mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Kańtor Gabriela Anna - Koronki z płatków śniegu

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Kańtor Gabriela Anna - Koronki z płatków śniegu.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 222 stron)

Rudolfowi Paciokowi – wielkiemu śląskiemu pisarzowi, bez którego życzliwego wsparcia nie powstałaby ta opowieść…

„Świat podtrzymywany jest przez to, co poza światem.” Abraham Joshua Heschel Rozdział 1. Dworek na Polesiu Pies nazywał się Ugryź. Miał przedziwne umaszczenie – myśliwi nazywają ten kolor sierści „czerwienią jelenia”. Był to dumny posokowiec hanowerski sprowadzony, nie bez trudności, ze środkowych Prus przez samego hrabiego Wojciecha. Hrabia znał się na psach myśliwskich równie dobrze, jak na koniach. I konie i psy przepadły podczas konfiskaty majątku jesienią 1864. Tylko jeden Ugryź nie dał się skonfiskować. Przeczekawszy srogą zimę w lasach, teraz wrócił do Ruczaju. Stanął przed gankiem na lekko chwiejących się łapach. Nie szczekał. Wiedział, że jego pani jest w dworku. Róża Gabriela odetchnęła głębiej. Chwalić Boga, nie będzie już sama. Wyczuła raczej niż usłyszała powrót psa, ale nie miała siły doń wyjść. Choroba serca, ujawniona w dzieciństwie, ostatnimi czasy odezwała się ze zdwojoną siłą. Spróbowała uspokoić oddech. Wszystko, co najlepsze i najgorsze, miała już za sobą. Odurzający czas nadziei i odwaga zrywu powstańczego wydawały jej się teraz, mówiąc po prostu, tragiczne. Powstanie upadło, zginęły w nim setki ludzi, a carskie represje wybuchły jak wścieklizna. Stracono tysiące osób. Czterdzieści tysięcy zesłano na Sybir, a dziesięć kolejnych, w tej liczbie jej jedyny syn, wyemigrowało. Skonfiskowano około dwóch tysięcy majątków szlacheckich. Róża straciła męża. Wojciech Ruczajewski zginął w jednej z krwawych potyczek z wojskiem carskim nad rzeką Łukną. Grupa Albertyńskiego, którego był zastępcą, liczyła trzystu osiemdziesięciu ludzi, zaś oddział rosyjski, z którym przyszło im się zmierzyć, składał się z trzech rot piechoty i sześćdziesięciu kozaków. Podchodzili do nich od strony lasów łabonarskich. Podczas nocnej narady powstańcy ustalili, że siądą nad Łukną i tu będą czekać nieprzyjaciela. Decyzja należała do trafnych – zarośla rzeczne i błota były ich naturalnymi sprzymierzeńcami, a do rana, pod kierunkiem Wojciecha, zbudowano jeszcze szereg umocnień z wnękami strzeleckimi. Walka rozpoczęła się dwudziestego pierwszego maja, o siódmej rano. Cało wrócił z niej do dworku tylko ich syn, Juliusz. Gdy stanął w drzwiach, wydał się Róży starszy o dobrych kilka lat. Jakimś cudem udało im się, pod osłoną nocy, pochować ciało Wojciecha. Na przewiezienie go do Ruczaju nie było już czasu. Dziękowała Bogu i za ten skromny kopczyk z drewnianym krzyżem, zbitym naprędce z dwóch surowych desek przez wiernego sługę, Poleszuka Wasylka. W ciemności, po pośpiesznej modlitwie, poleciła synowi zapamiętać to miejsce – między

dębem a garbatą, małą kapliczką. Juliusz chciał zapłakać, ale już nie potrafił. Rozumiał aż za dobrze, że pali za sobą wszystkie mosty. Wiedział, że na Polesie nigdy nie wróci. Ta smutna mogiła prześladowała go już teraz, jeszcze gdy nad nią stał. Wszystko w nim wyło, że nie wytrzyma, że jest, do licha, zbyt młody, by taki koszmar udźwignąć. By oglądać na własne oczy śmierć ojca. Miał dość życia. Słabo docierały do niego słowa matki, że musi uciekać i to natychmiast. Po tym cichym pochówku wśród bagien. Miał do wyboru Księstwo Poznańskie albo Prusy. Byle za Niemen. Udało mu się dotrzeć na Śląsk. Róża westchnęła. Tę radosną wiadomość dostała w przedziwny sposób. Wiele miesięcy po rozstaniu z synem, w któryś niedzielny poranek, wracała z Wasylkiem z kościoła, gdy jej bryczkę zatrzymał nieznany wędrowiec. Zapytał o drogę do Święcian i zamiast podziękowania odezwał się niejasno acz dobitnie, patrząc Róży prosto w oczy: – W taką zimę to nawet czarny Szlonsk biały się być wydaje… – Szlonsk?… – zapytała niepewnie. – Nie inaczej, pani. Wracaj szczęśliwie do Ruczaju – ukłonił się i odszedł pośpiesznie. Patrzyła za nim dłuższą chwilę. Nie zwracała uwagi na utyskiwania starego Wasylka, że oto zaroiło się na poleskich bagnach od pomyleńców. Składała prędko fakty. Na pewno nigdy wcześniej nie spotkała owego człowieka. Nie był tutejszy, mówił z innym, nieznanym akcentem. Nie poszedł wcale we wskazanym kierunku na Święciany. A najważniejsze, skąd, na Boga Ojca, wiedział, że ona jest panią na Ruczaju?… I nagle zrozumiała, że to był posłaniec od Juliusza. Od tej chwili żyła nadzieją, że jej Julek jest względnie bezpieczny. Zwłaszcza, że uprosiła go przy rozstaniu, by zmienił nazwisko. Dręczyło ją tylko pytanie, czy trafił tam, w dalekiej, śląskiej krainie, na dobrych ludzi, czy znalazł dom, pracę, czy aby głodny nie chodzi… Nie przyszło jej do głowy, że ukochany syn, gruntownie wykształcony na Uniwersytecie Kijowskim matematyk i astronom, jedyny spadkobierca hrabiego Ruczajewskiego, podjął właśnie pracę w hucie cynku…

