mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 797
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 882

Kaplan Janice - Faceci których nie poślubiłam

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :953.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Kaplan Janice - Faceci których nie poślubiłam.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 413 stron)

Janice Kaplan Lynn Schnumbcroer Faceti, których nie poślubiłam I języka angielskiego przełożyła Monika Wiśniewska WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Tytuł oryginału: The Men I Didn't Marry Rozdział pierwszy Mąż oznajmia mi wielką nowinę, nie czekając nawet, aż wsiądziemy do samochodu. Właśnie przywieźliśmy do Yale naszą córkę - błyskotliwą, piękną i kochaną Emily To jej pierwszy dzień na uniwerku. Poznałam jej współlokatorkę, rozpakowałam torby oraz oblekłam kołdrę i poduszkę we flanelową pościel, którą kupiłyśmy podczas czterogodzinnego maratonu zakupowego w Bed Bath & Beyond. Nq dobrze: prawda jest taka, że nie użyłam tej właśnie pościeli. Chcąc zrobić córce niespodziankę, kupiłam inny komplet w ekskluzywnym sklepie Frette na Madison Avenue. Do diaska, przecież ta dziewczyna dostała się do Yale, powinna sypiać co najmniej w satynie! Bill, kochający ojciec, przekomarza się z Emily, instalując jej jednocześnie

komputer i montując obok biurka półkę na książki. Dopóki oboje mamy zajęcie, jesteśmy w stanie odsunąć w czasie załamanie emocjonalne, które niechybnie pojawi się w chwili, gdy zostawimy swoją latorośl i ruszymy w drogę powrotną do naszego tak bardzo teraz cichego domu. Emily całuje tatę, dziękując mu za pomoc, przytula się do mnie mocno, a potem obiecuje, że da sobie radę. Oto sygnał do odjazdu. Z mniejszą pewnością siebie zapewniam, że my także damy sobie radę. Teraz, kiedy nasze drugie dziecko oficjalnie rozpoczęło studia, tak jak wcześniej Adam, starszy brat Emily, nasze gniazdo zupełnie już opustoszało. Wychodząc z akademika, mijamy stół z powitalnymi gadżetami dla studentów pierwszego roku: znajduje się na nim stos map miasteczka uniwersyteckiego, biuletyny z najważniejszymi informacjami oraz dwie miski - jedna z cukierkami Tootsie Roll, a druga z prezerwatywami. Kiepski pomysł z tymi cukierkami - wystarczająco łatwo jest przytyć na jedzeniu stołówkowym. I, o mój Boże, ta druga miska jest pełna prążkowanych, świecących w ciemnościach gumek we wszystkich kolorach tęczy. Czy powinnam ostrzec Emily, by trzymała się z dala od chłopaka, który używa prezerwatyw godnych Gwiezdnych wojen ? Bill i ja wychodzimy na dwór. Chwytam go za ramię i biorę głęboki oddech. Czekałam z lękiem na ten dzień od chwili, kiedy pierwszy raz zaprowadziłam Emily do przedszkola, ale wygląda na to, że jakoś udało nam się go przetrwać. - Chyba sobie poradziliśmy, kochanie - mówię, dumna, że nie uroniłam ani jednej łzy. - No pewnie. Emily to świetna dziewczyna - odpowiada Bill, z

roztargnieniem klepiąc mnie po dłoni. Ma rację. Zakładając rodzinę, oboje byliśmy bardzo młodzi, ale mimo to wychowaliśmy dwoje fantastycznych dzieci, i na dodatek sprawiało nam to mnóstwo radości. Ale teraz nadszedł czas dla nas, na nowe wspólne przeżycia. Zaplanowałam już weekend połączony z degustacją win, romantyczny wypad do czterogwiazdkowego hotelu w Vermont, a nawet udało mi się załatwić bilety na Knicksów - na cały sezon. Wiedząc, że ten dzień w końcu nadejdzie, już sześć lat temu wpisałam się na listę oczekujących. Przyglądam się mojemu mężowi, świetnemu maklerowi giełdowemu. Zawsze był przystojny, ale teraz jest w tak dobrej formie, jak chyba jeszcze nigdy. Zniknęły gdzieś słodkie boczki i wierzchy babeczek też - to nowy cukierniczy eufemizm, opisujący ten dodatkowy wałeczek ciała, sterczą- 6 cy nad skrajem majtek. Mięśnie brzucha Billa nadają się na okładkę „Men's Health" - a już na pewno spokojnie mogłyby się pojawić wewnątrz magazynu. I - zaraz, zaraz - co się stało z pasmami siwych włosów, które zaczęły mu się pojawiać na skroniach? Wyciągam rękę i delikatnie głaszczę jego ciemną czuprynę, chichocząc cicho. Trudno mi jakoś uwierzyć, że Bill stosuje Grecian Formula*, no ale coś z nimi musiał zrobić. Może po tylu latach moje kochanie ma kilka małych sekretów. - Skarbie, nasz pierwszy wieczór, tylko ty i ja - mówię, jeszcze mocniej ściskając jego silne ramię. - Na co miałbyś ochotę? Mała etiopska restauracja w New Haven czy też lepiej będzie, jeśli niezwłocznie wrócimy do domu, a ja się przebiorę w coś wygodniejszego? - Nachylam

