mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 538
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 155

Karpinska Anna - Sakrament Niedoskonały

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Karpinska Anna - Sakrament Niedoskonały.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 106 osób, 105 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 176 stron)

Pamięci mojej Mamy

1 MARZENA Komórka zanotowała kilkanaście nieodebranych połączeń. Wyłączyłam ją natychmiast, gdy mój szef zadzwonił po raz pierwszy. Mimo upływu godziny stary nie dawał mi spokoju. Przed oczami wciąż miałam jego wściekłe oblicze, jak przed kilkoma dniami, gdy wezwał mnie na dywanik do gabinetu. – Kiedy wreszcie przyniesiesz jakiegoś hita? – wrzasnął, nie tracąc czasu na grę wstępną. – Chyba na ostatnim kolegium redakcyjnym wyraziłem się jasno? Macie brać dupę w troki i zapełniać gazetę czymś interesującym, a nie tylko sprawozdaniami z briefingów w magistracie! Nakład nam spada, a góra zapowiada cięcie etatów, jeżeli nie napiszemy czegoś ciekawego! – Szefie… – Próbowałam wtrącić nieśmiało. – Szefie, szefie! – przedrzeźniał z sarkazmem. – Jak tak dalej pójdzie, niedługo będziesz tak mówiła do innego faceta. Albo miała czas na gotowanie obiadków rodzinie. Masz jakiś pomysł na tekst na jedynkę? – zapytał, myśląc zapewne o mrożącej krew w żyłach i bulwersującej historii na pierwszą stronę. O czymś, co zapewniłoby naszej lokalnej gazecie wspięcie się na pierwsze miejsce w rankingu poczytności. Fakt, konkurencja nie zasypiała gruszek w popiele, a nasz skromny oddział ogólnopolskiej „Gazety na co dzień” zwyczajnie usypiał czytelników relacjami z lokalnych imprez typu „Dni pola” czy „Święto lata”, od czasu do czasu budząc ich atrakcyjnymi konkursami, które oferowały równie atrakcyjne nagrody w postaci podkaszarki do trawy. Albo urządzenia do masażu stóp. Minęły czasy drapieżnego kapitalizmu, kiedy wystarczała spostrzegawczość, aby wyhaczyć przekręt przy prywatyzacji gorzelni lub poganiać za lokalnym mafiosem, załatwiającym porachunki metodami rodem z amerykańskich filmów. Niestety, od jakiegoś czasu nikt nie utonął na rybach w kaloszach obciążonych kamieniami, a i miejskie inwestycje, wspierane unijną kasą, przebiegały zgodnie z procedurami. Żadnego pływania w mętnej wodzie, żadnych szemranych interesów, wątpliwych przetargów, niebezpiecznych związków, cudownych fortun. Jedyną dużą firmą w okolicy był „Aloes”, w której udziały miał mój przyszły szwagier Donat Król. – Prawdę mówiąc, na razie nie mam pomysłu na mocny tekst – odparłam zgodnie z prawdą. – Ale szukam. – Ale szukam… – Szef najwyraźniej upodobał sobie dzisiaj tryb powtarzania. – Kiedy zatem mogę liczyć na łaskawą odpowiedź? Daję ci czas do poniedziałku – zakomunikował, zajmując miejsce przy biurku. Pogrążył się w studiowaniu papierów. Wstałam z krzesła, uznawszy rozmowę za zakończoną. Wizja utraty pracy ciążyła mi jak kamień, zwłaszcza teraz, kiedy Adam miał gorszy okres w ubezpieczeniach i mało sprzedawał, a dzieciaki ciągnęły coraz więcej kasy. Daria za kilka dni rozpoczynała naukę w liceum, Dominik marzył o jeździe konnej, a stare pianino po rodzicach nie nadawało się do użytku. Może niepotrzebnie zapisaliśmy młodego do szkoły muzycznej?, myślałam w drodze do pokoju, przeliczając w myślach pieniądze na zakup nowego instrumentu. Po roku nauki nie zabierzemy chyba dzieciaka z powodu kłopotów finansowych? Muszę znaleźć tego hita!, postanowiłam solennie i powtarzałam to zdanie jak mantrę. Nie

dam się rutynie, znajdę coś dla tego… – …Waldemara – dokończyłam szeptem, dorzucając ciche inwektywy pod adresem szefa. – Będziesz to miał. Nie uda ci się mnie wywalić! – Czego chciał? – usłyszałam głos Marka. Opadłam na fotel przed komputerem. – Ech! – Machnęłam ręką. – Nie przejmuj się. Prowadzi te swoje rozmowy uświadamiające od wczoraj, z każdym z nas. Ale przecież, kurwa, nie może nas wszystkich zwolnić! Boi się o własną dupę. – Jasne. – Będzie dobrze. Masz czas po robocie? Może pójdziemy pogadać? – Zaprosił mnie na piwo do pobliskiej knajpy. Wprawdzie zamiana paru słów z Markiem dobrze by mi zrobiła, ale czas w moim przypadku był towarem deficytowym. Adam z powodu kłopotów w pracy wykazywał wysoki stopień frustracji – dziewięć w dziesięciostopniowej skali – dzieciaki jojczyły, że w najbliższy poniedziałek kończą się wakacje, a poza tym… Za dwa dni miała wyjść za mąż Blanka, moja młodsza siostrzyczka. I jej właśnie, a nie szarpaninie z szefem, powinnam poświęcić najwięcej uwagi. – Nie teraz. Muszę iść z Blanką do krawca. Wiesz, ostatnia przymiarka ślubnej kiecki – wyjaśniłam. – Pardon, zapomniałem. Przyjdę do kościoła, żeby chociaż popatrzeć, jak Donek zwija jedną z najładniejszych dziewczyn w okolicy! Uśmiechnęłam się do tej gadaniny. Marek, niestety, bez powodzenia próbował kiedyś zdobyć serce mojej siostry. – Kochają się. – Poczułam potrzebę wyjaśnień. Cóż, Blanka wybrała Donka, najbogatszego kawalera, współwłaściciela zamożnej, świetnie rozwijającej się firmy ogrodniczej. – Nie dla psa kiełbasa – podsumował. Nie zareagowałam. Zranione uczucia nie należą do przyjemności. Niech sobie interpretuje ten wybór po swojemu. Wszystkie problemy związane z pracą stały się nieważne w jednej chwili. Po weselu, około siódmej nad ranem, usłyszałam krzyk dochodzący z sypialni młodych. – Adam, obudź się! Słyszysz? – Usiadłam na łóżku. Nerwowo potrząsałam ramieniem mojego męża. Adam z trudem uniósł powieki. – Co się dzieje? – wymamrotał nieprzytomnie. – Blanka krzyczy! Nie patrząc na niego, wyskoczyłam z łóżka i pognałam w stronę przeraźliwego wrzasku. Zawstydziłam się skojarzeniem ze skowytem ranionego zwierzęcia, rykiem matki, której zabito dziecko, nieludzkim wyciem. Blanka wybiegła z sypialni. – Co się stało?! – krzyczałam, podążając za nią po schodach do salonu. Drżała na całym ciele. Opadła na kanapę, nie mogąc wypowiedzieć słowa, łkając bez łez, zaciągając się powietrzem, zawodząc. – Uspokój się, Blanka. Cicho, ciiicho… – Tuliłam wstrząsane szlochem ciało, starając się doprowadzić młodą do stanu, w którym mogłybyśmy się porozumieć. – Co się dzieje?

Zanim odpowiedziała, zorientowałam się, że wokół zgromadziło się już kilka osób. Kolejne, obudzone hałasem, zbiegały ze schodów. – Donek… Donek nie żyje! – wykrztusiła przez płacz. – Jesteś pewna? – zadałam idiotyczne pytanie, naiwnie licząc, że zaprzeczy. Trzymałam ją w objęciach. Moja mała siostrzyczka przed chwilą została wdową. – Przynieś szklankę wody – wydałam dyspozycję Darii. – Dominik, do łóżka! – nakazałam młodszemu synowi. Reszta rodziny pognała do pokoju, w którym wydarzyła się tragedia, a ja jeszcze przez chwilę czekałam na dobre wieści z pierwszego piętra. Wciąż w oczekiwaniu na cud, na nagły zwrot akcji. Gdy jednak matka Donka wydała z siebie nieludzki ryk, tak podobny do usłyszanego przeze mnie dwie minuty wcześniej, straciłam nadzieję. – Pogotowie? – Roman tymczasem łączył się z lekarzem. – Mój brat chyba nie żyje. Proszę przyjechać, podaję adres. Po kilku chwilach przed domem zawyła karetka. Próbowałam zatrzymać Blankę na dole, lecz ona, w szoku, wyrwała się i pognała do sypialni. Rzuciła się na nieruchome ciało męża. – Proszę, niech pani usiądzie. – Sympatyczny pan doktor próbował ją spacyfikować na pufie obok małżeńskiego łoża. – Proszę mi podać rękę. Zanim zdążyliśmy się zorientować, wstrzyknął środek uspokajający. – Czy w pokoju mogą zostać tylko najbliżsi? – zwrócił się do zgromadzonego wokół tłumku. Część osób opuściła sypialnię, ja nie. Podtrzymywałam Blankę, która nie potrafiła usiedzieć w pionie. – Niestety, proszę państwa… – Doktor po krótkim badaniu odłożył stetoskop. – Nie żyje. Matka Donka i Romana osunęła się w ramiona starszego syna. – Trzymaj się, kochanie. – Dorota, żona Romka, pogładziła męża po ramieniu. Spoglądałam na pogrążoną w żałobie rodzinę. W tym na moją siostrę, która kilka godzin temu stała się jej członkiem. – Co się stało? Czy… – Pani Lidia powstrzymała zbierającego się do wyjścia lekarza. – Co to właściwie było? – Zatrzymanie akcji serca. Zawał, proszę pani. – Syn nigdy nie chorował… – załkała. – Był absolutnie zdrowy. – Miła pani, nie mam podstaw, żeby sądzić inaczej. Pan Donat zmarł na zawał. Bardzo mi przykro. Wystawię akt zgonu. Blanka wyrwała się z moich objęć, przywierając do zwłok. – Nieee! Ty nie możesz tak sobie umrzeć! Przecież mamy mieć dziecko! Donek! Noszę nasze dziecko… Odciągnęłam ją z trudem, już po raz drugi. Sprowadziłam po schodach do salonu. Na dworze zrobiło się zupełnie jasno. Trzydziesty pierwszy dzień sierpnia, niedziela przed rozpoczęciem roku szkolnego, okazał się ostatnim w życiu mojego szwagra. W obliczu tragedii omal nie zwróciłam uwagi na fakt, że moja siostra zostanie mamą, a ja ciotką. Żeby tylko jakoś uspokoić Blankę, pomyślałam. Zwłaszcza z uwagi na jej stan. Przysiadłyśmy na kanapie, przylepione do siebie niczym dwa omułki. Wykonywałyśmy wspólny, uspokajający sierocy taniec, przekazując sobie nawzajem ciepło, dzieląc się myślami bez słów. W absolutnej ciszy. Kilka minut później po raz pierwszy zadzwonił Waldemar, którego zlekceważyłam, zajęta podawaniem Blance kolejnej szklanki wody. Po kilku kolejnych próbach połączenia przyszedł

