mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Kawka Magdalena - Rzeka Zimna

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Kawka Magdalena - Rzeka Zimna.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 111 osób, 71 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

inka3553• 2 miesiące temu

Bardzo dziękuję

Transkrypt ( 25 z dostępnych 170 stron)

www.wydawnictwosol.pl

Paulinie

Rzeka zimna Za każdym razem, kiedy wstaję od komputera, ogarnia mnie uczucie, że to już koniec. Że to ostatnie słowa, jakie w życiu napisałam. Że niczego więcej już nie jestem w stanie wymyślić. Wrażenie potężne i dojmujące. Przez tyle lat nauczyłam się z tym żyć i akceptować, jak się akceptuje fakt, że w domu oprócz mnie mieszkają też muchy, pająki i roztocza. Ohydne, ale co zrobić? Najlepiej nie zwracać uwagi, bo inaczej może się okazać, że pewnego dnia znajdą mnie, jak z zaciętą twarzą i obłędem w oczach zdzieram sobie dłonie do krwi, szorując dywan, w którym koczują miliony tych, obrzydli- wych w powiększeniu, stworzeń. Zwykle po prostu siadałam i pozwalałam myślom płynąć, gdzie im się podobało. Na białym ekranie mrugała ponaglająco czarna kreseczka kursora, a ja sobie byłam w dzieciństwie albo na Krecie, gdzie próbowałam z tych paru nędznych kamieni zbudować obraz minojskiej świetności. Akurat zapadał zmierzch, gasząc intensywność barw i odbierając ostrość konturom… W końcu ręce bezwiednie zaczynały dotykać klawiatury i słowa, jak wartki potok, płynęły jedno za drugim, prze- pychając się między sobą. Myśli rozpoczynały szaleńczą walkę o pierwszeństwo i powoli powsta- wała kolejna historia. Może inni pisarze mają plany, szkice i konspekty, nie wiem. Ja mam w sobie wielką pokorę wobec tych, których tworzę. Czasem nawet chciałabym, żeby Z. okazał się dobrym synem i zrozumiał prostą prawdę, że lepiej umiera się we własnym domu, ale cóż z tego, kiedy się nie udaje. Choćbym nie wiem, jak się starała, jak przemyślanie prowadziła akcję i budowała napięcie, nie mam na to wpływu. Zbliżam go do matki, próbuję uwrażliwić na jej cierpienia, ale wystarczy jeden mały błysk, jak porażenie pioru- na, i już widzę w myślach te oczy: obojętne i nieuważne. Te wszystkie powołane do życia w mojej głowie postacie, kiedy tylko dostaną imię, tożsa- mość i ledwie zalążek osobowości, kiedy poczują się trochę pewniej osadzone w treści, natychmiast zaczynają ignorować swojego stwórcę i robią, co im się podoba. Ja mogę jedynie, z bezsilną zło- ścią, opisywać ich poczynania. Dawno temu, kiedy dopiero zaczynałam swoją przygodę z pisaniem, pewien wydawca po- stawił mi ultimatum: albo główni bohaterowie w końcu do siebie wrócą, albo nie ma książki. Przez dwa tygodnie robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby ich do tego namówić: stwa- rzałam sprzyjającą atmosferę, nie pozwalałam, żeby w paradę wchodziła banalna codzienność, na- wet dzieci wysłałam same na wakacje, chociaż były dopiero w drugiej klasie podstawówki! Wszyst- ko na nic. Nie iskrzyło i tyle. Wypaliło się bezpowrotnie, a nawet najlepszy i najbardziej sprawny pisarz nie skrzesze ognia tam, gdzie nie ma choćby śladu iskry… W końcu skapitulowałam i poszłam do wydawcy. Kiedy mu oznajmiłam, dlaczego nie mogę spełnić jego warunków – tylko popukał się w czoło i powiedział, że to wielkie nieszczęście, kiedy sklepowa za bardzo uwierzy w swój geniusz stwórcy… A ja po prostu nie mogłam inaczej i praca w sklepie nie miała tu nic do rzeczy. Ogromnie potrzebowałyśmy wtedy tych pieniędzy; ty bardzo chciałaś jechać na klasową wycieczkę do Krako-

wa, a trzeba było przecież kupić i plecak, i buty, i nowa kurtka by się przydała, bo z tej starej już zupełnie wyrosłaś… Na szczęście pewna gazeta wzięła powieść i co tydzień zamieszczała jej fragment. Bohate- rowie wprawdzie się nie zeszli, ale za to błyskawicznie schodziły całe nakłady, bo powieść okazała się bestsellerem i bardzo szybko mogłam oddać pożyczone pieniądze. I nawet trochę zostało. Oczy- wiście nie były to stawki takie jak dziś, ale jeśli dodać do tego te wszystkie wypociny przyszłych magistrów, które przepisywałam na maszynie, jakoś dawało się z tego wyżyć. Wkrótce rzuciłam pracę w sklepie (przy wydatnej pomocy mało delikatnych sugestii kierowniczki) i z radością kupi- łam sobie porządną maszynę do pisania… Wczoraj siedziałam przed komputerem cztery godziny. Cztery długie godziny gapienia się przez okno… Siedziałabym dłużej, ale zadzwoniła Weronika i zapytała, kiedy przyjadę do Pozna- nia, bo trzeba już pomyśleć o promocji. Była taktowna, jak zawsze, ale znam ją zbyt długo i wiem, że w istocie dzwoniła, aby zapytać, kiedy skończę. Nie wiem, kiedy skończę… Wiem natomiast, że wszyscy czekają: wydawca, księgarze, czy- telnicy. Każda powieść Małgorzaty Zawistowskiej zostaje bestsellerem, zanim jeszcze pojawi się na półkach. Zanim jeszcze w ogóle pojawi się w mojej głowie… Przez tyle lat tkwiłam z nosem w maszynie, potem w komputerze, żyjąc emocjami nieistnie- jących ludzi, że nawet nie zauważyłam, kiedy zrobiły mi się zmarszczki na czole, a podbródek zy- skał brata bliźniaka. Co gorsza, nie zauważyłam również, że życie toczy się swoim rytmem, a lu- dzie, którzy mnie otaczają, nie chcą poczekać, aż rozprawię się z moją fikcją i wreszcie będę miała czas, żeby zająć się ich rzeczywistością. Dopiero tutaj, w tym brzydkim, małym miasteczku nad rzeką, o którym mogłabym poetycko napisać, że jest zagubione wśród pól i lasów, gdyby nie to, że leży sobie na widoku, całkiem proza- icznie, przy książęcym trakcie ze Szczecina do Gdańska, a właściwie to przy krajowej szóstce, oczy mi się otworzyły ze zdumienia na widok owej „rzeczywistości”. Ty także nie chciałaś czekać… Wiem, masz do mnie żal, chociaż wolisz udawać, że to obo- jętność… Uprzejme, zdawkowe zainteresowanie, krótki telefon raz w miesiącu i wymuszona wizyta w Boże Narodzenie. Wiem, sama na to zapracowałam… I to nieprawda, że nie lubię twojego męża, ja po prostu go nie znam. Ale cieszę się, że ci się udało… Widać jabłko jednak czasem spada bardzo daleko… Nie chcę, żebyś pomyślała, że rozklejam się dlatego, że dopadła mnie twórcza niemoc, sta- rość i samotność… Kryzys może i mam, ale stara jeszcze nie jestem (a przynajmniej wcale się tak nie czuję). Nie jestem też samotna… Nieraz chciałam porozmawiać z tobą tak zwyczajnie, po babsku, powiedzieć ci, co czuję, dlaczego niekiedy dokonywałam takich, a nie innych wyborów, jak bardzo cię kocham, ale… Wiesz, że to trudne, bo niestety jesteś do mnie podobna. Całe szczęście, że Cyryl potrafił jakoś przebić się przez tę twoją skorupę, mój żółwiku. Obiecałam sobie, że następnym razem, kiedy do ciebie zadzwonię…

7 stycznia Telefon dzwonił jak zwariowany. Był stary, z czarnego ebonitu i miał charakterystyczny, ter- koczący dzwonek, którego nie dawało się regulować. Już dawno by się go pozbyła, gdyby mogła. Mieszkanie, co prawda, miało tylko osiemdziesiąt metrów kwadratowych i podejście do aparatu nie wymagało wiele zachodu, ale i tak przenośna słuchawka byłaby wygodniejsza. Niestety, Cyryl za- pałał do niego wielką miłością od pierwszej chwili, kiedy wypatrzyli go na Marché Vernaison. Wła- ściwie to on go wypatrzył, bo Tamara nie miała serca do starych rzeczy. Nieprzyjemna była już sa- ma myśl, że telefon należał kiedyś do kogoś innego. Czyjeś palce dotykały gładkiej, lśniącej po- wierzchni, kręciły białym cyferblatem w poszukiwaniu właściwego numeru. Ciepło czyjegoś ucha przenosiło się na czarną słuchawkę. Nie lubiła antyków. Nigdy nie zdołała zrozumieć zachwytów nad starą szafą zalatującą stęchlizną czy wypłowiałym fotelem, nawet jeśli siadywało na nim kilka królewskich pokoleń. A może właśnie dlatego. Ludzie przeminęli, odeszli w zapomnienie razem ze swoimi planami i marzeniami, a pozostały po nich banalne krzesła, komody i zawiedzione na- dzieje na nieśmiertelność. Słyszała go już na schodach i nie miała wątpliwości, że odgłos dobiega z ich mieszkania; nikt oprócz nich nie gromadził tu takich staroci. A ściślej rzecz ujmując, nikt oprócz Cyryla. Zanim jednak zdołała znaleźć klucze w torbie i uporać się z ciężkimi, rzeźbionymi drzwiami – zamilkł. Z westchnieniem ulgi zrzuciła kozaki w przedpokoju i weszła do kuchni, żeby zaparzyć herbatę. Wtedy rozległ się znowu. – Tami, gdzie ty jesteś?! Dzwonię cały dzień na komórkę, ale nie odbierasz! Czekam na cie- bie od godziny! Wszyscy czekamy! Kupiłaś wino? Cyryl jak zawsze, kiedy był zdenerwowany, wyrzucał z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. Gardłowe dźwięki zlewały się w jedno wielkie charczenie. Choć przez tyle lat zdą- żyła już dobrze poznać francuski, w takich chwilach bardziej domyślała się, niż rozumiała, co mó- wi. – Nie wiem, o co ci… – zaczęła i nagle sobie przypomniała. – O Chryste! To dziś! – Dziś, dziś! – powtórzył z sarkazmem. – Zapomniałaś oczywiście! – Nie ukrywał tryumfu, że tym razem to nie on nawalił. – Bierz taksówkę, po drodze kup kilka butelek i przyjeżdżaj natych- miast! Powiedziałem, że okres dostałaś… – ściszył głos. – Nic innego nie przyszło mi do głowy. – Może wystarczyło po prostu powiedzieć prawdę. Ale ja miałam dla nich palmę… – No to weź ze sobą… – Oszalałeś!? Ma ze trzy metry! – No to nie wiem, rób, co chcesz, tylko się pospiesz! Trzask odkładanej słuchawki zabrzmiał jak armatni wystrzał. Nerwowo podrapała się za uchem i po chwili namysłu wykręciła numer. – Bertrand, tu Tamara – powiedziała do słuchawki. – Na parterze, w rogu, stoi taka duża ho- wea w drewnianej donicy; idź na górę i dobierz do niej jakąś efektowną osłonkę, najlepiej z mosięż- nymi elementami. Potem zamów transport i niech przywiozą ją na rue Saint-Honoré 123. Pieniądze weź z kasy… Aha! Nie zapomnij jej zabezpieczyć! Jest zimno. – Ok, szefowo! Robi się! – Dziękuję. Odłożyła słuchawkę z westchnieniem ulgi. Była pewna, że Marie spodoba się prezent, a Paul zazwyczaj i tak był zachwycony wszystkim, co sprawiało jej przyjemność. Jak mogła zapo- mnieć o czterdziestej rocznicy ich ślubu! Od miesiąca nie mówiło się o niczym innym. W głębi du- cha uważała, że sensowniej byłoby urządzić przyjęcie w piątek albo w sobotę, ale jej teściowa mia- ła własne przekonania i zazwyczaj stawiała na swoim. Skoro ślub brali siódmego stycznia, nie wi- działa powodu, dla którego mieliby przekładać przyjęcie, nawet jeśli siódmy wypadał w poniedzia- łek.