się, by pocałować go w policzek, ale Bill tymczasem przyspieszył kroku, więc mój całus zawisa w powietrzu. - Hallie, muszę ci o czymś powiedzieć. - Idzie dalej, ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Oj. Taki początek nie wróży niczego dobrego. Potykam się, gdy obcas zakleszcza mi się pomiędzy płytami chodnika. Po „Muszę ci o czymś powiedzieć" nigdy nie słyszy się: „Kocham cię do szaleństwa" ani nawet: „Zawsze lubiłem twoją duszoną wołowinę". O nie, „Muszę ci o czymś powiedzieć" każdorazowo poprzedza złe wiadomości w rodzaju: „zdechł kot" albo „dom właśnie spłonął". A w tym wypadku? - Odchodzę - oświadcza Bill, nawet przy tym nie zwalniając. Ze co? Przez chwilę przetrawiam jego słowa. Jestem przekonana, że gdyby „odchodzę" znaczyło odejście na dobre, mój mąż, mężczyzna, z którym przeżyłam ostatnie dwie dekady i kochałam się zaledwie trzy noce temu - a może cztery? - przed ogłoszeniem takiej nowiny pozwoliłby mi usiąść. Preparat przywracający siwym włosom naturalny kolor (wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumaczki). Mój Bill, mój słodki Bill najpierw przyniósłby mi filiżankę kawy. Chyba że to już nie jest mój słodki Bill. Odchodzę. Czas zatrzymuje się w miejscu. Ja też. Na chwilkę milknie cały świat i jedynym dźwiękiem jest odległe, uporczywe i żałobne kwilenie jakiegoś ptaka: Będziesz sama będziesz sama będziesz sama. Ja jednak nie mogę wyobrazić sobie takiej ewentualności. A zresztą, co taki ptak może wiedzieć? Skupiam się, próbując z całych sił nadać oświadczeniu Billa zupełnie inne znaczenie. - Dobrze, odjedziemy z New Haven i wrócimy do domu na kolację -

mówię. - Mogę rozmrozić lazanię albo przygotować naprędce omlet - szczebioczę. - W lodówce zostało trochę brie. Lubisz omlet z brie, prawda, kochanie? Bill wreszcie zatrzymuje się i odwraca w moją stronę. - Mam na myśli to, że odchodzę od ciebie. - Milknie i patrzy na mnie z uśmiechem, który na pewno uważa za miły. - Dobrze nam było. Cholernie dobrych dwadzieścia jeden lat w szczęśliwym związku. Jesteś świetną dziewczyną, Hal-lie. Nie mogę ci niczego zarzucić. Ale czas, bym przeszedł do drugiego aktu. O czym on mówi? Drugi akt? Nawet Mike Nichols nie poradziłby sobie z taką kwestią. Jak nic od kilku dni ćwiczył tę przemowę przed lustrem. Ale przedstawienie się nie skończyło. Nie mogło się skończyć. On nie odchodzi! Biorę głęboki oddech. Założę się, że nawet wiem, co się dzieje. Tak jak i mnie, Billa wytrąciło z równowagi pójście Emily na studia i nie wie, jak na to zareagować. Przecież to facet. Pewnie nie wie nawet, że w ogóle reaguje. I do mnie należy uspokojenie go. - Posłuchaj, skarbie: wszystko będzie dobrze - mówię łagodnie. - Kocham cię. Ty kochasz mnie. Zdobyłam bilety na Knicksów, o których zawsze marzyłeś. Nasz związek może być udany nawet bez dzieci w domu. 8 Nie odpowiada, więc mówię dalej, by nie dopuścić do niezręcznej ciszy: - Tak sobie myślę, czy się nie zapisać na kurs garncarstwa. Bill patrzy na mnie przez chwilę dziwnym wzrokiem, po czym kiwa głową. - To świetnie, Hallie. Cieszę się, że masz jakieś plany. Ja też mam. Podchodzimy do samochodu i wślizguję się jak zwykle na siedzenie dla

pasażera. Zaczynam wsuwać do odtwarzacza płytę St. Lawrence Quartet z muzyką Haydna, która zawsze należała do Billa ulubionych, ale on natychmiast ją wyjmuje i włącza coś głośnego i ryczącego. - Co to, u licha, jest? - pytam. - Black Eyed Peas - odpowiada z dumą. - To teraz mój ulubiony zespół. Wysoko na listach przebojów. Przyciszam muzykę, ale w mojej głowie nieprzerwanie dudni. Kim jest ten słuchający rapu i farbujący włosy mężczyzna, który siedzi obok mnie? W ciągu tych wszystkich lat sądziłam, że wiem o swoim mężu wszystko, ale coś się musiało zmienić w czasie, gdy ja byłam pochłonięta wychowywaniem dzieci i kupowaniem mu koszul od Brooks Brothers. Nagle czuję się jak idiotka. Co jeszcze przeoczyłam? Przez następne półtorej godziny siedzę otumaniona, podczas gdy samochód mknie wąską trasą Merritt Parkway. Widząc te wszystkie ostre zakręty, naprawdę nie wiem, jakim cudem ktokolwiek uchodzi stąd z życiem. Sama już nie wiem, czy tego akurat chcę dla siebie. Dzieci nie ma, Bill odchodzi - co mi zostało? Patrzę przez szybę i widzę jedynie posępną przyszłość; dopiero gdy pokonujemy most wiodący na Manhattan, zauważam, że przejechaliśmy nasz zjazd do Chaddick, położonego na przedmieściach Nowego Jorku. - Dokąd my jedziemy? - pytam. Bill nie odpowiada, ale usta ma zaciśnięte, a czoło zmarszczone tak, że jego brwi łączą się w jedną kreskę. Jeśli cho- 9 dzi o mego męża, to nadal jestem pewna jednego - przypominające gąsienicę brwi zdradzają, że zaraz coś się wydarzy Chwilę później Bill

