PODZIĘKOWANIA
Podziękowania niechaj przyjmą wszyscy moi koledzy i przyjaciele: Bashar, Nic,
Carlos, Ben, Jon, Brian, Claire, Susan, Eugenie, Jay, Raffaella, oraz wszyscy z Dutton, NAL i
Orion - bez waszej pomocy moja praca byłaby tylko bezsensownym zbiorem pikseli na
ekranie laptopa. Dziękuję również Burstonom, Joorisom i Chalabim za użyczenie mi swoich
wspaniałych domów (oraz jachtów), bym mógł pracować w zaciszu i bez zbyt wielu pokus.
Największe podziękowania jednak należą się tym razem wszystkim moim
przyjaciołom i krewnym, dzięki którym mogłem przetrwać ten nie najlepszy dla mnie czas.
Jest was zbyt wielu, by wymieniać wszystkich z imienia, dlatego wspomnę tylko, że cieszy
mnie bardzo, iż mogłem spotkać was na swojej drodze. Wasza przyjaźń, pomoc i wsparcie
były fenomenalne i jeśli komuś należą się podziękowania za powstanie tej książki, to właśnie
wam.
PROLOG
KONSTANTYNOPOL, LIPIEC 1203
- Nie wychylaj się i nic nie mów - wyszeptał szpakowaty mężczyzna, pomagając
rycerzowi wgramolić się na blanki. - Na murach roi się od straży, a wszyscy są teraz bardzo
czujni ze względu na oblężenie. - Ewerard z Tyru spojrzał najpierw w lewo, potem w prawo,
wypatrując śladów zagrożenia. W pobliżu nie było jednak nikogo. Znajdowali się bardzo
daleko od obu wież, a pochodnie noszone przez nocne warty na pewno nie pozwalały dostrzec
nikogo z tak wielkiej odległości, zwłaszcza w ciemną, bezksiężycową noc. Klucznik wybrał
doskonałe miejsce. Jeśli będą wystarczająco szybcy, powinni przebyć resztę fortyfikacji i
dostać się do miasta, zanim ktokolwiek ich zauważy.
Ale równie bezpieczny powrót to zupełnie inna sprawa.
Pociągnął trzykrotnie za linę, dając znak piątce braci czekających na dole w cieniu
zewnętrznego muru. Wspinali się kolejno po rozmieszczonych równomiernie sznurowych
szczeblach i wkrótce ostatni stał już za Ewerardem. Ruszyli szczytem umocnień z
obnażonymi mieczami ściskanymi w twardych dłoniach, idąc gęsiego za przewodnikiem. Po
chwili lina znów została użyta, tym razem spuszczono ją po wewnętrznej stronie muru. Po
kilku minutach wszyscy stali na zienii i podążając za człowiekiem, którego widzieli pierwszy
raz w życiu, kierowali się w głąb nieznanego im miasta.
Zachowywali wielką ostrożność, nie mając pewności, dokąd prowadzi ich Klucznik, i
obawiając się wykrycia. Zamiast charakterystycznych białych płaszczy ozdobionych
czerwonym krzyżem narzucili dzisiaj proste czarne peleryny. Nie zamierzali ujawniać
prawdziwej tożsamości. Zwłaszcza że musieli przeniknąć na teryjorium wroga i zakraść się
do miasta obleganego przez wojska papieża Innocentego. Przez krzyżowców takich jak oni.
Dla mieszkańców Konstantynopola templariusze byli ludźmi papieża. I co za tym idzie,
wrogami. A Ewerard doskonale wiedział, jak okrutny los czeka rycerzy schwytanych za
liniami wroga.
On jednak nie postrzegał Bizantyjczyków jako swoich wrogów i nie przybywał tutaj z
polecenia papieża.
Daleko mu było do tego.
Chrześcijanin przeciw chrześcijaninowi, pomyślał, gdy mijali zamknięty na noc
kościółek. Czy to szaleństwo kiedyś się skończy?
Podróż była długa i ciężka. Od wielu dni galopowali z krótkimi tylko przerwami na
odpoczynek, zajeżdżając wierzchowce niemal na śmierć. Wiadomość, którą dostali od
Kluczników przebywających w głębi stolicy Bizancjum, była zaskakująca i alarmująca.
Miasto Zadar leżące na wybrzeżu Dalmacji zostało zniszczone i ograbione przez wojska
papieża, co było o tyle zaskakujące, że chodziło o miejscowość zamieszkaną przez
chrześcijan, więcej nawet -%przez katolików! Wenecka flota przewożąca zachłannych
rycerzy biorących udział w czwartej krucjacie ruszyła znów w rejs. Konstantynopol wydawał
się jej następnym celem, pretekstem do ataku zaś ponowne osadzenie na tronie wygnanego i
oślepionego cesarza i jego syna. A zważywszy na to, że stolica Bizancjum nie była katolicka,
tylko prawosławna - i zważywszy na masakry, do jakich doszło w niej parę dekad wcześniej -
nie wróżyło to zbyt dobrze temu wielkiemu grodowi.