W pośpiechu otworzyła szafę i nerwowo wyszarpała sukienkę, którą Cyryl kupił jej na świę- ta. Początkowo zamierzała się w nią ubrać, ale po chwili namysłu odwiesiła ją z powrotem. Święta były nie tak znowu dawno i Marie z pewnością ją zapamiętała. Tym bardziej, że mimochodem uprzejmie zauważyła, iż chłodny fiolet to nie jest kolor dla blondynek… Nie mogła na uroczystym przyjęciu, na którym pierwsze skrzypce grała teściowa, wystąpić w czymś, co już raz zostało skry- tykowane… Niewiele myśląc, wyciągnęła długą, granatową suknię z głębokim wycięciem na plecach, w której zazwyczaj chodziła do teatru. Przyniosła z przedpokoju czarne, zamszowe szpilki i sięgnę- ła po krótkie futerko. Jak gala, to gala. Zamówiła taksówkę i zeszła na dół. – No wiesz! Wyglądasz… – Cyryl z zainteresowaniem pochylił się nad wycięciem z tyłu. – Już zapomniałem, jak ci w niej ładnie. Nie wiem tylko, co mama… Popatrzyła na niego z niesmakiem. – To jest elegancka suknia na eleganckie okazje. Myślałam, że… W progu stanęła pani domu. – Tamara! Wreszcie jesteś! Mam nadzieję, że dobrze się czujesz, moja droga? – Obrzuciła jej kreację nieodgadnionym spojrzeniem i dodała: – Chodźcie, wszyscy już czekają… – Dużo ludzi? – spytała, cicho podążając za mężem. – Jak zwykle, pół miasta – roześmiał się półgębkiem. Przez wielkie dwuskrzydłowe drzwi weszli do salonu. Gości rzeczywiście było sporo. Dostrzegła mecenasa Purcell z żoną, państwa Poussin, de Virion, profesora Soupault, panią de Marivaux – to byli nieliczni z tych, których znała. Teściowie obracali się w kręgach towarzyskiej śmietanki i nie narzekali na brak rozrywek, co w dużej mierze wiązało się z pozycją Paula, przed laty piastującego stanowisko mera. Od kilku lat był na emerytu- rze, ale stare znajomości nie wygasły. Odeszli tylko ci, dla których wypadł już z obiegu, ponieważ wbrew powszechnie panującym zwyczajom nie związał się z polityką i znajomość z nim nie mogła się już do niczego przydać. W powietrzu unosił się duszący zapach perfum i woń kwiatów. Nie wiadomo z jakiego po- wodu, tej zimy najbardziej popularne były lilie. Nie nadążała z dostawami, bo nagle wszyscy, jak jeden mąż, zapałali miłością do tych nieco staroświeckich kwiatów. Jeszcze kilka sezonów temu li- lie zarezerwowane były raczej na smutne okazje i schodziły głównie przy okazji pogrzebów. Dziś do dobrego tonu należało wręczanie ich przy każdej okazji. Zauważyła pod ścianą wielkie wazony z białymi, pomarańczowymi i żółtymi kwiatami. Po- myślała, że musi uprzedzić Marie, żeby nie zabierała ich do sypialni, bo nie będzie mogła spać. Oszałamiający zapach kwiatów po dłuższej chwili robił się nieznośny i duszący, powodując bóle i zawroty głowy. Nie pomagało nawet usuwanie słupka i pylnych pręcików. – Chodźcie, chodźcie! Paul podszedł do Tamary i wyciągnął rękę. – Witaj, moja droga! Jak zawsze urocza – mówiąc to, nachylił się i ciepło pocałował ją w policzek. – Masz szczęście, synu, że twoja piękna żona ciągle jest uśmiechnięta. Jeśli któregoś dnia zobaczę smutek na jej twarzy, będziesz miał ze mną do czynienia. – Pogroził mu palcem. – A teraz pozwól, że ci ją porwę! Philippe bardzo chciałby wreszcie ją poznać. Nie protestując, pozwoliła poprowadzić się w głąb salonu. Jeśli chodzi o Paula, to bez waha- nia pozwoliłaby mu zaprowadzić się nawet na biegun. Od pierwszej chwili, kiedy Cyryl przedstawił jej swoich rodziców, poczuła wielką sympatię do tego uroczego, trochę niedzisiejszego, szarmanc- kiego dżentelmena, który od czterech lat ilekroć ją widział, nieodmiennie wpadał w zachwyt. W przeciwieństwie do swojej żony był autentycznie uszczęśliwiony, kiedy dowiedział się, że syn wreszcie się oświadczył. Cyryl zdradził jej kiedyś w wielkiej tajemnicy, że pierwszą, wielką miło- ścią jego ojca była pewna Polka, Teresa. Poznali się w Krakowie, kiedy Paul przyjechał na jakiś zjazd młodzieży, i zwariowali na swoim punkcie. Spędzili razem gorący tydzień i rozstali się, obie- cując sobie dozgonną miłość. On musiał wracać, ona miała przylecieć do niego za kilka tygodni. Niestety, nie dostała paszportu, gdyż ktoś życzliwy doniósł o zażyłej znajomości z pewnym czarno-

włosym Francuzem… Pisali do siebie jeszcze przez jakiś czas, ale w końcu uczucie umarło śmier- cią naturalną. Niedługo potem Paul poznał Marie i ożenił się, ale, jak przyznał się kiedyś synowi, obraz Teresy na zawsze pozostał w jakimś zakamarku jego serca. Być może dlatego Marie, piekielnie zazdrosna o męża, nie przepadała za synową. Dla ści- słości, Marie w ogóle nie przepadała za Polakami. Tamara wiedziała, że kilkakrotnie była powodem awantur między nimi. Tym bardziej, że jej teściowa należała do tego gatunku Francuzów, którzy ni- gdy nie przyjęli do wiadomości, że Chopin był Polakiem, i uważali, że od czasu, kiedy Polacy zo- stali łaskawie wpuszczeni do Unii, zamiast okazywać wdzięczność, zaczęli prezentować nadmiernie roszczeniowe postawy. Relacje między nimi obiema były jednak na ogół poprawne; może z tego powodu, że Tamara nauczyła się odpowiednio postępować z teściową i czując oparcie w mężu i w teściu, zbytnio nie przejmowała się jej złośliwymi komentarzami, które ostatnimi czasy zdarzały się jakby rzadziej. – To jest właśnie moja synowa – wygłosił z dumą Paul, zatrzymując się przy niskim, star- szym panu w galowym mundurze. – Pozwól, moja droga, to pułkownik Auber, mój stary przyja- ciel… Nobliwie wyglądający, szczupły pan z wielką szopą białych włosów szarmancko szurnął no- gami i z atencją uścisnął podaną mu dłoń. – Tylko nie stary, tylko nie stary! – zaprotestował, zabawnie wyciągając żylastą szyję. – Za- pominasz, mój drogi, że jestem od ciebie dużo młodszy. Poza tym, to niestosowne wypominać wiek w towarzystwie pięknych kobiet – uśmiechnął się do Tamary, przyglądając się jej z nieukrywanym zainteresowaniem. – A więc to pani – powiedział, kiwając głową. – Paul zawsze chwalił się swoimi dziećmi, ale od kiedy zyskał synową, jest z pani tak dumny, jakby sam panią spłodził. – Ja też mam szczęście, że trafił mi się taki cudowny teść… Ujęła Paula pod rękę i położyła mu głowę na ramieniu. Zza filaru dostrzegła bystry wzrok teściowej. „Czy tej kobiecie naprawdę wszystko musi się tak jednoznacznie kojarzyć?” – westchnę- ła w duchu, ale na wszelki wypadek odsunęła się. – Ach, młoda damo, przystojni to my byliśmy pół wieku temu. – Pułkownik przestał uda- wać, że ma dwadzieścia lat. – Teraz jesteśmy co najwyżej wyprostowani, a może mi pani wierzyć, że to w naszym wieku nie jest wcale łatwe. Roześmiali się wszyscy troje. – A czy pani wie – kontynuował – że to właśnie pani teść przed laty nie dopuścił do za- mknięcia dla pieszych mostów na Sekwanie z powodu „spaceru” po rzece Kadafiego? Oskarżył wtedy prezydenta, że dla uzyskania kontaktów handlowych przymyka oczy na libijskie naruszenia praw człowieka i… Paul zniecierpliwiony machnął ręką. – Dajżesz spokój, Tami słyszała to już tysiące razy! – Może być tysiąc pierwszy; lubię słuchać, jaki tato był nieustraszony – uśmiechnęła się. Choć ta forma zwracania się do teściów nie była we Francji zbyt popularna, od początku mówiła do niego „tato”, z czego był niezwykle dumny. – O to, to! Nieustraszony! – ucieszył się pułkownik. – Nie wiem, czy pani opowiadał, jak kiedyś… – Dość! – przerwał Paul stanowczo. – Od dawna jestem na emeryturze, ale nie jestem jesz- cze taki stary, żeby karmić się w kółko minionymi sukcesami. Czego się napijesz? – zwrócił się do synowej, bo pułkownik już dzierżył w dłoniach wielką bańkę koniaku. – Jeśli mogę, poproszę o wino – uśmiechnęła się, obserwując, jak spieszy spełnić jej życze- nie. Naprawdę miała do niego słabość. Zdarzało się, że to właśnie on pierwszy dowiadywał się o jej kłopotach. Cyryl był kochany, ale tak bardzo skupiony na sobie i swoich białych krukach, że czasa- mi zapominał o bożym świecie. Niekiedy musiała twardo się postawić, żeby całego weekendu nie przesiedział z nosem w książce albo na kolejnej aukcji starych fotografii… Paul zawsze miał dla niej czas. Nie chcąc narażać jej na wścibskie pytania Marie, kiedy potrzebowała porady, umawiał się z nią w kafejce niedaleko kwiaciarni, żeby nie musiała tracić czasu. – Ty jesteś kobietą biznesu i twój czas jest cenniejszy – wygłaszał za każdym razem, kiedy próbowała oponować. Nie zdarzało