Rozdział 2. Dwanaście makatek Juliusz obudził się z poczuciem straty. Bladym świtaniem. Była piąta minut sześć, piękny majowy poranek. Mógł jeszcze pospać do „jakiej pół szóstyj”, jak tu mówią, ale usiadł na łóżku całkiem wybudzony. Serce łomotało, podchodząc mu do gardła. „Co to jest?” – próbował zebrać myśli. Zniecierpliwiony przeciągnął dłonią po włosach. Były ciemne tylko na pierwszy rzut oka, po uważnym przyjrzeniu się dziwiła siwa smuga z lewej strony głowy. Golibroda z Bogucic orzekł flegmatycznie, że „takie coś to sie robi człowiekowi, jak sie tak łoroz zlęknie”. No, to on się zaiste „łoroz zląkł”. Kilka lat temu, w taki sam majowy poranek, nad rzeką Łukną, w odległym teraz dla niego o miliony lat świetlnych powiecie święciańskim. Rosyjska pika i gasnące życie jego ojca. Zerwał się z łóżka, na tyle jednak ostrożnie, by nie zbudzić Jadwiżki. Pochylił się nad miską z wodą i opryskał twarz. „Zimna woda urody ci doda” – cierpliwie informowała biała jak śnieg płócienna makatka, wyszywana chabrową muliną. Takich makatek jego żona miała w wyprawie ślubnej słownie dwanaście, na każdy miesiąc roku świeżą – z inną, równie odkrywczą inskrypcją. Śląskie kobiety wieszały je w domach nad umywalką i pod „romą”. Nie zdołał dociec, dlaczego tak nazywano tę niepozorną, a praktyczną półeczkę, wiszącą niezmiennie nad kuchennym, białym stołem. Roma. Jadwiżka ustawiała na niej z namaszczeniem porcelanowe puszki z przykrywkami, ozdobnie opisane: Zucker, Saltz, Mühl, Kaffee. Cukier, Sól, Mąka, Kawa. Była tak rozkosznie dumna, ta jego młodziutka żona, że ma już „swoją romę w swojej kuchni”, że Juliusz nie miał serca mówić jej, co myśli o tych niemieckich napisach. Zresztą, między Bogiem a prawdą, puszek z polskimi napisami nie było tutaj gdzie kupić… Rozmyślania przerwał mu donośny, choć daleki, dźwięk – syrena z huty cynku na Wełnowcu. Wzywająca także jego na poranną zmianę… Spojrzał w lustro nad makatką. I jak zwykle, sucho rejestrowany przez niego fakt, iż jest, do licha, przystojny, wcale go nie ucieszył. Przywoływał obraz ojca. Pomyślał, że z wiekiem robi się coraz bardziej do niego podobny. *** …był do mnie podobny od dnia swych narodzin, moja duszko… …ale to po mnie ma fiołkowy kolor oczu… …to prawda… z tym muszę się zgodzić… …a czy… czy zauważyłeś kochany… że czuję się tu jak w domu… a minęła zaledwie chwila odkąd… zakończyłam ziemskie życie… nie mogę wyrazić, jak cieszę się… że czekałeś tu na mnie… wojciechu…

…teraz chłopiec ma nas dwoje… ku pomocy… …dobrze się stało… że nie zrozumiał swego przebudzenia o piątej… minut sześć… bladym świtaniem… …trzeba moja jedyna… by o twym odejściu… dowiedział się jak najpóźniej… niech nacieszy się synem… którego jego piękna żona powije mu na dniach… ***

Rozdział 3. Fiołkowy kolor oczu Koci, koci łapci Pojedziem do babci, Czeka kolebusia Na małego wnusia! Jedziemy, jedziemy Od ściany do pieca… Cóż to? Już śpi Pauluś? To dopiero heca! Jadwiżka z uśmiechem przysłuchiwała się kołysance śpiewanej przez męża i po raz nie wiadomo który dziwowała się, że dziecina tak szybko zamyka fiołkowe oczka. Jej nigdy nie udało się uśpić synaczka w podobnym tempie! Czary jakieś, czy co? No, i że w ogóle te oczka są fiołkowe! Kolor oczu maleńkiego Pawełka, dotąd niespotykany w jej rodzinie, wywołał ogólny zachwyt. Fiołkowe ślepka! Widzioł to świat? Juliusz z ciepłą nutą w głosie cierpliwie tłumaczył kolejnym ciotkom, wujkom i znajomym, że takie oczy ma osobiście on i miała jego matka, Róża Gabriela. Bardziej zaufanym członkom familii dodawał informację, że to ta, która zrobiła Pawełkowi MIEJSCE. Trochę trwało, zanim do Jadwiżki dotarła subtelność owej legendy z Ruczaju. Oto rodziły się w poleskim dworku dzieci, przynosząc Panu Bogu chwałę, a radość rodzicom – i do tego momentu wszystko jej się zgadzało. W kożdej rodzinie tak się przeca dzieje. Ale u Ruczajewskich dochodził oto nowy, nieco ocierający się o grozę szczegół: zawsze wtedy, gdy rodziło się nowe dziecko – umierał ktoś ze starszego pokolenia. Z nabożnym skupieniem podawano sobie z ust do ust rodzinną wiadomość: że „zrobił miejsce”… Powtarzało się to od wielu pokoleń, od wielu lat – i nikogo nie dziwiło. Juliusz ze spokojem wyjaśnił więc Jadwiżce, że ich Pawełek jest na świecie niejako za swoją babkę, Różę Gabrielę, która zmarła na dalekim Polesiu dwa dni przed szczęśliwymi narodzinami wnuka. W jeden z majowych poranków, o piątej rano. W samotności. Tylko z psem Ugryziem u nóg. Zrobiła Pawełkowi miejsce. Idąc tropem owej legendy, swego dziadka, Kajetana, powstańca z 1830 roku, Juliusz znał tylko z opowieści. Gdy on przychodził na świat, rodzina otrzymała świadectwo zgonu – Kajetan Krzysztof Juliusz hrabia Ruczajewski zmarł gdzieś w głębi Rosji. Jadwiżka słuchała tego w osłupieniu i pewno nie miała najmądrzejszej miny, bo mąż śmiał się i całując jej ręce, powtarzał: – Przywykniesz do moich dziwactw! Nie mam ich znów tak wiele… Jednym z nich okazało się przywiązanie do rodowego nazwiska. Dopiero po ślubie dowiedziała się, że Juliusz zmienił nazwisko. Z Ruczajewskiego na… Ruczaj. Wybuchnęła śmiechem. To ci dopiyro zmylenie tropów! Kożdy gupi by sie w tym rozeznoł!… I z miejsca się rozpłakała, bo zrozumiała, czym to grozi. Rozmawiali dwa dni i dwie noce, opowiedział jej wszystko. O tragicznym powstaniu. O ostatniej bitwie swego ojca. O nocnej wyprawie, by go pogrzebać.

O przyrzeczeniu, jakie wymogła na nim matka przy rozstaniu: że natychmiast po przybyciu na miejsce docelowe zmieni nazwisko. O tym, jak dotarł do Bogucic i znalazł schronienie u proboszcza Leopolda Markiefki. Jak ksiądz tłumaczył mu z anielską wprost cierpliwością, że od Ruczajewskiego do Ruczaja jest za blisko i „mo się przestać wygupiać!”. A on, że zaryzykuje, bo na zachowaniu chociaż trzonu swego rodowego nazwiska zależy mu bardziej niż na życiu w poczuciu bezpieczeństwa. Tu faroż się już porządnie zeźlił, wstał i wrzasnął piskliwie, że w takim razie najlepiej, jakby Juliusz przybrał nazwisko Kozioł, bo jest uparty jak tyn stary cap!… Ale szybko przeszła złość dobremu proboszczowi, pomógł Juliuszowi wyrobić papiery i znaleźć pracę. Choć trochę związaną ze starannym, matematycznym wykształceniem, jakie chłopak odebrał. Odtąd ksiądz Markiefka dyskretnie nad nim czuwał. Nie uszło też jego uwadze, do której to frelki Juliusz chodził „na zolyty”1 , więc bez zdziwienia przyjął zgłoszenie na zapowiedzi. Jadwiżka wciąż wspominała ze wzruszeniem, jak ksiądz Leo­pold doprowadził ją do łez podczas pięknej uroczystości zaślubin. Pod wizerunkiem Matki Boguckiej poprosił ich oboje, by nigdy nie kończyli dnia w niezgodzie. 1 Chodzić w zaloty /śl./.