Właśnie to było powodem, dla którego Ewerard i kilku jego braci rycerzy opuściło w
pośpiechu warownię templariuszy w Tortosie. Udali się na północ wzdłuż wybrzeży, potem
na zachód przez terytoria wrogich Ormian i muzułmańskich Seldżuków, następnie przebyli
księżycowe krajobrazy Kapadocji, omijając większe miasta i osady, by nie natknąć się na
nikogo obcego. Gdy dotarli w pobliże Konstantynopola, flota krzyżowców składająca się z
ponad dwustu galer i transportowców przewożących konie i dowodzona osobiście przez
weneckiego dożę właśnie rzucała kotwicę na wodach otaczających najpotężniejsze miasto
świata.
Zaczynało się oblężenie.
Kończył się czas. Ukryli się w cieniu, gdy zauważyli pieszy patrol, a później ruszyli za
Klucznikiem przez niewielki cmentarz ku kępie zarośli i drzew, przy których czekał już na
nich wóz z zaprzęgiem koni. Obok stał kolejny szpakowaty mężczyzna, dzierżący lejce.
Próbował zachować kamienną twarz, ale nie zdołał ukryć niepokoju. Drugi z trzech, pomyślał
Ewerard, kłaniając mu się zdawkowo, kiedy jego ludzie gramolili się na tył wozu. Moment
później już jechali w głąb miasta, które przysadzisty rycerz mógł obserwować przez szparę w
plandece.
Nigdy wcześniej nie widział podobnego miejsca.
Nawet w takich ciemnościach dostrzegał majaczące w oddali gigantyczne świątynie i
otaczające je place tak rozległe, że samo ich istnienie wydawało mu się niemożliwe. A miał
okazję zobaczyć wiele zdumiewających miejsc. Rzym, Paryż, Wenecję... pozwolono mu je
odwiedzić, gdy towarzyszył wielkiemu mistrzowi w podróży do paryskiej świątyni.
Wszystkie one bladły jednak przy Konstantynopolu. Nowy Rzym wydawał mu się
największym ze wszystkich miast. A gdy wóz w końcu zatrzymał się i dotarli do celu, zastał
tam kolejny zapierający dech w piersi widok: gigantyczną budowlę wspartą na korynckiej
kolumnadzie, której fronton niknął w mroku wysoko nad jego głową.
Trzeci Klucznik, najstarszy z nich wszystkich, czekał na braci u podnóża szerokich
schodów.
- Co to za miejsce? - zapytał go Ewerard.
- Cesarska biblioteka - odparł starzec.
- Cesarska biblioteka? - Mina templariusza wyrażała bezgraniczne zdziwienie.
Klucznik zauważył je i rozciągnął wargi w słabym uśmiechu.
- Jak powiadają, najciemniej jest pod latarnią. - Odwrócił się. - Chodźcie za mną. Nie
mamy wiele czasu.
Poprowadził rycerzy w górę schodów, potem przez westybul w głąb gigantycznej
budowli. Jej korytarze były puściusieńkie. Nie tylko z powodu późnej pory. W mieście
dawało się wyczuć atmosferę napięcia. Lepkie nocne powietrze gęste było od strachu, który
narastał z dnia na dzień karmiony niepewnością i chaosem.
Podążali za płomieniem pochodni przez sale wypełnione dokumentami zawierającymi
większość wiedzy starożytnego świata. Półki uginały się od zwojów i kodeksów, z których
wiele zostało zrabowanych z dawno utraconej Biblioteki Aleksandryjskiej. Zeszli pod ziemię
krętymi schodami na tyłach budynku i przemierzyli labirynt wąskich korytarzy, by trafić na
kolejne stopnie. Blask pochodni rzucał ich rozedrgane cienie na ściany z piaskowca, dopóki
nie dotarli do pogrążonego w kompletnym mroku przedsionka z wieloma ciężkimi
zamkniętymi drzwiami. Jeden z Kluczników otworzył te na samym końcu i wpuścił braci do
środka. Znaleźli się w wielkim magazynie, jednym z wielu podobnych, jak przypuszczał
Ewerard. Pomieszczenie wypełniały stosy skrzyń, pod ścianami widać było pokryte
pajęczynami regały, na których spoczywały rzędy zwojów i spisanych na skórze kodeksów.
Powietrze cuchnęło tu kurzem, ale było suche. Człowiek, który zaprojektował tę budowlę,
musiał zdawać sobie sprawę, że wilgoć nie służy manuskryptom i trzeba ją trzymać z dala od
zbiorów, jeśli mają ocaleć. Tym się udało - niektóre przetrwały nawet wiele stuleci.