esemes. „Nie wiem, jak to zrobiłaś, ale masz superhita! W naszym mieście śmierć syna fortuny to nie byle co! Działaj. A tak w ogóle, złóż siostrze szczere kondolencje. W.”. Jak to się stało, że ten stary drań już wie?, pomyślałam ze złością. I dlaczego nie jest w stanie uszanować ludzkiej tragedii? Wytłumaczenie pojawiło się niebawem, kiedy do domu wkroczyła policja. Zanim to jednak nastąpiło, trzymałam w ramionach płaczącą Blankę, to zasypiającą w bólu, to budzącą się w nadziei na wymazanie ze świadomości dramatu i usypiającą na nowo pod wpływem tabletek. Widziałam zanotowane w pamięci kadry ze ślubu, słyszałam przysięgę, którą młodzi składali sobie kilkanaście godzin temu. – Chcemy – odpowiedzieli zgodnie oboje, kiedy ksiądz, zgodnie z liturgią sakramentu zapytał, czy pragną wytrwać w związku, w zdrowiu i chorobie, w dobrej i złej doli. Do końca życia. Stojąc wówczas za Blanką jako świadek ceremonii zaślubin, z trudem powstrzymywałam wzruszenie. Moja młodsza siostrzyczka nareszcie dotarła do portu. Oddawałam ją w ręce mężczyzny, którego wybrała z miłości. Szkoda, że rodzice nie doczekali… Ślub odbywał się w kameralnej atmosferze naszego łabiszewskiego kościółka. Mistrzem ceremonii był przyjaciel Donka, ksiądz Arkadiusz. Świątynia z trudem pomieściła zgromadzonych – rodzinę, sąsiadów, znajomych. Kiedy prowadziłam Blankę do ołtarza, przed którym czekał już narzeczony ze świadkiem, oczy gości kierowały się w jej stronę. A było na co popatrzeć. Nasze wspólne zabiegi, aby wyglądała pięknie, opłaciły się sowicie. Moja mała siostra jaśniała. Jej urok i blask na twarzy przyćmiewały biel sukni. Prawdziwa dama na bordowym dywanie, podążająca w kierunku przyszłego męża, równie eleganckiego i szczęśliwego jak ona. Nie powiem, żebym od początku była zachwycona tą znajomością z Donatem, zamożnym spadkobiercą lokalnej firmy o krajowym zasięgu. Ale Blanka była taka szczęśliwa… – Marzena, nie szukaj dziury w całym – strofowała mnie, kiedy próbowałam zasiać w jej duszy wątpliwości. – Co Donek jest winien, że urodził się w bogatej rodzinie? Nie interesuje go firma, ma inne zajęcie. Ja też. Miała rację. Jej przyszły mąż zajmował się tłumaczeniami z włoskiego, ona ukończyła studia farmaceutyczne. Mogli sobie poradzić bez ogrodnictwa. Nie wolno mi dyskryminować kogokolwiek tylko dlatego, że jest zamożny z domu, napomniałam się w myśli. Tym bardziej że Donek miał duży urok osobisty i umiejętność zaskarbiania sobie ludzkiej życzliwości. Zwłaszcza (niestety!) kobiecej. Oddałam Blankę w obce ręce. Gdy usiadła na krześle z wysokim oparciem, poprawiłam jej welon i dyskretnie podałam chusteczkę. W razie gdyby była potrzebna… Mimo postanowienia, że nie uronię ani słowa, ani gestu, ani jednej sekundy z ceremonii, co chwila odpływałam w przestrzeń wspomnień. Kiedy zostałam z ośmioletnią Blanką sama, jako osiemnastolatka… Kiedy przechodziłam z nią trudne chwile, kiedy ją zostawiłam… Ksiądz mówił: – Zwracam się do was, Blanko i Donacie, droga młoda paro, wyrażając radość, że zdecydowaliście się przyjąć sakrament małżeństwa w naszym kościele i że pokładacie nadzieję szczęścia wiecznego w Bogu. Na pewno będziecie szukać też szczęścia ziemskiego, ale uważajcie na złudzenia. Dla niektórych to pieniądze, władza, zmysłowe przyjemności, dla innych zachowanie młodości, urody. Ale dla nas, katolików, szczęście to zawierzenie Bogu. Oddanie się jego woli, życie w zgodzie z jego przykazaniami.

Czekałam na konkluzję. – Między wami powstanie prawdziwy duchowy związek, który rozłączy tylko śmierć. Odejdziecie stąd z obrączkami na palcach, które będą wam przypominać, że jesteście mężem i żoną. Chrystus poprowadzi was, bo oddał za was życie na krzyżu. Niech wasza wspólnota małżeńska będzie drogą do zbawienia wiecznego, a jego i wasza miłość da wam siłę do pokonywania problemów, wspiera was oboje. Nie do końca zrozumiałam przesłanie księżowskiej perory, ale prawdę powiedziawszy, nigdy nie byłam w tym dobra. Czy przestrzega ich przed drogą przez mękę? Przed krzyżem, który przyjdzie im dźwigać?, zadawałam sobie pytania. A może po prostu zwraca im uwagę na pokusy wynikające z bogactwa i usiłuje skierować na drogę wiary? Powróciłam do rzeczywistości. Blanka i Donat wypowiedzieli sakramentalne „tak”, obiecali sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że nie opuszczą się aż do śmierci, wymienili obrączkami. Kościół pogrążył się w modlitwie, ksiądz odmówił błogosławieństwo dla nowożeńców, obecni przekazali sobie znak pokoju i przystąpili do komunii. A potem, już przed świątynią, wraz z życzeniami młodzi przyjęli naręcza kwiatów, których pakowaniem do samochodu zajął się świadek, kolega Donka, Paweł. Po godzinie kawalkada gości skierowała się do domu weselnego. Nieliczni, wśród których była moja rodzina, mieli spać na miejscu, w pokojach gościnnych rezydencji matki młodego, pani Lidii. Pozostali znaleźli azyl w należącym do rodziny Królów hotelu, zwanym „Dworkiem Herberta”. – Jestem szczęśliwa – zakomunikowałam mężowi, sadowiąc się obok niego w samochodzie. Milczał. Obejrzał się za siebie, szukając miejsca do zawrócenia. – Dobrze, że Blanka wyszła za mąż. Już po wszystkim – ciągnęłam niezrażona. – Podobało się wam, dzieciaki? – Odwróciłam się i puściłam oko do Darii i Dominika. – Uhm. Ale jestem głodny! Mój syn nie jadł niczego od trzech godzin! – Jedziemy na wesele! A tam na pewno będzie małe co nieco – powiedziałam. Limuzyna z młodymi opuszczała przykościelny parking.