zajeżdża pod kamienicę z piaskowca na West Nineties, parkuje na drugiego i wyłącza silnik. Nachyla się i cmoka mnie nerwowo w policzek, po czym podaje mi kluczyki. - Wiesz, jak dojechać do domu, skarbie - mówi z udawaną nonszalancją. I jakby nic się nie zmieniło, dodaje: - Jedź ostrożnie. Zdaje się, że na północ od Hudson jest korek, więc lepiej wybierz Riverside Drive. Otwieram usta, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. - Nie jedziesz do domu? - udaje mi się wreszcie wycharczeć. - Gdzie my jesteśmy? - To moje nowe mieszkanie - odpowiada Bill, wskazując na ganek. Wyraźnie nie mogąc się doczekać końca tej rozmowy, wysiada z auta i z tylnego siedzenia zabiera worek marynarski, na który wcześniej nie zwróciłam uwagi. - Masz mieszkanie? - pytam z osłupieniem. - Właściwie to nie jest tylko moje - odpowiada. Wbiega po schodach, prowadzących do jego nowych drzwi, po czym odwraca się i dodaje: - To mieszkanie Ashlee. Ashlee, przez dwa e. Ashlee. Ashlee. Ashlee. Ashlee. Ashleeeee. Jeśli wypowie się to wystarczająco wiele razy, leżąc pod miękką kołdrą, zaczyna brzmieć niczym krzyk pierwotny. A krzyk ma działanie terapeutyczne. Jak również walenie głową w ścianę, wydłubywanie twarzy męża-zdrajcy z każdego zdjęcia w domu, zjedzenie dwunastu wielkich opakowań ciastek Oreo - tych pakowanych podwójnie - w ciągu dwóch dni (bez choćby kropli mleka) i przeczytanie stosu magazynów „U.S. News and World Report", do tej pory zbierających kurz w piwnicy. Skoro nie ma dla mnie przyszłości, równie dobrze mogę sobie żyć w przeszłości. Czytam od deski

do deski każdy egzemplarz od roku 1989 do 1994 i z numeru z roku 1990 do- 10 wiaduję się, że Vanilla Ice wydał album, który sprzedaje się wprost rewelacyjnie, i że ten artysta będzie trwał wiecznie. Ha! Kariera pana Vanilla Ice skończyła się prędzej niż rozpuszczają się lody sorbetowe w środku lata*. Zastąpiono go kimś innym, tak jak i mnie. Nie oglądałam telewizji w ciągu dnia, odkąd skończył mi się urlop macierzyński z Emily, ale teraz moim wiernym kompanem jest QVC ". Od czterech dni dobrze mi robi świadomość, że o każdej porze dnia i nocy mogę zamówić włoski naszyjnik z wypukłymi zdobieniami lub owalną broszkę z tanzanitem. Zamówiłam jedno i drugie - i nie tylko to. Facet z UPS zjawiał się u mnie tyle razy, że pewnie myśli sobie, iż obsesyjnie wcześnie zabrałam się za kupowanie gwiazdkowych prezentów. Zastanawia się też pewnie, dlaczego nie wniosłam tych cennych darów do środka. Niestety, wymagałoby to opuszczenia łóżka i zejścia po schodach, a w chwili obecnej oszczędzam energię na czynności absolutnie niezbędne - takie jak uzupełnianie zapasów Oreo. Wymogłam na Billu obietnicę, że nie powie o niczym Adamowi i Emily. Wyjaśniłam, że nie chcę im psuć początku roku akademickiego, ale prawda jest taka, że nie mam po prostu ochoty o tym mówić. To chyba tak jak z przewracającym się w lesie drzewem. Jeśli mężczyzna porzuca żonę, a nikt o tym nie wie, to czy rzeczywiście to zrobił? Powinnam była jednak przewidzieć, że dotrzymywanie obietnic nie jest najmocniejszą stroną mojego męża. Adam dzwoni do mnie dwa razy dziennie i pyta z troską: „Jak się czujesz, mamo?". Poważny ton jego głosu każe mi z niepokojem

sądzić, iż Bill przekazał mu bardziej tragiczne nowiny - że, na przykład, pomijając wszystko inne, cierpię na gorączkę denga. Cokolwiek mi dolega, zadzwoniłam do pracy i powiedziałam, że jestem chora. Zrobiłam to po raz pierwszy, odkąd vanilla ice (ang.) - lody waniliowe. Kanał telewizyjny z całodobowymi telezakupami. piętnaście lat temu przyjęłam posadę prawnika w kancelarii Rosen, 0'Grady i Riccardi - pierwszej i prawdopodobnie wciąż jedynej żydowsko- irlandzko-włoskiej firmie prawniczej. To także jedyna kancelaria, która mogła zatrudnić mnie, WASP-a*, kierując się zasadami polityki dyskryminacji pozytywnej. Specjalizujemy się w sprawach o dyskryminację, a przez firmowe kolacje, na których serwuje się kugel", peklowaną wołowinę z kapustą i cannoli ***, często dopada nas niestrawność. Mimo to lubię tę kancelarię i sama też jestem tam lubiana. Od początku udało mi się ograniczyć pracę do czterech dni w tygodniu, poza tym mam dzięki niej niezły plan emerytalny i stały zapas tabletek na zgagę Tums. Nie pamiętam, kiedy ostatnio zdarzył się dzień, którego nie wypełniałaby mi praca albo dzieci, ale w chwili obecnej naprawdę nie jestem w stanie zabrać się za nic pożytecznego. Jestem wściekła na Billa, a jeszcze bardziej na siebie. Jak mógł mi zrobić coś takiego? Jak mogłam mu na to pozwolić? Nie porzuca się ot tak, mówiąc: „Adios, słodkiego, miłego życia", kogoś, z kim ma się dwoje dzieci i z kim się przeżyło dwadzieścia jeden lat. Za kogo on się, do jasnej cholery, uważa, że odchodzi, nawet ze mną nie porozmawiawszy? Na miłość boską, kiedy remontowaliśmy kuchnię, przez sześć tygodni dyskutowaliśmy na temat koloru płytek.