Z ich powodu przybyli tutaj Ewerard i jego druhowie.
- Nie mamy dobrych wieści - poinformował ich najstarszy z Kluczników. -
Uzurpatorowi Aleksemu brakło odwagi, by stawić czoło wrogowi. Wyjechał wczoraj z
miasta, prowadząc ze sobą czterdzieści chorągwi, ale nie ośmielił się uderzyć na Franków i
Wenecjan. Za daleko stali od murów, więc bał się, że nie zdąży uciec, jeśli sprawy przybiorą
niepomyślny dla niego obrót. - Starzec zamilkł na moment, w jego oczach pojawiło się
przygnębienie. - Obawiam się najgorszego. Miasto jest już stracone, a gdy upadnie...
Ewerard potrafił sobie wyobrazić ogrom zemsty, jaka spadnie na wylęknionych
mieszkańców, jeżeli łacinnicy zdołają przełamać linie obrony. Nie minęło jeszcze
dwadzieścia lat od chwili, gdy katolicy zamieszkujący KonstantynopoL zostali
wymordowani. Mężczyźni, kobiety, dzieci... nikogo nie oszczędzono. Niezliczone tysiące
zginęły podczas masakry, jakiej nie widział świat od zdobycia Jerozolimy przez pierwszą
krucjatę. Znienawidzeni Wenecjanie, Genueńczycy oraz kupcy z Pizy i ich rodziny, ludzie
mieszkający w tym mieście od pokoleń i zawiadujący jego handlem morskim oraz finansami -
cała katolicka ludność Konstantynopola - wszyscy zostali wyrżnięci przez zazdroszczącą im
pozycji i bogactwa biedotę. Ich dzielnice obrócono w perzynę, groby zbezczeszczono, a tych,
którzy zdołali jakimś cudem przeżyć, sprzedano Turkom w niewolę. Katoliccy kapłani nie
wyszli z tego konfliktu lepiej, zadbali o to ich prawosławni wrogowie: kościoły zostały
spalone, a legata papieskiego ścięto podczas publicznej egzekucji. Jego głowę przywiązano
bezpańskiemu psu do ogona, aby poniósł ją przez miasto między świętujące tłumy.
Starzec odwrócił się i poprowadził zakonników w głąb pomieszczenia, do drzwi
częściowo ukrytych za przeładowanymi regałami.
- Frankowie i łacinnicy mówią o zamiarze odbicia Jerozolimy, ale wszyscy wiemy, że
tak daleko nigdy się nie posuną - podjął starzec, gmerijąc kluczami w zamkach. - Cokolwiek
by gadali, nie chodzi im o odbicie Świętego Grobu. Już nie.Teraz patrzą jedynie, jak by tu
napełnić sakiewki. A papież tylko czeka na upadek Cesarstwa Wschodniego, aby kościoły
Konstantynopola znalazły się ponownie pod władaniem Rzymu. - Obrócił się, twarz mu
posmutniała. - Mówiło się, że wyłącznie aniołowie w niebiesiech znają datę upadku tego
miasta, ale obawiam się, że to nie jest już prawda. Armia papieża zdobędzie je
- oznajmił zakonnikom - a gdy do tego dojdzie, w tych murach pojawi się oddział,
którego zadaniem będzie zdobycie tego... - Otworzył drzwi i wpuścił ich dalej. Ten pokój dla
odmiany był niemal pusty, znajdowały się w nim tylko trzy drewniane skrzynie. Serce
Ewerarda zabiło mocniej. Jako jeden z niewielu zaufanych został dopuszczony do największej
tajemnicy zakonu i wiedział, co kryje się w tych trzech niepozornych kufrach. Wiedział także,
co ma z nimi zrobić.
- Będziesz potrzebował wozu i koni, Teofil pomoże ci i tym razem - kontynuował
tymczasem starzec, a mężczyzna, który wprowadził Ewerarda i jego ludzi za mury, kiwał
ledwie zauważalnie głową.
- Musicie jednak działać szybko. Sytuacja może ulec zmianie w każdej chwili. Krążą
plotki, że cesarz uciekł potajemnie z miasta. Powinniście opuścić je jeszcze przed świtem.
- A wy...? - zdziwił się Ewerard. - Co z wami? Chyba też idziecie?
Starzec wymienił ponure spojrzenia ze swoimi towarzyszami, a potem pokręcił głową.
- Nie. Musimy zatrzeć ślady. Postaramy się, aby sługusy papieża myślały, że to, po co
ich tutaj przysłano, nadal spoczywa w podziemiach biblioteki. Przynajmniej do czasu, gdy
będziecie już bezpieczni.
Ewerard chciał zaprotestować, choć wiedział, że nie uda mu się przekonać
Kluczników. Oni od dawna wiedzieli, że kiedyś nadejdzie ta chwila. I byli na nią
przygotowani, jak każde pokolenie Kluczników przed nimi.