2 GABRIELA Pojedziesz ty i Gaba. Mamy zgłoszenie. Trup. – Przez drzwi do toalety usłyszałam głos Konrada. – Gdzie się podziewa pani aspirant? Kawę już sobie parzy? – A jeżeli nawet, to co, komisarzu? – odpysknęłam, wchodząc do sali, w której piętnaście minut temu rozpoczęliśmy niedzielny dyżur. – Nie można już pójść za potrzebą? Dyżurny spojrzał na mnie spod oka. Najwyraźniej nie był dzisiaj usposobiony do żartów. – Wstałaś lewą nogą czy Ryszard nie spisał się w nocy? Bez komentarza. Kiedy Konrad ukazywał swoje poważne oblicze, lepiej było go nie prowokować. Ryszard nie miał szans się spisać, bo rozstałam się z nim jakieś dwa tygodnie temu. Faktem tym nie pochwaliłam się kolegom na komisariacie z dwóch powodów. Po pierwsze, nie ich zakichany interes, a po drugie, mieli po kokardę moich porażek w miłości. Kiedy na horyzoncie pojawiał się kolejny absztyfikant, szykowali się na wesele, by po jakimś czasie pogodzić się z kolejną klapą. – Nasza jedyna aspirantka wciąż samotna… – dogryzali, mobilizując mnie do poszukiwań życiowego partnera. – A mogłaby być taka fajna impreza! Bo prawdę mówiąc, w Łabiszewie, naszej niedużej miejscowości pod Bydgoszczą, niewiele się działo, a ślub z salwami i w pełnym rynsztunku z pewnością uatrakcyjniłby szarą rzeczywistość. Wyglądało jednak na to, że chłopcy będą musieli jeszcze trochę poczekać. – Kto kogo znowu dźgnął nożem? – Wolski podniósł głowę znad stołu, nie przestając mieszać kawy. Nawet niezbyt bystry obserwator dostrzegłby, że miniona noc nieźle dała mu się we znaki, o czym świadczyły podkrążone oczy, głęboka bruzda pomiędzy brwiami i szklanica wody gazowanej stojąca obok filiżanki pełnej kawowych fusów. Wolski, jak większość moich kolegów starszej daty, bojkotował świeżo nabyty przez komendanta ekspres do kawy, z uporem maniaka popijając sypaną mieloną, parzoną wrzątkiem plujkę. Oczywiście obowiązkowo w szklance ulokowanej w metalowym koszyczku. Najlepsze lata lokalnego policjanta dochodzeniowca miał już za sobą. Siedzenie na posterunku przedkładał nad działalność operacyjną w terenie, ale od czego miał mnie, trzydziestoletnią (niestety, od kilku miesięcy!), gorliwą, pełną energii aspirantkę. W dodatku córkę jego starego druha Zigiego, komisarza Walendy. – Adoptuję cię – zapowiedział mi tuż po pogrzebie ojca, symbolicznie przejmując pod opiekuńcze skrzydła. – Możesz nawet zostać moją synową – powtarzał niejednokrotnie, pół żartem, pół serio, w głębi duszy pragnąc skojarzyć mnie z Markiem, dziennikarzem lokalnej gazety. – Jestem to winien Zigiemu. Do dziś nie mam pojęcia, czy bardziej była to obietnica adopcji, czy skojarzenia z Markiem. To ostatnie, nawiasem mówiąc, nie wchodziło w rachubę – znajomości z piaskownicy rzadko kiedy przeradzają się w coś poważniejszego. Zresztą Marek nieodmiennie wzdychał do Blanki, a ja – ku niezadowoleniu mamy – „skakałam z kwiatka na kwiatek”. I na razie było mi z tym dobrze. – Słuchajcie, tym razem to nie bijatyka u Kowalewskich. Również Rudzki dzisiejszej nocy powstrzymał się od lania żony. Mamy za to trupa na weselu u Królów.

Zapadła cisza. Kilka par oczu zatrzymało się na Konradzie, oczekując szczegółów, których skąpił jeszcze przez moment, wydłużając chwilę niepewności. – Kto? – zapytałam pierwsza, uprzedzając kolegów. – Donat. – Matko! Jak? Dyżurny wstał z krzesła i przysiadł na brzegu biurka. Zgromadziliśmy się wokół, zaskoczeni rewelacją, jakiej nasze miasteczko nie dostąpiło od czasów drugiej wojny. – Przyjąłem zgłoszenie od Romana Króla – zaczął Konrad oficjalnie. Wszyscy orientowaliśmy się doskonale, że Roman jest bratem Donata. To znaczy: był. – Świeżo poślubiona żona Blanka znalazła w łóżku martwego męża dzisiejszego poranka. Wezwany przez rodzinę lekarz z pogotowia stwierdził zgon. – No i? – pogonił Wolski, który nagle ocknął się z letargu. – No więc ten lekarz orzekł zgon naturalny na zawał serca. Tyle że najbliżsi nie dali temu wiary i pan Roman zgłosił się do nas. Ruszajcie – wydał polecenie Konrad, porzucając oficjalny ton. – Dobiją do was Leszek Skory i Zbyszek Grząski. Skoro postanowiono o wysłaniu technika i patologa, sprawa wyglądała poważnie. – A ten Król… Mówił coś jeszcze? – zapytałam, uprzedzając Wolskiego. – Dowiecie się na miejscu. – Dyżurny nie wdawał się w dyskusję. – Nie muszę wam chyba przypominać, że macie wykonać robotę na szóstkę z plusem? Inaczej prasa nas rozszarpie. Nie co dzień umiera w niewyjaśnionych okolicznościach dziedzic lokalnego bogacza. W dodatku dzień po ślubie. Powodzenia. – A który z proroków będzie do naszej dyspozycji? – zainteresował się Wolski prokuratorem. – Wzywam Zapaśnikową. – Cholera! – Nie narzekaj. Przynajmniej nie będzie przeszkadzać – uspokoił go Konrad. – No, nie wiem… Do domu matki Donata – teraz już denata – mieliśmy piętnaście minut jazdy. Oceniłam, że Wolski jest w nie najlepszym stanie, i usiadłam za kierownicą. Mój partner z ulgą zajął miejsce dla pasażera. – Dobrze się czujesz? – zapytałam, ruszając sprzed komendy z piskiem opon. Tylko machnął ręką. – Czy w moim wieku można się jeszcze dobrze czuć? – odparł, ocierając pot z czoła. – Myślisz, że ktoś go zabił? – ciągnęłam. Na zrzędzenie Wolskiego nie zwracałam uwagi. Pokręciłam się chwilę po krótkich zaułkach, by po chwili znaleźć się na dwupasmówce do Bydgoszczy. Jeszcze dwa kilometry, skręt w lewo, trakt przez las i znajdziemy się na posesji Lidii Król. – Licho wie. Grząski ustali. – Wolski przypomniał mi o patologu. – To jest fachowiec. Zresztą doświadczenie podpowiada mi, że kasa może prowadzić do zbrodni. A Królowie do biednych nie należą. – Ale żeby w noc poślubną? – Nie mogłam uwierzyć w przewrotny scenariusz. – Dobry moment. Kupa ludzi, harmider, niespotykana okazja. Zresztą jeszcze nic nie wiadomo. Kto wie, może ten Donat był chory? Masz wodę? Podałam mu półlitrówkę mineralnej, którą woziłam w torbie na wszelki wypadek. Wolski ewidentnie musiał odchorować swoje, ale to nie był czas na dociekliwe pytania; przed nami właśnie wyrosła brama rezydencji Królowej. Na szczęście otwarta, co oznaczało, że dobermany

zamknięto w budynku gospodarczym. Znałam topografię ponadpółtorahektarowej leśnej działki i rozkład domu, który z niejaką przesadą właścicielka określała mianem „rezydencji w stylu wiktoriańskim”. Kuta brama otwierała się na kilkusetmetrową aleję, obsadzoną kasztanowcami – obsypanymi suto kiściami owoców, tylko czekających na początek września, by dojrzeć i zasypać brązowymi kulkami wyłożone tłuczniem chodniki. Odruchowo złapałam się za kieszeń, w której spoczywał ubiegłoroczny kasztan, darowany przez Blankę podczas spaceru aleją i obgadywania jej przyszłego wesela. – Kocham Donka, wiesz? – zwierzała się, spoglądając w górę z uśmiechem wyrażającym szczęście ze znalezionej życiowej przystani. – Zobacz, jak tu pięknie! Rzeczywiście, było pięknie. Wtedy, pod nieobecność matki Donka, wieczór na tarasie udał się nadzwyczajnie. Kręciliśmy się wokół grilla, jedliśmy, nie wylewając piwa za kołnierz. Blanka ze świeżo upieczonym narzeczonym promieniała, mnie adorował Rafał. Nie zabrakło znajomych gospodarzy. Zazdrościłam przyjaciółce, ale bez zawiści. Po tylu latach problemów należy się dziewczynie to, co najlepsze, stwierdziłam w duchu. Nie każdy traci rodziców, kiedy ledwie dorośnie do pójścia do szkoły, i zostaje na bożym świecie jedynie ze starszą siostrą. Wspaniałą siostrą. Marzena nie pozostawiła małej samej i nie oddała jej na pastwę losu do sierocińca, ale nie miała szans na stworzenie choćby namiastki normalnej rodziny. Może właśnie dlatego – a wręcz na pewno – dojrzewanie Blanki nie należało do harmonijnych. Ta próba samobójcza… – Jesteśmy na miejscu – oznajmiłam nieco podniesionym głosem, zatrzymując się na podjeździe i budząc z płytkiej drzemki komisarza Wolskiego. – Przecież widzę – odburknął nerwowo i przeczesał palcami siwą czuprynę. – Przepraszam, chyba na chwilę odpadłem… Jeszcze zanim wysiedliśmy z radiowozu, dostrzegłam samochód technika. Po chwili na podjeździe pojawiła się furgonetka patologa. Nie dostrzegłam tylko auta Grażyny Zapaśnik. Pani prokurator na przyjazd z Bydgoszczy najwyraźniej potrzebowała więcej czasu. Na progu rezydencji czekała już gospodyni, zapraszając do środka. Weszliśmy, witając się krzepiącym uściskiem dłoni, mającym zastąpić kondolencje z powodu śmierci syna. – Komisarz Wiktor Wolski. A to aspirantka Gabriela Walenda. – Szef (jak go nazywałam w towarzystwie innych) dokonał prezentacji. – Technik… Patolog… – kontynuował. – A to… – dodał, zerknąwszy na drzwi. – …Grażyna Zapaśnik – przerwała mu bezceremonialnie potężna kobieta o lisim spojrzeniu. Wkroczenie pani prokurator na salony natychmiast ustaliło hierarchię w naszej grupce śledczych. – Będę nadzorowała dochodzenie – zakomunikowała obecnym. Zapaśnikowa nie cieszyła się sympatią. Apodyktyczna, wyniosła, za każdym razem niezadowolona z wezwania. Niedzielny poranek w pracy z pewnością nie zachwycił jej i tym razem. Na szczęście, co przerabialiśmy już niejednokrotnie, baba była możliwa do spacyfikowania. Antidotum na zły humor pani prokurator stanowiły: wygodny fotel, kawa i głęboka popielniczka. Po zabezpieczeniu przedpola mogliśmy pod „wysokim” nadzorem zabrać się do roboty. W drugim fotelu, obok Zapaśnikowej, zasiadła pani Lidia. Spojrzałam na Blankę, która tuliła się do siostry w milczeniu, zagapiona w bliżej nieokreślony punkt nad kominkiem.

