mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 546
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 774

Kanger Thomas - Meżczyzna, który przychodził w niedzielę

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Kanger Thomas - Meżczyzna, który przychodził w niedzielę.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

SERIA ZE STRACHEM Już w księgarniach: Darek Foks Wielkanoc z tygrysem Johan Theorin Zmierzch Jan Seghers Zbyt piękna dziewczyna W serii ukażą się także: Johan Theorin Nocna śnieżyca Jan Seghers Panna młoda w śniegu Thomas Kanger Pogranicze Jan Seghers Partytura śmierci Lars Kepler Hipnotyzer Więcej informacji: czarne.com.pl Thomas Kanger: Mężczyzna, który przychodził w niedzielę: Przełożyła Marta Rey-Radlińska wydawnictwo- Czarne Wołowiec 2009 prolog CZAS WILKA Tytuł oryginału szwedzkiego sóndagsmannen Projekt okładki łukasz mieszkowski Zdjęcie Autora © by dan norra / conatum Copyright © by thomas kanger, 2004 Copyright © for the Polish transłation by marta rey-radliŃska, 2009 Redakcja Magdalena Kędzierska/D2D.pl Korekta Małgorzata poździk/D2D.pl, małgorzata uzarowicz / d2d.pl Projekt typograficzny i skład robert oleś / D2D.pl isbn 978-83-7536-110-0 1 Dawno, dawno temu wilk i renifer spotkali się po raz pierwszy. Wilka przeraziły wielkie rogi i ciemne oczy łani renifera. - Po co ci takie kolczaste rogi? - spytał wilk. - Tak, rzeczywiście są kolczaste - odparła łania. - Aleja dopiero co pojawiłam się na tym świecie i nie wiem, do czego służą. Lecz wilk nadal czuł się niepewnie. - Dlaczego wpatrujesz się we mnie tymi wielkimi czarnymi oczyma? - zapytał. - Nie chcę cię wystraszyć, więc odwrócę wzrok - odpowie- działa łania. Teraz przyszła kolej na pytania renifera.

- Kim ty jesteś? Drżę z trwogi, patrząc na twoje żółte zębiska i czerwoną gardziel. Kiedy wilk zrozumiał, że łania również się go obawia, mach- nął z wolna ogonem i zawarczał w odpowiedzi: - Strzeż się mnie, jestem bardzo głodny. W tej chwili wilk zyskał władzę, a renifer stał się jego zwie- rzyną łowną. Wprawną ręką zarzucił linkę z haczykami na wodę. Deszcz wisiał w powietrzu. Było pochmurno i dziwnie spokojnie jak 7 na Morze Norweskie. Niewielka łódka z pluskiem posuwała się do przodu. Wiedział z doświadczenia, że pogoda może się nagle zmienić z ciszy w sztorm. Jednak nigdy go to nie powstrzymało przed wypłynięciem w morze. Dobrze się czuł na otwartych wodach, daleko od lądu. Góry za jego plecami piętrzyły się niczym katedry. Wynu- rzały się prosto z morza, wysokie i potężne, stare i pobruż- dżone, każda o innej szarej twarzy. Nawet jeśli człowiek nie zauważał tego w ciągu całego życia, ich wygląd nieustannie się zmieniał. Nieskończenie powoli, a jednak nieubłaganie kruszyły się pod wpływem organowej muzyki wiatrów. Już ich nie dostrzegał. Zawsze tam były. Ludzie przyjeż- dżali, aby dać się porwać górom, wędrować coraz wyżej i bli- żej nieba, być może nawiązać kontakt z Bogiem. On nie był jak inni mieszkańcy. Góry były czymś stałym. Gdyby miał skłonność do filozofowania i rozmyślań, pewnie widziałby je w roli strażników, ochrony przed wszelkim zagrożeniem. Raz jeden opuścił wyspy, a raczej próbował opuścić na zawsze, ale wszystko poszło nie tak. Od tamtej pory odbywał jedynie ko- nieczne wycieczki na stały ląd, nie licząc paru podróży czar- terowych na południe. Był teraz innym człowiekiem. Miał uporządkowane życie. Kto by wtedy przypuszczał? Zdarzało się, że wracał myślami w przeszłość. Coraz rzadziej, bo lepiej nie grzebać w tym, co było. Czasem mu się to jednak zdarzało. Ciekawe, co się z nią stało i czy kiedykolwiek się dowie? Zbocza góry były porośnięte zielenią. Brzęczenie cy- kad huczało w uszach. Jakiś ptak o czerwono-zielono- -niebieskich piórkach przeleciał nisko nad gałęziami drzew. W dolinie droga wiła się ku zachodzącemu słońcu. Morze lśniło. Co ja tu robię? pomyślała Kari Solbakken, wciskając się z powrotem do autobusu po krótkiej przerwie na toaletę. Nie było muszli klozetowej i oczywiście żadnego papieru. Ubranie kleiło jej się do ciała, nadal panował taki upał

i duchota, że zapałka zgasłaby z braku tlenu, gdyby przy takiej wilgotności powietrza w ogóle dało się ją zapalić. Miała miejsce koło okna, którego nie dało się otworzyć. Siedzący obok grubas przelewał się przez siedzenie, zaj- mując jej przestrzeń. Bilet był tani. Trzy godziny później na dworcu autobusowym Giap Bats z trudem zarzuciła plecak na zesztywniałe ramio- na. Grupka wyczekujących przedsiębiorców natychmiast zaoferowała swoje usługi: - Motorbike? Kari przetrząsnęła kieszenie w poszukiwaniu kartki z adresem. - To here - powiedziała. Młody mężczyzna nachylił się i przeczytał. - Hang Bac. Three dollar. Kari była tak zmęczona, że zgodziła się na wygórowaną cenę. Jechał szybko, płynnie lawirując w strumieniu hond wave. Jakaś dziewczyna wyjechała z przecznicy, nawet się nie oglądając, lecz kierowca Kari z gracją uniknął zde- rzenia. To był kraj, w którym uczestnicy ruchu drogo- wego zawarli ciche porozumienie o nieprzejeżdżaniu się nawzajem. Gdy minęli niewielkie jeziorko, czy może tylko zaporę, odwrócił się do niej w trakcie jazdy. - Old town. Hanoi old town - powiedział. Kiwnęła głową, marząc, żeby zamiast odgrywać prze- wodnika, patrzył przed siebie. Wysadził ją parę ulic dalej i wskazał palcem jakieś drzwi. - Hostel. Obok wisiał szyld z napisem wielkimi literami: love planet. Kari dała kierowcy zarobione przez niego trzy dolary i weszła do środka. Jakaś kobieta siedziała w ma- leńkiej recepcji. Zamiast odpowiedzieć na pytanie Kari o wolne pokoje, odwróciła się i zdjęła z haczyka klucz. - Toilet in corridor. Pay in advan'plea - powiedziała i po- dała klucz. Pokój był nieduży, a w skład jego umeblowania wcho- dziło łóżko, stół i krzesło. Kari wyciągnęła się na ma- teracu. Chciała być gdzie indziej, mimo że właśnie tu było gdzie indziej. To tu chciała się znaleźć jeszcze nie tak dawno temu, to był cel jej marzeń. Kiedy wyruszała ze Sztokholmu, myślała, że podczas tej podróży w końcu odnajdzie siebie. Uczucie wyobcowania miało się skończyć. Pojechała sama, ale oczekiwała, że spotka ludzi, którzy