Bracia zakonni załadowali skrzynie na wóz. Czterech je przenosiło, podczas gdy dwaj
pozostali trzymali wartę. W chwili gdy ruszali spod biblioteki, na niebie pojawiły się pierwsze
oznaki przedświtu. Brama, którą wybrał Klucznik, zwana Wiosenną, była jedną z najbardziej
oddalonych od centrum. Chroniły ją dwie wieże, ale w ich cieniu znajdowały się boczne
wrota i to one właśnie były ich celem.
Gdy wyładowany wóz z dwoma zakapturzonymi postaciami na koźle doturlał się do
bramy, trzej zaciekawieni wartownicy stanęli mu na drodze. Środkowy uniósł rękę, dając
znak, aby się zatrzymali, i zapytał tubalnym głosem:
- Kto jedzie?
Powożący wozem Teofil zakaszlał boleśnie, zanim odpowiedział zduszonym szeptem,
że wezwano go pilnie do monastyru Zoodochos, który znajduje się tuż za murami. Siedzący
obok Ewerard widział, że słowa Klucznika zadziałały, najwyraźniej wzbudzając ciekawość
wartownika, który podszedł i wykrzyczał kolejne pytanie. Templariusz z twarzą ukrytą pod
kapturem spokojnie obserwował zbliżającą się ofiarę, a gdy znalazła się wreszcie w jego
zasięgu, skoczył i wbił sztylet w jej kark. W tym samym momencie trzej zakonnicy wypadli z
tyłu wozu i uciszyli pozostałych wartowników, zanim ci zdołali zaalarmować resztę oddziału.
- Idźcie - wyszeptał Ewerard, na co jego bracia pobiegli w kierunku bramy, a dwaj
pozostali templariusze przykucnęli obok wozu i uważnie przyglądali się szczytom wież.
Moment później dawał Teofilowi znak, by ten się ukrył, jak było umówione. Jego
zadanie dobiegło końca, reszta należała do nich. Zdawał sobie jednak sprawę, że lada chwila
wokół może rozpętać się piekło - i rzeczywiście, stało się najgorsze. Gdy templariusze przy
bramie podnosili pierwszą belkę ryglującą, z posterunku wyszło dwóch kolejnych
wartowników.Bracia zdołali zarżnąć obu, lecz nie dość szybko i sprawnie; jeden zdołał
krzyknąć na tyle głośno, że zaalarmował resztę oddziału stacjonującego w pobliskich
wieżach. Mgnienie oka później na blankach zaroiło się od zapalanych w pośpiechu pochodni i
rozbrzmiały bijące dzwony. Ewerard zerkał w kierunku bramy, przy której bracia mocowali
się właśnie z ostatnią belką, gdy tuż obok jego stopy wbiła się w ziemię strzała. Druga minęła
o włos grzbiet jednego z koni. Nie mieli czasu do stracenia. Nie zdołaliby uciec, gdyby
strzelcy zabili choć jednego wierzchowca.
- Musimy już ruszać! - wrzasnął, wystrzeliwując bełt z kuszy. Trafił oświetlonego
pochodniami łucznika, a ten, martwy, zwalił się z muru prosto na ziemię. Ewerard i dwaj
bracia pilnujący wozu ponownie naciągnęli cięciwy, musieli ostrzeliwać blanki i trzymać na
dystans resztę wartowników, dopóki otwierający bramę nie dadzą im znaku, że droga wolna.
W następnej chwili usłyszał umówiony sygnał. - Jedźmy! - ponaglił gestem zakonników, lecz
kiedy ci gramolili się na tył wozu, rycerz stojący obok niego został trafiony. Bełt wszedł od
góry przy prawym ramieniu i zagłębił się niemal całkowicie w klatce piersiowej. Jego druh -
Odo z Ridefortu, chłop na schwał - padł na ziemię, spryskując ją obficie krwią.
Ewerard pomógł mu wstać, przywołując pozostałych. W okamgnieniu znaleźli się
przy rannym bracie. Trzej ostrzeliwali blanki, osłaniając tych, którzy odnosili Odona na wóz.
Ewerard podbiegł do kozła i wspinając się na górę, skinął głową, aby podziękować Teofilowi,
ale Klucznika nie było już tam, gdzie go ostatnio widział. Wszelako zaraz dostrzegł
zakapturzonego mężczyznę rozciągniętego na ziemi, nieruchomego, ze strzałą wystającą z
krtani. Spoglądał w jego kierunku może przez jedno uderzenie serca, lecz i to wystarczyło, by
ten obraz utrwalił mu się w pamięci. Potem siadł na koźle i pognał konie.