Nie teraz. Marzena wzrokiem dała mi znak, że mam się nie zbliżać. Roman bez słowa wskazał nam drogę do pokoju brata. Drzwi do sypialni na piętrze stały otworem. Donat leżał na wznak i gdyby nie niezwykła bladość skóry, można by sądzić, że śpi. Wpatrywałam się w twarz najbardziej pożądanego niegdyś kawalera w okolicy, który podobał się i mnie. Jako policjantka nie powinnam sobie pozwalać na podobne myśli!, ofuknęłam się w duchu. Donat. Donek…, westchnęłam. Gdyby nam wyszło, może teraz nie musiałabym prowadzić dochodzenia w twojej sprawie? Zadumę przerwał mi Wolski. – Gaba, zabieramy się do roboty – powiedział. – Dobrze się czujesz? – zapytał cichutko. – Wszystko w porządku, szefie. – To zaczynamy.

3 MARZENA Co tu dużo gadać – gdy zobaczyłam, że próg domu Królów przekraczają Gaba i Wolski, poczułam ulgę. Komisarz był doświadczonym policjantem, z którym współpracowałam nie raz, a ściślej mówiąc – wyciągałam od niego informacje na temat co ciekawszych spraw. Mimo znacznego „zmęczenia materiału” ten inteligentny glina wciąż potrafił wykrzesać z siebie spryt policyjnego detektywa. A poza wszystkim – nikt tak jak on nie znał miejscowych układów, nie czuł krwiobiegu lokalnej socjety. Gaba była jego prawą ręką, niemal przyszywaną córką, hołubioną jeszcze za życia jej ojca Zigiego. Dostawała to, co najlepsze, a co w mniemaniu obu panów sprowadzało się do zabierania małej na ryby, na strzelnicę, a w konsekwencji – posłania do szkoły policyjnej. Ale była również moją dobrą koleżanką, co w tym konkretnym momencie mogło mi się bardzo przydać. Jako zagorzała czytelniczka kryminałów i niestety, nad czym z wiekiem ubolewałam coraz bardziej, zmęczona dziennikarka od sensacji, zdawałam sobie sprawę, że moja siostra, tracąc męża, utraciła również spokój. Znalazła się w nieciekawej sytuacji. Nietrudno było zgadnąć, na kogo padnie pierwsze podejrzenie o zabójstwo. Stereotyp? Statystyka podobnych przypadków? A może tylko moja obawa o Blankę, nieopuszczająca mnie od śmierci rodziców? W każdym razie obecność obojga policjantów napawała optymizmem i nadzieją, że możemy liczyć na rzetelne rozpoznanie. Byłam pewna, że śmierć Donka to nieszczęście, do którego nikt nie przyłożył ręki. A nawet jeśli nie, niewinność Blanki nie wzbudzała we mnie jakichkolwiek wątpliwości. Nie wypuszczałam jej z rąk. Ukojenie płaczu i ustanie dreszczy świadczyło, że dałam jej namiastkę poczucia bezpieczeństwa. Wzrokiem powstrzymałam Gabę. Daj jej jeszcze chwilę, odpuść, patrzyłam błagalnie, kiedy próbowała się zbliżyć. Zrozumiała. – Kochanie, czujesz się lepiej? – zagadałam, kiedy policyjna ekipa przeniosła się do małżeńskiej sypialni. – Już dobrze. – Wiesz, że będziesz musiała z nimi porozmawiać? Skinęła głową. – Niczym się nie martw, jestem blisko – zapewniłam. Nie odwzajemniła spojrzenia, zapatrzona w punkt nad kominkiem. Automatycznie podążyłam za jej spojrzeniem, ale odnalazłam w tym miejscu tylko białą płaszczyznę sufitu. – Czy Donek wczoraj był jakiś inny? – Zdecydowałam się na pytanie, próbując przygotować moją małą siostrzyczkę do rozmowy z policją. Żachnęła się i wysupłała z moich objęć. – Co chcesz przez to powiedzieć? Pewnie, że dobrze się czuł! – Opanowała się. – Tak jak czuje się facet, który właśnie się żeni. Nie wiem, dlaczego zareagowała tak gwałtownie, dlaczego poniosły ją emocje. Przecież z mojej strony nic jej nie groziło. Starałam się chronić Blankę od śmierci rodziców, która spadła na nas jak grom z jasnego nieba. I choć od tamtej pory minęło już dwadzieścia jeden lat, rok, w którym nas opuścili, aż do teraz jawił się jako najgorszy w moim życiu. W końcu gdy zostałyśmy same na świecie, ja nie ukończyłam jeszcze osiemnastki.

– Uspokój się, kochanie. Zawsze chroniłam cię i będę chronić przed złem – zapewniłam. – Wszystko będzie dobrze. Nosisz w sobie dziecko. Czy Donat wiedział? – zadałam niedyskretne pytanie. Niestety, ściągnęłam tylko na siebie potok wyrzutów i eskalację złości. – A co to was wszystkich obchodzi?! A przede wszystkim ciebie? – krzyknęła Blanka, ściągając na siebie wzrok zarówno pani prokurator, jak i Lidii. – Już dobrze. Porozmawiamy później – łagodziłam. Na szczęście obie kobiety powróciły do rozmowy przy kawie. Skorzystałam z okazji, że Blanka musiała wyjść do toalety, i oddzwoniłam do szefa. Doskonale wiedziałam, czego chce Waldemar, lecz nie zamierzałam się zgodzić. Miałam do wykonania trudne zadanie. – Nareszcie. – Odebrał po pierwszym sygnale. – Wiesz już coś? – Nie mogę rozmawiać. Mam na głowie i Blankę, i policję. – Ale czy czegoś się już dowiedziałaś? – przerwał mi, nie zamierzając wysłuchać do końca. – Czekam na tekst do siedemnastej. Osobiście. Właśnie tego chciałam uniknąć. Szarpaniny z jego wyobrażeniem, że będę węszyć mimo rodzinnej tragedii i że za kilka godzin w zębach dostarczę mu efekty w postaci artykułu. Drań. – Myślę, że powinieneś do tej roboty wyznaczyć kogoś innego. – Zdobyłam się na delikatną odmowę. – Chyba rozumiesz moje położenie… – Nie mogłoby być lepsze! Bawiłaś się na weselu, a teraz siedzisz w samym środku wydarzeń! – podniecał się Waldemar, nie biorąc pod uwagę moich uczuć. – Marzena, masz przynieść tekst o śmierci Donata Króla. Współczuję twojej siostrze, ale zrozum… Nie robisz niczego wbrew jej interesom, a kto wie, czy jej nie pomagasz. Jeżeli odmówisz, napisze o tym ktoś inny, a wtedy różnie może być. Sama wiesz. Wiedziałam. Moja posada zawisła na włosku. Nie daj Boże, żeby stary przysłał Kamila!, pomyślałam. – Dobrze – zgodziłam się niechętnie, zważywszy wszystkie za i przeciw. – Przyniosę. Dzisiaj będzie krótka notka. Stary odetchnął i rzucił do słuchawki krótkie: „No!”. Bezwzględna świnia. Czekając na Blankę, przełykałam gorycz kolejnej porażki w rozmowach z Waldemarem. Że też ten zawsze musi mnie złamać! Tyle razy obiecywałam sobie, że zmienię pracę, ale czy inny szef rozwiąże mój problem? Od dawna nosiłam się z zamiarem napisania powieści, wydania jej w topowym wydawnictwie, osiągnięcia rynkowego sukcesu. Tylko czy dziennikarce z małej podbydgoskiej miejscowości wolno sięgać aż tak wysoko? A już tym bardziej liczyć na dochody, które pozwolą jej żyć, a nie tylko egzystować? Sny o potędze, szklane domy. Takie rzeczy zdarzają się tylko u Alice Munro, a nie mnie, drobnemu żuczkowi gnojarkowi na lokalnych ścieżkach. Powinnam się natychmiast zabrać do przepytywania Gaby i wyciągania od komisarza Wolskiego, albo tej grubaśnej pani prokurator, oficjalnego stanowiska na temat śmierci Donata. Gdzie tu miejsce na siostrzane uczucia, nawet jednostronne? Dobrze, że nikomu nie muszę się spowiadać, że nasze stosunki nie należą do najłatwiejszych. Cholerny świat! – Chciałabym porozmawiać z Blanką. – Z zadumy nad skomplikowanym losem wyrwała mnie Gabriela. – Wyszła gdzieś? – Do toalety. Właściwie to powinna już wrócić… – Zorientowałam się, że nie widziałam siostry od ładnych kilku minut. – Blanka! Po chwili dobijałyśmy się do drzwi obie z Gabą. – Jesteś tam? Otwórz! To ja, Marzena! Co robisz? – krzyczałam, ocierając z czoła