Rozdział 4. Dworek w Małopolsce Wożenie dziecka do ogólnokształcącej szkoły muzycznej, odległej – jak obszył – o trzydzieści pięć kilometrów, jest średnią przyjemnością, ale Jagoda nie dała tego po sobie poznać. Pierwszego dnia września Anno Domini 2005 ochoczo przesiadła się z normalnej toyoty na właśnie zakupioną, dziesięcioletnią terenówkę. Napęd na cztery koła gwarantował, według słów jej męża, Marcela, bezpieczniejszą jazdę po pagórkowatych, beskidzkich drogach. Zwłaszcza zimą, co wszyscy tutejsi znawcy tematu potwierdzali. Jej dzień zaczynał się o piątej pięćdziesiąt, kiedy to, walcząc z objawami miłości trójpsiej sfory, przygotowywała śniadanie dla męża swego ślubnego i syna, Bartusia. Jedli z głupimi minami, bo nikt nie wygląda mądrze o szóstej nad ranem, a ona w pośpiechu ubierała się w sypialni. Potem w te pędy wracała do pięknej, utrzymanej w tonacji écru, kuchni. By z kolei zapakować obu panom ich drugie śniadania – do gimnazjum i do pracy. W tym mniej więcej czasie poziom natręctwa u psów podnosił się już tak wysoko, że groził Jagódce kalectwem lub śmiercią. Na bezdechu wbiegała więc do sieni, a tam do spiżarenki, by nakarmić sforę. Nie, nie dała się, przy całym swoim życiowym pechu, aż tak zwariować, by gotować jeszcze dla psów! Oczywiście słyszała, że psu to się daje gotowaną kaszę z podrobami i moczoną bułką, ale już na myśl o podrobach, cokolwiek miało to znaczyć, robiło jej się słabo. Niezwłocznie zakupiła więc suchą karmę – prawda, że zachwalaną w weterynaryjnym rankingu jakości – i nauczyła psy, co dla nich najlepsze. I odtąd nie obchodziło jej już nawet to, że Marcel przy każdej towarzyskiej okazji opowiadał ze zbolałym obliczem, ile kosztuje go karmienie dobytku. A był to dobytek różnorodny pod względem ogólnej prezencji i pochodzenia. Jako pierwszy pojawił się w ich Rodzinie Wesołej yorkshire terier, o wdzięcznym imieniu Lucky, wywiedzionym, a jakże, z bajki Disneya o setce dalmatyńczyków. Według notki podpiętej pod tę rasę, miał to być „mały, dzielny piesek stróżujący, uczuciowy i wierny”. Potwierdziło się tylko, że był stróżujący – szczekał rozdzierająco na widok obcych ludzi i zwierząt. Poza tym szczegółem rzeczony york był po prostu kotem – samowolnym, upartym, uciekającym przy każdej nadarzającej się okazji, gdzie go oczy poniosą, chodzącym własnymi drogami, stanowczo odrzucającym głaskanie i branie na ręce. Pozwalał tylko na tyle czułości, ile sam potrzebował. Zgodnie z tą zasadą sporadycznie kładł się przy nodze – ale jedynie ocierając się o nią grzbietem. Dziwny koto-pies-autystyk. Kochali go jednak wszyscy – domownicy oraz rozmaici goście – niezależnie od szerokości geograficznej. Ujmował tajemniczym urokiem. Najpiękniej wyglądał już tu, na polach przysieckich, gdy stawał na szczycie zielonego oziminą wzgórza i wystawiał mały pyszczek na ciepły, wiosenny wiatr. Mrużył przy tym z lubością oczka. Kojarzył się wtedy Jagodzie z tymi mitycznymi prayorkami, wyhodowanymi

na wrzosowiskach hrabstwa Yorkshire. A może i dochodził do niego, wraz z częstym w Przysieku północnym wiatrem, zapach angielskich wrzosów… Drugi w kolejności przybycia był pies rzadko spotykanej na Śląsku rasy – posokowiec bawarski. *** …a tuś mi robaczku… posokowiec… …to psy rodowe ruczajewskich… …choć ten… nieco skundlony wydaje się być… …cóż mój wojciechu… lepszy taki… niż żaden… *** Mieszkali wtedy jeszcze w Tychach. Któregoś dnia zadzwonił do Jagody synek ich serdecznych przyjaciół z Roztocza, Tomuś. – Ciociu, nasza suczka Cykada będzie miała małe! Chciałabyś jednego szczeniaczka? – zapytał. A skąd?!… Do tego nie widziała przecież tej suki na oczy! Zapytała dyplomatycznie (albo tak jej się, niebodze, zdawało): – Zapomniałeś Tomaszku, że my już mamy pieska?… Ale dla Tomaszka, dziecka lasu, syna człowieka lasu – leśnika i myśliwego – york to nie był pies, a szczotka podłogowa. – Ale, ciociu, to będzie rasowy posokowiec bawarski, po ojcu czempionie! Ty wiesz, jakie to piękne psy? Myśliwskie! I szybko się musisz zdecydować, bo mamy wielu chętnych… W tej chwili przypomniało jej się, na własne nieszczęście, że lekarz ostatnio zasugerował matce jej rodzonej kupno pieska, z którym mogłaby, dla zdrowia, wychodzić na regularne spacery… Zapytała Tomcia ostrożnie, czy to są duże psy. – Nieeee, takie średnie! Cykada nie jest duża! To co, ciociu, zarezerwuję jednego dla was?… Po tej rozmowie nastąpiła sekwencja wydarzeń, w wyniku których Jagoda Śpiewak, matka trójki dzieci, stanęła na środku trawnika miejskiego w Tychach z psem myśliwskim na jednej smyczy i wystrzyżonym głupkowato yorkiem – na drugiej. Lucky był na nią literalnie obrażony. Patrzył z autentycznym niesmakiem na rudawego palanta obok i nie przyjmował do wiadomości, że tenże ma być odtąd jego towarzyszem życia. Podobnie zresztą zachowała się Małgosia, matka Jagódki.