Zakonnicy wskakiwali w biegu, gdy wóz przejeżdżał przez bramę i opuszczał miasto
żegnany gradem strzał. Gdy Ewerard skierował się na wzgórze, za którym mógł skręcić na
północ, spojrzał w dół na lśniące wody morza i galery wojenne płynące wzdłuż murów
Konstantynopola z proporcami łopoczącymi na kasztelach rufowych i pomalowanymi
krzykliwie nadburciami. Naciągnięte onagery i długie drabiny sterczały złowieszczo z ich
pokładów.
To szaleństwo, pomyślał raz jeszcze z bolejącym sercem, zostawiając za sobą to
wspaniałe miasto i wielką katastrofę, która je czekała.
* * *
Wracali o wiele wolniej. Nie stracili ani jednego konia, ale nieporęczny wóz i ciężki
ładunek uniemożliwiały rozwinięcie przyzwoitej prędkości. Tym razem omijanie miast i ludzi
było znacznie trudniejszym zadaniem niż wtedy, gdy jechali wierzchem i mogli w każdej
chwili skręcić z bitego traktu. Co gorsza Odo słabł w oczach, a oni niewiele mogli zrobić, by
powstrzymać dalszy upływ krwi podczas jazdy. Wszakże najgorsze było to, że zostali
zauważeni. Ucieczka z oblężonego miasta nie przebiegła tak gładko, jak wejście do niego.
Spodziewali się pościgu zbrojnych, tym razem z sił oblegających Konstantynopol.
Przeczucie ich nie myliło - zanim słońce zdążyło zajść, ujrzeli pogoń.
Ewerard wysłał dwóch ludzi przodem, a dwaj kolejni mieli pilnować tyłów i
informować go o każdym zagrożeniu. Ta ostrożność opłaciła się już pierwszego wieczora.
Straż tylna konwoju dostrzegła w oddali oddział frankijskich rycerzy nadjeżdżających od
zachodu po ich śladach. Wysłał więc człowieka, by ściągnął awangardę, a potem wszyscy
zjechali z dobrego traktu wiodącego na południowy wschód, którym powinni się poruszać,
przynajmniej zdaniem krzyżowców, i pojechali prosto na wschód w kierunku gór.
Zaczynało się już lato, lecz mimo że śniegi stopniały, nadal trudno było przejechać
przez te odludzia. Porośnięte trawą wzgórza dość szybko zostały zastąpione urwistymi
skalnymi ścianami. Nieliczne szlaki, którymi mógł przejechać wóz, były bardzo wąskie i
kręte, w wielu miejscach koła obracały sięnieomalże na krawędzi przepastnych wąwozów.
Stan Odona pogarszał się z każdym dniem. A gdy zaczął padać rzęsisty deszcz, znaleźli się o
krok od tragedii. Ewerard nie miał jednak wyjścia, musiał trzymać się tych wyżyn, które
przemierzali w żółwim tempie, jedząc tylko to, co zdołali zebrać w zaroślach albo upolować.
Napełniali bukłaki deszczówką, zatrzymywali się dopiero, gdy zapadał zmierzch, i sypiali
wyłącznie pod gołym niebem, zawsze czujni, albowiem wiedzieli, że prześladowcy idą wciąż
ich śladem.
Musi nam się udać, powtarzał sobie Ewerard podłamany nieszczęściami, które spadały
jedno po drugim na niego i pozostałych braci. Nie możemy zawieść. Nie w tak ważnej
sprawie.
Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.
Po kilku kolejnych dniach ślamazarnej jazdy stan Odona był już tak zły, że nie
widzieli nadziei. Zdołali wyjąć bełt i zatamować krwotok, ale w ranę wdało się zakażenie, w
związku z czym ranny bez przerwy gorączkował. Ewerard zdawał sobie sprawę, że jeśli chcą
go dowieźć żywego do warowni, powinni się zatrzymać i znaleźć jakąś kryjówkę, w której
mógłby poleżeć spokojnie w suchym miejscu. Ale skoro zwiadowcy wciąż donosili, że pościg
nie odpuszcza, nie miał innego wyjścia, jak przedzierać się przez tę dzicz, modląc się o cud. I
ten w końcu nastąpił. Szóstego dnia, pod postacią niewielkiej samotni, na którą przypadkiem
się natknęli.
Przeoczyliby ją, gdyby nie para kruków krążących nad lasem, co zwróciło uwagę
któregoś ze zwiadowców. W skalnej ścianie wykuto kilka ciasnych pomieszczeń i tak je
zamaskowano, że nikt, kto
0nich nie wiedział, nie znalazłby monastyru mieszczącego się wysoko na stoku pod
nawisem skalnym, który uniemożliwiał dostanie się doń od góry.
Zakonnicy podjechali tak daleko, jak tylko się dało, potem zostawili konie i wóz, by
dalej wspinać się pieszo. Ewerard był pełen podziwu dla poświęcenia ludzi, którzy - z tego co
widział, całe wieki temu - zdecydowali się na budowę monastyru w tak zdradzieckim
1trudno dostępnym miejscu. Zastanawiał się także, jakim cudem kompleks ocalał,
skoro od dawna panoszyli się tutaj wścibscy Seldżucy.