Jemu podobały się ciemnozielone, mnie białe, a ostatecznie zdecydowaliśmy się na niebieskie z kremowymi wykończeniami. Coś takiego nazywa się kompromis, Bill, i na tym właśnie polega małżeństwo. Skurwiel. Sama nie wiem, czy chcę go odzyskać, czy też po prostu sprać na kwaśne jabłko. White Anglo-Saxon Protestant - członek amerykańskiej białej elity, protestant pochodzenia anglosaskiego. Danie kuchni żydowskiej: zapiekana babka z surowych lub gotowanych ziemniaków, makaronu lub ryżu. Deser sycylijski: rurki z chrupiącego ciasta nadziewane kremem z sera ricotta. 12 Opadam z powrotem na poduszki, wykończona nieustannym odgrywaniem w głowie tych samych scen. Muszę zająć się czymś innym - czymkolwiek. Wyciągam przed siebie dłoń. Przez zasunięte żaluzje wpada nieco światła, wystarczająco, by wyczarować na ścianie cień jakiegoś zwierzaka. Patrzcie, króliczek. Dzwonek telefonu przywołuje mnie do rzeczywistości, a na to akurat nie mam w ogóle ochoty. Od tygodnia nie rozmawiam praktycznie z nikim poza dziećmi i moją najlepszą przyjaciółką Belłini. Po numerze widzę jednak, że to starszy partner z kancelarii, Arthur Rosen. Jest on naprawdę dobrym szefem. Przekręcam się na łóżku, by dosięgnąć słuchawki. Przykładam ją do ucha i przytrzymuję ramieniem. Pierwszych kilka minut to typowa gadka-szmatka. Następnie Arthur oświadcza: - Naprawdę nie chcę zawracać ci głowy podczas choroby, Hallie, ale

muszę cię o coś spytać w związku ze sprawą Tylera. Skoro przechodzimy do interesów, niechętnie sięgam pod kołdrę po pilota, by przyciszyć nieco Victorię Principal, zachwalającą własną linię produktów do pielęgnacji skóry. Gdy tylko jednak skończę rozmawiać, zamówię krem pod oczy 0 nazwie „Najwspanialszy Sekret Perfekcyjnego Nawilżenia 1 Ujędrnienia". Pal licho, czy to świństwo działa. Chcę się po prostu przekonać, w jaki sposób na maleńkiej, siedmiomilili-trowej tubce udało się zmieścić te wszystkie wyrazy. Skupić się. Skupić. Skupić. Słucham, co Arthur ma do powiedzenia na temat tej sprawy. Przeciwko naszemu klientowi, Charlesowi Tylerowi, wniesiono pozew o molestowanie seksualne - z niespotykaną innowacją. Powódka twierdzi, że pan Tyler pominął ją podczas awansu i dał go innej kobiecie z biura - z którą sypia. Innymi słowy, pozywa go za to, że on bzyka się z kimś innym. Staram się uczynić jakąś inteligentną uwagę, pilnując się przy tym, by nie zacząć szlochać i nie zaznajomić Arthura z każdym szczegółem moje- 13 go tak bardzo żałosnego życia. On jednak wyczuwa, że coś jest nie tak. - No więc, Halłie - waha się. - Nie chcę być wścibski, ale nie ma cię w pracy już prawie tydzień. Czy powinienem się o ciebie martwić? Martwić o mnie? Dlaczego ktokolwiek miałby się o mnie martwić? Mąż mnie porzucił dla jakiejś Ashlee, nie wstaję z łóżka tak długo, że pewnie robią mi się już odleżyny, a moje jedyne źródło pożywienia pochodzi z Nabisco*. Ale ja wciąż nie jestem gotowa, by o tym rozmawiać, a już na pewno nie z

własnym szefem, którego cechuje taki profesjonalizm, iż o tym, że jest ojcem, dowiedziałam się dopiero, gdy otrzymałam zaproszenie na trzecie urodziny jego synka. - Nie, Arthurze, ja tylko... - Co mi może dolegać? Nie lubię kłamać, więc wybieram pewną wersję prawdy. - Mnie tylko coś usunięto. - Bo tak jest. Po prostu nie dodaję, że chodzi o męża. - Jakiś niegroźny zabieg? - pyta. - Tak, właśnie tak. - Niegroźny zabieg. Bill wyciął mi jedynie serce. Kończymy rozmowę, a ja zbieram siły, by przejść do kolejnego punktu dnia. Znowu mam ochotę sobie popłakać, ale wygląda na to, że wyschły mi kanaliki łzowe. Otaczam więc ramionami kolana i przyjmuję pozycję embrionalną. - Ashlee, Ashlee, Ashlee - zawodzę, bujając się w przód i w tył. - ASHLEEEE - jęczę, wkładając w to znacznie więcej uczucia niż Marlon Brando w wołanie: „STELLAAA". Ashlee. Ashlee, przez dwa, kurwa, e. A tak przy okazji, to ile lat może mieć ktoś o imieniu Ashlee? Założę się, że niewiele ponad dwadzieścia. Ma pewnie blond włosy, jest masa-żystką laktoowowegetariańską. Podczas rozmowy telefonicznej z Billem, jedynej, na którą się zdobyłam, oświadczył, że nie chodzi o mnie - że to kwestia życia pełnią życia i podążania Amerykański koncern spożywczy 14 za głosem serca. Litości. To nie serce zaprowadziło go na tę przeklętą 93. ulicę. Ten dupek nie potrafi się nawet zdobyć na jakiś oryginalny kryzys wieku średniego. Jak zresztą każdy facet. Dzięki takim jak on producenci