się to zresztą zbyt często; właściwie tylko raz miała kłopoty. Pewnego dnia, nie wiadomo z jakiego powodu, lokalem, który kupiła od miasta, zainteresował się jakiś urzędnik i oficjalnie podważył wyniki przetargu, zarzucając jej, że był ustawiony, a cena, którą zapłaciła, zbyt niska. Na szczęście sytuacja szybko się wyjaśniła i nawet pomoc Paula okazała się niepotrzebna. Tak czy inaczej, cza- sami odnosiła wrażenie, że jest jedyną osobą, której zależy na niej naprawdę i bezwarunkowo… Lubiła wyobrażać sobie, że taki właśnie był jej ojciec. Opiekuńczy, niezawodny, nieodmien- nie zainteresowany jej sprawami, bez względu na to, czy chodziło o zwykły katar, czy o zarzut ko- rupcji. Prawie wcale go nie pamiętała; w domu natrafiała niekiedy na zdjęcia w jakichś starych szpargałach, pogniecione, przykurzone. Wysoki, uśmiechnięty, z charakterystycznym dla krótkowi- dzów przymrużeniem oczu. Mama nie darzyła ich wielkim sentymentem i walały się tam pewnie przez jej nieuwagę i roztargnienie. Wyrzuciła go ze swojego życia, kiedy Tamara miała cztery lata. Wśród wielu spraw, o których nigdy nie rozmawiały, ta zajmowała poczesne miejsce. Z fragmentów podsłuchanych rozmów, skąpych uwag rzucanych mimochodem i kilku wymijających odpowiedzi wyłaniał się banał zdrady, zawiedzionego zaufania i zapiekłej złości z powodu urażonej dumy. Tyl- ko raz, kiedy skończyła siedemnaście lat, odbyły na ten temat krótką rozmowę. Mama przyparta do muru przez zbuntowaną nastolatkę, dla której świat składał się wyłącznie z dwóch kolorów, tym razem nie mogła jej zbyć byle machnięciem ręki. Używając najoględniejszych z oględnych słów, uraczyła ją historyjką o dwóch połówkach jabłka, z których jedna w końcu okazała się gruszką… Z tamtej rozmowy najbardziej zapamiętała jedno zdanie: „Nie ma żadnych połówek, to naj- większa bzdura, jaką wymyśliły zakompleksione kobiety, żeby jakoś usprawiedliwić swój brak wia- ry we własne możliwości. Każda z nas jest całością, pełną i skończoną”. Pokłóciły się wtedy potężnie. Tamara wrzeszczała, że nie jest żadną zasraną czytelniczką i nie pozwoli karmić się głodnymi kawałkami o jabłkach i gruszkach rodem z poradników dla nie- dorozwiniętych kucharek. Mama z kamienną twarzą wyciągnęła swoje najcięższe działa i popłynęła opowieść o poświęceniu, niewdzięczności i odejmowaniu sobie od ust, żeby tylko ona miała na no- we buty czy modną torbę. Skończyło się trzaśnięciem drzwiami i krótkim telefonem, że zostaje na noc u koleżanki. Od tamtego czasu nie wracały więcej do tej rozmowy. I tak zawsze żyły osob- no; Małgorzata z nosem w maszynie, przerzucająca sterty kartek i doznająca swoich prywatnych olśnień i rozczarowań, które przynosili jej papierowi ludzie, a Tamara w swoim szczelnym, odpo- wiedzialnym świecie. Przeszła przyspieszony kurs dorastania: w wieku dziesięciu lat już wiedziała, ile kosztuje cukier i gdzie bardziej opłaca się kupować warzywa. Po drodze ze szkoły robiła zakupy, czasem płaciła rachunki na poczcie i wystawała w niekończących się kolejkach po mięso. Na szczęście w pobliskiej masarni już ją znali, wiedzieli, że to córka „tej pisarki”, więc zdarzało się, że była ob- sługiwana bez oczekiwania. Była chuda i niewyrośnięta, więc sklepowe, rozpływając się w uśmie- chach, napychały jej siatki biodrówką, pasztetową, niekiedy szynką i kazały pozdrowić mamusię, dopytując się natarczywie, o czym będzie kolejna książka. Nie znosiła tych bab, ich lepkiego zain- teresowania i czerwonych, grubych twarzy z idiotyczną koronką nad czołem. Myślała ze złością, że gdyby nie one, mama byłaby tylko dla niej. Gdyby nikt nie chciał kupować jej książek, w końcu przestałaby pisać i przypomniała sobie, że ma córkę… – Marcel przyjechał! – Cyryl wziął ją za rękę i pociągnął w stronę kuchni. Pozwoliła się za- prowadzić do wielkiego, pełnego pary i apetycznych aromatów pomieszczenia, gdzie królowała ku- charka. Przy pobielanym stole, opierając głowę na ramieniu, siedział wysoki, przystojny brunet, bardziej doskonała kopia jej własnego męża. – O, moja ulubiona bratowa! – zawołał na jej widok, zrywając się z krzesła. – Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego wybrałaś Cyryla… – skrzywił się zabawnie. – Bo najpierw poznałam jego. Poza tym ty miałeś już żonę, niestety. – A, tak, zapomniałem. – Uścisnął ją serdecznie i poklepał energicznie po plecach. – Ale to cię w żaden sposób nie usprawiedliwia… – roześmiał się. – No, braciszku, nie patrz tak groźnie, przecież ci jej nie zjem. Zdecydowanie miała szczęście do mężczyzn w tej rodzinie. Z Marcelem, mimo że od dwóch lat mieszkał w Stanach, łączyła ją zażyła komitywa. Mieli podobne poczucie humoru i taki sam,

lekko ironiczny, dystans do świata. Od razu przypadli sobie do gustu i choć Cyryl początkowo był trochę zazdrosny, w końcu zaakceptował ich specyficzne relacje. – Jak podróż? – zapytała. – Samolot to środek lokomocji dla ludzi bez wyobraźni – odparł. – Ale niestety najszybszy. Nie mogłem napić się podczas lotu, więc teraz muszę odreagować, zanim moja droga rodzicielka znowu zacznie snuć wydumane teorie na temat mojego rzekomego alkoholizmu. – Sięgnął po stoją- cą nieopodal butelkę calvadosu. Jak na zawołanie w drzwiach stanęła Marie. – Marcel! – zawołała, rozkładając ramiona. – Ty niewdzięczny chłopcze! Służąca dopiero mi powiedziała, że jesteś. Stojąca przy piecyku kucharka rzuciła w jej stronę urażone spojrzenie, ale nic nie powie- działa. – Dlaczego nie przyszedłeś się przywitać?! – ciągnęła Marie z wyrzutem, obejmując syna.– Znowu pijesz. – Popatrzyła z naganą na szklankę w jego ręce. – Kiedy przyjechałeś? Gdzie Roxa- na? Jak chłopcy? Na jak długo zostaniesz? Dlaczego nie zadzwoniłeś, ojciec pojechałby na lotni- sko? – zarzuciła go pytaniami. Marcel zamachał rękami, jakby odpędzał się od wyjątkowo natrętnej muchy. – Mamo! Spokojnie, bo mnie udusisz! – Delikatnie wyswobodził się z jej ramion. – Roxana musiała zostać, bo chłopcy mają ospę. Bardzo cię pozdrawia i ściska. Może w lipcu uda nam się przyjechać we czwórkę… A nie dzwoniłem, bo chciałem wam zrobić niespodziankę; poza tym do ostatniej chwili nie byłem pewien, czy uda mi się wyrwać… – Moje wnuki kochane… – rozkleiła się Marie, na powrót przytulając się do syna. – Nie do- syć, że jedyne – mówiąc to, łypnęła załzawionym okiem w stronę Tamary – to jeszcze tak daleko… Ach, Boże, rozmazałam sobie oko. – Sięgnęła po chusteczkę i powiedziała, już spokojniej: – Zawo- łam ojca, ale będzie miał niespodziankę! A wy nie pijcie tyle – fuknęła i obrzuciwszy nagannym spojrzeniem szklanki w rękach synów i synowej, wyszła z kuchni. – Ach, ta nasza Marie. Rozpacza, że staczamy się w alkoholową przepaść, bo nie ma poję- cia, że tradycja picia calvadosu wyrasta z czasów normandzkich, kiedy to w czasie trwających dłu- go posiłków traktowano go jako rodzaj napoju pobudzającego apetyt i pozwalającego zjeść jeszcze więcej – roześmiał się Marcel, zanurzając usta w złotym trunku. – Dawni mężczyźni przekładali ilość spożytych przez siebie produktów na obraz swojej męskości i na powodzenie u płci pięknej – oświadczył i teatralnym gestem rozwichrzył sobie włosy. – Calvados to coś więcej niż trunek. To sposób bycia, jak mawiał Remarque. – Biorąc pod uwagę ilość – zauważył nieco złośliwie Cyryl – nie narzekasz zdaje się na po- wodzenie. – Schlebiam sobie, drogi braciszku, że to nie jest zasługa jedynie calvadosu. A coeur vaillant rien d’impossible1. – Une poule aveugle peut quelquefois trouver son grain2 – wykrzywił się Cyryl. Tamara stała z boku i przyglądała się braciom. Marcel był starszy o kilka lat, ale wszystkim, począwszy od sposobu ubierania, a skończywszy na sposobie bycia, dawał światu do zrozumienia, że jest w najlepszym okresie swojego życia. Wyłożona na wierzch dżinsów, lekko pognieciona biała koszula, bujna czupryna, zawadiacka, kwiecista chustka pod szyją i wysokie, ciężkie buty świad- czyły o tym, że ich właściciel dobrze się czuje sam ze sobą i nie do końca poważnie traktuje zarów- no świat, jak i siebie samego. Kto inny w takim stroju wyglądałby na starannie wystylizowanego. On sprawiał wrażenie, jakby to, co akurat ma na sobie było wybitnie przypadkowe i po omacku wy- ciągnięte z szafy. Cyryl był zupełnie inny. Jego brak dystansu do siebie przejawiał się przede wszystkim w sposobie ubierania. Nienagannie zawiązany krawat, koszula pasująca odcieniem do garnituru i buty wyglancowane tak, że można się było w nich przejrzeć – wszystko to niemal krzyczało, że ich właściciel uważa się za poważnego i godnego szacunku człowieka. Aż trudno było uwierzyć, że ten pierwszy był szanowanym wykładowcą literatury francu- skiej na jednym z najlepszych amerykańskich uniwersytetów, drugi zaś prowadził popularny wśród paryżan antykwariat i od kilku lat zajmował się wyszukiwaniem, a potem wyceną i sprzedażą za-

bytkowych mebli, obrazów, wartościowych rzeźb, starych rycin, grafik i rękopisów i w związku z tym większość czasu spędzał wśród zakurzonych przedmiotów i ekscentrycznych artystów. – Jestem piekielnie zmęczony – westchnął Marcel. – Pójdę się położyć na kwadrans, mam nadzieję, że to nie będzie wielkie faux pas. Potem przywitam się z ojcem. Nie chcę go odciągać od gości, w końcu to jego wielki dzień. Tamara uniosła brwi w niemym zdziwieniu. – No wiesz, wytrzymać z naszą drogą matką czterdzieści lat to nie lada wyczyn. Roześmieli się wszyscy troje. Późnym wieczorem, kiedy już wszyscy goście rozjechali się do domów, Paul zdjął marynar- kę, rozluźnił krawat i podszedł do barku, skąd wyciągnął butelkę koniaku. – Wreszcie mogę się w spokoju napić z synami – westchnął. – I z synową oczywiście. – Mrugnął łobuzersko do Tamary. – Nie uważasz mój drogi, że na dziś już wystarczy? Przynajmniej ty masz dosyć – odezwała się spod okna Marie. Stała przy wielkiej palmie i delikatnie gładziła jej wąskie liście. – Naprawdę piękna – zwróciła się do synowej. – Musisz koniecznie powiedzieć Elwirze, jak ją pielęgnować. Już wy się tam najlepiej dogadacie… Elwira była Polką, która dwa razy w tygodniu przychodziła sprzątać i robić zakupy. – Nie przesadzaj, nie co dzień świętuje się taką rocznicę – zaprotestował Paul. – Napijesz się z nami, kochanie? Marie wydęła usta. – Najwyżej kapkę cointreau z lodem, poproszę – rzekła, rozsiadając się na obitej złotym pluszem sofie. – Boże, jestem potwornie zmęczona. Jutro rano mam umówionego masażystę, ale chyba nie wstanę przed dwunastą. Muszę powiedzieć Elwirze, żeby go odwołała. Poza tym chciała- bym spędzić trochę czasu z synem. – Popatrzyła z czułością na Marcela, który zajęty był przegląda- niem gazety. Na dźwięk jej słów podniósł głowę. – Przepraszam, mamo, ale jutro nie dam rady – powiedział, rozkładając ręce. – Będę zajęty cały dzień. Zaplanowałem sobie obchód wszystkich księgarni, muszę uzupełnić bibliotekę. Ostatnio wyszło kilka pozycji, a kupowanie przez internet to nie to samo… Poza tym muszę wpaść na wy- dział, obiecałem Julienowi, że poprowadzę wykład… – No to może weekend spędzimy razem? Moglibyśmy pójść do teatru! Tata kupi bilety! W tym dzikim kraju pewnie nie bywa się w takich przybytkach sztuki… – Jak możesz być taką ignorantką, mamo – oburzył się Cyryl. – Jaką ignorantką?! – Wzruszyła ramionami. – O tym, że teatr to sztuka, Amerykanie dowie- dzieli się dopiero w dwudziestym wieku wraz z pojawieniem się modernizmu. – A Eugene O’Neill?! – zaperzył się Cyryl. Marie popatrzyła na niego z pobłażaniem i umoczyła usta w kieliszku. Dyskretnie oblizała wargi i oświadczyła: – Właśnie o tym mówię. Ale zanim w ogóle mieli okazję przyzwyczaić się do faktu, że do- brego dramatu nie muszą już importować z Europy, bo mają swojego geniusza, przyszła wielka de- presja lat trzydziestych, no i cóż…? – Wtedy wszyscy myśleli o pieniądzach, których nie mieli, a rząd federalny postanowił wprowadzić roboty publiczne jako sposób na ożywienie gospodarki – włączył się Marcel. – Jednym z programów w ramach tych robót ogłoszonych przez Roosvelta był Federalny Program Teatralny, pierwszy w dziejach przypadek, by rząd federalny Stanów zajął się subsydiowaniem sztuki, więc nie potępiaj ich tak bardzo… – Przecież dobrze wiesz, że nie chodziło o sztukę, tylko o zapobieganie rozruchom z powo- du bezrobocia… – To nie ma znaczenia. Ważne, że Kongres dał się przekonać, że warto wydać parę milionów dolarów, by artystom dać możliwość pracy za mniej niż minimalną płacę, a ludziom dostęp do te- atru… – …co i tak im nie pomogło, bo wyżyny sztuki, na które się wspięli, to zaledwie musicale… – A co jest złego w musicalach?! – oburzył się Cyryl kolejny raz. – A West Side Story? Albo