Zbliżali się ostrożnie z obnażonymi mieczami w dłoniach, aczkolwiek
prawdopodobieństwo, że ktoś wciąż mieszka w tych niegościnnych górach, było znikome. Ku
swemu zdziwieniu zostali powitani przez około dziesięciu mnichów, zarówno starców, jak i
młodych nowicjuszy, którzy rozpoznawszy w nich sługi boże, natychmiast zaproponowali
posiłek i schronienie.
Monastyr był maleńki, ale za to doskonale zaopatrzony jak na miejsce tak znacznie
oddalone od ludzkich sadyb. Odo spoczął wygodnie na suchym sienniku, a gorące jadło i
napoje pomogły mu w odzyskaniu nadwątlonych sił. Ewerard i reszta braci przenieśli na górę
wszystkie skrzynie i umieścili je w niewielkiej, pozbawionej okien komnacie. W sąsiednim
pomieszczeniu znajdowało się imponujące skryptorium, gdzie zgromadzono niezliczone
manuskrypty. Przy kilku pulpitach ślęczeli mnisi; skoncentrowani całkowicie na
wykonywanej pracy pozwalali sobie tylko na przelotne spojrzenia rzucane w kierunku gości.
Mnisi - bazylianie, co Rycerze Świątyni odkryli bardzo szybko - byli zdruzgotani
wieściami, jakie przywieźli im templariusze. Już sama myśl, że armia papieża oblega i
niszczy miasta zamieszkane przez chrześcijan, nawet w czas wielkiej schizmy wydawała im
się niepojęta. Odizolowani od świata nie wiedzieli o zajęciu Jerozolimy przez siły Saladyna
ani o porażce trzeciej krucjaty. Ich serca napełniały się smutkiem, a twarze ciemniały z każdą
posłyszaną nowiną.
W trakcie rozmów z nimi Ewerard unikał jak ognia tylko jednego tematu: co on i jego
bracia robili w oblężonym Konstantynopolu. Wiedział bowiem, że ortodoksyjni mnisi
mogliby uznać templariuszy za popleczników najeźdźcy, który stanął właśnie u wrót ich
świętej stolicy. Był jednak świadom, że prędzej czy później będzie musiał porozmawiać o
tym z igumenem, czyli opatem monastyru, ojcem Filipikusem. I tak też się stało.
- Co przewozicie w tych skrzyniach?
Ewerard zauważył, że mnisi łypali ciekawie w stronę przenoszonego ładunku, dlatego
nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć. Po chwili wahania odparł:
- Wiem tyle, co i ty. Otrzymałem rozkaz przewiezienia ich z Konstantynopola do
Antiochii.
Opat nie spuścił wzroku, trawiąc wolno te słowa. Dopiero po dłuższej chwili skinął
głową z szacunkiem i wstał z zydelka.
- Czas na nieszpory, a potem na odpoczynek. Wrócimy do tej rozmowy jutro rano.
Rycerzom zaproponowano kolejne porcje chleba, sera i kubki ziaren anyżu
rozgotowanych w wodzie. Później w monastyrze zapanowała kompletna cisza, którą
przerywało jedynie rytmiczne bębnienie kropel deszczu o okna. To staccato ukoiło nerwy
Ewerarda i rycerz
- zapadł dość szybko w głęboki sen. Obudził się dopiero, gdy słońce zaczęło razić go
w oczy. Usiadł wciąż lekko zamroczony, powieki miał ociężałe, a gardło dziwnie suche.
Rozejrzał się. Dwaj bracia, z którymi dzielił pomieszczenie, zniknęli.
Spróbował wstać, ale nie zdołał. Nogi się pod nim ugięły. Przy drzwiach zauważył
dzban i misę, które wręcz prosiły, by z nich skorzystać. Za drugim razem stanął z trudem o
własnych siłach i powłócząc stopami, zdołał przejść parę kroków. Podniósł dzban i osuszył
jego zawartość jednym haustem. Od razu poczuł się lepiej. Otarł usta rękawem, wyprostował
się i ruszył w stronę refektarza. Szybko jednak wyczuł, że coś jest nie tak. Gdzie pozostali?
Zduszą na ramieniu przekradł się, stąpając boso po zimnych kamieniach, obok ciągu
pustych cel, a potem przez refektarz, gdzie także nie spotkał nikogo. Usłyszał jakieś hałasy
dobiegające ze skryptorium, więc skręcił w tamtym kierunku, czując dziwną słabość we
wszystkich członkach. Zrobił zaledwie kilka kroków, a już zaczynały mu się trząść kolana.