ją zauważą. Perspektywa miała się wyostrzyć. Jednak prawdziwa Kari Solbakken w zetknięciu z nieznanym nie chciała dać się poznać. Łóżko było niewygodne czy po prostu ciało bolało? Usiadła i wsunęła rękę w jedną z kieszeni plecaka. Znala- zła miękką, brązową kostkę i rozkruszyła ją przed napeł- nieniem fajki. Podeszła do okna, otworzyła je i zaciągnęła się. Dym w płucach stłumił niepokój. Zbudziła się dopiero późnym popołudniem. Chwilę trwa- ło, zanim przypomniała sobie, gdzie się znajduje. Wszyst- kie pokoje, w których spała przez ostatnie dwa miesiące, wyglądały mniej więcej tak samo. W nogach łóżka leżał stary, wytarty ręcznik - musiał jej wystarczyć, bo jej własny był pewnie jeszcze wilgotny. Wyszła na korytarz. Prysznic znajdował się na samym dole, obok wspólnej toalety. Strumienie wody na skórze trochę poprawiły jej samopoczucie. Po prysznicu powoli przeciągnęła szczotką przez swoje długie do ramion, blond włosy. Spojrzała w oczy własne- mu odbiciu w lustrze. Był to wzrok kogoś, kto nie rozumie, co widzi, i boi się wszystkiego. Dziecinny, ale pozbawiony błysku dziecięcej radości poznawania. Twarz wyglądała na mniej niż dwadzieścia pięć lat. Krótki, lekko zadarty nos. Cienkie, ładne łuki brwi. Górna warga wąska, ale dolna pełna i apetyczna. Słońce nadało kolor jej zazwyczaj bladej twarzy. W torbie znalazła w miarę czyste szorty. Wyszła na ulicę i obrała kierunek, nie wiedząc, dokąd droga ją zaprowadzi. Chodniki były pełne zaparkowanych motocykli, które spychały przechodniów na jezdnię. Na ulicy panował tłok. Kobiety w różnym wieku szły, miękko się kołysząc i balansując wyładowanymi koszami na nosidłach. Mali chłopcy, w ciągłym biegu, próbowali wcisnąć pocztówki 10 11 i przewodniki Lonely Planet jasnoskórym obcokrajowcom, którzy wymagali tanich usług, ale nie lubili, gdy ich trak- towano jak chodzące portfele. Jakiś naganiacz wykrzykiwał swoje „welcome, good vietnamee food", Kari weszła do środka po wąskich schod- kach, a dalej do altany z prostymi stolikami. Klientelę stanowili podobni jej turyści - plecakowcy, szukający we własnym towarzystwie swojskiego poczucia bezpie- czeństwa. Kelner podał jej menu, więc zamówiła sajgonki i zupę. Z głodu bolał ją brzuch i miała nadzieję, że szybko

przyniosą jedzenie. - Cześć. Podniosła wzrok. Uczesany w kucyk chłopak w okula- rach przeciwsłonecznych uśmiechnął się szeroko. - Jack. Mogę się przysiąść? Kari skinęła głową. Zamówił dwa piwa - jedno dla sie- bie, jedno dla niej. - Skąd jesteś? - zapytał i zdjął okulary. Pięć pytań, pomyślała Kari. Tradycyjna zabawa obieży- światów. Teraz spyta, gdzie byłam i co myślę o Sajgonie, Na Trang, Hoi An lub Hue. Dokąd się wybieram i ile mam pieniędzy na podróż. A potem zacznie narzekać na wszyst- kie trudności, które napotkał po drodze, i zaserwuje kilka swoich superrad, czego na pewno nie powinnam robić. - Ze Szwecji. - Ja jestem z usa - powiedział i zaatakował z innej flanki: własne doświadczenia z wędrówki po świecie. - Podróżuję od pół roku. Indie, Nepal, Tajlandia, Kambodża. A teraz tutaj. Kari napiła się piwa. Who fuckin cares? pomyślała, kiedy podawano jej obiad. - Wietnam jest dla mnie naprawdę wyjątkowy - mówił dalej. - Really special. Mój tata tu był. Wcześniej. Jako pilot helikoptera. - Chłopak ustawił się do wyimaginowanego karabinu, naśladując strzały. - Dużo opowiadał o Wiet- namie, jak byłem mały. Już nie żyje, ale chciałbym, żeby to zobaczył. Że jesteśmy tu mile widziani. Nikt nas nie oskarża o wojnę. Jeśli tylko traktuje się ich jak równych, wszystko jest w porządku. - Uśmiechnął się do Kari. - Ta wojna to była pomyłka - dodał. - Tyle lat, mnóstwo na- szych żołnierzy zginęło. Prowadzono ją w zły sposób, nie to, co dzisiaj. Cieszę się, że mój tata przeżył. Inaczej mnie by tu nie było. - Przeciągnął ręką po kucyku i znów się uśmiechnął. - Masz ochotę na coś innego niż piwo? - Na przykład...? - Spojrzała na niego z odrobinę więk- szym zainteresowaniem. Ułożył rękę tak, jakby palił fajkę, i przystawił ją do ust. Ten kawałeczek, który kupiła od jednego Australijczyka w Hue, skończył się poprzedniego wieczoru. - Okej - zgodziła się. Zeszli wąskimi schodkami. Tłok na ulicy trochę ze- lżał. Zaczynało się zmierzchać, targ warzywny za rogiem kończył się, ludzie rozchodzili się do domów. Jack po- prowadził ją obok Hang Bac, ulicy, przy której znajdował się jej hotel.

- Stara ulica złotników - powiedział nieznajomy i zno- wu się do niej uśmiechnął, wyraźnie zadowolony z siebie. Weszli głębiej w stare miasto. Kari zastanawiała się, jak trafi z powrotem do swojego hostelu. Pokój Jacka też był nieduży, ale z większym łóżkiem i własną toaletą. Kari przycupnęła na łóżku. Jack usiadł na krześle, otworzył torbę i wyciągnął małą fajkę i paczkę owiniętą w folię. Rozwinął ją i odsłonił czarnobrązowy blok. Duży, pomyślała Kari. Musi mieć z kilkadziesiąt deko. Może pół kilo. Gdzie mu się udało to zdobyć? Jack rozkruszył kawałek kciukiem i nabił fajkę. Zapalił, 12 13 zaciągnął się głęboko dwa razy i podał Kari. Zaciągnęła się i długo trzymała dym w płucach. Uczucie przyjem- ności szybko rozlało się po całym ciele. Jeszcze jeden mach, zanim odda fajkę Jackowi. Zaciągnął się i przeniósł do Kari na łóżko. Nachylił się bliżej, przycisnął wargi do jej warg i wpuścił dym do jej ust. Wciągnęła powietrze i położyła się. Podał jej fajkę, a kiedy paliła, rozpiął jej spodnie. Ponieważ w upale nosiła luźne ubranie, nie miał problemu z wciśnięciem ręki między uda. - Nie - zaprotestowała. - Aah, come on - powiedział i przycisnął mocniej. Pró- bowała wyciągnąć jego rękę, ale był silniejszy. - Chcesz - stwierdził. - Wiem, że chcesz. - Nacisk się zwiększał. Zro- zumiała, że weźmie ją przemocą. Gdy skończył, wstał i zapiął spodnie. Nie patrzył na nią. Odwróciła głowę do ściany. - Jakbyś nie chciała, to byś krzyczała - rzucił. - A nie krzyczałaś. Kiedy się zbudziła, nie było go w pokoju. Po kilku se- kundach przypomniała sobie, co się stało. Głowę miała jak z ołowiu. Jak długo już tu jest? Usiadła i rozejrzała się za swoim ubraniem. Spodnie były rzucone na podło- gę, majtki leżały w nogach łóżka. Ubrała się i otworzyła drzwi, ale zawróciła w progu. Pod łóżkiem leżała torba. Szybko podeszła do niej i zanurzyła w niej rękę. Pacz- ka była schowana pod ciuchami. Ukryła ją pod koszulką i wybiegła z hotelu. Wyludniona ulica tonęła w ciemnoś- ciach. Próbowała sobie przypomnieć, którędy przyszła, ale wszystkie drogi wyglądały tak samo. Z gardła wy- dobyło jej się skomlenie: cichy, zwierzęcy odgłos. Biegła ulicami, przecznica za przecznicą. Nagle, znikąd pojawił się szyld: love planet. Ode-