Pies nazywał się Ugryź

Gdy po dziewięciu godzinach jazdy samochodem ze Szczebrzeszyna city stanęli radośnie w drzwiach z uszatym, piszczącym żałośnie szczeniaczkiem w ramionach, mama popatrzyła sceptycznie: – Nie zaiskrzyło – oceniła bezlitośnie. – Bierz go sobie! Ma duże łapy, więc będzie ogromny… Marcela omal szlag nie trafił. Pytał głosem wielkim, po co im dwa psy i to na dodatek w mieście? *** …podaj mi… mężu mój miły… choć jeden powód dla którego to musiał być posokowiec… umęczy się z nim nasza jagódka… przecież ta rasa polować lubi… …toż i będzie polował… na nornice na różanym gazonie… decydujący był fakt… iż nie wyobrażam sobie dworku bez posokowca… wspomnij naszego ugryzia… …ale my mieliśmy więcej psów… czyż nie… …dobrze pamiętasz moja duszko… miałem piętnaście gończych… stały w gotowości… nie było lepszych w całym powiecie… ale też dbałem o nie prawdziwie… spały na suchej słomie i miski zawsze pełne jadła były… …ugryź nigdy nie spał z nimi… spał w dworku… przed kominkiem miał swoje miejsce… do ludzi go ciągnęło… *** – Nie możemy mieć dwóch psów, Jagoda! – pieklił się nie na żarty Marcello. – Jak to sobie wyobrażasz? Trzeba go oddać z powrotem na Roztocze! I to natychmiast! Tam jest jego miejsce! Za to Bartuś siedział w kącie i ryczał krokodylimi łzami, tuląc do siebie szczeniaka. Ten z zapałem obgryzał chłopcu jego pianistyczne palce. Atmosfera zagęszczała się. Jagódka rozpoczęła krótki proces negocjacji. Miała wprawę. Wzięła głęboki oddech i zgrabnie wplotła wizję ich pagórka niewielkiego, na którym to, pośród pól malowanych zbożem rozmaitem, stanie prawdziwy, staropolski dwór. – A widziałeś kiedy dworek bez psa? Lucky się nie liczy, to kanapowiec… Pomyśl, Marcelu! W każdym dworku były psy i to z reguły myśliwskie! – zakończyła triumfalnie. – Owszem, były! Ale w psiarni! – jej mąż wprost wychodził z siebie. – I jeszcze to imię: Ugryź! Skąd ci się wzięło?? Bogiem a prawdą – nie miała pojęcia. W istocie, imię było kretyńskie i chyba nasunęło się Jagodzie wtedy, gdy Tomaszek prosił telefonicznie, by już odebrać pieska, bo notorycznie i z upodobaniem gryzie swoje rodzeństwo z miotu… – Marcelku, spójrz na to inaczej: nie mamy jeszcze dworku, a już mamy pasującego doń psa… Posłuchaj, jak to brzmi: pies myśliwski do dworku. Bez dworku, póki co… – uśmiechnęła się. – No, popatrz tylko na tę piękną mordę, mógłbyś go oddać? Na rzeczony dworek czekali jeszcze kilka lat, a tymczasem w Tychach dorodny i zbyt wysoki – jak na posokowca – Ugryź siał postrach na okolicznych osiedlach już samym swoim imieniem.

Okazały, duży pies biegnie w kierunku idącego z naprzeciwka człowieka. Człowiek (jeszcze, nie daj Boże, ubrany w czarną bluzę z kapturem!) przerażony przystaje i słyszy w tym momencie ostrą komendę: „Ugryź!” Do głowy mu nie przyjdzie, cholera, że to imię psa! Jest pewien bliskiej śmierci! To nie było wesołe. Różnie mogło się skończyć. Marcel opracował schemat postępowania. – W domu wołamy na zwierzę Ugryź, a na spacerach, obowiązkowo i bez żadnych wyjątków – GRYZIO! Pomogło o tyle, że teraz ludzie nie uciekali, ale za to stukali się znacząco w czoło: – Co to za popieprzone imię dla psa? Budowa dworku miała ruszyć lada chwila, więc jeździli sobie z dziećmi i psami na Ich Ziemię, kiedy tylko mogli. Naczytali się w „Muratorach”, że „ziemię należy oswajać”, co by się potem dobrze tam mieszkało. A więc – w samochód i jazda! W Przysieku na wiosnę powinno być tak pięknie! Mają do pokonania, jak obszył, trzydzieści siedem kilometrów. W jedną stronę. Po drodze, zwyczajowo, Lucky wymiotuje, albowiem ma chorobę lokomocyjną. Ugryź, siedzący z Jagodą z przodu, zgniata nogi pani słodkim ciężarem. Nic to. Jadą do swego majątku ziemskiego! Tam, gdzie dzięcielina rumieńcem pała… Na miejscu wypuszczają psy, a te, szczęśliwe, buszują po łące… Naprawdę jest cudnie. Wszystko się zieleni, ptaszki śpiewają, czyste, rześkie powietrze. Tak, tak, to już nie „czarny” Śląsk – to Małopolska… Stoją na własnym wzgórzu i napawają się zielono-błękitną przestrzenią. Wokół łąki i pola, tylko po przeciwnej stronie kamienistej dróżki dojazdowej, u podnóża Ich Ziemi, widnieje skromny, zaniedbany domek z czerwonej cegły. Nagle zza węgła domku wyłania się jakaś chwiejna postać. Mężczyzna gramoli się na ścieżkę zgięty wpół. Tu prostuje się, rozgląda wokół z pijackim niedowierzaniem i, klnąc na swój los, kieruje się do wsi… Jest pijany jak bela, ale trzyma azymut… jeden krok… drugi… I w tym momencie zaczęło się dziać wszystko naraz. Ugryź zwietrzył wroga. Stanął na sekundę z podniesioną przednią łapą, podał ciało do przodu, niespokojnie poruszył nozdrzami jak koń przed gonitwą i runął w dół, prosto na idącego. Lucky nie z tych, co się przyglądają cudzej glorii, jak zając pognał za Ugryziem, skowycząc rozdzierająco. Dystans zmniejszał się szybko, bo było z górki. Facet nie kojarzył jeszcze tego dzikiego ujadania ze swoją zamroczoną osobą. W końcu, tego… na wsi psy szczekają, tego… kto im broni, kurna… takie ich prawo, kurna… Ale w pogoń za psami, chłopu na ratunek, rzucił się rycerski Marcel, wrzeszcząc męskim, a jakże, głosem tak, że na bank cały Przysiek go słyszał: – UGRYŹ! UGRYŹ! UGRYŹ! UGRYYYYŹ! W sukurs tatusiowi biegł na krótkich nóżkach Bartuś, który piszczał najgłośniej, jak umiał, zamykając ten pędzący korowód. No i chłop w końcu zaskoczył. Podniósł chwiejącą się głowę, zamrugał oczami i ujrzawszy wreszcie, jaka banda wali z górki wprost na niego, momentalnie wytrzeźwiał. Wykonał olbrzymi skok w lewo skos i, oparłszy się plecami o ścianę czerwonego domku, rozpostarł ramiona i chrypiał: – Kurna! Kurnaaa! Ich pierwszą czynnością na tej budowie było zakupienie stalowej siatki na ogrodzenie…