kropelki potu. Oby tylko nie to, co kiedyś…!, modliłam się w duchu. Przypomniałam sobie podcięte żyły i krew spływającą po ściance wanny. – Są otwarte. – Naciśnięta przez Gabę klamka nie stawiła oporu. – Nikogo tu nie ma. Jesteś pewna, że poszła do łazienki? – Tak mówiła – odparłam, nie będąc już pewna niczego. – Jezus, Maria, ona zrobi sobie krzywdę! – Spanikowałam, tracąc poczucie równowagi. – Trzeba ją znaleźć. Ja skoczę na górę, a ty leć do ogrodu i sprawdź na terenie posesji – zakomenderowała Gaba. – W razie czego dzwoń. Rozdzieliłyśmy się. Byłam prawie przekonana, że Blanka powędrowała na górę, by spojrzeć na Donka. Nie wiedziałam tylko, jak sobie to wyobrażała, skoro w sypialni pracował już technik zabezpieczający ślady. Choć moja siostra potrafiła przeobrażać się w ducha. Jak wówczas gdy nasz tato zmarł w łóżku pamiętnej nocy, a jego małą ośmioletnią córeczkę znaleziono w szafie, przyglądającą się zmarłemu przez kilka godzin… Nie zdziwiłabym się, gdyby i teraz wybrała na kryjówkę garderobę. Bez przekonania skierowałam się w stronę dwóch budynków gospodarczych, ulokowanych na tyłach domu. Wizja spotkania z dorodnymi dobermanami państwa Królów nie była zachęcająca, ale cel uświęcał środki. Musiałam odnaleźć Blankę. Siedziała przy drzwiach największej z ośmiu potężnych szklarni. – Co ty tu robisz?! – zawołałam z ulgą, widząc ją całą i zdrową. – Miałaś iść do łazienki! Zaczęła płakać. – Miałam coś do załatwienia – załkała. – Obiecałam to Donkowi! Musiałam to zrobić! I nie pytaj o nic. – Uprzedziła. Pozwoliła się przytulić. – Czy naprawdę nie chcesz mi niczego powiedzieć? – Nie potrafiłam się powstrzymać. – Nie.

4 GABRIELA Przekroczyliśmy próg pokoju, w którym leżał Donek, i przystąpiliśmy do rutynowych czynności. Wolski powoli odzyskiwał formę. Przejął dowodzenie. – Wiecie, co robić? – zadał retoryczne pytanie, rozejrzawszy się po sypialni. Jasne. Po pierwsze, musieliśmy zabezpieczyć miejsce zdarzenia, bacząc na każdy szczegół, by przypadkiem nie zatrzeć żadnego ze śladów. Jeżeli miałoby się okazać, że denat nie zmarł śmiercią naturalną, istotny był każdy ślad. – Ile osób wchodziło tutaj przed nami? Komisarz zadał pytanie Romanowi Królowi, który nie odstępował nas na krok. – Poza dziećmi właściwie wszyscy, którzy spędzali u nas noc – odparł. – Kiedy żona mojego brata wybiegła z krzykiem z pokoju, natychmiast zjawiliśmy się w ich sypialni, żeby sprawdzić, co się stało. – To znaczy kto? – drążył Wolski. – Ja, moja żona Dorota, matka, jej partner Bolesław… Może jeszcze ktoś? Pan wybaczy, nie miałem wtedy głowy do szczegółów. Mój brat leżał martwy! – Rozumiem. To znaczy, że oprócz wymienionych osób mógł wejść do pokoju ktoś, o kim pan nie wspomniał? Że kogoś pan nie zauważył? – Tak mogło się zdarzyć. – Kto wchodzi w grę? Roman Król zmarszczył brwi. – Siostra żony brata, Marzena. Mogła tu wejść. Tak, teraz sobie przypominam. Była w sypialni, choć zaraz wyszła. Mężczyzna był więcej niż oficjalny. Imię Blanki nie przeszło mu przez usta, mamę nazywał „matką”, a żyjącego z nią pana Bolka „partnerem”. Odniosłam wrażenie, że rodzinie państwa Królów obce są ciepłe uczucia. A przynajmniej, że Roman dystansuje się od bliskich. – Czy zauważył pan, że ktoś próbował zabrać stąd jakieś przedmioty? – ciągnął Wolski. – Albo czegoś dotykał? – Co pan sugeruje?! – zdenerwował się rozmówca. – Czy jestem przesłuchiwany? – Ja tylko próbuję zabezpieczyć ślady – tłumaczył Wolski spokojnie. – Na przesłuchanie zostanie pan zaproszony do komisariatu. O ile zajdzie taka potrzeba – zastrzegł się natychmiast. – Zatem zostawiam państwa samych. – Roman Król był oburzony. – Miałem nadzieję, że okażę się przydatny, ale… – Zatrzymał się w progu. Wolski tylko machnął ręką i wydał dyspozycje technikowi. Gdy Skory wziął się do roboty, komisarz zwrócił się do patologa. – Zauważyłeś coś niepokojącego? Pan Zbyszek mrugnął, dając znać, że zaczeka, aż brat nieboszczyka opuści pokój. – Chcielibyśmy zostać sami. – Komisarz zrozumiał mimiczną sugestię i łagodnie wyprosił Romana z sypialni. – Gaba, zejdź na dół i postaraj się porozmawiać z Blanką – dodał. – Dokończymy bez ciebie. Zanim zamknęłam za sobą drzwi, usłyszałam jeszcze uwagę pana Grząskiego, który w trakcie wstępnych oględzin zauważył plamy na lewym przedramieniu, które mogły wskazywać

na truciznę. – Jesteś pewien? – Komisarz domagał się potwierdzenia. – Będę pewien po sekcji, ale to na dziewięćdziesiąt procent zatrucie oleandryną. Żadna inna trucizna nie pozostawia takich wybroczyn. No, chyba że facet miał je od urodzenia. Na parter zeszłam niemal pewna zbrodni, która dokonała się w tym domu kilka godzin temu. Niestety, bez wiedzy, o której godzinie – zdaniem patologa – Donat przeniósł się do lepszego ze światów ani jak zadziałała trucizna. W salonie prokurator Zapaśnikowa konwersowała z panią domu. Dzieci zostały odesłane do swoich sypialni. Dorota z jakąś – sądząc po wieku – ciotką szeptały w kącie werandy. Podeszłam do samotnie okupującej sofę Marzeny. – Chciałabym porozmawiać z Blanką – powiedziałam, nie widząc wdowy w pobliżu. – Wyszła gdzieś? Od udania się żony Donata do toalety minęło parę ładnych minut, ruszyłyśmy zatem na poszukiwania. Było mi żal Marzeny, kiedy blada, z kropelkami potu na czole, dobijała się do drzwi, za którymi spodziewała się ujrzeć siostrę i strużki krwi spływające po brzegu wanny. Jak wówczas, gdy młoda próbowała się zabić. Choć tak naprawdę daleko mi było do wiary w prawdziwość intencji Blanki. Dziewczyna zawsze miała skłonność do przesady, teatralnych gestów, wyolbrzymiania przeżyć i robienia wokół siebie szumu. Stare dzieje, zakończone po wczesnolicealnym czasie burzy i naporu, romantycznych uniesień i pisania wierszy. Wtedy, w okresie wczesnego dojrzewania, nie bardzo mogłyśmy się porozumieć. Jakim cudem pomiędzy mną, Gabą, pierwszym lewoskrzydłowym lokalnej drużyny piłkarskiej, a Blanką, balansującą pomiędzy wizerunkiem wampa a słodkiego dziewczątka, pożeraczką serc szkolnych kolegów, narodziła się przyjaźń? W pewnej chwili Blanka znikła z horyzontu. Podobno Marzena oddała ją do liceum o podwyższonym rygorze czy jakoś tak. Krótko mówiąc, nasza gwiazda po próbie samobójczej i kilkukrotnych ucieczkach z domu trafiła do innego miasta, do placówki prowadzonej przez siostry zakonne, odizolowanej od kontaktu z normalnym światem. Wizyty Marzeny dozwolone były zaledwie od czasu do czasu. Zaprzeczyłabym, gdyby ktoś uśmiechnął się w tym miejscu z politowaniem, przekonany, że tego rodzaju terapia nie przynosi żadnych skutków. Bo przyniosła. Wprawdzie na jakiś czas słuch o Blance zaginął, ale – jak się później okazało – pobyt u sióstr wyszedł jej na dobre. Spoważniała, zdała maturę i dostała się na farmację, by po studiach podjąć pracę w aptece w Bydgoszczy. Zdziwiłam się, kiedy zjawiła się na imprezie u Gizeli. Jeszcze ładniejsza, z długimi włosami, w krótkiej spódniczce. Bez fartucha „pani magister”, w którym oglądałam ją w aptece. Wyglądała po prostu pięknie, wzbudzając zachwyt wśród męskiej części obecnych i zawiść u żeńskiej. – Pamiętasz mnie? Jestem Gaba – zagadnęłam, kiedy wysupłała się już z wianuszka kolegów. – No pewnie! Dlaczego miałabym nie pamiętać? Co u ciebie? – Jestem po Szczytnie – odparłam, jak gdyby każdy musiał kojarzyć to miasto ze szkołą policyjną. – Pracuję na komisariacie. A ty? – Na razie pracuję w aptece, ale z czasem zamierzam otworzyć własną. Takie marzenia. – Dawno cię nie widziałam. – Bywało się to tu, to tam… – odpowiedziała wymijająco Blanka. – Ale teraz zamierzam częściej zaglądać do Marzeny. Wyremontowała dom, dostałam swój pokoik na piętrze. Ładnie