tchnęła i zaczęła dobijać się do drzwi. Po chwili nadeszła kobieta z recepcji. Miała półprzymknięte oczy. Bez słowa wpuściła Kari do środka. Następnego ranka Kari zapytała, czy może skorzystać z telefonu. Wybrała miejscowy numer podany jej przez biuro podróży w Szwecji. Przedstawiciel linii lotniczych potwierdził, że jest kilka wolnych miejsc na dzisiejszy lot, ale zmiana rezerwacji kosztuje sto dolarów. Kari przeli- czyła banknoty i zgodziła się. Na ulicy zatrzymała tak- sówkę. - How much to the airport? - Fifteen dollar. - Have twelve. Kierowca taksówki otworzył drzwi od strony pasa- żera. Siedemnaście godzin i dwa przystanki później samolot wylądował na Arlandzie. Kari z trudnością trzymała się na nogach, wchodząc do budynku terminala. Czuła się brud- na od środka i na zewnątrz. Miała wrażenie, że wszyscy się na nią gapią. Paczka pod bluzką parzyła ją w brzuch. Szła w strumieniu ludzi, sama nie wiedząc, gdzie jest wyjście. Wzdłuż alejki ze sklepami, schodami ruchomy- mi w dół, przez automatycznie otwierane szklane drzwi. Ogromna hala z bagażami krążącymi na taśmach. Rozej- rzała się wokół. Paris, wyświetlało się na jednym z moni- torów. Tam miała drugie międzylądowanie. Stanęła przy taśmie. Kawałek dalej na ścianie wisiała tabliczka „Odpra- wa celna". Kari poczuła, że uginają się pod nią kolana. - Dobrze się pani czuje? - zapytał jakiś mężczyzna w garniturze. - Gdzie jest toaleta? - jęknęła słabym głosem. Męż- czyzna wskazał kierunek. Poszła najszybciej, jak mogła, 14 15 ale i tak zwymiotowała, zanim zdążyła pochylić się nad muszlą. Po wyjściu z toalety odebrała swoją torbę z taśmy, ostat- nią, która jeszcze bezpańsko kręciła się w kółko. Ruszyła w stronę wyjścia, do tabliczki z odprawą celną i dopiskiem podróżujący z krajów UE. Chwyciła torbę obiema rękami, trzymając ją przed sobą jak tarczę. Patrzyła prosto przed siebie. Dwóch umundurowanych mężczyzn stało za ław- ką i rozmawiało, najwyraźniej celnicy, wydawało się, że nawet nie zauważyli, jak przeszła obok. Drzwi rozsunęły się przed nią, na zewnątrz stali ludzie. Jeszcze jeden krok

i zmiesza się z tłumem. - Przepraszam! Usłyszała za sobą głos. Kiedy się odwróciła, obydwaj umundurowani mężczyźni stali w drzwiach. Jeden z nich uśmiechał się. Wyglądał sympatycznie. - Czy byłaby pani tak miła i podeszła tu z powrotem? To tylko drobna kontrola. Szła spiesznie ulicami Oslo. Nie biegiem, ale szybkim kro- kiem, tak jakby przed czymś uciekała. Chciała zostawić za sobą to nieprzyjemne uczucie. Dopiero co była w sklepie, podchodziła to tu, to tam i przyglądała się towarom. Je- den z kontrolerów śledził jej każdy krok. Nawet nie próbo- wał być dyskretny. Stawał w odległości paru metrów i się przyglądał. Nikogo z pozostałych klientów to nie obeszło. Przywykła. Tak to jest być czarnym w białym kraju. Mimo że mieszkała tu już odprawie dwudziestu lat. Mimo że opanowała język i utrzymywała się z pracy przez te wszystkie lata po studiach. Była dobrze przystosowana według wszelkich możliwych norm: dokładnie tak, jak jej nowi rodacy sobie tego życzyli. Nawet ten polityk o wy- glądzie amerykańskiego teleewangelizatora byłby z niej zadowolony. Ten, co opowiadał, jakie to ważne, żeby imi- granci wyznawali norweskie wartości. Przywykła, ale nigdy się z tym nie pogodziła. Dlatego szła spiesznie przez miasto. Zdarzało się, że myślała o powrocie. Ale do czego? Czu- łaby się jak turystka w swojej starej ojczyźnie. Poza tym miała zobowiązania, przed którymi nie dało się uciec. I więzi. Zaczęła nawet jeździć na nartach. 17 Przekręcając klucz w drzwiach do mieszkania, po- czuła się bezpiecznie. Dom był jej. Przekroczyła próg i schyliła się, aby podnieść pocztę z podłogi. Dwie oferty handlowe. Jeden rachunek i jedna koperta zaadresowana osobiście do niej. Biała, niewielka, z niewyraźnie ostem- plowanym znaczkiem. Niebieskim atramentem wypisano na niej nazwisko i adres. Bez nadawcy. Tylko nazwisko i adres. Dosyć tego. Muszę wziąć się w garść. Elina Wiik tępym wzrokiem patrzyła przez okno w swo- im pokoju w komisariacie. Przed nią leżał stos przestępstw czekających na dochodzenie. Każde z nich było niczym oskarżenie skierowane przeciwko niej. Minęło osiem miesięcy, odkąd Elina dopadła mordercę Anniki Lilji i Jamala Al-Sharifa, dzień przed Bożym Na-

rodzeniem 2003 roku. Z początku działała racjonalnie, jakby nic się nie sta- ło i bez problemu mogła dalej pracować w policji. Groźba śmierci jej nie obeszła, już wcześniej bywała w podobnych sytuacjach. Niechęć kolegów mogła z siebie strząsnąć. Miała twardą psychikę. Kolejna złota gwiazdka do ko- lekcji, trochę szumu w mediach, to wszystko. Potem nadszedł czas rozrachunku w życiu prywatnym. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. Być może to ona sama puściła ster: poddała się, pozwoliła się unieść zda- rzeniom. Tylko autopilot ocalił ją od zniknięcia za hory- zontem. To bynajmniej nie była tortura. Raczej coś interesu- jącego. Czasem nawet sprawiało jej to przyjemność. Za- wsze chciała otworzyć drzwi do swego wnętrza, ale nigdy 21 wcześniej się nie odważyła. Wiosna i lato były jak wzbu- rzone morze, do tej pory nie czuła stałego lądu pod no- gami. Lato się skończyło, wkrótce zaczynał się wrzesień, ale nadal było ciepło. Jak zwykle przyszła do pracy przed czasem, teraz miała jeszcze większe problemy ze snem niż wcześniej. Każdego ranka spacer. Pół godziny, cza- sem dłużej. To była najlepsza część dnia. Wpół do ósmej otworzyła drzwi do biura i usiadła za biurkiem. Dzień zapowiadał się podobnie jak poprzedni. Wiedziała, że przyszła pora wziąć się w garść, choć nie miała pojęcia, jak to zrobić. Ciche pukanie do drzwi. - Proszę. Do środka wszedł John Rosen. Był jej szefem w sek- cji operacyjnej Wydziału Kryminalnego, specjalnej jed- nostce mającej rozwiązywać szczególnie skomplikowane przypadki morderstw w okręgu. Zamknął za sobą drzwi i zatrzymał się. Na jego twarzy widać było przygnębienie. - Słyszałaś już? - zapytał. Elina pokręciła głową. Nie słyszała o niczym, co mógłby jej chcieć przekazać John. Nowe dochodzenie w sprawie morderstwa? Elina zdążyła poczuć delikatny dreszczyk oczekiwania. - Karnlund. Miał zawał. Elina zamarła. - Żyje - dodał Rosen. - Ale nie jest z nim dobrze. Egon Jónsson mógł powiedzieć więcej na porannej odpra- wie o ósmej. Stało się to o dziesiątej poprzedniego wieczo-