Psiak, który trafił do Dworku wprost ze schroniska, nazywał się Felicja i był suczką. Zupełnym przypadkiem wypatrzyła ją miłosierna Jagódka w anonsie prasowym. Sprytni ludzie dołączyli urocze zdjęcie Felicji i chwytający za serce opis: „Około sześcioletnia jamniczka. Jest pieskiem spokojnym i zrównoważonym. Przyjacielska zarówno w stosunku do ludzi, jak i do innych zwierząt. Mimo że bardzo mądra i ułożona, nikt jej nie wypatrzył w schroniskowym boksie prawie od dwóch lat… A ona wciąż wypatruje swojego człowieka…” *** …żeby go ugryźć w rzyć… *** Nie mogła już o niej zapomnieć. Marcel nie mógł już o niej słuchać. Błażejek, ich starszy syn, studiujący w mieście stołecznym Warszawie, zagroził, że nie wróci do rodzicielskiego domu, jeśli wezmą, do ciężkiej cholery, trzeciego psa i to w dodatku sukę. Nie pomagało tłumaczenie, że jest wysterylizowana. I odrobaczona. I zaszczepiona. Jagoda wróciła myślami do dzieciństwa. Zero psów i zero suk. Zero kotków i papużek falistych. Żółwików i złotych rybek. W ogóle zero zwierząt, bo Romuś, jej braciszek, miał alergię. Pamiętała ten dzień, kiedy mamusia wytłumaczyła jej dobitnie, co to za choroba i dlaczego „psa absolutnie W TYM DOMU nie będzie”. Mało ją, do licha, wzruszało to wyjaśnienie, więc wyszlochała: – Jak będę duża, to kupię sobie trzy psy! Do dzieła więc. Dwa telefony i Felicję – wraz z pokaźnym worem suchej karmy – przywożą do Dworku wolontariuszki ze schroniska w Krakowie. Dbają o to, by ich psy trafiały do „dobrych” domów, a nie na przykład na łańcuch, czy do sadystów – dlatego do chwili odjazdu dyskretnie kontrolują warunki. Gospodarze musieli pomyślnie zdać ten egzamin, bo jedna z uroczych dwóch pań, po podpisaniu aktu adopcji, zapytała wesoło, zerkając zalotnie w stronę Marcela: – Tak tu ładnie i miło, to może państwo i nas adoptujecie? – Nie ma sprawy – rozpromienił się Marcel, ciężki idiota. – Tyle tylko, że będziecie panie jadły suchą karmę… – wtrąciła wkurzona Jagoda słodkim głosikiem. Miłe panie natychmiast przestały się radośnie uśmiechać. Marcel także. A Felicja aklimatyzowała się u nich pełne dwa lata. Była straszna. Nieufna i wycofana, z manifestowanym brakiem potrzeby bliskości, a jednocześnie – biedna, mała, wiecznie smutna, nierasowa sunia po ciężkich przejściach. Nazywał ją Bartuś Suką Waleczną, Suką-Która-Nie-Przebacza, Suką-O-Ostrych-Zębach, Suką-Psem-Na-Inne-Suki, bo, mimo najszczerszych chęci, nijak nie pasowały do niej tamte miodowe określenia z gazety… Jednak prawdziwa jazda zaczynała się wtedy, gdy przyjeżdżał do domu na parę dni z Warszawy Błażej. W dzieciństwie podstępnie ugryzła go w rękę właśnie taka, wredna, jamnikowata suka. Od początku obawiał się więc wyszczerzonych na siebie zębów Felicji i pokrywał to inteligentną „ciętą ripostą”: – Nawet w stalinowskiej propagandzie było więcej prawdy niż w tym pieprzonym ogłoszeniu! Chyba wiem, czemu nikt jej przez dwa lata nie chciał… – syczał zjadliwie, trzymając się w stosownej odległości od suki.

– Pewnie zagryzała wszystkie inne suki w schroniskowym boksie! – pisnął Bartuś, zachwycony własną inwencją twórczą. – Ta głupia suka wygląda jak potwór z Loch Ness! – odkrył nagle ich syn, student prawa na Uniwersytecie Warszawskim. – Nie, to jest suka, która nie wie, co to kompromis! – błyskotliwie dodał Bartuś. – To ona była psem Attyli! – domyślił się Błażej (szóstka z historii na maturze rozszerzonej!). – To przed suką rozstąpiło się Morze Czerwone! – Bartuś, idący ocenami z historii w ślady brata, miał już wypieki na twarzy. – I to suka zburzyła Świątynię Jerozolimską! – Nie, Bartuś, to suka ocaliła Ścianę Płaczu… – To suka goniła Hektora wokół Troi! – I to ona użarła w piętę Achillesa! – I poprowadziła Odsiecz Wiedeńską! – To ona szarżowała pod Somosierrą!!! – To ona zatopiła Atlantydę! – I przeprowadziła Hannibala przez Alpy… – To w obawie przed suką Churchill wypowiedział pamiętne słowa: „Nie mogę Wam nic obiecać, prócz krwi, łez i potu”! – Słuchajcie! TO DLATEGO dodali do suki worek karmy gratis! – zdołał się wreszcie wstrzelić Marcel. – Żebyśmy ją tylko z tego schroniska wzięli… A w trzecim roku „trudnej znajomości”, powolutku zaczęli obserwować u Felusi pierwsze, nieśmiałe oznaki psiej przyjaźni i zaufania do ludzi. Z wyłączeniem osoby Błażeja, ma się rozumieć…

Rozdział 5. Koronka z płatków śniegu Max von Grieger poznał Juliusza Ruczaja w hucie cynku Hohenlohe na katowickim Wełnowcu. Ten zamknięty w sobie, ale obiecujący inżynier wprowadzał odważne innowacje w zaśniedziały pruski system zarządzania. Grieger wziął go do muflarni na próbę i w krótkim czasie zorientował się, że kompetencja i łagodność Juliusza lepiej działają na ludzi niźli ordynarne wrzaski poprzedniego majstra. Były wczesne lata osiemdziesiąte dziewiętnastego stulecia, śląski przemysł hutniczy nabierał rozmachu, a huta na Wełnowcu byla ważnym ogniwem w tym łańcuchu sukcesów. Grieger cenił więc sobie Juliusza i ich współpraca rozwijała się nader pomyślnie. Po latach chętnie zatrudnił obu jego synów – Paula i Rudolfa. Szczerze liczył na to, że „poszli w ojca”. Udał się szczególnie Rudolf: wysoki, smukły, chłonący naukę i bardzo pracowity. Spodobał się Griegerowi. Mimo młodego wieku potrafił zjednywać sobie ludzi i szybko się uczył. W obliczeniach matematycznych okazał się genialny. Liczył tak sprawnie, jak sam diabeł. Stopniowo awansował, nie tracąc jednak skromności i dystansu do siebie. Kierował działem kobiet, transportujących ciężką masę do napełniania mufli. Była to mieszanina rudy cynku i węgla. – Transport! – prychał Rudolf przy obiedzie. – Tato, dyć one te ciężary na rękach noszą! – Dej spokój, niech ojciec je – upomniała go Jadwiżka, stawiając przed Juliuszem talerz z zupą. – Synek, synek, co żeś taki narwany? – Mamulko, a bo ja ciebie sobie tam wyobrażam! – wybuchnął Rudolf. – Wiele z tych kobiet jest w twoim wieku! Jakbyś ty tam miała tak ciężko nosić… – Wiesz co, Rudi? Tyś miał chyba księdzem zostać… – leniwie wtrącił jego starszy brat Paweł, sięgając po półmisek z kartoflami. – Ksiądz Markiefka by cie do wszystkiego przyuczył… W Rudolfie aż się zagotowało. Już otwierał usta, gdy Juliusz podniósł uspokajająco rękę. – Jak się dzieci kłócą… – zaczął i popatrzył wyczekująco na obu młodzieńców. –…to Matka Bosko płacze! – dokończyli chórem, udając małych chłopców. – To i teraz, synkowie, posłuchajcie w spokoju – zaczął Juliusz. – Rację ma Rudolf. Rzeczywiście te kobiety, nosząc cały dzień wkład do mufli, pracują bardzo ciężko, ale Hohenlohe im regularnie płaci i w ten sposób mają na życie. W większości są to młode wdowy lub samotne kobiety – czasem z przychówkiem – na które nikt inny nie zapracuje… W muflarni nie ma miejsca na położenie szyn i puszczenie tam wagoników… Koło się zamyka. Jeśli zrobi się wokół tego awantura, one wszystkie zostaną wyrzucone na bruk, a w ich miejsce wezmą do roboty chłopów. – Tak źle i tak źle, mój ty Boże – westchnęła Jadwiżka. Z tego wszystkiego zapomniała dać kompot na stół. Widzioł to świat? Po cichu dumna była ze swoich. Coraz częściej zdarzało jej się słyszeć od ludzi, że „Ruczaje to nie ukrzywdzą nikogo”. A to dyć na Śląsku liczy się bardziej niż bogactwo i zaszczyty, i sława. Niespodziewanie, w trakcie jednej z wielu fachowych rozmów w hutniczym kantorku,