porsche zacierają ręce. Za to moja reakcja jest bardzo oryginalna. Nie pochłonęłam żadnego opakowania lodów Ben & Jerry ani nie obejrzałam żadnego filmu z Meg Ryan. Ponownie kładę się natomiast na plecach i tym razem w stronę światła wyciągam obie ręce. Odkrywam w sobie ukryte talenty Teraz króliczek przeskakuje przez płot. To Emily każe mi wziąć się w garść. - Mamo, przed chwilą zadzwoniłam do twojej kancelarii i powiedzieli mi, że nadal nie ma cię w pracy - oświadcza, dzwoniąc nazajutrz rano. - Co się dzieje? Biorę głęboki oddech. - Emily, muszę ci o czymś powiedzieć. No i znowu to zdanie. Czy jest już na tyle dorosła, by wiedzieć, że oznacza ono złe wiadomości? Okazuje się, że jest na tyle dorosła, by wiedzieć znacznie więcej, gdyż szybko wchodzi mi w słowo: - Nie musisz mi o niczym mówić. Wiem, że tata cię zostawił. Adam mi powiedział. Tata mu powiedział. I powiedział mu, żeby nie mówił, ale on powiedział. Hmm. Tak więc Emily ma nie tylko rozeznanie w sytuacji, ale chyba nawet udało jej się prawidłowo zbudować zdanie wielokrotnie złożone. Ale wtedy coś każe mi się zastanowić, dlaczego nie wydaje się zasmucona. Spodziewałam się, że Emily uroni przynajmniej jedną łzę nad rozpadem naszej cudownej rodziny. Nim zdążę otworzyć usta, by spytać ją o to, moja córka przypuszcza szturm:

- Nie rozumiem jednak, dlaczego tak się zamartwiasz. Tata to tylko facet. Twoje życie się nie skończyło. - Emily, czyś ty oszalała? To twój ojciec. Co ty opowiadasz? 15 - Mówię dokładnie to, co usłyszałam od ciebie, kiedy rzucił mnie Paco. Zycie płynie dalej. Tego kwiatu to pół światu. Jasne, ale ja już nie mam dwudziestu lat. A poza tym to zupełnie inna sytuacja. I jak w ogóle można porównywać Bil-la z Paco, tym wytatuowanym amatorem kolczyków, tą kreaturą, która rzuciła Emily tydzień przed połowinkami i powinna otrzymać zakaz zbliżania się do mojej cudownej i kochanej córeczki na odległość mniejszą niż piętnaście metrów? - Wiem, co sobie teraz myślisz - mówi Emily, która chyba wie wszystko, w przeciwieństwie do większości nastolatków, którym tylko tak się wydaje. - Paco to chłopak, z którym chodziłam trzy tygodnie, a wy byliście małżeństwem od niepamiętnych czasów. To jest pochrzanione, zgadzam się. Ale zawsze byłaś dla mnie wzorem do naśladowania, mamo. Wokół ciebie ciągle coś się dzieje. Świetnie dasz sobie radę bez Billa. - Billa? - pytam z lekkim zdziwieniem, zastanawiając się, od kiedy jej ukochany tatuś to „Bill". - Sądzę, że przyda nam się, jeśli będziemy o nim myślały jak o zwyczajnym facecie - odpowiada gładko Emily. - A może jeszcze lepiej by było, gdybyśmy nazywały go William. Bardziej obojętnie. Mam wrażenie, że moja córka jednak zapisała się na zajęcia z postmodernistycznego feminizmu. Ale muszę przyznać, że to, co mówi, ma nawet sens. William. Obracam to imię na języku. William. William i

Ashlee. ASHLEEEEE. Emily ma rację, muszę z tym skończyć. Podziwiam w duchu przenikliwość i dojrzałość mojej córki, kiedy nagle słyszę stłumiony płacz. - Poczekaj chwilkę, mamo - mówi łamiącym się głosem. - Em, wszystko w porządku? - pytam. W odpowiedzi słyszę głośne trąbienie. Emily wydmuchuje nos. A więc jednak zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji i cierpi, mimo że próbuje grać twardą. Żałuję, że nie mogę jej teraz przytulić i pocieszyć. Zresztą mnie także przydałoby się takie przytulenie. 16 - Przepraszam, mamo - mówi Emily drżącym głosem. - Staram się zachowywać dojrzale, ale to straszne, co się stało. W głowie mi się to wszystko nie mieści. Wy się przecież nigdy nie kłóciliście. - Kochanie, masz rację. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego do tego doszło. Ale nie wmawiaj sobie, że musisz się zachowywać dojrzale. Nawet dorośli tak się nie zachowują. - Kto w takim razie do mnie przyjedzie na Dzień Rodziców? - pyta cichutko Emily. Martwi się, w jaki sposób nasze rozstanie wpłynie na jej życie i wcale jej za to nie winię. Poczekaj, aż się dowiesz o tej purchawie. - Zawsze będziesz mieć dwoje kochających cię rodziców. Zawsze będziemy się o ciebie troszczyć - udzielam podręcznikowej odpowiedzi. Po czym dodaję, już nieco mniej podręcznikowo: - Nawet jeśli twój ojciec zachowuje się jak dupek. Emily śmieje się. - Nie powinnaś mi tego mówić. - Odzyskała nieco swej poprzedniej brawury. - Ale w porządku. Wiem, jak strasznie się teraz czujesz.

- Nie jest tak źle. Bardziej bolało, gdy dwa lata temu usunęli mi wyrostek robaczkowy. - Ale na uśmierzenie bólu dostałam przynajmniej Vicodin. - To super, mamo - mówi Emily, znacznie już weselej. Właściwie to mówi trochę jak cheerleaderki, którymi w liceum tak pogardzała. - I wiesz, co powinnaś teraz zrobić? Co naprawdę poprawi ci nastrój? - Co takiego? - Idź na wycieczkę. - Wycieczkę? - Rusz się z łóżka. Niech krew zacznie ci szybciej krążyć. Nie jesteś mięczakiem. Jesteś kobietą - mówi Emily. Tak, jestem kobietą. Kobietą samotną. Kobietą dopiero co porzuconą przez męża. Kobietą, która nie może znaleźć cho- 17 lernych timberlandów *. Po raz drugi przekopuję się przez szafę. Chwileczkę. Jestem kobietą, która w ogóle nie ma tych cholernych timberlandów. Może właśnie dlatego Bill mnie zostawił. Ponownie wybucham płaczem. O nie, a właśnie że sobie poradzę. Na tym będzie teraz polegać moje życie - na dawaniu sobie rady. Posiadam buty do biegania, tenisówki, adidasy, traperki, kapcie, mokasyny, czółenka na wysokim obcasie do kancelarii, czółenka na niskim obcasie do sądu i szpilki, która miałam na nogach dokładnie dwa razy. Na pewno któreś z nich są odpowiednie na pieszą wycieczkę. Zawiązuję sznurowadła w wyglądających na solidne sportowych nikeach i wrzucam do plecaka coś do jedzenia i butelki z wodą, ciesząc się, że mam plan. Ale dokąd się udaję? Och, tak - to metafora mojego życia. Mogę