ru. Oskar Karnlund zasłabł przed telewizorem, całkiem niespodziewanie. Karetka szybko dotarła na miejsce. To uratowało mu życie, ale jego stan był krytyczny. 22 Zebrano pieniądze na kwiaty, dwieście osiemdziesiąt koron. Czternaścioro kryminalnych na zebraniu zdecy- dowało, że Jónsson, następca Kamlunda na stanowisku naczelnika Wydziału Kryminalnego, i Elina Wiik, jedyna w ich gronie kobieta, pojadą do szpitala najszybciej, jak będą mogli. Elina obiecała kupić kwiaty. Właśnie wycho- dziła z budynku, kiedy dogonił ją John Rosen. - Pójdę z tobą po kwiaty - powiedział. Przeszli przez rzekę Svartan w stronę centrum, do kwiaciarni mieszczącej się w starym, przebudowanym pawilonie handlowym. Poranek był przepiękny - jeden z tych upajających świeżym powietrzem, na chwilę przed tym, jak jesień zajmie miejsce lata. Zadowolone twarze ludzi tylko irytowały Elinę. Czy oni nie wiedzą, co się stało? - To jest tak straszne, że nie wiem, co powiedzieć - szep- nęła. - Przecież niewiele ponad pół roku temu przeszedł na emeryturę. Po prostu nie może umrzeć. To niespra- wiedliwe. - Karnlund to twardy gość - pocieszył ją Rosen. - Zawał serca nie złamie takiego jak on. Da sobie radę. Elina kiwnęła głową. - Pojadę tam od razu. Posiedzę przy nim, aż kryzys minie. - On cię lubi - stwierdził Rosen. - Zrób tak. - Oskar Karnlund zawsze we mnie wierzył. - Wiem. - Więc teraz ja będę wierzyć w niego. Egon Jónsson był zdania, że jeszcze za wcześnie, by jechać do szpitala. Będą plątać się pod nogami, no i może żona Kamlunda nie chce, żeby jej przeszkadzać. Pewnie woli pobyć sama z mężem. Musiał jednak ulec naciskom Eliny. 23 Razem wkroczyli na oddział intensywnej terapii kardio- logicznej i dopytali się o jego pokój. Oskar Karnlund był pod tlenem, nieruchomy i nieprzytomny, ale kardiogram sygnalizował życie. Vera Karnlund, drobna, przygnębiona kobieta, siedziała na krześle. W milczeniu uścisnęła im dłonie, kiedy weszli do pokoju. Trzy dni później to Elina Wiik czuwała samotnie przy łóżku Oskara Karnlunda. Vera Karnlund była przy nim

przez dwie doby, spała ledwie parę godzin, lecz w końcu została zmuszona do pójścia do domu, żeby nie ryzykować własnym zdrowiem. Elina przychodziła dwa razy dzien- nie, zostawała na godzinę lub pół, ale nie mogła zrobić nic innego, jak tylko czekać. Tym razem obiecała Verze posiedzieć dłużej. Oskar Karnlund leżał bezwładnie w łóżku, z poszarzałą twarzą. Wyglądał tak, jakby spał. Nagle otworzył oczy i odwrócił głowę ku Elinie. - Jeszcze tu siedzisz? - Wiedziałeś, że tu jestem? - Och, widziałem cię już wczoraj. Byłaś wieczo- rem, tak? - Udało ci się, Oskarze. Lekarze mówią, że wyzdrowie- jesz. Wiesz o tym, prawda? Lekko się uśmiechnął. - Chyba po raz pierwszy nazwałaś mnie po imieniu. - To przez ten policyjny żargon. Wszyscy wszystkim mówią po nazwisku. Dla mnie zawsze byłeś Karnlund. - W tej chwili nie jestem w stanie nawet sobie samemu czegokolwiek nakazać. To żałosne. Elina chciała położyć dłoń na jego ręce, chciała powie- dzieć, że wróci do sił, ale Oskar Karnlund odwrócił głowę do ściany i zamknął oczy. Dwa dni później spotkała go siedzącego na wózku inwa- lidzkim w oddziałowej świetlicy. - Vera powiedziała mi, że często mnie odwiedzałaś, kiedy leżałem nieprzytomny. Dziękuję. - Cały wydział się o ciebie martwi. Jak się dziś czujesz? - Lekarze twierdzą, że potrzebny mi by-pass. Pewnie tu jeszcze chwilę zostanę. Mówią, że chcą mnie mieć na oku. Operacja za parę tygodni. Potem wszystko powinno wrócić do normy. Znów będę jak nowy. Jakby to było coś, na co warto czekać... Zanim Elina zdążyła zaoponować, ciągnął dalej: - Pierwsze, o czym pomyślałem po przebudzeniu, to Vera, Nils i jego dwie córeczki. Kiedy Nils był mały, cały czas byłem zajęty swoimi sprawami. Wychowywała go Vera. Chciałbym cofnąć czas, ale jest już za późno. - A dziewczynki? Nie mógłbyś poświęcić im swojego czasu? - To prawda, co mówią. Kiedy człowiek otrze się o śmierć, całe życie przelatuje mu przed oczyma. Musisz się rozliczyć sam ze sobą. Bez obłudy. Stajesz się brutal-

nie szczery. Te dni... wiele mnie kosztowały. - Ty przecież nie umrzesz - powiedziała Elina i w tej samej chwili zrozumiała, że zareagowała na niewłaściwe słowa. Oskar Karnlund mówił o swoim życiu, nie o śmier- ci. - Nie bądź dla siebie taki surowy - dodała. - Wiesz - spojrzał jej w oczy z taką intensywnością, jakby obudził się w nim stary komisarz - rozmyślałem o rodzinie, ale wśród wspomnień pojawiła się też inna twarz. - Czyja? - Pewnej kobiety. 24 V 25 - Byłeś w niej zakochany? - zapytała Elina bez zasta- nowienia. - Nie, nie, to było dochodzenie. Dawno temu. Chyba na początku lat osiemdziesiątych, nie pamiętam dokładnie. Młoda kobieta. Znaleziono ją w głuszy, gdzieś w Norrbot- ten. Któryś z kolegów z północy zajmował się dochodze- niem. Była zameldowana w Vasteras, dlatego zahaczyło też o mnie. - Co się z nią stało? - Została uduszona, jeśli dobrze pamiętam. Ale zwłoki były w kiepskim stanie, leżała tam przez wiele miesięcy. Przesłuchaliśmy wszystkich, których się dało, ale nie znaleźliśmy nikogo, kogo można by choć podejrzewać o tę zbrodnię. Nigdy nie rozwiązano tej sprawy. - Czemu pomyślałeś właśnie o niej? Jego uśmiech przypominał grymas. - Może dlatego że była moim kolejnym niepowo- dzeniem. Usłyszawszy pukanie, John Rosen wstał i otworzył Elinie drzwi. On jeden w całym komisariacie nie wołał „wejść", kiedy ktoś go szukał. Gdy Elina znalazła się w jego biu- rze, podsunął jej nawet krzesło. Uprzejmość Johna Ro- sena była znana i przez pracowniczki komendy bardzo ceniona. - Co z nim? - Lepiej. W każdym razie fizycznie. Ale jest bardzo przy- gnębiony. - Takie brutalne uświadomienie sobie kruchości życia każdemu odjęłoby chęć do żartów. - Dość długo rozmawialiśmy. Właściwie to zaczął mi opowiadać o pewnej starej sprawie.

- Tęskni za pracą? - Tak mi się wydaje. Kiedy odchodził zeszłej zimy, cieszył się, że nareszcie będzie sam dysponował swoim czasem. Tak przynajmniej mówił. Ale wiesz, jaki jest Karn- lund. Dusza policjanta. Razem z pracą zniknęli koledzy i zrobiło się wokół niego dosyć pusto. - O jakim morderstwie mówił? - Nazywała się Ylva Malmberg. Młoda kobieta. Nigdy o niej nie słyszałam, ale wydarzyło się to dawno temu, zanim zaczęłam pracę. Najwyraźniej nie udało się dorwać mordercy. Pomyślałam... że rzucę na to okiem. John Rosen uśmiechnął się. - Żeby rozruszać Karnlunda? - Tak, czemu nie? Pochodziła stąd, ale zdarzenie mia- ło miejsce w Norrbotten. Gdzie znajdę raport z docho- dzenia? - Jeśli nikt nad tym już nie pracuje, to dokumenty są pewnie w archiwum. Powiedziałaś Norrbotten? Odwrócił się i wyciągnął katalog z półki. - W takim razie raport jest w Pitea. Tamtejsza policja odpowiada za archiwum dla całego okręgu. Zapisz sobie numer telefonu. Elina sięgnęła po długopis. - Dzięki. - Uśmiechnęła się i wstała. - Elina... - zwrócił się do niej Rosen - ...to miło z twojej strony, że pomyślałaś, by dzięki temu Karnlund poczuł się lepiej. Nie pozwól tylko, żeby ta sprawa zajmowała ci czas w pracy. To nie nasze śledztwo i wiesz, co mamy robić. Jeśli nie prowadzimy własnego dochodzenia, zajmujemy się zwykłymi przestępstwami, tak jak wszyscy. - Nic nie zdoła odciągnąć mnie od włamań i aktów przemocy zebranych na moim biurku - zadeklarowała Elina. - Nie zapomnij o tym - odpowiedział jej Rosen. 26 27 Ostrożnie zamknęła za sobą drzwi. To było coś wię- cej niż oczywiste stwierdzenie, pomyślała. Już chciała wejść z powrotem i zapytać, co miał na myśli, ale po- wstrzymała się. Nie miała ochoty usłyszeć tego, co by jej powiedział. - Jest dla ciebie paczka w portierni. Po zaledwie dwóch dniach dokumenty z Pitea dotarły na miejsce. Starannie zapakowany karton ważył co naj- mniej dziesięć kilo, a wydawało się, że stał się dwukrotnie