Coś go tknęło, gdy mijał pomieszczenie, w którym złożyli skrzynie. Zamarł na moment,
potem zajrzał do środka. Zdjęło go przerażenie, kiedy zobaczył, że jego podejrzenia były
uzasadnione.
Skrzynie zostały otwarte. Ich zamki wyłamano.
Mnisi wiedzieli, co się w nich kryło.
Dostał zawrotów głowy, tak silnych, że musiał się oprzeć o ścianę. Długo zbierał siły,
by opuścić tę komnatę i przejść do skryptorium. Widok, który tam zastał, mimo że
rozmazany, zmroził mu krew w żyłach.
Jego bracia leżeli na posadzce dziwnie poskręcani, nieruchomi, z twarzami zastygłymi
i bladymi jak sama śmierć. Nie było widać krwi ani śladów walki. Martwi zakonnicy
wyglądali, jakby życie wyciekło z nich samo. Za nimi stali mnisi, tworząc upiorny półokrąg z
opatem Filipikusem W samym środku. Spoglądali na Ewerarda spod naciągniętych na głowy
kapturów.
Nagle templariusz wszystko zrozumiał.
- Cóżeście uczynili? - wycharczał, z trudem wymawiając kolejne słowa. - Coście mi
podali?
Chciał rzucić się na igumena, ale opadł bezwładnie na kolana, zanim zdążył uczynić
pierwszy krok. Podparł się obiema rękami, próbując zebrać myśli. Zdał sobie już sprawę, że
mnisi, chcąc się zapozapadł dość szybko w głęboki sen. Obudził się dopiero, gdy słońce
zaczęło razić go w oczy. Usiadł wciąż lekko zamroczony, powieki miał ociężałe, a gardło
dziwnie suche. Rozejrzał się. Dwaj bracia, z którymi dzielił pomieszczenie, zniknęli.
Spróbował wstać, ale nie zdołał. Nogi się pod nim ugięły. Przy drzwiach zauważył
dzban i misę, które wręcz prosiły, by z nich skorzystać. Za drugim razem stanął z trudem o
własnych siłach i powłócząc stopami, zdołał przejść parę kroków. Podniósł dzban i osuszył
jego zawartość jednym haustem. Od razu poczuł się lepiej. Otarł usta rękawem, wyprostował
się i ruszył w stronę refektarza. Szybko jednak wyczuł*, że coś jest nie tak. Gdzie pozostali?
Z duszą na ramieniu przekradł się, stąpając boso po zimnych kamieniach, obok ciągu
pustych cel, a potem przez refektarz, gdzie także nie spotkał nikogo. Usłyszał jakieś hałasy
dobiegające ze skryptorium, więc skręcił w tamtym kierunku, czując dziwną słabość we
wszystkich członkach. Zrobił zaledwie kilka kroków, a już zaczynały mu się trząść kolana.
Coś go tknęło, gdy mijał pomieszczenie, w którym złożyli skrzynie. Zamarł na moment,
potem zajrzał do środka. Zdjęło go przerażenie, kiedy zobaczył, że jego podejrzenia były
uzasadnione.
Skrzynie zostały otwarte. Ich zamki wyłamano.
Mnisi wiedzieli, co się w nich kryło.
Dostał zawrotów głowy, tak silnych, że musiał się oprzeć o ścianę. Długo zbierał siły,
by opuścić tę komnatę i przejść do skryptorium. Widok, który tam zastał, mimo że
rozmazany, zmroził mu krew w żyłach.
Jego bracia leżeli na posadzce dziwnie poskręcani, nieruchomi, z twarzami zastygłymi
i bladymi jak sama śmierć. Nie było widać krwi ani śladów walki. Martwi zakonnicy
wyglądali, jakby życie wyciekło z nich samo. Za nimi stali mnisi, tworząc upiorny półokrąg z
opatem Filipikusem w samym środku. Spoglądali na Ewerarda spod naciągniętych na głowy
kapturów.
Nagle templariusz wszystko zrozumiał.
- Cóżeście uczynili? - wycharczał, z trudem wymawiając kolejne słowa. - Coście mi
podali?
Chciał rzucić się na igumena, ale opadł bezwładnie na kolana, zanim zdążył uczynić
pierwszy krok. Podparł się obiema rękami, próbując zebrać myśli. Zdał sobie już sprawę, że
mnisi, chcąc się zapoznać z zawartością skrzyń, uśpili ich poprzedniego wieczora, dodając
coś do strawy, a najpewniej do tego anyżowego napoju. Na domiar złego rano ugasił
pragnienie wodą, która została zatruta. Zrozumiał to, gdy poczuł, jak wnętrzności zaczynają
go palić żywym ogniem. Jął tracić wzrok, nie kontrolował już drżących palców.
- Cóżeście uczynili? - wysyczał raz jeszcze, bardzo niewyraźnie. Język opuchł mu tak,
że wypełniał już całe, wyschnięte na wiór usta.