Max von Grieger i jego najlepszy inżynier, Juliusz, zadecydowali o losie swych dzieci – Anny Griegerówny i młodszego z Ruczajów, Rudolfa. Wkrótce potem Juliusz, w imieniu syna, wysłał swatów. Zgodnie ze zwyczajem, młodzi nie zobaczyli się aż do dnia ślubu. Nie było w tym niczego dziwnego, zwłaszcza dla rodziców. Przecież pragnęli oni szczęśliwości swoich dzieci jako własnej… Anna otrzymała bogatą, jak przystało na „von”, wyprawę ślubną. Serwis śniadaniowy, nazywany po śląsku „kafeserwis”, oraz obiadowy – oba na trzydzieści sześć osób, a jakże, do tego sztućce i komplet śnieżnobiałych, damasowych obrusów, wykończonych koronką, z wyhaftowanym starannie monogramem. Sześć ślicznych zestawów garnitury kuchennej, na którą składały się: zasłonki do drzwi i wyszywane niebieską nitką, białe, płócienne makatki informujące, że „gość w dom to Bóg w dom”, „zimna woda urody ci doda”, „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje” i że „bez Boga – ani do proga”. Komplety pościeli, opatrzone kunsztownymi, ręcznie robionymi monogramami, do tego duża sztuka grubego, lnianego płótna, obszytego mereżką – będzie ona służyła do pakowania prania do magla. Bielizna osobista, kilka uroczych sukienek, płaszcz zimowy i taki na lato, tudzież kapelusze, gustowne toczki z woalką, parasolki, trzewiki, koronkowe rękawiczki, torebki, jedwabne szaliki, wachlarzyki i… podobne fiki-miki. Pani matka, Hildegarda von Grieger, wielce zadowolona z obrotu sprawy, kazała dla pierworodnej córki uszyć szykowną suknię ślubną. Na same brabanckie koronki krawcowa wydała więc fortunę, ale sukienka wyszła zjawiskowo. Anna w dniu ślubu wyglądała w niej jak sen. Waleska, młodsza siostra Anny, po prostu rozpłakała się rankiem na jej widok. Nie do końca było jasne – z zachwytu to czy z zawiści… Przez ułamek sekundy sama Hilda, widząc Annę w otwartych drzwiach kościoła, pomyślała spłoszona, czy aby, w tym całym przedślubnym zamieszaniu, nie pomyliła własnych córek?… Czy jej trochę nie poniosło z tą sukienką dla Anny?… Szykowniejszej nie sposób sobie przecież wyobrazić! A czyż to nie ta jej druga córka, ta najmilejsza, czyż to nie ona tak właśnie miała kiedyś olśnić swych gości?… Przecież to Waleska miała być najpiękniejszą panną młodą!… I na zawsze pozostać w pamięci ludzi! Hilda odniosła niejasne wrażenie, że coś jej umknęło, ale Józik, klasztorny muzykant, wylozł już na chór i organy zagrały. Państwo młodzi wolno kroczyli główną nawą kościoła bogucickiego, w kierunku ołtarza. Modlitwy zamarły na ustach czekających w ławkach gości. Przez witraże wpadały do środka barwne promienie wiosennego słońca i jakby nieśmiało oświetlały drogę Młodej Parze. Właściwie pani Hildegarda von Grieger sama przed sobą musiała uczciwie przyznać, że nieoczekiwanie podobało jej się zachowanie Anny, tak przed ślubem, jak i w chwili obecnej. Dziewczyna szła oto wyprostowana, dumna, z błyszczącymi oczyma. W świetle świec koronki przy jej szyi przypominały płatki śniegu, które dopiero co osiadły i migocą – chwilę przed roztopieniem się od ciepła. Wszystkim obecnym w kościele zaparło dech w piersiach. Hildegarda przypomniała sobie, jak to Anna ni razu nie poskarżyła się, że na oczy nie widziała przyszłego męża. Zamiast tego z pogodnym spokojem i cierpliwością brała udział