Lady Be Good, że nie wspomnę o Skrzypku na dachu! Przecież już klasycy wiedeńscy docenili ten rodzaj spektaklu muzycznego. – Ach, mój drogi, dobrze wiesz, że nie interesuje mnie ani Strauss, ani Offenbach. Ta ich frywolność i napuszenie… – Mama kocha wyłącznie Erika Satie – roześmiał się Paul, przysiadając koło żony i czule otaczając ją ramieniem. – Bez prozacu nie do przełknięcia – mruknął Cyryl. – Tylko dla depresyjnej natury, braciszku. Tamara siedziała w przepastnym fotelu z lampką wina w dłoni i przysłuchiwała się rozmo- wie. Nie wtrącała się nie dlatego, że nie znała się na teatrze, tylko nie chciała płoszyć atmosfery. Wielki, kryształowy żyrandol odbijał ciepłe światło z kominka i roznosił je po suficie. Na metalo- wej etażerce stały okazałe, białe i zielone świece, których blask migotliwie pełgał po ścianach. Lu- dzie zebrani w salonie byli sobie bliscy i mimo różnicy zdań nastawieni do siebie życzliwie. Czuło się, że lubią swoje towarzystwo. Paul siedział blisko żony i delikatnie, niemal od niechcenia bawił się jej dłonią; gładził palce i rysował obwódki na paznokciach. Marie, zajęta rozmową z synami, zdawała się tego nie dostrze- gać, ale od czasu do czasu czule przejeżdżała ręką po jego włosach. – Co trzeba zrobić, żeby po tylu latach własne towarzystwo ciągle sprawiało radość? – ode- zwała się Tamara znienacka. Na moment zapadła cisza. Cyryl oderwany od zachwalania uroków operetki spojrzał na żonę zdziwiony. – A co w tym dziwnego? Jak ludzie się kochają, to lubią być razem. – No tak, ale łatwo kochać miesiąc po ślubie, rok, dwa, pięć. Ale potem? Nigdy, Paul, nie miałeś wątpliwości? – zapytała głupio, nie dostrzegając zimnego wzroku teściowej. – Ani ty, Ma- rie? – dodała szybko, kiedy już go zauważyła. – No cóż, moja droga – zaczęła Marie z wyżyn swoich czterdziestu małżeńskich lat – jak już człowiek raz wybierze, to jest oczywiste, że musi być wierny swoim wyborom. Nie sztuka uciekać, kiedy coś idzie nie tak… – Ja ci zdradzę receptę na udany związek – roześmiał się Paul. – Trzeba codziennie, dzień po dniu, robić to samo, co przed ołtarzem w dniu ślubu: uśmiechać się i przytakiwać. Do domu wracali w dobrych nastrojach. Tamara lubiła wizyty u teściów; lubiła wygrzewać się w ich mieszczańskim, rodzinnym ciepełku. Przyzwyczaiła się już do drobnych dziwactw Marie, do jej potrzeby posiadania służącej, kucharki i masażysty, do nieco ksenofobicznych poglądów i do bezwarunkowej, ślepej miłości do synów. Przyjemność sprawiał jej rytuał coniedzielnych obia- dów, wymyślanych przez teściową, a pieczołowicie wykonywanych przez kucharkę. W tym roku nawet święta Bożego Narodzenia spędzili razem. Po raz pierwszy nie pojechała do Polski… – …to już chyba najwyższy czas. – Cyryl uśmiechnął się i przepuścił ją w drzwiach. Weszli do mieszkania. – Co mówiłeś? – zapytała pełna poczucia winy, że przez całą drogę w taksówce nie słyszała go, zajęta swoimi myślami. – W ogóle mnie nie słuchałaś? – zdziwił się. – Od dwudziestu minut usiłuję ci powiedzieć, że powinniśmy wreszcie zdecydować się na dziecko... Popatrzyła na niego, jakby przed chwilą spadł z księżyca. – I naprawdę uważasz, że taksówkarza mogło to zainteresować? – Bardziej niż ciebie, jak widzę – odciął się. Był lekko podchmielony, a w takich chwilach przeważnie najpierw zbierało mu się na sentymenty, a potem robił się coraz bardziej nieprzyjemny. Nie chcąc zaogniać sytuacji, rzuciła ugodowo: – Oboje jesteśmy zmęczeni, porozmawiamy jutro… – Jutro, jutro! Od miesięcy mówisz mi: jutro! Popatrz w lustro! – krzyknął nieco histerycz- nie. – Nie robisz się coraz młodsza. Kiedy chcesz zostać matką? Czy zdajesz sobie sprawę, że im później, tym coraz większe ryzyko? Ja chcę mieć normalne dziecko, a nie jakiegoś… – zabrakło mu słowa. – Downa z wodogłowiem! – Jak możesz! – obruszyła się.

– A mogę! – rozsierdził się jeszcze bardziej. – Moi rodzice też nie są coraz młodsi i chcieli- by jeszcze nacieszyć się wnukami... – Przecież mają wnuki… – Ale nie moje! – wrzasnął Cyryl. Tamara od początku starała się zachować spokój. Wiedziała, że rzeczowa rozmowa z mę- żem, kiedy jest w takim stanie, nie wróży nic dobrego, więc postanowiła nie dać się wciągnąć w awanturę. Niestety, sama również wypiła o jedną lampkę wina za dużo i jej postanowienia diabli wzięli. – Nie zamierzam urodzić wnuka twoich rodziców, tylko moje dziecko – syknęła. – I to wte- dy, kiedy sama uznam to za stosowne. Kiedy będę gotowa… – dodała nieco bardziej ugodowo. Cyryl przyjrzał się jej podejrzliwie. – Ty się boisz – stwierdził odkrywczo. – Że ja, głupi, dopiero teraz na to wpadłem! Tyle cza- su wciskasz mi kit o tym, że powinniśmy nacieszyć się życiem we dwoje, że dziecko będzie nas ograniczać, że wywróci nam wszystko do góry nogami; a ty się zwyczajnie boisz! Nie wierzysz w to, że możesz być dobrą matką! – Bzdury gadasz! – żachnęła się. Rozpięła sukienkę i zamierzała wejść do łazienki, żeby przygotować sobie kąpiel, ale Cyryl zagrodził jej drogę. – Porozmawiaj ze mną, do cholery! To dotyczy nie tylko ciebie! Od czterech lat żyję z tobą i twoimi fobiami! Nie wychowałaś się w domu dziecka, wiesz, jak wygląda normalna rodzina, na- wet jeśli nie miałaś ojca! Cholera! Przestań przesadzać! Nie jesteś porzuconą trzynastolatką ani tym bardziej jedyną osobą na świecie, która nie potrafi dogadać się z własną matką! Wielki mi dramat, że miewała kochanków! I co z tego? Wyluzuj trochę i przestań wreszcie robić z siebie ofiarę! Tamara poczuła, jak obręcz, która jeszcze przed sekundą ściskała jej gardło, zaczyna przesu- wać się w kierunku głowy. Spojrzała na rozsierdzonego mężczyznę i nagle zapragnęła, żeby zapadł się pod ziemię; natychmiast i na zawsze. Żeby już więcej nie właził tymi ciężkimi buciorami w de- likatne zakamarki jej głowy i nie wyłamywał brutalnie drzwi, które z takim trudem pozamykała… – Chcę się wykąpać – powiedziała kamiennym głosem. Widocznie musiało być coś w jej spojrzeniu, bo Cyryl nagle oklapł. Odsunął się od drzwi. Minęła go bez słowa, weszła do łazienki i przekręciła klucz w zamku. Kiedy siedziała w pachnącej pianie i połykała łzy, kilkakrotnie zapukał, ale nie zareagowała. Czuła się podle, miała do niego ogromny żal, ale z samego dna jej duszy coś krzyczało, że sama też nie jest w porządku. Rozmawiali o dziecku wiele razy, ale nigdy w taki sposób. Oczywiście wie- działa, że to częściowo przez alkohol, ale w dużej mierze również dlatego, że ostatnio unikała tego tematu jak ognia. Im bardziej Cyryl naciskał, tym bardziej się wycofywała. Chciała mieć dzieci, ale… Sama nie potrafiła sprecyzować, co kryje się za owym „ale”: brak pewności, że to już pora, że to odpowiedni czas, odpowiedni mężczyzna, a może zwyczajny strach? Nigdy mu o tym nie mówi- ła, ale naprawdę bała się, że nie będzie umiała być dobrą matką. Wszyscy od dawna czekali na to dziecko: Cyryl, Paul, Marie; nawet mama w żartach rzuciła kiedyś uwagę, że czas nie jest sprzymierzeńcem kobiet, które chcą mieć dzieci w nieokreślonej bli- żej przyszłości… Wszyscy również dokładnie wiedzieli, jakie będzie: piękne, mądre, grzeczne i ko- chane. Będzie mieć na imię Paul, po dziadku, albo Marianna… Kiedy skończy trzy lata, pójdzie do przedszkola i będzie się uczyć jeździć konno, bo wszyscy w rodzinie Rastignac uprawiają jeź- dziectwo. Oczywiście w opiece będzie pomagać Marie, bo trzeba jej jakoś wynagrodzić fakt, że dwójka wnucząt mieszka za oceanem… Od jakiegoś czasu nawet mówiono o nim Junior. Funkcjo- nował w świadomości rodziny bez mała jak jej pełnoprawny członek, tyle że nienarodzony. Ba! Na- wet niepoczęty. Dziecko Mglistych Planów… Niekiedy dawała się wciągać w ogólnorodzinny obłęd i zawsze nieodmiennie dochodziła do wniosku, że najchętniej zabrałaby Go daleko stąd i przedstawiła rodzinie dopiero, kiedy skończy osiemnaście lat i będzie w pełni ukształtowanym, dorosłym człowiekiem, który nie będzie zmuszo- ny spełniać niczyich oczekiwań i pokładanych w nim nadziei… Nawet nie zauważyła, kiedy woda zupełnie wystygła. Wyszła z wanny, szczękając zębami. Cyryl już spał. Leżał po swojej stronie lóżka, tuląc do siebie jej jaśka, bez którego nie umiała za-

snąć. Na spodniach bordowej piżamy wyraźnie odznaczały się starannie zaprasowane kanty. Dwie pary kapci, zgrupowane w nienaganny szereg, karnie tkwiły pod łóżkiem. Rozbrojona, uśmiechnęła się i poczuła, że cała złość gdzieś uleciała. Westchnęła ciężko i wsunęła się, w miejsce jaśka, w ra- miona śpiącego. Cyryl mruknął przez sen i mocno ją przytulił. 1 Dla chcącego nic trudnego. 2 I ślepej kurze trafi się ziarnko.

