcze tam nie dotarłam. Leif siedzi w jednym z dwóch foteli projektu Malmstena, które stoją po obu stronach okrągłego stolika z Ikei. Na podłodze leży zielony dywan, który aż promieniuje pieniędzmi i wyrafinowanym gustem, i Malin wie, że utkała go Märta Måås-Fjetterström. W stojaku za jego plecami tkwi szwedzka flaga i flaga Unii Europejskiej. Malin siada. Odstawia filiżankę kawy na stolik. – Chciałem tylko zapytać, jak się czujesz – uśmiecha się Leif Andersson. Malin przypomina sobie wczorajszą noc, bar, Aroona i wszystkie inne wieczory do niego podobne. – I jak ci się tutaj podoba? Malin bierze głęboki oddech. On nic nie wie, myśli, bo nie ma nic takiego, co mógłby wiedzieć. Ma ochotę powiedzieć: A czemu pytasz? Czemu nie miałabym się dobrze czuć? Postanawia jednak mówić to, co on chciałby usłyszeć. – Czuję się dobrze – mówi. – Podoba mi się tutaj. Chyba wszyscy kochają ten gwar i ciepło. – Prawda? – Ale brakuje mi pracy śledczej. – Rozumiem. Mnie też czasami brakuje konkretnego działania. Dyplomacja to dużo dymu i słów. – Ogólnie brzmi jak samo życie. – Wczoraj dzwonił Göran Möller – mówi ambasador i pochyla się w jej stronę. – Chciał wiedzieć, jak się czujesz. Najwyraźniej sądził, że pokusy Bangkoku mogą się okazać dla ciebie zbyt wielkie, ale chyba tak nie jest? Malin czuje, że robi jej się gorąco, i ma ochotę na piwo, na drinka, na cokolwiek, mocno schłodzoną coca-colę, by zagłuszyć to, czego teraz domaga się ciało. – Oczywiście, że nie. – To dobrze. Niektórzy sądzą, że widzieli cię w pewnym barze w niewłaściwym towarzystwie. – Co za niektórzy? Ktoś, kto nie umie pilnować własnego nosa? To, co robię w wolnym czasie, to moja sprawa. I z kim się zadaję. Leif Andersson kiwa głową, wciąga brzuch i wygląda do ogrodu. – Wiesz, że to nie takie proste, Malin – mówi. – Lubię cię. Bardziej niż kiedykolwiek polubię te dobrze wychowane dyplomatki ze szlacheckim pochodzeniem. Już za pierwszym razem, gdy rozmawiałem o tobie ze Svenem, powiedział, że jesteś błyskotliwa. Wierzę mu. Ale tutaj, w pracy, musisz być kryształowa. Zawsze podtrzymywać pozory, rozumiesz to, prawda? Zachowywać się bez zarzutu.