tutaj. Rozmarzyła się. – A swoją drogą, jakie to dziwne… Tyle lat uciekałam, aż nabrałam ochoty na powrót. Albo nawet na powrót na stałe… – Dziewczyny, nowa skrzynka piwa! – Dobiegł nas głos Sebastiana. – Brać patyki, nadziewać kiełbasy i nad ogień! Jeszcze się nagadacie. Miał rację. Tamtego dnia rozpoczęłyśmy z Blanką nowy etap znajomości, której nie można było nazwać przyjaźnią, ale która prowokowała do oczekiwania na spotkania. Mimo zmiany, która nastąpiła w siostrze Marzeny – a może właśnie dzięki niej? – rozmawiało nam się dobrze. Bo Blanka nie zatraciła romantyzmu i artystycznej duszy, a jednocześnie twardo stąpała po ziemi. Była dla mnie uosobieniem kogoś, kogo nie zadowala byle co czy byle kto. Szukając swojego miejsca, odpowiedniego mężczyzny, zadowolenia, odrzucała półśrodki. A ja, aspirantka w komisariacie, w głębi duszy również o tym marzyłam. Jak każda kobieta. Przed sforsowaniem drzwi do toalety spróbowałam otworzyć je za pomocą klamki. Ustąpiły. Blanki nie było. – Trzeba ją znaleźć. Ja pójdę na górę, a ty leć do ogrodu i sprawdź na terenie posesji – wydałam dyspozycje, dzieląc zadanie na obie. Po chwili wróciłam do salonu. Góra była czysta. Siostry odnalazłam w pobliżu jednej z ośmiu szklarni państwa Królów. Blanka siedziała skulona, trzymając w zabrudzonych ziemią dłoniach niewielki przedmiot. Na mój widok ukryła go za plecami. – Muszę z tobą porozmawiać – zwróciłam się do niej nieznoszącym sprzeciwu tonem. Jak policjantka, którą w końcu byłam. – Tutaj czy wolisz na posterunku? – Gaba… – Marzena słabo błagała o litość. – Mogę dla ciebie zrobić tylko tyle… – Zignorowałam ją. – …że porozmawiamy na osobności. Zatem tutaj czy na komisariacie? Marzena popatrzyła na siostrę pytająco. – Jedźmy. Blanka podniosła się i otrzepała z ziemi szlafrok. – Pozwól tylko, że się przebiorę. Postanowiłam jej towarzyszyć. – Idę z tobą. Ale zanim zrobisz cokolwiek, technik zabezpieczy ślady na twoich rękach. Pochwyciłam spojrzenia obu sióstr i omal nie zaczęłam przepraszać. Cholera. Taki fach.

5 SOPHIA Wygodnie się pani spało? Młodemu dżentelmenowi też? – Sympatyczny recepcjonista z „Dworku Herberta” zagadnął młodą kobietę z kilkuletnim synem, wychodzącą po śniadaniu z hoteliku. Jeszcze jeden nocleg i powrót do Frankfurtu, ale na razie Sophia postanowiła odwiedzić kilka starych kątów. Niech Niclas zobaczy, skąd pochodzi jego matka, stwierdziła. Zwłaszcza że do tej pory nie miał okazji. Sophii, zanurzonej w bezpiecznych ramionach Wolfganga i w jego świecie, nie ciągnęło do rozgrzebywania przeszłości. Przy tym mężczyźnie po raz pierwszy poczuła się bezpiecznie, pozwoliła mu się okiełznać. Przestała być jak dzikie wierzgające zwierzątko. Zapuściła włosy, które po jakimś czasie zaczęły opadać na ramiona i nie przypominały już wroniego gniazda, w które uderzył piorun. Kruczoczarną czuprynę potraktowała farbą ciemnoblond, nadając kręcącym się kosmykom blask przynależny damie godnej dobrze sytuowanego męża z towarzystwa. Swoje dotychczasowe życie kobiety bez przeszłości pragnęła zamienić na wygodną pozycję żony i okazała się na tyle inteligentna, że zrealizowała ten plan. Pojawiła się okazja, a Sophia potrafiła ją wykorzystać. Być może Wolfgang nie stanowił ideału męskiej urody, ale miał szereg innych zalet, które należało docenić. Przede wszystkim zaakceptował Niclasa. Cóż, tułanie się z nieślubnym dzieckiem nie należało do przyjemności. Do tej pory Sophia miała przed oczami ich pierwsze spotkanie w Poznaniu, kiedy biegała pomiędzy stolikami w „Patiu”, obsługując kolację biznesową i raz po raz zaglądając na zaplecze, gdzie na turystycznym łóżku leżał chory Mikołaj. – Masz przyjść do pracy, Zośka! – Szef nie uznawał zwolnień. Tym bardziej na dziecko. – Kaśka jest na urlopie, potrzebuję was obu z Brygidą – zarządził kategorycznie. – Dwadzieścia osób! I to na całą noc! Dobrze zapłacą. Zbierzesz sobie co nieco z napiwków – obiecał. Dyskusja nie miała sensu. Zośka zalegała z czynszem za dwa miesiące, a Mikołaj, jak na złość, nie wychodził z chorób. Sesja za miesiąc, pięć egzaminów. Nie mogła pozwolić sobie na wrzesień. Nie mogła położyć laski na studiach farmaceutycznych, które dawały nadzieję na konkretną pracę i stałe zarobki. A pomocy znikąd. I nagle pojawił się Wolfgang. – Poproszę o musztardę. Wyczekał, aż kelnerka zbliży się do stolika, i zagadnął łamaną polszczyzną, zrozumiałą jedynie dla tubylców, którzy uczyli się kiedyś niemieckiego. Spojrzał dziewczynie głęboko w oczy. Cholerny szwab!, pomyślała w pierwszej chwili, uśmiechając się z wyuczoną uprzejmością. – Już podaję – odparła po polsku, nie siląc się na niemiecki, który znała całkiem nieźle. Kolejny podstarzały gość na występach. Zaraz zapyta, czy po kolacji mam czas. Nie zapytał. Ale nie przestawał się przyglądać. Nie uszło jego uwagi, że Zośka biega na zaplecze i wraca stamtąd z coraz bardziej markotną miną. Kiedy ostatnio mierzyła synkowi temperaturę, Mikołaj miał ponad trzydzieści dziewięć

stopni. O czwartej nad ranem towarzystwo skończyło kolację i zaczęło zbierać się do hotelu. Wolfgang nieśmiało wręczył kelnerce napiwek, jakby wyczuwając, że gest może być odebrany jednoznacznie. – Może pomóc? Masz problem? – zapytał, kiedy ogarniała się, gotowa pojechać na pogotowie. – Nie? Zadzwoń, gdybyś potrzebowała – dodał po niemiecku i podał wizytówkę. Chyba zorientował się, że rozumie. Starał się o nią delikatnie i systematycznie. Przyjeżdżał do Poznania, odwiedzał „Patio”. A kiedy zmieniła pracę, odnalazł ją w nowym miejscu. Przyszedł z bukietem kwiatów i zamówił dwie kawy. Z mimowolnym poczuciem zawodu Zośka zastanawiała się, na kogo czeka. – Kawa dla pana. – Postawiła na stoliku dwie filiżanki. – I mleczko. Delikatnie przytrzymał jej dłoń, nie pozwalając odejść. – Ta druga jest dla pani – oznajmił, podając róże. – Przepraszam, jestem trochę nieudaczny… Czy jak się to mówi. Uśmiechnęła się. I chyba właśnie wtedy zakochała się w tym śmiesznym, konsekwentnym facecie, który zabiegał o nią jak nikt. Nigdy dotąd. – Pracuję jeszcze przez dwie godziny – odparła. – Zaczekam. Nie wypił kawy, która zdążyła ostygnąć, zanim kelnerka, po zrzuceniu fartuszka, dosiadła się do stolika. Rozmowę zaczęli zatem przy zimnej czarnej lurze. Po godzinie przenieśli się do pokoiku Zośki, gdzie właśnie kończyła dyżur przy Mikołaju jej koleżanka. Nie było go czym poczęstować. W lodówce zalegała zaledwie resztka twarożku dla synka, kilka plasterków szynki i mleko. Zjedli zamówioną przez Wolfganga pizzę. Znalazła się nawet butelka reńskiego wina. Zośka nie pamiętała już, kiedy stać ją było na wino, nie licząc buzunów nabywanych za parę groszy w dawnych wariackich czasach. Może jednak nie do końca złych, skoro urodził się Mikołaj…? Wolfgang miał syna w jego wieku. Był rozwodnikiem. Zośka zdecydowała się na związek tuż po sesji. Studia postanowiła kontynuować we Frankfurcie. Jak do tej pory była to najlepsza decyzja w jej życiu. No, może z wyjątkiem tej o urodzeniu Mikołaja, teraz już Niclasa. Może przyjazd do Polski okaże się kolejną? W każdym razie Sophia miała taką nadzieję. Ścisnęła mocniej rękę synka, prowadząc go do nowego czerwonego bmw cabrio, urodzinowego prezentu od Wolfganga. – Zapnij pasy – poleciła, bo Niclas, zamiast przygotowywać się do jazdy, zaczął majstrować przy radiu. – Gdzie jedziemy, mamo? – zapytał. – Wracamy do taty? – Przecież mówiłam ci, że jeszcze skoczymy do Poznania. Jutro spotykam się ze znajomymi. Nie martw się, zdążysz na ten swój turniej. – Ile razy jeszcze będę musiała tłumaczyć ośmiolatkowi, że wielkie końskie derby odbędą się dopiero za pięć dni?, pomyślała. – Kupimy ci w Poznaniu nowy toczek – zakomunikowała polubownie, ruszając z piskiem opon. – Nie marudź. Niclas, zawiedziony nadawaną w radiu muzyką, nałożył na uszy słuchawki i pogrążył się