cięższy, kiedy wniosła go do swojego biura. Odsunęła papiery na biurku i postawiła na nim paczkę. Za pomocą noża do papieru rozcięła taśmę klejącą i otworzyła kar- ton. Na wierzchu leżał list, podpisany przez komisarza kryminalnego z Pitea. Materiał dowodowy zebrany na miejscu popełnienia przestępstwa, tzn. listy, przedmioty osobistego użytku itp., jest przechowywany w komendzie policji w Pitea. Zabezpieczony dowodowy materiał biologiczny został przesłany do Centralnego Laboratorium Krymi- nalistycznego w Linkóping. Fotografie dołączono do przesyłki. Wiadomość jak nie z tego świata, pomyślała Elina. Wy- jęła pliki kartek i szybko przeliczyła: ponad trzy tysiące stron. Trochę dużo jak na hobby po godzinach, stwierdziła w myślach i spojrzała na zegarek. Dziesiąta. O pierwszej miała przesłuchać kobietę, która już trzeci raz wniosła 29 przeciw swojemu mężowi oskarżenie o pobicie. Będzie musiała wcześniej się przygotować. Raport leżał w pla- stikowym pojemniku na biurku. Jeszcze raz popatrzyła na zegarek. Paczka z Pitea kusiła coraz bardziej. Pierwszy raz od zeszłej zimy poczuła coś na kształt chęci do pracy. Usiadła wygodnie i zaczęła przeglądać papiery z pierw- szego pliku. Ofiarą była Ylva Marieanne Malmberg, urodzona 30 września 1954 roku. Zamieszkała przy ulicy Sandgards- gatan w Vasteras. W latach 1977-1979 uczennica liceum uzupełniającego Tarna w Sali. Kursy wiedzy o krajach rozwijających się i rzemiosła artystycznego. Elina przekopała stosy w poszukiwaniu zdjęcia kobie- ty, żeby w trakcie dalszego czytania mieć w głowie jej wizerunek. Znalazła pożółkłą, plastikową teczkę. Foto- grafie również trochę się przebarwiły. Pierwsze zdjęcie przedstawiało trzy uśmiechnięte dziewczyny, a może już kobiety? Zastanawiała się, która z nich to Ylva Malmberg. Na kolejnym zdjęciu była kobieta przy maszynie do pi- sania, patrzyła prosto w obiektyw i uśmiechała się. Na odwrocie ktoś napisał: „Ylva M.". Elina domyślała się, że notatkę zrobił śledczy. Dziewczyna miała długie proste włosy - ani ciemne, ani jasne - i wełniany sweter. Całkiem ładna, pomyślała Elina. Chociaż dość pospolita. Na zdjęciu grupowym z Tamy z 1978 roku Ylva Malm- berg klęczała razem z czterema innymi kobietami. Za nimi kucało trzech chłopców, czy raczej młodych mężczyzn. Jeden z nich opierał ręce na ramionach Ylvy. Miał długie,

jasne włosy, sweter z golfem i wyglądał dość dziecinnie. Znów spojrzała na zegarek. Prawie wpół do jedenastej. Z ciężkim westchnieniem odłożyła zdjęcia i sięgnęła po papiery. Kobieta naprzeciwko Eliny nie miała dwóch przednich zębów w górnej szczęce, a lewe oko otaczała niebiesko- -żółto-czerwona opuchlizna. Oko było przekrwione. Wy- glądała na dziesięć lat więcej, niż miała w rzeczywistości. Powód był wciąż ten sam. Mąż dostał odsiadkę i zakaz odwiedzin, ale wróciła do niego z własnej woli. Tak, jak po pierwszym wyroku za pobicie. - Tym razem go zostawię! - wybuchnęła. - Niech się smaży w piekle. Proszę spojrzeć na moje zęby! - Dlaczego pani znowu do niego wróciła? - spytała Elina, chociaż znała już odpowiedź. - Obiecał, że to się więcej nie powtórzy. Wiem, głupia gęś ze mnie. Zawsze mi to obiecuje. - Pierwszy wyrok był w 1999 roku - stwierdziła Eli- na. - Pięć lat temu. Jesteście małżeństwem od czternastu lat. Kiedy panią uderzył po raz pierwszy? - W czasie miodowego miesiąca. Pojechaliśmy na Wy- spy Kanaryjskie i spił się jak nigdy przedtem. - Nachyliła się ku Elinie. - Nie zgłosiłam tego wtedy, zrobiłam to kilka miesięcy później. Wyparł się wszystkiego i policja umo- rzyła śledztwo. Wszyscy mieli to gdzieś. Potem utknęłam w tym na dobre. Nie mogłam się uwolnić. Gdybyście go przymknęli za pierwszym razem, nic więcej by się nie wydarzyło. Gdy tylko kobieta wyszła, Elina wydrukowała protokół z przesłuchania i znów wzięła się do przeglądania mate- riałów z Pitea. Zajęło jej to resztę popołudnia. Coraz trud- niej było się powstrzymać. Mózg zaczął pracować jak na nieznaną komendę. Nieświadomie szukała dziur w docho- dzeniu, błędów popełnionych przez kolegów. Ylva Marie- anne Malmberg została znaleziona przez dwójkę narcia- rzy w okolicach Jakkvik, małej miejscowości kilkadziesiąt 30 31 kilometrów od granicy z Norwegią. Wśród dokumentów natrafiła na kopię mapy. Miejsce znaleziska zaznaczono krzyżykiem, tuż obok przebiega Szlak Królewski, Kungs- leden. Elina nigdy nie była w tej części gór i nie za bardzo mogła sobie wyobrazić to miejsce. Według lekarza sądowego zwłoki przeleżały tam co najmniej pół roku i w dniu, w którym je znaleziono, były