8 stycznia – Okropny byłem? – zapytał rano ze skruchą, robiąc przy tym zabawną minę skarconego psa. – Może mama ma rację, że z tym alkoholem to, tego… – Nie zasłaniaj się mamą, jesteś już dużym chłopcem. – Przepraszam, Tami – powiedział poważnie. – Nawet nie bardzo pamiętam, co mówiłem… Pewnie nic miłego? Tamara siedziała przy stole i przeglądała wczorajszą gazetę. Na płycie apetycznie zabulgota- ła kawiarka. – Napijesz się ze mną? – zapytała, wyciągając filiżankę. – Nie chcę do tego wracać… Szy- kuje mi się ciężki dzień. Kiedy spałeś, dzwonił Bertrand, że te dwie nowe chcą się zwolnić. Podob- no za mało im płacę… To już trzeci raz w ciągu ostatniego półrocza. Skąd ja mam brać ludzi do pracy? Od wiosny zamierzałam wydzierżawić ten pawilon za kwiaciarnią, ale teraz już nie wiem… Może powinnam trochę przystopować… Mogłabym dać im podwyżkę, ale wtedy musiała- bym dać wszystkim, a jak wzrosną koszty, to już mi nie starczy na inwestycję. Z drugiej strony, po- winnam zainwestować, bo czuję, że przestajemy się rozwijać. Wiesz, jak to jest: klienci wprawdzie przychodzą, ale stale oczekują czegoś nowego… Cyryl dolał sobie mleka do kawy i przecierając oczy, sięgnął po croissanta. – Nie przesadzaj, przez tyle lat wyrobiłaś sobie markę i masz stałych klientów. Na obroty też nie możesz narzekać. Na twoim miejscu poczekałbym z inwestycjami; ten rok niestety nie zapo- wiada się najlepiej. Rozsądniej będzie zadbać o to, co masz, zamiast porywać się na niewiadome. Po co ci ten pawilon? Masz problemy z pracownikami, a chcesz tworzyć nowe stanowiska… Co? – zdziwił się, bo Tamara utkwiła w nim spojrzenie pełne wyrzutu. – Czy ty mógłbyś choć raz mnie po prostu wysłuchać? Tak zwyczajnie wysłuchać! – Przecież słucham. – Nie. Ty mi próbujesz rozwiązywać problemy. Czy ja się wtrącam do twoich rupieci? Czy mówię ci, co masz robić? Cyryl popatrzył zupełnie osłupiały na rozsierdzoną żonę. Znał ją pięć lat, a jeszcze ciągle potrafiła go zaskoczyć. – Przecież pytałaś, co masz robić! – Wcale nie, po prostu głośno myślałam! A ty od razu podsuwasz mi gotowy plan! „Tak bę- dzie rozsądnie”, „to jest nierozsądne” – zaczęła go przedrzeźniać. – Ja tylko chciałam, żebyś mnie trochę podniósł na duchu, powiedział, że wszystko będzie dobrze, że sobie dam radę… – Wiesz co? – Cyryl w końcu się zdenerwował. – Zupełnie cię nie rozumiem, ostatnio za- chowujesz się irracjonalnie! Jeśli nie chcesz porady, to po jaką cholerę zawracasz mi głowę?! – krzyknął. W tej samej chwili komórka leżąca na stole zaczęła cicho wibrować, zbliżając się niebez- piecznie do krawędzi. Cyryl przyjrzał się jej krytycznie. – No, to już wiem, czemu wczoraj nie słyszałaś dzwonka. Trudno usłyszeć coś, czego nie ma – rzucił kwaśno i zabrawszy filiżankę, zniknął w drzwiach pokoju. Zdenerwowana wcisnęła zieloną słuchawkę. – Pani Tamara Zawistowska? – odezwał się po polsku kobiecy głos. – Rastignac – poprawiła odruchowo, uświadamiając sobie równocześnie, że dawno nikt się tak do niej nie zwracał. – Tak, oczywiście, przepraszam. Nazywam się Weronika Hajduk. Nie wiem, czy pani mnie kojarzy… Pracuję, a właściwie współpracuję z Małgorzatą… – A, tak! – przypomniała sobie Tamara po krótkiej chwili. Przed oczami stanęła jej eleganc- ka, atrakcyjna kobieta koło czterdziestki, którą kilka razy spotkała przypadkiem przy okazji wizyt w Poznaniu. – Przepraszam za telefon o tak wczesnej porze, ale chciałam zapytać, czy miała może pani

ostatnio jakieś wieści od mamy? W głosie rozmówczyni Tamara usłyszała nutę niepokoju. – Czy coś się stało? – odpowiedziała pytaniem. – Nie… To znaczy tak... Chyba tak – zdecydowała wreszcie Weronika. – Od dwóch tygodni nie mogę się z nią skontaktować. Byłyśmy umówione zaraz po świętach, tu, w Poznaniu; miała przywieźć już ostateczną wersję książki. Pod koniec stycznia mija termin… Trochę się niepokoję, bo nie odbiera telefonu. Nagrywałam się kilka razy, ale ciągle cisza… Wie pani, to do niej niepo- dobne. Pracujemy razem już prawie dziesięć lat i jeszcze się nie zdarzyło, żeby nawaliła z termi- nem. Wydawca też coraz bardziej się denerwuje, nie przysłała maila, nie telefonuje, w ogóle się nie odzywa. Myślałam nawet, żeby pojechać do tych… Grzmotów, ale najpierw chciałam z panią po- rozmawiać. Czy mama może ostatnio się z panią kontaktowała? Mówiła, że zamierza wyjechać? Czy ja wiem, zrobić sobie wakacje? – Nie… – No to już nie wiem… – Tamara niemal zobaczyła, jak kobieta bezradnie rozkłada ręce.– A mówiłam, że z tej przeprowadzki nie wyniknie nic dobrego… W każdym razie, gdyby się do pani odezwała, proszę o telefon. Chyba jednak w końcu będę musiała tam pojechać… – Ja pojadę – rzuciła Tamara, zanim zdążyła zastanowić się, co mówi. – Naprawdę? – W głosie rozmówczyni zabrzmiało niedowierzanie. – Ale to kłopot dla pa- ni… – Przecież to moja matka – oświadczyła krótko, nie widząc powodu, dla którego miałaby wtajemniczać tę prawie obcą kobietę w ich pogmatwane, rodzinne stosunki, i nie zdając sobie jed- nocześnie sprawy, że Weronika była wtajemniczona bardziej, niż mogło jej się wydawać. – W takim razie może zechce pani zahaczyć o Poznań? Mam klucze do tamtego domu… Pewnie nie będą potrzebne – dodała szybko – ale na wszelki wypadek… Ustaliły szczegóły i Weronika się rozłączyła, obiecując czekać na telefon. Tamara miała wkrótce dać znać, kiedy będzie mogła przylecieć. Przez głowę przemknęło jej pytanie, skąd Wero- nika wiedziała, że ona nie ma kluczy do domu własnej matki… Siedziała przy kuchennym stole, ciągle trzymając telefon w ręce, i usiłowała przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz rozmawiała z Małgorzatą. Chyba kilka dni przed Wigilią, kiedy zadzwoniła, żeby złożyć życzenia… Mama była jakaś dziwna: trochę nostalgiczna i refleksyjna, a trochę jakby niespokojna. Nawet się specjalnie nie zmartwiła, że zobaczą się dopiero wiosną. Powiedziała, że może to i dobrze, że w takim razie ona też nie pojedzie do Poznania, tylko święta spędzi w Grzmo- tach. Mówiła, że wszystko się powoli zmienia i wiosną będzie już gotowa, żeby o tym porozma- wiać. Tamara trochę się zaniepokoiła i nawet zaproponowała, że pojawi się po świętach na kilka dni, ale Małgorzata kategorycznie zabroniła jej przyjeżdżać do tego miasteczka. Kiedy próbowała dopytywać się, co się stało, usłyszała, że nic ważnego i że ich dom jest w Poznaniu, więc nie ma potrzeby tłuc się po jakichś dziurach, choćby były nie wiadomo jak urocze. Potem, w Nowy Rok, Tamara dzwoniła jeszcze kilka razy, ale telefon Małgorzaty uparcie milczał. Przez jakiś czas miała żal, że nawet nie oddzwoniła, ale potem machnęła ręką, bo nie było to w końcu nic nowego… Pewnie właśnie wymyślała ekscytujące zakończenie i świat zewnętrzny, w tym także własna córka, zniknął jej z oczu. Niewiele myśląc, wystukała numer. Przez cały dzień w kwiaciarni nie mogła się skupić. Była rozkojarzona i rozdrażniona. Bez powodu zbeształa Bertranda, który od tej pory starał się schodzić jej z drogi, a z obrażonymi ekspe- dientkami nie chciała nawet rozmawiać. Poinformowała je sucho, że mają się zgłosić do księgowe- go, który przygotował już dla nich stosowne dokumenty. Chcąc, nie chcąc, musiała sama stanąć za ladą. Wbrew przypuszczeniom dobrze jej to zrobiło. Schowała prywatne niepokoje i humory do kieszeni i skupiła się na klientach. Poza tym praca z kwiatami zawsze przynosiła ukojenie. Cza- sem wystarczał jeden rzut oka na blady róż tulipanów albo ciepłą czerwień peonii i od razu świat wydawał się przyjemniejszym miejscem. – Nie wiem, jak poradzimy sobie we trójkę – gderał Bertrand, niewysoki, dobrze zbudowa- ny mężczyzna o duszy anioła, od niedawna szczęśliwie zakochany w pewnym przystojnym kucha-