we własnym świecie. Sophia dociskała pedał gazu, odpływając w przeszłość, kiedy pokonywała miejscowe drogi autostopem. Jechała z Łabiszewa do Poznania, spoglądając na pobocze. Może stoi tam jakaś źle ostrzyżona pół hipiska, pół punk i czeka na okazję, żeby się zabrać? Trzeba było wziąć vana, pożałowała poniewczasie. W kabriolecie są tylko dwa miejsca. A Wolfgang namawiał. Gdyby wiedział, dlaczego jego żona zdecydowała się na sentymentalną podróż… – Jesteśmy na miejscu. – Sophia wywołała syna z muzycznej ekstazy. Perfekcyjnie doprowadzeni przez GPS, zatrzymali się przy poznańskim Rynku. Zmieniło się tutaj, pomyślała Sophia, spoglądając na wyremontowane kamieniczki i pasaż między nimi. Ciekawe, czy „Patio” jeszcze istnieje? Zamknęła drzwiczki i zastanowiła się, po co właściwie tu przyjechała. Łabiszewo to inna bajka, ale Poznań? Żeby katować się wspomnieniami o ciasnym, dusznym pokoiku, który dzieliła z Mikołajem? Odruchowo spojrzała na syna, którego nie nazywała tak od dawna, nawet w myślach. Był Niclasem. Sophia z premedytacją nie uczyła go polskiego; pragnęła odciąć go od własnej przeszłości, od której, jak się okazało, nie potrafiła odciąć się sama. Tej zadry należało się pozbyć. Wyrwać ją, pogrzebać. – To tutaj. – Zatrzymała się gwałtownie przed lokalem o nazwie „Patio”. Pociągnęła syna za rękę. – Jesteś głodny? – Chce mi się pić. – Zaraz się napijesz – odparła. Wypatrywała znajomych twarzy. Nie spodziewała się spotkać Brygidy ani Kaśki, ale może jednak? Byłoby miło pokazać się im w tych drogich ciuszkach, z uśmiechem zadowolenia na twarzy. Niestety, przy stolikach kręciło się już kolejne pokolenie studentów pobliskich uczelni, które traktowało trzydziestoletnią niemiecką damę z dzieckiem z należnym szacunkiem. – Może miejsce przy oknie? – zaproponował młody kelner, wskazując przytulny stolik. Zauważyła, że zawahał się, czy nie przejść na niemiecki. – Pani pozwoli. – Odebrał od Sophii lekki płaszczyk. – Mamy też dania dla dzieci – poinformował, usuwając się dyskretnie. – Masz na coś chęć? – zapytała Niclasa, wiedząc, że bez hamburgera się nie obejdzie. Dla siebie wybrała sałatkę z serem pleśniowym i awokado. Prowadziła, więc musiała sobie odpuścić lampkę wina. Spoglądali na ulicę i samochody. W knajpce panowała dawna sympatyczna atmosfera, podgrzewana sączącą się z radia spokojną muzyką. – Czy właścicielem jest nadal pan Milewski? – zagadnęła Sophia kelnera. – Młody pan Milewski. Starszy pan przekazał mu interes – poinformował grzecznie chłopak. Dochodziła trzynasta. Radiowe reklamy zwiastowały porę wiadomości. Sophia, od dawna niemająca kontaktu z ojczystym językiem, z przyjemnością słuchała lektora. Najpierw doniesień o przygotowaniach do wyborów do Parlamentu Europejskiego, potem o danych dotyczących sytuacji demograficznej w Polsce, a na koniec o tragicznym wypadku busa pod Poznaniem. – I jeszcze jedna informacja… Dzisiaj rano odkryto zwłoki Donata K., jednego ze współudziałowców firmy „Aloes”, polskiego potentata ogrodniczego. Mężczyzna zmarł podczas nocy poślubnej. Policja nie wyklucza zbrodni. Dochodzenie nadzoruje prokuratura. Sophia mieszała kawę, do której zapomniała nasypać cukru. Wpatrywała się tępo w ścianę z wizerunkiem przycupniętych na drutach ptaków.

– A więc jednak, Donku, przytrafiło ci się coś nieprzyjemnego… – wyszeptała pod nosem. I natychmiast rozejrzała się spłoszona, czy nikt nie czyta z ruchu jej warg. Doigrał się. – Chcesz jeszcze jedną colę? – zapytała syna. – Mamo, kiedy pójdziemy kupić toczek? – odpowiedział Niclas pytaniem na pytanie, konsekwentnie egzekwując obietnicę. – We Frankfurcie. A teraz jedz. Zaraz ruszamy do hotelu, a stamtąd do domu. – Sophia powróciła do niedokończonej sałatki. – Ale dlaczego? – Bo… Bo dzwonił tata i prosił, żebyśmy byli jak najszybciej, Niki. Po prostu zjedz, napij się i do wozu. Do parkingu mieli pięć minut, do Łabiszewa półtorej godziny. Sophii nagle zaczęło się śpieszyć. Jeśli zdążę na urodziny Wolfganga, zrobię mu niespodziankę, uśmiechnęła się pod nosem.

6 DOROTA Nie słuchała tego, co mówi do niej ciotka. Stara raszpla trajkotała i trajkotała, przeżywając nie tyle śmierć Donata, ile obecność kręcących się po domu tabunów policji. W nudnym życiu siostry Lidii, ciotki Kazimiery, zwanej Ziutą, nareszcie wydarzyło się coś godnego uwagi. Dorota zgodziła się na rolę księdza w konfesjonale, zachowując pozory zainteresowania gadaniną, ale była pogrążona we własnych myślach. Przytakiwała, spoglądając niewidzącym wzrokiem i przetwarzając w myślach wydarzenia ostatnich godzin. Jako żona Romana pełniła honory drugiej – po teściowej – pani domu. Niestety, wczoraj pojawiła się w ich rodzinie ta trzecia… Dorota wystarczająco długo żyła w klanie przedsiębiorców, żeby nie zdawać sobie sprawy ze znaczenia poszczególnych osób, wprost proporcjonalnego do posiadanych w firmie udziałów. Roman często jej o tym przypominał, żołądkując się na niesprawiedliwość, która spotkała go po śmierci ojca. – Jak to możliwe, żeby przepisał udziały na mnie i Donata po równo? – pokrzykiwał, zalewając koniakiem robaka po otwarciu testamentu. – Przecież to ja ciągnę tę firmę! To ja ukończyłem ogrodnictwo i mam pojęcie o interesie! A Donek? Miał rację. Jego brata, bardziej niż uprawa, zajmowało przeskakiwanie z kwiatka na kwiatek. Miał w tej dziedzinie niewątpliwe osiągnięcia. Żadna dziewczyna, czy nawet kobieta, nie potrafiła mu się oprzeć. Włącznie z Dorotą, która nie odstając od większości, doceniała jego męskie walory, jakże odmienne od przymiotów powierzchowności Romana. Młodszy od brata o dwanaście lat Donek miał to coś, co fascynowało. Wzrost, gęste ciemne włosy, przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu, które doceniało każdą, dając jej wrażenie wyjątkowości. Nawet marudna ciotka Ziuta mogła liczyć na pełne atencji komplementy. – Ciociu, chyba zmieniłaś fryzurę? Do twarzy ci – chwalił Donek kolejnego wyleniałego baranka na jej głowie. Roman odpuścił matce, która stała się właścicielką jedynie dziesięciu procent firmy, choć odziedziczyła oczko w głowie męża – dworek zwany „Pałacykiem Herberta”. Przebudowany na hotel z restauracją obiekt miał być zabezpieczeniem na stare lata. Przy teściowej Doroty pozostała również willa i kilka stawów rybnych, zawiadywanych obecnie przez Bolesława, wieloletniego partnera właścicielki. Roman nie śmiał prosić matki o sprzedaż jej części firmy, dzięki której zyskałby pięćdziesiąt pięć procent udziałów i przewagę nad bratem. Chcąc nie chcąc utrzymywał zatem z rodzicielką poprawne relacje, starając się stwarzać pozory opieki, nie angażować jej w sprawy „Aloesu” i zarządzać firmą zgodnie z własną strategią. Matka nie oponowała. Wystarczało jej doglądanie, wspólnie z Bolesławem, „Dworku Herberta”, nazwanego tak na cześć zmarłego męża. – O co pytałaś, ciociu? – Dorota poczuła się w obowiązku powrócić do rzeczywistości, gdy jej rozmówczyni znienacka zażądała odpowiedzi na zadane pytanie. – Czy ta żona Donka pochodzi stąd? Jakoś nigdy o niej nie słyszałam… Dorota nie miała pojęcia, czy bardziej denerwuje ją zainteresowanie Blanką, czy wścibstwo starszej pani, której towarzystwo zaczynało powoli robić się męczące. – Stąd i nie stąd – odparła, mając na myśli skomplikowaną przeszłość świeżej szwagierki.