prawie całkowicie przykryte śniegiem. Elina przeciągnęła palcem po raporcie, próbując przetłumaczyć medyczne sformułowania na własny język. Nagle gwałtownie cofnęła dłoń, jakby coś ją ugryzło. Na nodze ofiary... zauważono ślady zębów. Były dość cha- rakterystyczne i Elinę aż przeszył dreszcz - jakiś wilk ob- gryzał łydkę Ylvy Marieanne Malmberg. Już wtedy nie żyła. Została podwójnie zbezczeszczona przez drapież- niki: za życia i po śmierci. Odsunęła papiery. Ręka lekko jej drżała. Po kilku mi- nutach z powrotem zabrała się do czytania. Kobietę uduszono, tak jak mówił Karnlund. Ponieważ od śmierci do znalezienia ciała upłynęło dużo czasu, ze- znania świadków porównano ze znaleziskami z miejsca przestępstwa, aby ustalić czas zgonu ofiary. Oficjalnie stwierdzono, że nastąpił oni października 1979 roku. Karnlund mylił się, morderstwa nie dokonano w latach osiemdziesiątych, ale w roku 1979... Prawie dwadzieścia pięć lat temu. Elina rzuciła okiem na kalendarz na biurku. Piątek, 3 września 2004. Policzyła wstecz. Do dwudziestej piątej rocznicy zostało jeszcze dwadzieścia siedem dni. Wtedy sprawa morderstwa ulegnie przedawnieniu. Za dokładnie trzy tygodnie i sześć dni morderca będzie wolny od odpowiedzialności. Jeśli się go wcześniej nie złapie. 6 Elina zaczęła sobotni poranek od dwugodzinnego trenin- gu w dojo, ostry sparing jeden na jednego z Sadeghem. Znała go tylko z karate. Kiedy sprowadziła się do Vasteras jedenaście lat temu, nie był nawet jeszcze członkiem klubu, trenować zaczął chyba wiele lat później. A teraz już od dwóch sezonów miał czarny pas. Elina musiała przyznać sama przed sobą, że przewyższał ją pod wzglę- dem techniki, mimo jej wieloletniego doświadczenia na macie treningowej. Pocieszała się, że nie jest w formie, bo wiosną i latem ćwiczenia zostały wyparte przez inne sprawy. Jednak tej soboty czuła płynność ruchów. Poprzed- niego wieczoru nie wypiła ani kieliszka wina, był to jej pierwszy czysty dzień od niepamiętnych czasów. Ten rok rzeczywiście różnił się od poprzednich. Wrzuciła torbę treningową do mieszkania na Lidmans- vagen i poszła na spacer w stronę Stora Gatan. Miała tam spotkać Susanne Norman, swoją najlepszą przyjaciółkę, i pomóc jej wybrać materiał na zasłony do jednego z nie- skończenie wielu okien nowej willi rodziny Normanów

w dzielnicy Stallhagen. Był to stylowy dom w sam raz dla dwojga adwokatów pnących się po szczeblach kariery. 33 Pogoda zmieniła się, w powietrzu wisiał deszcz i zro- biło się chłodno. Jesienne kurtki wychynęły z szaf, a ci, którzy wybrali się na sobotnie zakupy, szybko załatwiali sprawunki i wracali do domów. Susanne była jeszcze bardziej przygaszona niż zwy- kle, więc po zakupach, przy kawie, Elina spytała, co ją gryzie. - Nic. Właściwie wszystko gra. Dom jest super, Emilie czuje się świetnie. - A ty? - Emilie niedługo skończy cztery lata. Wydaje mi się, że Johan i ja... seks... już prawie zapomniałam, że jest takie słowo. - Gdy ostatnio o tym rozmawiałyśmy, mówiłaś, że jest całkiem okej. - Całą uwagę poświęcamy byciu rodziną, a nie parą. Z początku myślałam, że to normalne, że tak to jest za- raz po urodzeniu dziecka. Kiedy kupiliśmy dom zeszłej zimy, bardzo zaangażowałam się w urządzanie. Ale teraz... zrobiło się tak jakoś nijako. - Co na to Johan? Rozmawialiście o tym? - Nie, wykręca się. Ale ja potrzebuję rozmowy na ten temat. Nie wiem, co robić. Masz dziś trochę czasu? Chęt- nie bym do ciebie wpadła. - Jasne. Pogadamy. Dostaniesz parę dobrych rad od specjalistki od życia w związku. Susanne roześmiała się. - Na błędach też można się uczyć - stwierdziła. - Opo- wiedz lepiej, co robiłaś w zeszłym tygodniu. - Żadnych świeżych pomyłek. Wczoraj wieczorem sie- działam w domu nad starym protokołem dochodzenio- wym. Wiem, myślisz, że zwariowałam, ale właśnie tak superatrakcyjnie spędzam piątkowe wieczory. - Musiało cię rzeczywiście wciągnąć. - Właściwie zrobiłam to dla Karnlunda. Odniosłam wrażenie, że chciał pogadać o tej sprawie, jakby to w jakiś sposób trzymało go przy życiu- - Wyjdzie z tego? - Tak mówią lekarze. - Czego dotyczyło to dochodzenie? - Nazywała się Ylva Marieanne Malmberg. Zamordo- wana dwadzieścia cztery lata, jedenaście miesięcy i parę

dni temu. Nigdy nie wyjaśniono tej sprawy. - Aha - powiedziała Susanne z szerokim uśmie- chem. - Teraz rozumiem. Zaczęło się od Karnlunda, ale teraz chodzi o ciebie. Mniej niż miesiąc do przedawnienia. Wyzwanko w sam raz dla najjaśniejszej gwiazdy policji w Vasteras! - To nawet nie jest nasza sprawa - broniła się Elina. - Mieszkała tu, ale znaleziono ją w Norrbotten, w gminie Arjeplog. Dochodzenie prowadziła policja w Arvidsjaur. - Ale od dawna nikt tego nie ruszał? Opowiedz tu zaraz wszystko swojej ulubionej pani adwokat! - Ostatnie przesłuchanie ma prawie dwadzieścia lat. Od tej pory chyba nic nie zrobiono. - Zaniedbania? - Nie, wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że śledztwo przeprowadzono dość dokładnie. Zaczęłam szukać błę- dów, taka moja skaza zawodowa, ale nic nie rzuciło mi się w oczy. Chociaż tylko pobieżnie przejrzałam papiery. Zostały mi jeszcze tysiące dokumentów i stosy przesłu- chań do przeczytania. - Co się stało? O co chodziło? - Miała dwadzieścia pięć lat, dwadzieścia pięć i jeden dzień. Jeśli sprawca ma zostać schwytany, to najpóźniej w jej pięćdziesiąte urodziny. 34 35 Elina rozejrzała się, nie chciała, żeby ktoś ją podsłu- chał. Jakkolwiek by było, śledztwo nie zostało zakończo- ne. Dwa lata wcześniej natknęła się na mordercę w parku Vasa, nie mając pojęcia, co zrobił ani kim był. Nie miał na czole piętna mordercy. Zabójcą Ylvy Marieanne Malmberg mógł być ktokolwiek w odpowiednim wieku. Nachyliła się do przyjaciółki i ściszyła głos. - Mieszkała w Vásterás, ale lato i jesień 1979 roku spę- dziła w domku swojej babci w Jákkviku. To taka zabita deskami dziura na północy. Znaleziono ją w górach, udu- szoną, na początku maja następnego roku. Elina zawahała się, czy wspominać o wilku. - Ciało leżało tam ponad pół roku. Nikomu jej nie bra- kowało. Jakiś wilk zaczął obgryzać jej kości. Susanne skrzywiła się. - Kim tak właściwie była? - Nie mam pojęcia. Zostały po niej dzienniki i kalenda- rze. Jeśli zdążę, to je przeczytam. Głównie z ciekawości. - Nie masz własnych zagadek w pracy?

- No tak... ale... - Ale co? - To co innego. - W jakim sensie? Przyjaciółki popatrzyły sobie w oczy. Susanne czekała. - Jest coś szczególnego w tej ofierze - wyjaśniła Elina. - Kilka miesięcy przed śmiercią urodziła dziecko. Nigdy go nie odnaleziono. Kari Solbakken leżała na łóżku i patrzyła w sufit. Z ma- łymi przerwami spędziła w tej pozycji już tydzień. Raz za razem przed oczyma przewijała jej się ta sama scena. Celnicy poprosili ją o postawienie torby na ławce. - Ma pani coś do oclenia? - zapytał ten, który ją wcześ- niej zatrzymał. - Nie. Tylko karton papierosów. - Skąd pani przyleciała? - Z Paryża. Drugi z celników odwrócił metkę na torbie. - Ta tutaj przyleciała z Hanoi. - Tak, no tak, właśnie, ja też stamtąd. Było międzylą- dowanie w Paryżu. Jeden z mężczyzn otworzył i przeszukał torbę. Potem poprosił, żeby Kari poszła za nim do jakiegoś pomieszcze- nia. Kazał jej usiąść. Po chwili weszła celniczka z psem na smyczy. Pies szarpnął się w jej stronę i skupił na okolicach przepony dziewczyny. - Musimy przeprowadzić kontrolę osobistą - oznajmiła celniczka. - Proszę się rozebrać. - Nie czuję się zbyt dobrze. Jestem chora. Przed chwilą wymiotowałam. 37 - Zrobimy to raz-dwa. Kari rozpięła guziki i zdjęła spodnie. Ściągnęła bluzkę przez głowę. - Majtki też - powiedziała celniczka i naciągnęła parę lateksowych rękawiczek. Kiedy skończyła przeszukiwać wszystkie otwory ciała Kari, poleciła jej się ubrać. - Proszę tu poczekać. Obaj celnicy weszli do pokoju. Jeden z nich usiadł na- przeciwko Kari i spojrzał jej w oczy. - Nasz pies coś wyczuł. Czyli miałaś kontakt z narko- tykami. Zgadza się? - Nie. - Kari próbowała powstrzymać płacz. - Czy możesz podać jakiś powód, dla którego pies tak zareagował?