rzu. – Ostatnio narzekałaś, że wcale stąd nie wychodzisz… Na sobotę mamy dwadzieścia zamó- wień… Już teraz jesteś jak osa… – Przepraszam, nie gniewaj się. Coś wymyślimy… Chodź, zapraszam cię na kawę… Mężczyzna popatrzył na nią z powątpiewaniem i pokręcił głową. – Dziękuję, wypiłem rano z Patrickiem. – To wypijesz drugą. Elodie przez chwilę poradzi sobie sama – uśmiechnęła się do sympa- tycznej, krótkowłosej brunetki w zielonym, gustownym fartuszku. – Dwadzieścia minut, co? – Jasne, nie ma sprawy. – Elodie odwzajemniła uśmiech. – O tej porze i tak nikogo nie ma. Zarówno Elodie, jak i Bertrand byli z nią od początku, kiedy jeszcze cały jej majątek stano- wiła mała, blaszana buda na targowisku przy Place des Ternes. Zarabiali niewiele i każdego dnia obawiała się, że w końcu podziękują jej za współpracę. Sama nie dałaby sobie rady, bo plac targo- wy czynny był przez całą dobę i dzierżawcy również byli zmuszeni do przestrzegania tej zasady. Na szczęście zostali, i potem, kiedy stać już ją było na wielką, słoneczną kwiaciarnię w drogiej dzielnicy, nie wyobrażała sobie, że mogłoby ich zabraknąć. Zarzucili płaszcze na ramiona i przebiegli na drugą stronę ulicy, gdzie mieściła się mała, przytulna kafejka. – Chciałam z tobą porozmawiać – zaczęła Tamara bez wielkich wstępów. – Wiem, że to nie najlepszy moment, ale muszę pojechać do Polski… Sytuacja awaryjna. Bertrand podniósł na nią zdziwione spojrzenie znad wielkiego, parującego kubka kawy. – Teraz? Kiedy personel nam się wykrusza?! – Przecież mówię, że sytuacja awaryjna. Moja matka się nie odzywa… Dostrzegła błysk współczucia w jego oczach. – Zachorowała – domyślił się. – Nie… Dlaczego? – No, jak to? Mówisz, że się nie odzywa… Coś z gardłem? Popatrzyła na niego skonsternowana, ale po chwili trzepnęła się otwartą dłonią w czoło. Kelnerka, która akurat przechodziła obok ich stolika, zatrzymała się zdezorientowana. – Nic, nic – uspokoił ją Bertrand. – Ta pani tak ma… – Cholera, mój francuski jednak ciągle jest do bani. Nie odzywa się, nie daje znaku życia, nie wiadomo, co się z nią dzieje – wytłumaczyła. – Rok temu przeprowadziła się do jakiejś dziury na Pomorzu i muszę teraz tam pojechać. Boję się, że chciała uciec od wielkiego miasta, od zgiełku, od ludzi, żeby w spokoju popracować nad nową książką i złapała jakiegoś doła. Nie rozumiem tyl- ko, dlaczego do mnie też się nie odzywa? Fakt, nie jesteśmy ze sobą szczególnie blisko, ale jednak jestem jej córką – powiedziała z urazą. – Przepraszam, nie powinnam obarczać cię swoimi proble- mami – zreflektowała się. – Od tego ma się przyjaciół – uśmiechnął się Bertrand. – Nic się nie martw, jedź i nie przej- muj się interesem. Zapomniałem ci powiedzieć – dodał po chwili namysłu – że w zeszłym tygodniu przyszły dwie Polki, które gdzieś się dowiedziały, że właścicielką kwiaciarni też jest Polka, i liczyły na to, że dostaną pracę. Widziałem ich papiery, obydwie mają ukończone kursy florystyczne, z tym, że jedna słabo mówi po francusku. Ale ogólnie wywarły na mnie dobre wrażenie. – Mężczyzna zro- bił minę niewiniątka. – Ty potworze! – zawołała Tamara. – Dlaczego mi nie powiedziałeś od razu!? – Bo byłaś niemiła. Rano zadzwoniłem i kazałem im przyjść o piętnastej. Na szczęście obydwie dziewczyny okazały się kontaktowe i bezpośrednie. Zostały od ręki przetestowane: jedna musiała obsłużyć stałą klientkę: starszą panią Charpentier, która była nadzwy- czaj miła i nadzwyczaj kapryśna; drugiej zaś powierzono wykonanie efektownego bukietu z trawy i białych róż. Obydwie poradziły sobie śpiewająco: pani Charpentier była usatysfakcjonowana, a wiązanka sprzedała się „na pniu”, wzbudzając zachwyt pewnej eleganckiej, młodej kobiety, która na kolejny wtorek zamówiła cztery podobne. Uspokojona Tamara zabukowała bilet do Poznania na czwartek i zawiadomiła Weronikę. Czekała ją jeszcze rozmowa z Cyrylem. – Muszę jechać. Mama od dwóch tygodni nie daje znaku życia; nie odbiera telefonów, nie

kontaktuje się z wydawnictwem, z nikim... W ogóle nie wiadomo, co się z nią dzieje. – A od kiedy ty jesteś taką troskliwą córką? Przepraszam – poprawił się Cyryl. – Oczywi- ście, jedź. Szkoda tylko, że nie przyszło ci do głowy, że mógłbym pojechać z tobą… Wzruszyła ramionami. – Przyszło, wyobraź sobie. Ale doszłam do wniosku, że lepiej będzie, jak pojadę sama. Nie wiem, jak długo to potrwa… – Co to znaczy? – Najpierw zajrzę do Poznania, ale potem muszę jechać gdzieś na Pomorze. Nie mam zielo- nego pojęcia, jak się tam dostać. Chyba będę musiała wypożyczyć jakiś samochód… – To może jednak pojadę? – Nie ma sensu. Poza tym… – zawiesiła głos, zastanawiając się, czy powinna to powiedzieć. – Mam wrażenie, że krótka rozłąka dobrze nam zrobi. Cyryl oderwał wzrok od książki, którą kartkował bez większego zainteresowania. – Nie patrz tak. – Mężnie zniosła pełne niemego wyrzutu spojrzenie. – Sam wiesz, że ostat- nio jest między nami jakoś… – zacięła się. – Nie wiem nawet, jak to nazwać. W każdym razie obo- je ostatnimi czasy żyjemy w jakimś dziwnym napięciu, byle co wywołuje awantury, kłótnie… Je- stem już tym potwornie zmęczona… – To nie moja wina! – przerwał jej gwałtownie. – To ty zrobiłaś się drażliwa, nic ci już po- wiedzieć nie można, bo o wszystko się obrażasz. Ostatnio łapię się na tym, że się pięć minut zasta- nawiam, zanim w ogóle usta otworzę. – Może powinieneś dziesięć, to wtedy nie byłbyś taki niemiły… – zaczęła. – O Boże, dajmy spokój – zreflektowała się. – Widzisz, właśnie o tym mówię. Wystarczy byle głupstwo i już skacze- my sobie do oczu. – Ja nie skaczę – obraził się Cyryl. – Proszę… – Nie oczekuj, że będę spokojny, kiedy własna żona oświadcza mi, że chce ode mnie odpo- cząć! – zaczął się znowu żołądkować. – Co to za metoda? Jak jest problem, to trzeba o nim rozma- wiać, a nie uciekać. Myślisz, że jak wyjedziesz, to nasze stosunki się poprawią? – zakpił. – I co? Mamy być małżeństwem na odległość? Seks przez internet, a kwiaty przez kuriera? No wiesz – do- dał konfidencjonalnie – może chociaż częstotliwość się zwiększy… – Kwiatów czy seksu? – zapytała jadowicie, bo już zaczął ją wyprowadzać z równowagi. Wzięła głęboki oddech i policzyła w myślach do dziesięciu. – Kochanie, proszę, nie kłóćmy się… – Kto się kłóci? – Najwyraźniej był dziś w bojowym nastroju. – Czy to takie dziwne, że seks raz w miesiącu wydaje mi się lekka przesadą? Jestem normalnym facetem… – Ty! Ty! Ty! – wybuchnęła w końcu. – Mówię ci, że moja matka zaginęła, a ty chcesz roz- mawiać o seksie! Idź do diabła! – Chwyciła płaszcz i tak, jak stała, wybiegła na ulicę. Przez godzinę chodziła bez celu. Snuła się po wąskich, pustych o tej porze uliczkach i zaglą- dała ludziom w okna, żałując, że nie jest w Danii, gdzie uchował się stary zwyczaj nieużywania fi- ranek ani zasłon. Pozostałość z czasów, gdy mężowie wypływali w morze i sąsiedzi musieli mieć baczenie, czy słomiana wdowa dobrze się prowadzi. We Francji ludzie szczelnie odgradzali się od przechodniów, nie przejmując się reputacją. Najbardziej popularne były drewniane okiennice al- bo nieprzepuszczające światła rolety. Gdzieniegdzie okna wciąż były przystrojone gałązkami jodły lub świerka, z wplecionymi kolorowymi światełkami, uniwersalnym i bezpiecznym symbolem świąt Bożego Narodzenia. Upływ czasu uświadomiła sobie dopiero, kiedy zmarzła. Tegoroczny styczeń nawet tu, w tym ciepłym na ogół kraju, okazał się wyjątkowo mroźny; zaczął sypać śnieg, a ona, wybiegając w pośpiechu, nie zabrała czapki ani rękawic. Westchnęła i zawróciła, myśląc ponuro, że łatwo jest w chwili wzburzenia trzasnąć drzwiami, jednak trudno i niezręcznie się potem wraca. Kiedy opada- ją emocje, człowiekowi zwykle wydaje się, że zachował się jak ostatni osioł… Co powinna zrobić? Przeprosić? A może wejść bez słowa wyjaśnienia i udawać, że nic się nie stało? A może w ogóle nie powinna wracać… Szła zamyślona, ze spuszczoną głową, usiłując choć trochę zasłonić się od wiatru. Wielką,

czarną furgonetkę zobaczyła dopiero, kiedy ta zatrzymała się tuż za nią. Przystanęła, usiłując do- strzec coś w śnieżnej zawiei. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo: samochód po prostu stał z włą- czonymi światłami na pustej ulicy. Poczuła się trochę niepewnie, bo w zasięgu wzroku nie było wi- dać żywej duszy, i przyspieszyła kroku. Zdyszana, zerknęła przez ramię i z przerażeniem odkryła, że kolos ciągle jest tuż za nią. Jechał powoli, dostosowując prędkość do jej kroków. Spanikowana zaczęła w końcu biec, w duchu przeklinając wysokie, niestabilne obcasy. Kiedy już była zdecydo- wana wejść w którąkolwiek bramę, samochód zatrąbił i zaczął mrugać światłami. Przystanęła na chwilę, nieco zdezorientowana, gdyż z działalnością porywaczy – bardziej kojarzyły jej się dys- kretne poczynania niż obwieszczanie połowie Paryża, że właśnie zamierza się dokonać gangster- skiego wyczynu. Po krótkiej chwili wahania doszła jednak do wniosku, że nawet jeśli trafiła na po- rywaczy o nietypowych sposobach działania, nie zamierza dać się porwać. Ostatnio w prasie ukaza- ło się kilka informacji o gangu, który dla okupu, w biały dzień, porywał ofiary z ulic pełnych ludzi. Jednego mężczyznę wyłowiono potem z Sekwany, bo okazało się, że jego żona nie uwierzyła w po- rwanie, podejrzewając, że w ten sposób zamierza wyłudzić od niej pieniądze. Delikwent miał pe- cha, gdyż dwa dni wcześniej nakryła go z kochanką. Niewiele myśląc, skręciła w najbliższą bramę i schowała się za filarem. Żarówka nad drzwiami była najwidoczniej przepalona, bo dookoła panował półmrok, rozświetlany słabą poświa- tą z pobliskich okien. Kiedy tak stała, próbując uspokoić oddech, ktoś znienacka mocno ścisnął ją za ramię… – Przepraszam – powtarzał skruszony Marcel po raz osiemnasty. – Do głowy mi nie przy- szło, że ty uciekasz! Myślałem, że mnie nie widzisz… Tamara siedziała w wielkiej, czarnej furgonetce i usiłowała zapanować nad sercem, które od kilku minut nie chciało się uspokoić i biło jak oszalałe. Czuła je w gardle i, nie wiadomo dlacze- go, w prawej nodze. – Nic nie mów – poprosiła słabo. – Zobaczyłem, jak idziesz skulona, i chciałem cię podwieźć. Akurat do was jechałem… Umówiłem się z Cyrylem, że… – Nie mów nic przez pięć minut! Mężczyzna potulnie zamilkł i w samochodzie zapanowała cisza, przerywana jedynie miaro- wym klikaniem awaryjnych świateł. Po kilku chwilach, kiedy serce Tamary wróciło w okolice mostka, odezwała się z wyrzutem: – Ty chyba oszalałeś! Czaisz się za mną na pustej ulicy! I to po tych artykułach! Byłam przekonana, że już po mnie! – Przepraszam – powtórzył po raz kolejny. – Nie wiem, o czym mówisz, ale faktycznie za- chowałem się jak palant. – Pochylił się nad nią i pogłaskał po włosach. – Już dobrze? – zapytał z troską. – Tak… Odwieź mnie do domu. Cały wieczór próbowała dojść do siebie. Serce wprawdzie się uspokoiło, ale w środku ciągle była rozdygotana. Jednak to niefortunne zdarzenie miało również swoje dobre strony: w niepamięć odeszła niedawna kłótnia i obaj bracia, na wyścigi, zajęli się stawianiem jej do pionu. Marcel zrobił jej solidnego drinka, a Cyryl przytulił mocno i szepnął do ucha: – Przepraszam za tego kretyna…