w kompletowaniu ausztojeru, czyli wyprawy ślubnej, w wyszywaniu swych inicjałów na damasowych obrusach i pościeli, a potem w tysięcznych przymiarkach, „probach” – jak tu się godo – sukni ślubnej. No i dzisiaj, w dniu ślubu, nie histeryzowała i nie mdlała, jak niektóre panny, tylko w skupieniu doczekała przyjazdu pana młodego. Mody pon, czyli pan młody, zajechał rankiem pod dom von Griegerów punktualnie, pięknie ustrojonym w białe kwiecie powozem. Liczne dzieciaki, które z ciekawości wybiegły boso na ulicę, opowiadały potem w nieskończoność, że widać było tylko „cztery biołe koniki i wielko kupa kwiotków.” Obok pana młodego siedział jego brat Paweł jako starosta weselny i rodzice – Juliusz z Jadwiżką. Patrzyli z uśmiechem na Annę, całą w bieli, z mirtowym wianuszkiem we włosach, prowadzoną do furtki przez rodziców i młodszą siostrzyczkę, Waleskę. Zanim powóz się zatrzymał, już Rudolf wyskoczył ich powitać i dopiero wtedy okazało się, jak bardzo jest przystojny. Młodzi obrzucili się szybkim spojrzeniem, po czym ona opuściła wzrok. Ucałował z uszanowaniem jej dłoń w koronkowej rękawiczce, ale nie wykrztusił ni słowa. Skłonił się Griegerom i oniemiałej z wrażenia Walesce. Dziewczątko to, choć na ogół bystre, teraz stało z otwartą buzią. Matka w końcu musiała szturchnąć ją lekko, żeby wsiadła za siostrą w bieli do powozu. Ruszyli w górę ulicy. Welon panny młodej powiewał na delikatnym wietrze. Waleska nie zapamiętała, czy państwo młodzi rozmawiali z sobą w drodze do kościoła, czy też milczeli z bijącymi sercami, a tylko rodzice z obu stron prowadzili poprawną, przedślubną konwersację. Miała co innego na głowie. Wiedziała już, i to z bolesną pewnością, że do końca życia nie zapomni tej chwili, kiedy jej siostra, ta „gorsza”, wieziona oto była do ślubu przez mężczyznę z najskrytszych marzeń każdego podlotka… Waleska z zapartym tchem przyglądała się przyszłemu szwagrowi. To nie do wiary, jak ta Ana dobrze trafiła!… Chłop jak dąb i do tego jaki uważający, jaki grzeczny!… Niby hrabia albo książę! Nie tak to miało być! Dobry Boże, przecież do samego ślubu się nie widzieli i Waleska po cichu radowała się na tą hutniczą maszkarę, za którą to jej biedna siostra będzie musiała wyjść… Młodsza od Anny o niecałe trzy lata Waleska dotąd była prawdziwą „mamusiną córunią”. Dla Hildy liczyła się tylko ona, jej potrzeby, życzenia, jej zachcianki i jej przyszłość. Przy tym dziewczyna była naprawdę śliczna. Bez dwóch zdań! Nawet Anna, zepchnięta w rodzinie von Griegerów na drugi plan, kochała urodziwą siostrzyczkę całym sercem. Matka natomiast nie przepadała za Anną. Gdzie jej tam było do blond loczków Waleski, jej błękitnych ocząt, anielskiej twarzyczki, wiotkiej kibici, wdzięcznego wysławiania się? W przeciwieństwie do Waleski, Anna była smukłą jak topola brunetką, o pociągłych rysach i uważnym spojrzeniu. Nawet ubierane były zawsze przez matkę odmiennie. Krawcowa dziewcząt otrzymała wyraźne polecenie, by dla Anny szyć eleganckie stroje w stonowanym brązie, bordo i czerni, zaś Waleska ma przywdziewać barwne sukienki w odcieniach błękitu, beżu i seledynu. Jak skrzydła u motyla… Panienki von Grieger od czwartego roku życia pobierały nau­kę gry na fortepianie, uczyły się też rysunku i śpiewu. Obie czytały więcej niż ich rówieśnice, bo biblioteka ojca zajmowała całe jedno skrzydło domu. Choć tak różne – wyrastały na interesujące młode damy, ale w marzeniach matki to

Waleska miała poślubić księcia z bajki. Anny jako starszej, a co za tym szło – pierwszej w kolejce do zamęścia – należało się pozbyć z domu jak najrychlej i bez zbędnych ceregieli. W opinii Hildy, pierwsza córka, ciemnowłosa, wysoka i chuda, nie miała najmniejszych szans na intratne małżeństwo. Takoż i pasował do Anny ten jakiś nieznany hutnik! Niy trza bydzie już szukać żodnego innego… Nadszedł ten wyczekiwany ranek. Orszak weselny zatrzymał się przed kościołem i Rudolf, podając Annie ramię, odważniej zajrzał jej w oczy. Dziewczyna spłoniła się, ale i uśmiechnęła leciutko. Wtedy Rudolf pochylił się, musnął palcami jej policzek i szepnął coś uspokajająco. Walesce, która to widziała, zabrakło oddechu. I co teraz?… O, Bozicku! I co?? „Psińco!” – odpowiedziała sobie w duchu. – „Będę musiała też się tak dobrze wydać…”

Rozdział 6. Babcina puderniczka Moja Babcia ze strony mamusi miała na imię Helena. Od urodzenia w roku 1900 mieszkała na Śląsku, w różnych osadach – między Załężem, Siemianowicami a Wełnowcem-Józefowcem. W tutejszej gwarze nazywano ją od dziecka: Lyjna. O rodzicach Babci wiem, niestety, niewiele. Matka, Maria, „robiyła we dworze”. Bardzo prawdopodobne, że chodzi o tak zwany Pałac czy też Dwór w Załężu, gdyż to na jego rozległych terenach istniało pod koniec XIX wieku ogromne gospodarstwo rolnicze i hodowlane. Siłą roboczą byli okoliczni i załęscy chłopi. Uprawiali ziemię, hodowali krowy, kozy i drób. Funkcjonowała mleczarnia, rzeźnia, duży młyn i piekarnia. Właścicielem oczywiście był Niemiec, który trzymał wszystkich twardą ręką. Babcia opowiadała, że matka jej bardzo ciężko pracowała w polu, a po powrocie „to dopiero miała huk roboty w chałupie”. Było biednie. Gotowała na „ogniu”, to jest na blasze pieca węglowego. *** …jak było co do tego gornka włożyć… a węgiel tyż był abo i niy… zależało czy przepił wszysko co zarobił tyn pijak… węgiel prziwozili furą na plac i my go z chłopcami… łopatami do pywnicy wrzucali… a malutko lyjnusia konikowi wody przynosiła… *** Garnki i naczynia myła w cynowej balii. Woda – do noszenia wiadrami z zewnątrz. Pranie na waszbrecie, to jest na dużej, blaszanej tarze z solidnym, drewnianym uchwytem, płukanie i wykręcanie ręczne (w blank zimnej wodzie!), prasowanie – ważącym z pół tony żelazkiem na duszę. Światła jeszcze elektrycznego nie mieli, więc kolanówki cerowała dzieciom wieczorami, przy lampie karbidówce. Do tego hodowała też kurki. I raz w miesiącu chodziła sprzątać do kościoła. Uwijała się tak ta Maryjka, uwijała, aż jej „krew do głowy prziszła” i umarła młodo. Jej mąż ślubny, August Gołąb, był szewcem. Niezbyt wziętym, bo pił jak szewc. Latami. Zostawiła pijokowi troje drobiazgu – najmłodszą, cichutką Lyjnę, która za mamulką swoją mało co oczków nie wypłakała, Jana (Hansa) i najstarszego, Alfonsa, ociemniałego w dzieciństwie. Chłopiec nieszczęśliwie spadł w szkole z drabinki gimnastycznej i stracił wzrok. Gdy doszedł do lat, ożenił się, z wielkiej miłości, z niejaką Zofijką ze Zołęża, która powiła mu bliźnięta – chłopczyka i dziewczynkę. A że od przybytku głowa niy boli, dziewczynka ta, jak już sama po latach wyszła za mąż, to urodziła… czworaczki – słynne na cały Śląsk. Pod koniec II wojny światowej Jan jako Hans – żołnierz szmacianego już wówczas Wehrmachtu – zawieruszył się gdzieś we wschodnich landach Niemiec i mioł chłop pieronowego pecha, bo mu tam utworzyli NRD. Komunistyczny, sztuczny twór, kontrolowany przez Sowietów. Wujek Jan dwukrotnie zaznaczył się w życiu swej siostrzenicy, a mojej mamy, Małgosi: najpierw kupując dla niej wyszukany w Berlinie drogi, śnieżnobiały materiał na suknię ślubną z trenem. Materiał został odebrany osobiście przez babcię Helenę, co dało jej – jedyną w życiu –