Kari pokręciła głową. Celnik zapytał ją o nazwisko i adres, po czym porównał dane z paszportem. - Możesz już iść - powiedział. Kari poprosiła o szklankę wody. Nie pamięta, jak dotarła do mieszkania w Gróndal. Przez jakiś czas była niemal sparaliżowana strachem, że pies celników może znaleźć ślad po paczce haszyszu spusz- czonej w toalecie hali bagażowej. Teraz, po sześciu dniach, pojawiła się nieśmiała nadzieja, że jednak to się nie stanie. Przecież by się odezwali, policja przyszłaby ją zabrać, była tego prawie pewna. Podniosła się z łóżka i poszła do ła- zienki. Cerę miała ziemistą, opalenizna z dwóch miesięcy w Wietnamie zniknęła, jakby ją ktoś wymazał gumką. Stanęła na wadze. Czterdzieści osiem kilo. Schudła ponad pięć kilogramów. Jack, przemknęło jej przez myśl. Może mnie odszukać, żeby się zemścić. Nie, niemożliwe. Skąd miałby wiedzieć o mnie cokolwiek poza imieniem? Czy w ogóle powiedziałam mu, jak mam na imię? Może pytał w hostelach o mój numer paszportu i nazwisko? Ale czy przyjechałby do Sztokholmu tylko po to? Przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Strach ni- czym znak kastowy wypisany był na jej twarzy. Na myśl o Jacku i o tym, co jej zrobił, zaczęła płakać. Bezsilność była gorsza od przemocy. A teraz bała się, że on się zemści, zemści na niej! Wróciła do pokoju i opadła z powrotem na łóżko. Stało w rogu jedynego pokoju. Jej ubrania były rozrzucone na podłodze, a na stoliku w kuchni piętrzyły się naczynia. Zostało jej parę tysięcy z pracy w 7-Eleven, pieniądze, które wpłaciła na konto przed wyjazdem. Miała jeszcze konto oszczędnościowe, ale nie wiedziała, ile na nim jest. Może jeszcze kilka tysięcy? Da sobie radę przez trzy, czte- ry tygodnie. Ale co potem? Nie ma pracy, nie ma do kogo zadzwonić, z kim pogadać. Znikąd pomocy. Czuła coraz większy ucisk w czaszce. Chciało jej się palić i przez jed- ną zwariowaną sekundę pożałowała, że wyrzuciła skra- dziony hasz. Dzwonek brutalnie wyrwał ją z zadumy. Poczuła, jak zalewa ją lodowata fala strachu. Podeszła na palcach do drzwi i wyjrzała przez wizjer. To tylko sąsiad mieszka- jący piętro wyżej. Znała go jedynie z widzenia. Uchyliła drzwi. - Cześć - przywitał się. - Widziałem, że wróciłaś. Je- stem Robert i mieszkam... - Czego chcesz? - zapytała.

Cofnął się o krok. - Nie chciałem przeszkadzać. - No to czego chcesz? - Pomyślałem tylko... Może miałabyś ochotę coś zjeść? Staruszka wpadła do mnie dzisiaj z zapiekanką z kurcza- ka. Strasznie tego dużo, więc może... 38 39 Stała przez chwilę, przyglądając mu się w milczeniu. Wyglądał nieszkodliwie. Trochę młodszy od niej. - No dobrze. Będę za parę minut. Zamknęła mu drzwi przed nosem. Jedli w milczeniu w jego kuchni. Kiedy skończyli, Kari odsunęła talerz. - Czym się zajmujesz? - spytała. - Niczym szczególnym. Czasami pomagam kolegom przy drobnych zleceniach. Bywa, że nawet nieźle płacą. I jeszcze gram w zespole. - Mieliście jakieś koncerty? - O, tak. Zeszłego lata. Na scenie hip-hopowej Sóde- rort. To taki festiwal dla lokalnych zespołów. Może o nim słyszałaś? - Każdy, kto chce, może wziąć udział. Słyszałam. Robert przytaknął. - Jeszcze nie ma z tego szmalu, ale dużo się dzieje. No i maluję. Sztukę. - Ściany? Od zewnątrz? Przez chwilę siedział w milczeniu. Kari wybuchnęła śmiechem. - Powiedz, jeśli się mylę. Jesteś bezrobotny i bazgrzesz po murach. Uśmiechnął się. - Roześmiałaś się. Poza tym wyglądasz na przygnę- bioną. Wstała i wyszła z kuchni. - Dzięki za żarcie. Może się jeszcze zobaczymy. - Mam rację? - spytał, jeszcze zanim zdążyła włożyć buty. - Z czym? - Z tym przygnębieniem. 40 - Dlaczego miałabym ci powiedzieć? - Bo zapytałem. Czy ktoś inny pytał? Popatrzyła na niego. - Nie. Nikt inny nie pytał.

- Ja też jestem dość samotny. Mam jednego kumpla, ale on pracuje w dzień, samolubny łobuz. Nie masz rodziców? Rodzeństwa? Pokręciła głową. - Moi starzy się rozwiedli - zaczął opowiadać Robert. - Ojciec to nawet nie wiem, gdzie jest. Ale staruszka cza- sem mi coś upichci. Twierdzi, że się źle odżywiam. Jest w porządku. Pomaga mi też z czynszem. Twoi nie żyją? - Mama zmarła osiem lat temu, a tata, gdy jeszcze byłam mała. Byli już dość starzy, jak mnie wzięli. - Jak to wzięli? - Adoptowali. - Teraz nie żyją, a ty nie masz rodzeństwa? Kari przytaknęła. - A twoi prawdziwi rodzice? - Mama ich nie znała. To znaczy moja przybrana mama. Albo też nie chciała mi powiedzieć. - Chciałabyś wiedzieć? Spojrzała na niego. Niebieskie oczy i twarz bez śladu wyrachowania. - Codziennie z nią rozmawiam. - Z mamą? Przez telefon? Ale przecież mówiłaś, że nie wiesz... Kari pokiwała głową. - Baran z ciebie, mówił ci już ktoś? Zauważyła, że zrobiło mu się głupio i przykro, kiedy zrozumiał pomyłkę. - Nie masz jakiegoś wina? - spytała. - Przydało- by się. 41 - Monopolowy jest jeszcze otwarty, mogę skoczyć. Włożył buty, ale zatrzymał się w drzwiach. - Została mi tylko dwudziestka - mruknął. - A tu się nie da nic zwinąć. Jak ostatnim razem próbowałem, to mnie przymknęli. Masz jakąś kasę? 8 Kiedy kładła się spać, wieczór już zmienił się w późną noc. Długo siedziały, rozmawiając i popijając wino. Padało. Podeszła do okna. Na ulicy było pusto, nie licząc zaparkowanych jeden za drugim samochodów. Chyba nikomu nie chciało się „chwytać dnia". Nie cierpiała tego wyrażenia, przykleiło się do niej z całym swoim nachal- nym entuzjazmem. Rozmawiały głównie o Susanne. Elina znała jej fru- strację z własnego doświadczenia, chociaż z innej per-