pójść wszędzie, dokąd mam ochotę. Nie wiem tylko, gdzie to jest ani jak się tam dostać. - Wstałaś z łóżka! - rozlega się za mną głos. Wydaję pełen zdumienia okrzyk i odwracam się na pięcie, przykładając dłoń do klatki piersiowej. W drzwiach sypialni stoi moja przyjaciółka, Bellini Baxter. - O mały włos nie dostałam przez ciebie ataku serca - oświadczam. - To już jakiś postęp - mówi Bellini. - Atak serca jest lepszy od złamanego serca. - Czyżby? Przysiada na łóżku i energicznie kiwa głową. - W wypadku złamanego serca w twojej sypialni znajdę się tylko ja. A gdy masz atak serca, pojawiają się ci przystojni sanitariusze, rozbierają cię i masują klatkę piersiową. - Sięga po telefon. - Mam po nich zadzwonić? Kręcę głową i śmieję się. Cała Bellini. Zawsze myśli o wszystkim. To jedyna przyjaciółka, której powiedziałam Marka wygodnego obuwia sportowego. 18 o Billu - ponieważ, w przeciwieństwie do moich świętosz-kowatych zamężnych koleżanek, jest stanu wolnego i rozumie mężczyzn wyjątkowo dobrze. Imponującemu doświadczeniu zawdzięcza przekonanie, iż są oni niegodni zaufania, nie można na nich polegać, są chytrzy i zboczeni. Ale nie da się bez nich żyć. - Przyniosłam ci coś na poprawę humoru - oznajmia Bellini, otwierając

firmową torbę ze sklepu Bendel na Fifth Avenue. Kieruje tam działem dodatków. Poznałam Bellini, kiedy przeprowadziła się do Nowego Jorku z Ohio, gdzie pracowała w Cincinnati jako ekspedientka w supermarkecie Kmart. Zatrudniono ją w naszej kancelarii jako pracownika tymczasowego. Wtedy nazywała się jeszcze Mary Jane Baxter, ale zmieniła imię, pragnąc za wszelką cenę pozbyć się swej małomiasteczkowości, a nabyć nieco wyrafinowania. Na fali popularności serialu Seks w wielkim mieście chciała nazwać się Cosmopolitan, tak jak elegancki koktajl, grający tam jedną z głównych ról. Ale obawiała się, że takie właśnie imię będą teraz nadawać matki swym dzieciom, zdecydowała się więc na własny ulubiony drink, Bellini - nowatorskie połączenie przetartych brzoskwiń i wina musującego. Ależ ten świat się zmienia. Kiedyś rodzice nadawali dzieciom imiona zależnie od miesiąca, w którym zostały poczęte - April lub May. Potem na cześć miejsca poczęcia - o pani mowa, Paris Hilton. A teraz liczy się to, co pili w łóżku tamtej brzemiennej w skutki nocy. Odbieranie telefonów i segregowanie dokumentów nie należało do mocnych stron Bellini, za to okazała się niezwykle uzdolniona, jeśli chodzi o dobór akcesoriów. Dzięki niej pojawiły się u nas kolorowe spinacze i byliśmy jedyną kancelarią prawniczą na Manhattanie, która zastąpiła czarne zszywacze Swingline gumowymi modelami w pastelowych kolorach z Muzeum Sztuki Współczesnej. Kiedy odeszła, zdobywszy upragnioną posadę w Bendel, pozostałyśmy przyjaciółkami, a w kancelarii na szczęście zaniechano używania wybranych 19 przez Bellini bloczków w kolorze bladego fioletu i powrócono do

tradycyjnie żółtych. - Co tam masz? - pytam. - Minaudiere Judith Better. Na poprawę nastroju - oświadcza z dumą, wyjmując błyszczącą, inkrustowaną szlachetnymi kamieniami torebkę w kształcie żaby. - Szarlotkę albo valium może ci przynieść każdy. Biorę od niej to cudo z zadowoleniem. - To naprawdę dla mnie? - No cóż, pożyczka - odpowiada. - Dziewięć tysięcy dolarów w detalu. Ale możesz trzymać ją tak długo, jak tylko masz ochotę. Jest ubezpieczona. - Kiedy ostatni raz pożyczyłaś mi wieczorową torebkę, zabrałam ją na oficjalną kolację z tańcami w Płazie z Billem - mówię, a do oczu napływają mi łzy. Zabiera mi ją szybko. - Uuups, pomyłka. Przepraszam, skarbie. Przyszłam, aby cię rozweselić, a nie przypominać o tym padalcu. - Otwiera drugą torbę. - Proszę bardzo. Przymierz. Okulary przeciwsłoneczne Chanel. Niesamowicie podoba mi się ten kształt, a Coco jest przecież inspiracją dla wszystkich samotnych kobiet. Porzucił ją kochanek, a ona założyła własną firmę. Wsuwam na nos ogromne okulary w szylkretowej oprawce. - Idealne - oceniam. - Nie wiem, czy pomogą mi w zbudowaniu imperium, ale przynajmniej ukryją podpuchnię-te oczy. Bellini podchodzi, by mnie przytulić. - Dość już łez - mówi. Ujmuje pasmo moich włosów i zatyka mi je za ucho. - Jesteś doskonała. To nie twoja wina. - Oczywiście, że moja - protestuję. - Odtwarzam w głowie każdą sekundę naszego małżeństwa. Poświęcałam Billowi za dużo uwagi... czy może za