okazję do wyjechania za granicę i zobaczenia się z bratem. Dużo później, w latach siedemdziesiątych, moja mamusia sama pojechała do Lipska odwiedzić „nieznanego ujka Hansa”. Zastała staruszka w warunkach mniej niż skromnych. Żona Dorothy, Niemka, dawno „go odeszła”, a jedyną córeczkę, Hannelore, pamiętał jako rozkoszną pięciolatkę z dołeczkami w policzkach… Z dumą pokazał zdjęcie dziewczynki sprzed lat. Zdawał się myśleć, że ona nadal tak wygląda. Na zakończenie pochwalił się starą jak świat lodówką i zapytał z frasunkiem, czy to prawda, że „tam w Polsce jeszcze lodówek nie mamy?…” Pamiętam, że mamusia wróciła oburzona. Helena, po śląsku Lyjna, od najmłodszych lat wyróżniała się wyglądem. Obdarzona była piękną, ciemną karnacją. Bez kiwnięcia palcem miała od Boga to, o czym teraz marzy każda zdeterminowana klientka solarium: czekoladowo-złotą opaleniznę. Ale dla Babci była to uprzykrzona cecha – dałaby wszystko za bladą cerę. Powtarzała, że „nie cierpi być tako bronotno”. Prawie do siedemdziesiątego roku życia Babcia Helena, po rannej toalecie, sięgała po małe zawiniątko: był to bielutki kwadracik płótna i kawałek zwykłej kredy szkolnej. Tę kredę wcierała energicznie w płócienny materiał, aż do uzyskania odrobiny białego pyłu. Następnie to przyprószone kredą płótno ostrożnie przykładała sobie do twarzy i w ten sposób otrzymywała upragnioną biel skóry… Dopiero po latach zdałam sobie sprawę, że ten racjonalizatorski pomysł Babci wynikał z biedy – po prostu nie było jej stać na puder! A my, jej bliscy, kochaliśmy ją, ale nie wpadliśmy na pomysł, by zwyczajnie kupić dla niej prawdziwy kosmetyk w drogerii. Mnie, Jagódce Ruczaj, niby mądrej, pierwszej uczennicy w podstawówce, wydawało się, że wszystkie babcie tak robią! Oj, jaka szkoda Babciu, że nie podarowałam Ci na ostatnie urodziny ładnej puderniczki, zamiast tamtego flakonika wody kwiatowej „Biały bez”! *** …dyć jo lubiła bioły bez… tak piyknie wonioł… niy trza ci sie już tym frasować… a swojom drogom… to wcześnie żech sie straciła… jagódka ledwo była w szkole powszechnyj… a tak chciałach ją widzieć jako młodo pani… w długij biołyj sukni z koronki… w piyknym szlajerze… ***

Rozdział 7. Wszystko nagle ucichło Najbliższa szkoła muzyczna dla Bartusia oddalona była od Przysieka o całe trzydzieści pięć kilometrów. A zatem, gdy dzień w dzień robi się samochodem, jak obszył, sto czterdzieści kilometrów po tej samej trasie, trzeba się czegoś uczepić. Żeby nie zwariować. Bo musiała Jagódka dzieciaka co rano do szkoły zawieźć i wrócić do Przysieka, a po południu to samo, tylko z przeciwnym wektorem. Uczepiła się więc widoków za oknem samochodu. Domki, domki, furtki, ogródki, pizzeria „U Billa”, kościół, skrzyżowanie z nowo powstałym rondem, domki, ogródki, ogródki, ogródki, domki, domki… co jest, u licha?… Gdzie ten, co tu jeszcze wczoraj…? Nie ma domku. Po prostu nie ma i cześć pieśni. Oniemiała, bo właśnie ten domeczek przez ostatnie dwa lata dojazdów do szkoły z Bartusiem w jakiś sympatyczny sposób przykuwał ich uwagę. Stary, od dawna opuszczony, zbudowany z czerwonej, domowym sposobem wypalanej cegły, stał dosłownie na zakręcie. Przypuszczalnie sto lat temu nie tędy biegła droga. Swoistym znakiem czasu była wielkich rozmiarów reklama czegoś tam, przyczepiona do bocznej ściany. Dom miał pięterko z piękną lukarną, powybijane wszystkie szyby na parterze i nieczynną studnię – z prawej, od ganeczku. Ale „miał minę”… Skłaniał do tego, by się, właściwie kompletnie bez sensu, zastanawiać, kto go kiedyś sobie wymarzył i wybudował. Jakie to koleje losu spotkały jego mieszkańców, jak żyli i czemu go teraz nikt z potomnych nie zechciał? Dlaczego pozwolono, by popadał w ruinę? Myślała sobie, że pewnie ostatni właściciele umarli, a ich dzieci wyjechały za granicę, bo często tak zdarzało się po ‘89 roku. Zwolniła, nie dowierzając własnym oczom. Bartuś też oderwał wzrok od zeszytu z teorii muzyki. – Mamusia, zburzyli ten domek! A taki był ładny… – Popatrz, został kawałek muru z piecem kaflowym. Pewnie chcą zachować te śliczne, stare kafelki… I widać, że ściany w tym pokoju były bladozielone, w srebrny wzorek. Jakoś tak mi żal… – uśmiechnęła się do chłopca. Przykro Jagodzie było patrzeć na ruinę, zwłaszcza, że dopiero co postawiła własny dom i wiedziała, ile to trudu kosztowało. Czasu. Pieniędzy. Wyobraźni. Siedzenia na forach internetowych i przy fachowych czasopismach. Debat z Trzema Głównymi Bobami Budowniczymi – od etapu fundamentów poczynając. Przez cztery lata jeździły „po majątku” koparki, betoniarki, spychacze, dźwigi, ciężarówki, samochody dostawcze i wreszcie te z napisem: „Przeprowadzka”. Dom stawał się, wedle projektu pana architekta, coraz bardziej staropolskim dworkiem. Ocieplono go (żadnym tam styropianem!) wełną, pomalowano najpiękniejszym dla niej kolorem écru, położono bruczek, posiano trawniki, posadzono pierwszą choinkę. Przyuczono tego wariata Ugryzia, by na widok obcych nie przeskakiwał płotu… W ostatniej chwili dobudowano jeszcze, bo bardzo się uparła, stylową kapliczkę dla Najświętszej Panienki.

Nagle wszystko ucichło. Stanął sobie cudny Dworek z różanym gazonem na podjeździe i nikt, nawet święty turecki, nie wymyśli dzisiaj, co będzie z tym domem za sto lat.