spektywy. Streściła, choć niechętnie, co się z nią działo wiosną i latem. Mimo wszystko nie lubiła opowiadać o sobie nikomu, bez względu na to, z jak bliską osobą by rozmawiała. Susanne słuchała, ale powstrzymała się od komentarzy. Elina nie potrafiła zinterpretować reakcji przyjaciółki. Miała zamiar pojechać przed południem do Angsó lub Bjórnón na długi spacer, najchętniej z Nadią, swoją drugą przyjaciółką. Deszcz zmusił ją jednak do zmiany planów. Położyła się z powrotem na łóżku i zaczęła czy- tać materiały z dochodzenia w sprawie Ylvy Marieanne Malmberg. Wzięła je ze sobą do domu, co z całą pewnoś- cią było złamaniem reguł, ale czyż Rosen nie zabronił 43 jej zajmować się tym w godzinach pracy? Przecież to, że w wolnym czasie interesuje się jakąś starą sprawą, nikomu chyba nie przeszkadza? Jeśli zdąży przeczytać materiały w ciągu niedzieli, to może jeszcze wieczorem odwiedzi Karnlunda, pora wizyt zaczynała się o siódmej. Mieliby o czym rozmawiać, na pewno ucieszyłby się ze zmiany tematu. Większość materiałów to były jak zwykle protokoły z przesłuchań. Elina wyciągnęła zeszyt i coś do pisania, żeby zanotować nazwiska, numery identyfikacyjne i inne istotne szczegóły. Wpatrując się w długopis, zdała sobie sprawę z tego, że właśnie zabiera się do opracowywania materiału. Mózg zaskoczył i zaczął działać. Susanne miała rację. Czytała dla siebie, nie dla Karnlunda. Jeszcze tylko dwadzieścia pięć dni. Odliczanie się rozpoczęło. To była szalona myśl, nigdy dotąd nikomu nie udało się coś podobnego. Ylva Marieanne Malmberg złapała ją w swe sidła. Elina zaczęła od tego, co udało się ustalić w tej spra- wie: od nagich faktów. Ylva Malmberg wychowała się w Uppsali, w nowo wybudowanej dzielnicy Sala backe. Rodzice rozwiedli się, gdy miała czternaście lat. Ojciec się wyprowadził, została z matką i starszym bratem, Roge- rem. Twierdził on, że obracała się w kręgach lewicowych i zrezygnowała z gimnazjum w czasie drugiego roku, żeby przenieść się na wieś, do komuny w Bjórklinge. Mieszkała tam do połowy lat siedemdziesiątych, Roger nie pamiętał jak długo. Elina przejrzała materiały w poszukiwaniu przesłuchań członków komuny. Znalazła trzy: z dwiema kobietami i jednym mężczyzną. Wolała poczekać z ich czytaniem,

odszukała jeszcze tylko informację, kiedy Ylva opuściła wspólnotę. Było to w roku 1975. 44 Ylva Malmberg wprowadziła się wtedy do squatu na uli- cy Ringgatan w Uppsali. Latem 1976 wybrała się z dwoma kolegami na kolejową włóczęgę po Europie, na wyprawę, która w końcu zaprowadziła ich do Indii. Elina przerzu- cała kartki. Obaj towarzysze podróży zostali przesłu- chani. W marcu 1977 roku Ylva wróciła do Uppsali i dostała pracę w pralni. Jesienią zaczęła naukę w liceum uzupeł- niającym Tarna koło miasta Sala w Vastmanlandzie. Po- czątkowo mieszkała w szkole, ale pod koniec pierwszego roku nauki przeprowadziła się do Vasteras, do kawaler- ki na Sandgardsgatan. Przyczyny przeprowadzki, która w czasie roku szkolnego wiązała się z koniecznością co- dziennego podróżowania do Sali, nie podano. Elina znów poszukała w papierach. Znalazła sporo prze- słuchań sąsiadów i znajomych z Vasteras. Mniej więcej połowę przeprowadził Oskar Karnlund. W marcu 1979 roku Ylva Malmberg przestała chodzić na kursy, na które się zapisała. Była wtedy w zaawanso- wanej ciąży. 2 maja 1979 roku urodziła córeczkę w szpitalu w Vasteras. Dziewczynka ważyła 3340 gramów, mierzyła 49 centymetrów i otrzymała imię Carolina. Ylva Marieanne Malmberg odmówiła podania nazwiska ojca. Pomimo daleko zakrojonych poszukiwań w związku ze śledztwem, nigdy nie udało się stwierdzić jego tożsa- mości. Nikt z przesłuchiwanych nie pamiętał, żeby Ylva kiedykolwiek wspomniała o ojcu dziecka. Nikt też nie potrafił powiedzieć, dlaczego trzymała to w tajemnicy. Po rzuceniu szkoły żyła z zasiłku macierzyńskiego i z dwóch zasiłków na dziecko, które zdążyła wybrać. Poza tym dostała dodatek z urzędu gminy, ze względu na brak wsparcia ze strony ojca dziecka. Urzędnik opieki 'społecznej, który odwiedził młodą matkę w mieszkaniu 45 na Sandgardsgatan, nie miał jej nic do zarzucenia. Kon- trola miała miejsce pod koniec maja 1979 roku. Na początku lata, prawdopodobnie w pierwszych dniach czerwca, Ylva Malmberg zabrała córeczkę, opuś- ciła Vasteras i wyruszyła do Jakkviku. Ylva wprowadziła się do chatki swojej babci, do domu dzieciństwa ojca. Nikt nie wiedział, dlaczego się tam przeniosła. Babcia jeszcze żyła, mieszkała w domu spokojnej starości, ale nie zacho-

wała niestety jasności umysłu. Nie potrafiła odpowiedzieć na pytanie, dlaczego wnuczka nagle zapragnęła zamiesz- kać w jej domu. Chata była położona około jednego kilo- metra od zabudowań wioski. Ylvę najczęściej widywał sklepikarz. Twierdził, że zwykła robić zakupy kilka razy w tygodniu, przychodziła pieszo, z wózkiem. Sklep pełnił również funkcję urzędu pocztowego. Nieliczna korespon- dencja Ylvy była przekierowywana z Vasteras. Elina wygrzebała protokół oględzin. W domu znale- ziono kilkadziesiąt listów. Większość stanowiły oferty sprzedaży przeróżnych produktów dla dzieci, ale natra- fiono też na pocztówkę podpisaną „Mia", wysłaną z Ma- jorki ostatniego dnia lipca 1979 roku. Wśród papierów znalazła się również pusta koperta bez nadawcy, z datą 15 września tego samego roku. Wszystkie przesyłki adre- sowane były do Ylvy Malmberg na ulicę Sandgardsgatan w Vasteras. Według notatki Ylva zamówiła roczne przekierowa- nie korespondencji z Vasteras na poste restante, Arjeplog. Listy przesyłano następnie dalej z Arjeplog do sklepiku w Jakkviku. Po 1 października nikt nie odbierał jej przesyłek. Skle- pikarz zwrócił korespondencję do Arjeplog, gdzie prze- chowano ją w urzędzie pocztowym do czasu przejęcia jej przez policję w maju 1980 roku. 46 Mieszkańcy spotykali Ylvę sporadycznie. Przynajmniej raz odwiedziła największe miasto w regionie, Arjeplog, położone kilkaset kilometrów w głąb lądu. Pojechała tam prosić opiekę społeczną o pieniądze. Potrzebę motywowa- ła dużymi kosztami podróży z Vasteras. Opieka społecz- na przyznała Ylvie Malmberg 370 koron jednorazowego zasiłku, ale zażądano, aby odwiedziła przychodnię pe- diatryczną. Było to dzień po weekendzie sobótkowym. U młodej mamy i jej córeczki nie zauważono niczego nad- zwyczajnego. Nikt z jej znajomych w Vasteras, Tarnie czy Uppsali nie wiedział o przeprowadzce. Nikt nie próbował się do- wiedzieć, gdzie jest. Nikt nic o niej nie słyszał, dopóki nie znaleziono jej martwej. Nikt. Oprócz mordercy. Ostatni raz sprzedawca widział Ylvę w sklepie pod ko- niec września 1979 roku, nie był pewien daty. W domku znaleziono egzemplarz dziennika „Norra Vasterbotten", prawdopodobnie zakupiony w sklepie. Gazeta pochodziła