– Urodziła się tutaj i mieszkała aż do śmierci rodziców, ale potem gdzieś wybyła. Chyba chodziła do szkoły z internatem. W każdym razie nie jest jakoś specjalnie związana z naszym miastem, chociaż mieszka tu jej siostra. – Aaa, ta sympatyczna pani Marzenka? – Ciotka nie przepuściłaby okazji, aby posiąść stosowną wiedzę. – Właśnie. – Dorota! – Roman przywołał żonę, wyzwalając ją z krzyżowego ognia pytań ciotki Kazimiery. – Może zaproponowałabyś policjantom filiżankę kawy? Widzisz chyba, że matka jest zajęta panią prokurator? Jakże ona nienawidziła tego tonu! Teściowa od lat tkwiła na piedestale rodzinnej hierarchii, nie tracąc tej pozycji nawet po śmierci męża. Dorota nie rozumiała, a już tym bardziej nie potrafiła zaakceptować, że jako matka trojga dzieci wciąż od nowa musi zabiegać o uwagę ich ojca, by zapewnić sobie należne miejsce. Tymczasem ona, ta… O teściowej myślała z niechęcią. Lidia po zejściu Herberta szybko znalazła pocieszyciela, z którego wsparciem manipulowała ogrodniczym interesem, jak chciała. Stary wiedział, co robi, zostawiając żonie dziesięć procent udziałów, podczas gdy każdy z synów otrzymał po czterdzieści pięć. Matce dawało to możliwość manewru i szachowania dzieci za pomocą chwilowych koniunkturalnych koalicji. Żaden z braci nie mógł bez jej udziału podjąć jakiejkolwiek strategicznej decyzji dotyczącej przyszłości „Aloesu”, co Lidia wykorzystywała skrupulatnie. Dorota podniosła się z krzesła, rzuciła mężowi niechętne spojrzenie i udała się do kuchni, by wykonać polecenie. Od chwili gdy Roman dowiedział się, że nie jest ojcem ich najmłodszego dziecka, Pauliny, między małżonkami z każdym dniem było gorzej. Dorota przez chwilę obawiała się nawet, że mąż ją wyklnie, rozwiedzie się i puści z torbami, ale tak się nie stało. Mimo ciężkiej do zniesienia prawdy, objawionej mu kilka tygodni przed ślubem Donka, potrafił zapanować nad emocjami i spojrzeć w przyszłość mimo nieprzyjemnej przeszłości. Przyszłość, która opierała się na „Aloesie”. Ale nie zapomniał. Okazywał żonie niechęć na każdym kroku. Postanowił nie ujawniać zdrady na forum rodzinnym, dostrzegłszy szansę na pozbycie się brata z firmy i zachowanie przy sobie ukochanej córki, którą hołubił od pierwszej chwili, gdy mała rzuciła mu pierwsze spojrzenie i zawładnęła jego sercem. Nawet jeśli niespodziewanie okazała się biologiczną córką Donka. Skrywana tajemnica, przysparzająca Dorocie niejednej bezsennej nocy, nieoczekiwanie stała się jej atutem, pozwalającym choć w niewielkim stopniu nie czuć się gorszą od reszty rodziny Królów. W tym od męża, który po osiemnastu latach małżeństwa stał się marną karykaturą samego siebie sprzed lat. Nigdy nie należał do mężczyzn wysokich, ale jako student, poznany na którejś z imprez, wyróżniał się sprężystością ruchów i wyprostowaną sylwetką wioślarza. Niektóre koleżanki Doroty twierdziły nawet, że jest przystojny, ale ją samą ujęły jego wrażliwość i pasja. Miał dar opowiadania, a ona słuchała godzinami. Interesowała go uprawa kwiatów i spółka z ojcem w rodzinnej firmie. Udawała skupienie, podczas gdy on zafascynowany rozprawiał o przyszłości, planował postawienie kolejnych szklarni, wprowadzenie nowych gatunków roślin, handel sprowadzanymi z całego świata egzotycznymi kwiatami, opanowanie supermarketów. Zapaleniec!, myślała o nim wówczas. Imponował jej. Lubiła błysk w jego oczach, zaangażowanie, konsekwencję i przeczucie pewnej przyszłości, o ile przyłoży się właściwie. Idealny kandydat na męża. Dobra marka, stabilny, pracowity, rzetelny. Opoka. Mur. Jak się później okazało, od tego muru można było się odbić, zaliczając przy okazji

niezłego guza. Po szybkim ślubie (po pierwszym roku Doroty), zorganizowanym naprędce z powodu ciąży, młoda żona nie wiedziała jeszcze, co oznacza uwikłanie męża w rodzinny interes. Zajęta małym Danielem i kontynuowaniem nauki nie zwracała uwagi na fakt, że starszy o cztery lata małżonek, skończywszy ogrodnictwo, wsiąka stopniowo w firmę i coraz więcej czasu spędza z rodzicami. Interes nie mógł czekać, ona musiała. Po trzech latach Romanowi udało się zafundować jej drugiego syna, który usatysfakcjonował teścia i utwierdził rodzinę w przekonaniu, że ciągłość rodu zostanie zachowana, podobnie jak panowanie Królów w okolicy. Jednak duma z dziecka nie skłoniła, niestety, jego ojca do zaangażowania się w sprawy własnej rodziny. Dorota kończyła studia, krążąc pomiędzy domem teściów w Łabiszewie a Poznaniem, gdzie ostatecznie złożyła egzamin magisterski, dokumentując tym samym ogrodnicze wykształcenie. Liczyła, że zostanie przyjęta nie tylko do pracy w szklarniach, ale i dopuszczona do podejmowania decyzji w sprawie przyszłości „Aloesu”. Nic takiego się nie stało. Lidia zdecydowała, że jej synowa ma się cała oddać małoletnim dzieciom, a jej wnukom, przyszłym Królewiętom, dziedzicom interesu, bieżący zarząd pozostawiając w rękach teścia i męża. Donek miał wówczas siedemnaście lat, a jedyne zainteresowania, jakie przejawiał, dotyczyły gry na gitarze i podrywania dziewczyn. Dorota musiała przyznać, że chłopak był najprzystojniejszym maturzystą w okolicy. Jego liczne miłosne podboje odbijały się szerokim echem, wzbudzając plotki wśród starych ciotek i sąsiadów, wypieki na policzkach panien na wydaniu oraz zazdrość kolegów, którym Donat sprzątał sprzed nosa co lepsze damskie kąski. A jednak udało się jej go usidlić. Nie żałowała, mimo że sprawa wyszła na jaw, a mąż wyprowadził się do oddzielnej sypialni (sytuację Dorota uważała za przejściową). Mimo że Roman okazywał jej niechęć i traktował ją nie najlepiej, nawiasem mówiąc już od pewnego czasu, niezależnie od ujawnionych okoliczności, wiedziała, że wszystko ułoży się z czasem. A szantażowany przez nich oboje Donek, który wybrał sobie na żonę tę dziwaczną Blankę, nigdy już nie zazna spokoju. Przypomniała sobie scenę, której była świadkiem na weselu szwagra. – I pamiętaj, że masz zniknąć z naszego życia! Na zawsze! – wrzeszczał Roman, trzymając brata za klapy marynarki. Musiała przyznać, że ział wściekłością, nie oglądając się na ewentualnych świadków. Zwartych w uścisku mężczyzn osłaniał przed wzrokiem ciekawskich różany krzew. Dorota rozejrzała się na boki, ale w pobliżu nie dostrzegła nikogo. Taras był pusty. Ona wyszła właśnie na papierosa pod rozłożystą tuję. – O niczym nie wiedziałem, Romek! Naprawdę nie wiedziałem, że jestem ojcem Paulinki… – tłumaczył Donek, starając się wyzwolić z braterskich objęć. – Gówno mnie to obchodzi, ty draniu! – Roman nie liczył się ze słowami. – A pieprzenia się z moją żoną też nie zauważyłeś?! Może byłeś pijany?! – Przestań już. I zrób badania na ojcostwo. To nie może być prawda! – Zrobiłem! Paulina nie jest moją córką! – A skąd wiesz, że jest moją?! Roman ponownie przyciągnął brata do siebie, opuszczając rękę, która już ułożyła się do ciosu. – Spałeś z nią? – zapytał lapidarnie. Usłyszał odpowiedź twierdzącą. – Tak. Raz. I żałuję. Dorota poczuła się dotknięta. Obracała w palcach papierosa, czekając na dalszy ciąg. Bała się poruszyć, odetchnąć. Ujawnić swoją obecność.