mało? Za często wychodziliśmy wieczorami, czy też zbyt wiele razy zostawaliśmy w domu? Nie znosił zapachu moich nowych perfum? 20 - Nic z tych rzeczy - mówi współczująco Bellini. - Jesteś wspaniałą żoną. - No to czemu Bill okazał się takim skunksem? - Nie skunksem, tylko nornikiem. I na nieszczęście tym niewłaściwym typem nornika - odpowiada ze znawstwem Bellini. - Czytałam o tym w „The New York Timesie". Nor-niki preriowe to partnerzy godni zaufania. Ale wystarczy, by naukowcy zaczęli kombinować z jednym genem, a stają się rozwiązłe. Tak jak norniki polne. - Żyłam więc z facetem, który genom zawdzięczał niebieskie oczy i pociąg do Ashlee? - Coś w tym rodzaju. Na to właśnie powinno się przeznaczać pieniądze podatników. Skoro naukowcom udaje się genetycznie zmodyfikować norniki i muszki owocówki, to czy trudno byłoby zmienić mężczyznę? - Bardzo - mówię ze zniechęceniem. Bellini wzdycha. - Masz rację. W takim razie jedyne, co ci pozostaje, to wyjść i poszukać sobie nornika preriowego. - Mierzy uważnym spojrzeniem moje adidasy, szorty i plecak. - Widzę, że zaplanowałaś to sobie jeszcze przed moim przyjściem. - Wycieczka - wyjaśniam. - Emily uznała, że to dobry pomysł. Przyspieszy mi krążenie i wyciągnie z domu. - Z tej Emily to całkiem mądra dziewczyna. Ja też przyszłam, by wyciągnąć cię z domu. - Milknie i zaciska zęby. - Wiesz, że zrobiłabym dla ciebie wszystko. Wszystko. Chcesz, żebym poszła z tobą?

Jestem autentycznie wzruszona. W ustach Bellini propozycja wyjścia na otwartą przestrzeń w celu innym niż urządzenie pikniku na plaży w Hamptons - to dopiero dowód prawdziwej przyjaźni. - Nie dasz rady wejść na górę w tych manolach. Ale kochana jesteś, że to zaproponowałaś. I że przyszłaś do mnie. - Całuję ją w policzek, po czym coś sobie nagle uświadamiam. - A tak w ogóle to jak się dostałaś do środka? 21 - Nic z tych rzeczy - mówi współczująco Bellini. - Jesteś wspaniałą żoną. - No to czemu Bill okazał się takim skunksem? - Nie skunksem, tylko nornikiem. I na nieszczęście tym niewłaściwym typem nornika - odpowiada ze znawstwem Bellini. - Czytałam o tym w „The New York Timesie". Nor-niki preriowe to partnerzy godni zaufania. Ale wystarczy, by naukowcy zaczęli kombinować z jednym genem, a stają się rozwiązłe. Tak jak norniki polne. - Żyłam więc z facetem, który genom zawdzięczał niebieskie oczy i pociąg do Ashlee? - Coś w tym rodzaju. Na to właśnie powinno się przeznaczać pieniądze podatników. Skoro naukowcom udaje się genetycznie zmodyfikować norniki i muszki owocówki, to czy trudno byłoby zmienić mężczyznę? - Bardzo - mówię ze zniechęceniem. Bellini wzdycha. - Masz rację. W takim razie jedyne, co ci pozostaje, to wyjść i poszukać sobie nornika preriowego. - Mierzy uważnym spojrzeniem moje adidasy, szorty i plecak. - Widzę, że zaplanowałaś to sobie jeszcze przed moim przyjściem. - Wycieczka - wyjaśniam. - Emily uznała, że to dobry pomysł. Przyspieszy

mi krążenie i wyciągnie z domu. - Z tej Emily to całkiem mądra dziewczyna. Ja też przyszłam, by wyciągnąć cię z domu. - Milknie i zaciska zęby. - Wiesz, że zrobiłabym dla ciebie wszystko. Wszystko. Chcesz, żebym poszła z tobą? Jestem autentycznie wzruszona. W ustach Bellini propozycja wyjścia na otwartą przestrzeń w celu innym niż urządzenie pikniku na plaży w Hamptons - to dopiero dowód prawdziwej przyjaźni. - Nie dasz rady wejść na górę w tych manolach. Ale kochana jesteś, że to zaproponowałaś. I że przyszłaś do mnie. - Całuję ją w policzek, po czym coś sobie nagle uświadamiam. - A tak w ogóle to jak się dostałaś do środka? 21 Bellini uśmiecha się szeroko. - Powiedziałaś mi wcześniej, żebym nie przychodziła i wiedziałam, że wyłączyłaś dzwonek. Ale musiałam się upewnić, że nic ci nie jest, więc znalazłam klucze w drugiej czarnej parasolce wiszącej na wieszaku z lewej strony werandy. - Mruga do mnie. - To proste. Każdy je tam chowa. Podniesiona na duchu odwiedzinami Bellini, uświadamiam sobie, że wiem już, dokąd zdążam. A przynajmniej dzisiejszego popołudnia. Bill zabierał dzieci na całodniowe wycieczki i pamiętam nawet nazwę ich ulubionego miejsca. Wpisuję ją do GPS-u w samochodzie. Godzinę później wjeżdżam do uroczego miasteczka Cold Springs, w którym się znajduje całe mnóstwo słodkich małych sklepików, sprzedających dosłownie wszystko - począwszy od durnych bibelotów, a skończywszy na poważnych antykach. Zastanawiam się przez chwilę, czy porównać jakość tutejszej biżuterii i tej