12 stycznia Samolot wylądował na poznańskiej Ławicy opóźniony zaledwie o pół godziny, co przy ta- kiej pogodzie było nie lada wyczynem. Kiedy koła dotykały płyty spojrzała przez małe okienko i nie dostrzegła nic oprócz bezkresnej bieli, rozświetlonej, dla urozmaicenia pomarańczowymi, za- mglonymi światłami odległego budynku lotniska. Kiedy samolot zakończył kołowanie i wielkie sil- niki wreszcie ucichły, dało się w zamian słyszeć przeraźliwe wycie wiatru. Tamara wyszła na zewnątrz i prawie zabrakło jej tchu, bo wiatr właśnie przypuścił kolejny, wściekły atak, porywając kapelusz z głowy mężczyzny, który stał przed nią. Na moment zrobiło się zamieszanie; mężczyzna w pogoni za zgubą rzucił się w przód, stracił równowagę i gdyby nie tłum, który kłębił się przed nim, najpewniej spadłby ze schodów. Na szczęście jakaś przytomna, korpu- lentna kobieta przytrzymała go za ramię. – Panie, kolejka jest! Gdzie się pan pchasz!? Tak panu spieszno na ziemię? Boisz się pan, że wystartuje, zanim wysiądziemy? – zawołała ze złością, usiłując przekrzyczeć odgłosy wichury. Ta- mara ze swojego miejsca dostrzegła nieszczęsny kapelusz, unoszony jak piórko przez oszalały ży- wioł, jednak po chwili straciła go z oczu. Chowając twarz w szalik i kuląc się w pół, z ulgą weszła do hali przylotów. – No, wreszcie pani jest! – wykrzyknęła z ulgą na jej widok wysoka blondynka w długim płaszczu i bezceremonialnie wzięła ją w ramiona. – Przepraszam – zreflektowała się po chwili i od- sunęła parę kroków do tyłu. – Weronika Hajduk – przedstawiła się i tym razem wyciągnęła rękę. Tamara podała swoją. – Tak, pamiętam… – Przepraszam, że reaguję tak żywiołowo, ale wie pani, potwornie boję się latać. Ten strach jest tak potężny, że nawet jak się nigdzie nie wybieram, i tak na lotnisku czuję się nieswojo… A te- raz dodatkowo bałam się o panią. Taka pogoda! – Nie było najgorzej. Trochę rzucało… – Trochę rzucało!? – powtórzyła ze zgrozą Weronika. – Matko święta! Mówi pani o tym tak beztrosko… – Bo to nic takiego. Czy mama się odzywała? Weronika w jednej chwili z roztargnionej i emocjonalnej kobiety zamieniła się w profesjo- nalistkę. – Nie, niestety… Udało mi się zdobyć numer telefonu małżeństwa, które mieszka w sąsied- nim domu, ale też nie odbierają. Przez chwilę nawet myślałam, żeby zadzwonić na tamtejszy komi- sariat policji i spróbować ich wypytać jakoś dyskretnie. W końcu te Grzmoty mają tylko kilka tysię- cy mieszkańców, sprawdzałam, a Małgorzata jest znaną pisarką… Ale po namyśle doszłam do wniosku, że lepiej nie wzbudzać sensacji. Zaraz dowiedzą się media i będziemy mieć tabun dziennikarzy na głowie, a to ostatnia rzecz, jakiej nam teraz potrzeba. Przebijały się przez zakorkowaną o tej porze Bukowską. Weronika prowadziła pewnie i na- wet dosyć agresywnie, ale niespecjalnie przejmowała się wszechobecnymi dziurami, które masowo czaiły się pod rozjeżdżonym śniegiem. Małą, rozklekotaną fiestą rzucało na wszystkie strony i Ta- mara raz nawet przygryzła sobie boleśnie język, kiedy próbowała coś powiedzieć. Zamilkła więc i postanowiła zaczekać z pytaniami do końca podróży. Na szczęście nie jechały daleko; Weronika mieszkała w jednej ze starych kamienic przy Jackowskiego. – Oczywiście jedziemy do mnie – oświadczyła zdecydowanym tonem, kiedy skręciły w Wawrzyniaka. – Zrobię kolację i spokojnie porozmawiamy. Zanim Tamara zdążyła zaprotestować, samochód wjechał jednym kołem na chodnik i za- trzymał się. – Niestety – oświadczył Weronika, obrzucając go krytycznym spojrzeniem – o tej porze zna- lezienie miejsca na parkingu graniczy z cudem. Tak nam naród obrósł w dobrobyt…

Po godzinie siedziały obie nad parującym kartonem pizzy. Tamara nie miała apetytu; zjadła kawałek i podziękowała. Weronika była niepocieszona i pełna wyrzutów sumienia. – Przepraszam za tę pizzę, ale zapomniałam, że mam pustą lodówkę. W wydawnictwie od początku roku jest taki młyn, że nawet nie starcza mi czasu na zakupy. Za to mam wino! – przy- pomniała sobie i przyniosła z kuchni dwa kieliszki. Tamara z przyjemnością przyglądała się energicznej kobiecie. Weronika niewątpliwie była już grubo po czterdziestce, ale jak na swój wiek wyglądała wyjątkowo młodzieżowo. Nie miała po- walającej urody, ale niezła figura i efektowny styl ubierania się sprawiały, że z pewnością oglądał się za nią niejeden trzydziestolatek. Ciemne dżinsy seksownie opinały zgrabne uda, a krótki, rozpi- nany sweterek podkreślał szczupłą talię. Jedwabna apaszka zamotana na efektownym dekolcie do- pełniała całości. – Muszę pojechać na Pamiątkową… no i znaleźć jakiś hotel – zaczęła Tamara, bezwiednie poprawiając włosy. – Nie ma mowy! – oburzyła się Weronika. – Małgorzata by mi nie darowała, gdybym po- zwoliła ci… to znaczy pani – poprawiła się – tułać się po hotelach, kiedy tu stoją puste trzy pokoje. Tamara uśmiechnęła się, chyba po raz pierwszy odkąd wysiadła z samolotu. – Dajmy spokój tej „pani”. Proszę mówić do mnie po imieniu. – Dobrze, pod warunkiem, że ty też… Weronika jestem. – Skinęła głową. – Widzisz – za- częła z lekkimi oporami – poznałyśmy się z Małgorzatą, kiedy zmieniała wydawnictwo i jakoś tak od razu przypadłyśmy sobie do gustu. Twoja mama jest niesamowitą kobietą… Tamara zanurzyła usta w kieliszku, po czym w skupieniu zaczęła przeglądać leżący na stole folder reklamujący świecowanie uszu metodą Indian Hopi. Weronika przyjrzała się jej uważnie i po chwili wahania dodała: – Wiem, że między wami… – zająknęła się, ale już po chwili kontynuowała. – Kiedy Mał- gorzata pisała którąś książkę, poprosiła mnie, żebym wyjechała z nią na kilka dni do Rzymu. Na początku byłam zaskoczona, wiedziałam, że ciągle spotyka się z tym… Grzegorzem i myślałam, że woli wakacje z osobistym mężczyzną niż z dopiero co poznaną agentką – zamyśliła się na chwi- lę. – Tam się zbliżyłyśmy… Byłam wtedy w… hm, nie najlepszym momencie życia i Małgorzata bardzo mi pomogła. Zaprzyjaźniłyśmy się i tak trwa to do dziś… – zakończyła. Zapadła cisza. Obydwie chwilę wcześniej przeniosły się na wielkie pufy stojące obok ni- skiej ławy i teraz siedziały, każda zatopiona we własnych myślach. Kolorowa, pergaminowa lampa, zwisająca nisko z sufitu, zakołysała się delikatnie, omiatając światłem raz jedną kobietę, raz drugą. Dookoła leżało wiele miękkich, barwnych poduszek o orientalnych wzorach, na których od dłuższe- go czasu próbował wymościć sobie legowisko wielki rudy kocur. Zaczął z zapałem udeptywać zło- to-czerwoną, ale po chwili namysłu przeniósł się na niebieską z zielonymi akcentami. Pokręcił się w kółko wyraźnie niezadowolony i nie mogąc się zdecydować, porzucił poduszki i z pełnym wy- rzutu miauknięciem zniknął w kuchennych drzwiach, żegnany czułym wzrokiem swojej pani. – Oto istota męskości – mruknęła z żalem. – Został mi po mężu… – westchnęła, mając na myśli kota. – On też nie mógł się zdecydować, czy woli mnie, czy inną… poduszkę. W końcu wyjechał do Stanów, twierdząc, że nie umie wybrać… No cóż, jak twierdzi klasyk, mężczyźni po to żenią się z kobietami, żeby ich klęska miała jakąś twarz. Tamara na ogół nie była skora do zwierzeń, a już na pewno nie wobec dopiero co poznanej osoby, ale mieszkanie Weroniki było przytulne, sama właścicielka wzbudzała zaufanie i atmosfera zrobiła się jakaś miękka i kameralna. Butelka była już prawie pusta, a za oknem zaczął znowu sy- pać śnieg, wygładzając kanciaste kontury domów i otulając schludną bielą ponure i brzydkie o tej porze roku Jeżyce. Nagle zrozumiała matkę, która znalazła oparcie w tej empatycznej, pogodnej ko- biecie. – Boję się – powiedziała, sama zaskoczona tym, co mówi. – Nie wiem dlaczego, ale mam jakieś dziwne przeczucia… Najpierw myślałam, że może mama postanowiła zrobić sobie wakacje, ale teraz sama już nie wiem… Przecież ja tak naprawdę wcale jej nie znam… Kiedy o niej myślę, widzę sylwetkę w skupieniu pochyloną nad biurkiem… Boże, jaka ja byłam zazdrosna o tych wszystkich bohaterów! Pamiętasz jedną z jej pierwszych książek, tę o kanadyjskim małżeństwie,

które adoptuje dziewczynkę z sierocińca? – Nie jestem zła – podpowiedziała Weronika. – Bestseller. – Kiedyś myślałam, że to o mnie. Że na pewno mnie adoptowała, a teraz żałuje… – powie- działa Tamara trochę skrępowana. Miała trzydzieści pięć lat, a żaliła się jak małe dziecko. Weronika przechyliła się przez niski stół i wzięła ją za rękę. – Ona bardzo cię kocha. Zawsze kochała… Nieraz mówiła mi, że to wszystko ma sens tylko dlatego, że ty jesteś… Tamara żachnęła się i w jednej chwili zabrała dłoń. Poczuła, jak myśli, otępione winem, tro- chę jej się plączą. – Tak?! – mruknęła zgryźliwie. – I pewnie z tej wielkiej miłości oddała mnie dziadkom, kie- dy wyjechała z kolejnym gachem do Niemiec. – Nie chciała, żebyś zmieniała szkołę, środowisko. Mówiła mi, że strasznie się wtedy bała, że jeśli jej się tam nie ułoży, ty będziesz cierpiała najbardziej… – No i się nie pomyliła: jej się nie ułożyło, a ja i tak cierpiałam. Miałam dopiero jedenaście lat! Która matka zostawia własne dziecko, żeby gzić się w spokoju?! – krzyknęła trochę histerycz- nie. Mimo upływu lat, mimo wielkich starań wciąż tkwiło to w niej jak zadra. Rzadko zapusz- czała się w te rejony emocji, ale tak się złożyło, że w ciągu ostatnich kilku dni często wracała my- ślami do dzieciństwa i choć wydawało się, że czas nieco zmienił optykę i nie bolało już tak, jak kie- dyś, to jednak ciągle uwierało. Jak denerwujący, złośliwy kamyk w bucie, który najboleśniej odzy- wa się wtedy, kiedy człowiek usiłuje przyspieszyć kroku. – Wiem, że masz żal… – Weronika przerwała ciszę, która nagle zapadła. – Ale teraz najważ- niejsze, żeby ją odnaleźć. Myślę, że potem powinnyście sobie wszystko wyjaśnić. Może to już czas? Wiem, że ona bardzo na to liczy… Tamara nie odpowiedziała. Resztę wieczoru spędziły na snuciu domysłów i ustalaniu planu działania. Kiedy wysiadała z samolotu, była przekonana, że sama da sobie radę. Teraz z wdzięczno- ścią przyjęła pomoc, tym bardziej, że Weronika była nie tylko agentką Małgorzaty, ale też jej przy- jaciółką: dużo o niej wiedziała, o wiele więcej niż Tamara, i naprawdę przejmowała się jej losem.