z QVC. Ale nie; Emily nie zaliczyłaby zakupów do ćwiczeń aerobo-wych. Podjeżdżam do podnóża wzgórza Taurus, zaledwie kilka kilometrów za miastem. Oto szczyt, który dzisiaj zdobędę. Wysiadam z samochodu, wykonuję kilka szybkich ćwiczeń rozciągających i zakładam okulary Chanel. Jestem teraz tak elegancka, że może i rzeczywiście uda mi się w tej głuszy zwrócić na siebie uwagę nornika. Preriowego czy polnego? Nie zabiorę go do domu, dopóki nie zobaczę testów DNA. Niebo jest błękitne, a przez korony drzew przebijają promienie słoneczne, pokrywając szlak przede mną złotymi cętkami. Jest niezwykle spokojnie. W zasięgu wzroku nie ma nikogo oprócz mnie i dwóch trzepoczących skrzydłami ptaków. To chyba jaskółki. Jastrzębie? Jak dla mnie, równie dobrze mogą to być pingwiny. Gdy następnym razem będę się gdzieś zapisywać, wybiorę raczej klub miłośników ptaków niż kartę na punkty. Wzgórze jest nieco strome, ale ja nie dostaję nawet za-dyszki. Mam lepszą kondycję niż sądziłam. Wdycham głę- 22 boko przesycone aromatem sosny powietrze, pachnące ładniej niż świece Diptych po sześćdziesiąt dolarów, które lubię stawiać w salonie. Wydaje mi się, że chwytam, o co chodzi w tym całym wspinaniu się. To wcale nie jest takie trudne. I chyba te osławione, uwalniane pod wpływem aktywności fizycznej endorfiny krążą już w moim ciele, gdyż czuję się niemal podekscytowana. Biorę łyk wody i z jeszcze większą determinacją ruszam dalej. Hej, a może powinnam zostać przewodniczką w Outward Bound *? W taki właśnie sposób mogłabym rozpocząć nowe życie bez męża - jako silna, niezależna, wspinająca się po górach kobieta.

Kilimandżaro, oto nadchodzę. Everest jest zbyt banalny. Idę równym tempem i po kilku zaledwie minutach docieram na szczyt. Powinnam była przynieść ze sobą flagę do zatknięcia. Uśmiecham się, zadowolona z siebie, i podziwiam panoramę urwistych skał i pokrytych bujną zielenią gór. Tutaj sobie usiądę i zjem lunch. Odczuwam jednak lekką dezorientację. To siedmiominutową wspinaczką tak przechwalali się Bill i dzieciaki? Zdejmuję plecak, by położyć się i pogrzać w słońcu, kiedy kilka metrów dalej dostrzegam drewniany znak, na którym widnieje napis: „Szlak na Taurus". Jest tam też strzałka wskazująca ścieżkę wiodącą w górę bardziej stromego zbocza. A więc ta krótka wspinaczka była jedynie rozgrzewką. Jakież to zen. Kiedy już sądzisz, że dotarłeś na miejsce, uświadamiasz sobie, że to dopiero początek drogi. Na nowo zawiązuję sznurowadła, poprawiam paski przy plecaku i ruszam dalej, pełna energii i determinacji. Szybko załapuję, że powinnam trzymać się żółtych znaków na drzewach. Przez kilka pierwszych minut ścieżka jest wydeptana i choć oznakowania na drzewach jak na mój gust rozmieszczono zbyt rzadko, daję sobie radę. Gdy jednak wchodzę głębiej do lasu, stwierdzam, że szlak zrobił się bardziej zarośnięty, Organizacja edukacyjna zajmująca się m.in. ekspedycjami przyrodniczymi. 23 a gęsty baldachim jesiennych liści przysłania wszelkie żółte oznakowania. Zatrzymuję się na chwilę i rozglądam, próbując określić swoje położenie. Aha. Widzę żółty znak. Ruszam więc, dając nura w jakieś gęste, cierniste krzaki. Ledwie udaje mi się przebić przez kłujące jeżyny. Czy jestem jedyną osobą, która dotarła aż tak daleko? Morduję się tak przez jakieś

pięćdziesiąt metrów i kiedy wreszcie ponownie podnoszę głowę, żółtego oznakowania już nie ma, a ja stoję pod dębem, którego liście zaczęły zmieniać kolor. Na żółty, a żeby je szlag trafił! Nie mam zamiaru wpadać w panikę. Muszę po prostu wrócić na szlak. Im dłużej jednak się staram, tym bardziej się od niego oddalam. No, ale to przecież nie ekspedycja Lewisa i Clarka *. Sięgam do kieszeni dżinsów i wyjmuję telefon komórkowy, by zadzwonić pod 911. Nie wiem, jak mam określić miejsce, w którym się znajduję, ale ekipa ratownicza na pewno jakoś mnie znajdzie. Otwieram klapkę supernowoczesnego telefonu z łączem internetowym, grami, kamerą wideo i aparatem fotograficznym i wpatruję się w zupełnie nienowoczesną informację: BRAK ZASIĘGU. Jakie to szczęście, że chociaż aparat działa. Przynajmniej będę mogła uwiecznić ostatnią godzinę swego życia na tym ziemskim padole. Nie, muszę być realistką. Mam ze sobą wodę, dwa batoniki muesli i kanapkę z serem. A biorąc pod uwagę ilość Oreo, które pochłonęłam w ciągu ostatnich dni, uda mi się przeżyć następne cztery miesiące. Podniesiona na duchu świadomością, że pulchne uda mogą mi uratować życie, idę dalej i dwadzieścia minut później docieram do kolejnego drzewa, którego liście zmieniają kolor na żółty - choć nie zdziwiłabym się, gdyby sie okazało, że to to samo drzewo, a ja chodzę sobie w kółko. Jeśli uda mi się stąd wydostać, przeprowadzam się na Manhattan. Tam ulice są przynajmniej prostopadłe do siebie. Jeszcze nikt się nie zgubił, idąc z 62. do 66. Uczestnicy pierwszej wyprawy odkrywczej na zachodnie tereny Stanów Zjednoczonych (1803-1805). 24