13 stycznia Następnego ranka ustaliły, że wizyta na Pamiątkowej nie ma sensu: Małgorzata wynajęła mieszkanie w zeszłym roku jakiemuś małżeństwu z dzieckiem. Zapłacili jej za dwa lata z góry. W październiku, przy okazji wizyty w Poznaniu, wybrała się do nich i zabrała stamtąd resztkę swo- ich rzeczy: nieduże, kartonowe pudełko, które zostawiła u Weroniki. Bez większych nadziei przej- rzały jego zawartość i rzeczywiście nie znalazły niczego, co mogłoby choć trochę przybliżyć odpo- wiedź na pytanie: gdzie się podziała jego właścicielka? – Same szpargały – westchnęła Weronika, przerzucając papiery. – Jakieś foldery biura po- dróży, rachunki, kilka książek… Nic z tego. Dzwoniłaś dzisiaj? – I dzisiaj, i wczoraj, i przedwczoraj – odparła Tamara. – Nic. Zmieniło się tylko tyle, że już nie zgłasza się poczta, tylko słychać komunikat, że abonent czasowo niedostępny… Weronika gwałtownie oderwała się od przeglądania zawartości pudła. – Słuchaj! To może coś oznaczać! Może ona wyłączyła telefon? – Zobaczyła tyle nagranych wiadomości i nie oddzwoniła? – powiedziała z powątpiewaniem Tamara. – Nie… – No to dlaczego zmienił się komunikat? Ktoś musiał grzebać przy telefonie. Zaraz się do- wiemy. – Zerwała się energicznie i sięgnęła po słuchawkę. Po krótkiej chwili oczekiwania odezwała się: – Dzień dobry panu! Dzwonię z takim pytaniem: od kilku dni nie mogę skontaktować się z przyjaciółką. Próbuję się do niej dodzwonić, ale nie odbiera. Na początku włączała się poczta gło- sowa, ale dzisiaj pojawił się komunikat, że abonent czasowo niedostępny. Co to może znaczyć? – Przez chwilę słuchała w milczeniu, kiwając głową. – Nie, nie wiem, czy w państwa sieci. Mogę po- dać numer… Dobrze. Jest pan pewien? Tak, dobrze, dziękuję – zakończyła i rzuciła telefon na fotel. – Słuchaj – powiedziała ożywiona – facet twierdzi, że taki komunikat włącza się, kiedy abonent jest poza zasięgiem sieci. Może ona nosi ten telefon w torebce i ma ściszony dzwonek! Wtedy nawet by nie wiedziała, że my tu umieramy ze strachu o nią. – A książka? Sama mówiłaś, że nigdy nie nawalała z terminami… – No tak… Sama już nie wiem. – Weronika z impetem opadła na fotel, rozgniatając przy okazji telefon. – O kurr… – zmełła w ustach przekleństwo, oglądając go w panice. – No, całe szczę- ście – mruknęła uspokojona. Tamara podjęła decyzję. – Jadę tam. Nie ma sensu takie szukanie po omacku. Przez ostatni rok mama mieszkała w Grzmotach i jeśli w ogóle gdziekolwiek mogę się czegoś dowiedzieć, to właśnie tam. Odwiedza- łaś ją? Weronika przecząco pokręciła głową. – Tam nie. To ona wpadała do mnie co kilka tygodni, ale jakoś... To dziwne – zamyśliła się nagle. – Kiedy tak o tym teraz myślę, to uświadamiam sobie, że nigdy mnie nie zapraszała… Kiedy mieszkała w Poznaniu, to praktycznie od niej nie wychodziłam… Albo ona tu przesiadywała. A od kiedy się wyprowadziła, cisza. Spotykałyśmy się co jakiś czas, ale nigdy nawet nie poprosiła, żebym przyjechała… Może jeden raz, na samym początku, ale potem już nigdy. Nawet kiedyś za- żartowałam, że pewnego razu zrobię jej nieoczekiwany nalot, żeby sprawdzić, jak się prowadzi, ale w ogóle nie podjęła tematu, a nawet wydawała się trochę poirytowana. A może mi się tylko wyda- je? – Weronika rozłożyła bezradnie ręce. – Teraz sama już nie wiem, co jest prawdą, a co zaczyna mi się roić… Od kiedy wyjechała, nasze kontakty mocno się rozluźniły… Tak, masz rację: najlepiej tam pojedź. – Podniosła się z fotela. – Istnieje z pewnością jakieś banalnie proste wytłumaczenie, a ja tu już zaczynam snuć głupie domysły. No cóż – uśmiechnęła się. – Zawsze byłam sensatką… Weźmiesz moje auto – zadecydowała i dodała na widok protestującej miny: – W taką pogodę i tak wolę jeździć taksówkami. Fiesta może i nie wygląda przekonująco, ale jeszcze nigdy mnie nie za- wiodła. Tylko uważaj na siebie i natychmiast daj mi znać co i jak!

Na szczęście wczesnym popołudniem śnieg przestał wreszcie sypać i nawet na chwilę wyj- rzało słońce. Przez pierwsze pół godziny Tamara nie mogła przyzwyczaić się do fiesty. W Paryżu najczęściej jeździła dużą półciężarówką; do kwiaciarni zawsze trzeba było coś przywieźć, rozwieźć zamówienia albo czegoś się pozbyć i mały samochód po prostu byłby niepraktyczny. Siedząc za kierownicą forda czuła się, jakby jechała zabawką dla dzieci i to w dodatku dość rozklekotaną. Złapała się nawet na tym, że kiedy wchodzi w zakręt, zostawia sobie tyle miejsca, jakby ciągnęła za sobą co najmniej dwie przyczepy. Poznańscy kierowcy kilka razy dobitnie dali jej odczuć, co myślą o kobiecie za kółkiem… Z westchnieniem ulgi, przebiwszy się przez korki, wyjechała wreszcie poza miasto. Z mapy wynikało, że ma do przejechania około trzystu kilometrów. Droga na szczęście była na ogół odśnieżona i wbrew temu, czego się spodziewała, panowały niezłe warunki. Zaskoczyło ją, że wszyscy jadą tak wolno i ostrożnie. Dawno nie poruszała się po polskich ulicach, ale jeszcze nie zapomniała, że zawsze panowała tu brawura i chęć wzajemnego udowadniania sobie, kto jest mi- strzem prostej. Tym bardziej była zdumiona, gdy czerwone audi zrobiło jej miejsce, kiedy chciała je wyprzedzić, a kierowca ogromnego tira mrugnął światłami, dając tym samym znać, że ma wolną drogę. Niemal rozczulona, nie odmrugnęła mu zapewne tylko dlatego, że nie mogła tak od razu zlo- kalizować włącznika świateł awaryjnych. W schowku, na wysokości ręcznego hamulca, leżał pęk kluczy do domu w Grzmotach. We- ronika, wręczając je, poinstruowała, który jest od czego: ten od bramy, tamten od furtki, a ten duży od garażu. A więc nawet garaż tam miała… Było to o tyle zaskakujące, że Małgorzata nigdy nie by- ła typem opiekuńczej pani domu, krzątającej się całymi dniami po kuchni, pokojach czy wokół ogródka. Zresztą ogródka nigdy nie miały. Na Pamiątkowej każda z nich była posiadaczką własnej sypialni, a oprócz tego był wspólny „duży pokój”, nazywany tak chyba przez przekorę, gdyż miał zaledwie trzynaście metrów kwadratowych. Mimo tak niewielkiej życiowej powierzchni mama miała problem z jej ogarnięciem. Dopóki mieszkały razem, to Tamara zajmowała się jako takim utrzymywaniem porządku, bo Małgorzata, kiedy spływało na nią natchnienie, potrafiła zostawić otwartą na oścież lodówkę i zamykała się na całe godziny u siebie. Córka mogłaby w tym czasie spokojnie wymordować piłą motorową wszystkich sąsiadów albo urządzić w łazience konkurs jo- dłowania – niewiele by ją to obeszło. Kiedy Tamara czasami specjalnie włączała muzykę na cały re- gulator, uchylały się drzwi i Małgorzata o Nieobecnym Spojrzeniu prosiła roztargnionym głosem: – Możesz trochę ciszej? – po czym znikała równie szybko, jak się pojawiła, nie czekając na efekty swojej prośby. Tamara prawie nigdy nie ściszała; w środku popiskiwała złośliwa satysfakcja, że zo- stała dostrzeżona, że przez nią mama musiała na chwilę zostawić swój fikcyjny świat. Po jakimś czasie jednak dała sobie spokój z tego rodzaju prowokacjami i postanowiła uciec z domu. To, że córka od dwóch dni nie wraca ze szkoły, Małgorzata zauważyła któregoś razu, gdy nie mogła znaleźć kluczy od mieszkania. Miała ważne spotkanie i musiała wyjść. Przetrząsając w pośpiechu wszystkie szuflady, torebki i kieszenie, uświadomiła sobie, że od dwóch dni jej nie wi- działa. Co prawda Tamara miała wtedy już piętnaście lat i zdarzało się, że nocowała u koleżanek, ale jednak zawsze uprzedzała: dzwoniła albo chociaż zostawiała kartkę na lodówce. Tym razem na lodówce niczego nie było. Ani na lustrze w przedpokoju, ani na biurku. Po kilku chwilach paniki przypomniała sobie z ulgą, że Tamara miała jechać na wycieczkę klasową do Krakowa. Nawet dała jej pieniądze, żeby kupiła sobie nową kurtkę… Uspokojona w końcu znalazła klucze i w pośpiechu opuściła mieszkanie. Tamara w tym czasie zacumowała u najbliższej przyjaciółki, której matka pracowała na dwie zmiany, a ojciec pływał hen daleko, po morzach i oceanach. Pierwszego dnia czuła miłe podekscytowanie: mama w końcu przecież wpadnie na to, że nigdzie indziej nie mogła się ukryć, i lada chwila stanie w drzwiach, przestraszona i pełna wyrzutów sumienia. Tamara na początku nie pozwoli się przeprosić; będzie nadąsana i obrażona. Dopiero potem, kiedy mama ją przytuli i obie- ca, że w lipcu pojadą nad morze, same, tylko we dwie – uśmiechnie się i pozwoli zabrać do domu. Po drodze może wstąpią do sklepu; ponoć rzucili supermiękkie skarpety frotte! Na wszelki wypa- dek tego dnia nie poszła do szkoły i cały dzień czekała.