Ojciec Filipikus podszedł do niego. Z zaciętą twarzą górował nad klęczącym
templariuszem.
- Wypełniliśmy wolę Boga - odpowiedział, a potem uniósł prawą rękę i nakreślił nią w
powietrzu znak krzyża.
To był ostatni obraz, jaki ujrzały oczy Ewerarda z Tyru.
ROZDZIAŁ 1
STAMBUŁ, TURCJA, CZASY OBECNE
- Salam, profesorze. Ayah vaght darid keh ba man sohbat bo konid?
Zaskoczony Behrouz Sharafi zatrzymał się i obrócił na pięcie. Nieznajomy, który
wołał do niego - złowrogo przystojny, elegancki mężczyzna po trzydziestce, wysoki i
szczupły, z zaczesanymi do tyłu, nażelowanymi włosami i czarnym golfem założonym pod
ciemny garnitur - opierał się o zaparkowany samochód. Widząc niepewność naukowca,
pokiwał gazetą trzymaną w dłoni, aby zwrócić na siebie uwagę. Behrouz poprawił okulary i
przyjrzał mu się dokładniej. Był pewien, że nigdy wcześniej nie spotkał tego człowieka, ale
nie ulegało wątpliwości, że to jego rodak, Irańczyk, co zdradzał idealny akcent. A tego
zupełnie się nie spodziewał. Nie widział zbyt wielu krajanów, odkąd niemal rok temu przybył
do Stambułu. Zawahał się więc, lecz zachęcony przyjaznym uśmiechem postąpił kilka
kroków w kierunku nieznajomego. Zbliżał się wieczór, na placu przed uniwersytetem powoli
robiło się coraz ciszej i spokojniej.
- Przepraszam, czy my się...
- Nie. Nie mieliśmy jeszcze tej przyjemności - odrzekł mężczyzna, przyjaznym gestem
zapraszając profesora na tylne siedzenie samochodu.
Behrouz zatrzymał się zdjęty nagłym strachem. Podczas pobytu w Stambule - aż do tej
chwili - czuł się wolnym człowiekiem. W niepamięć odeszło wieczne oglądanie się przez
ramię i zamartwianie, czy nie powiedział o jedno słowo za dużo, jak miało to miejsce, gdy
wykładał sufizm na uniwersytecie w Teheranie. Tutaj, z dala od politycznych zmagań, które
gnębiły akademików w jego ojczyźnie, czterdziestosiedmioletni historyk mógł cieszyć się
pełnią życia, przebywał bowiem w znacznie bezpieczniejszym i spokojniejszym państwie, w
kraju aspirującym do członkostwa w Unii Europejskiej. Wszelako ten nieznajomy,
zapraszając do odbycia przejażdżki, w ułamku sekundy odarł go ze złudzeń.
Behrouz rozłożył ręce.
- Pan wybaczy, nie mam pojęcia, kim pan jest, a...
Nieznajomy znowu mu przerwał, przemawiając tym samym bardzo przyjaznym
tonem.
- Profesorze... Przepraszam za niespodziewane najście,ale muszę z panem
porozmawiać. Chodzi o pańską żonę i córkę. Grozi im poważne niebezpieczeństwo.
Behrouz poczuł, jak rodzi się w nim nie tylko strach, ale i gniew.
- Moja żona i... Co z nimi? O czym pan mówi?
- Proszę się nie martwić - rzekł mężczyzna, nie tracąc opanowania.Wszystko dobrze
się skończy. Musimy jednak porozmawiać.
Profesor rozejrzał się, nie do końca mogąc skupić myśli. Wokół panował idealny
spokój, tylko przebieg tej rozmowy budził jego lęk. Zrozumiał, że okres normalności w jego
życiu należy już do przeszłości.
Wsiadł do samochodu. Mimo że był to najnowszy model bmw, i to z najwyższej półki,
profesor natychmiast wyczuł drażniący nozdrza odór zgnilizny. Jednakże nie potrafił go
rozpoznać, nawet gdy nieznajomy zamknął drzwi, a potem usiadł za kierownicą, by włączyć
się do słabego o tej porze ruchu.
- Co się stało? - Behrouz zaczął wyrzucać z siebie pytania. - Dlaczego powiedział pan,
że może grozić im jakieś niebezpieczeństwo? O co chodzi?
Mężczyzna nie odrywał wzroku od jezdni.
- Szczerze mówiąc, nie tylko im. Chodzi o całą waszą trójkę. - Ton, jakim
wypowiedział te słowa, jeszcze bardziej wzburzył profesora. - Ta sprawa ma związek z
pańską pracą - dodał Irańczyk, rzucając
*< r((lr krótkie spojrzenie w lusterko. - A dokładniej rzecz ujmując, z odkryciem,
którego pan ostatnio dokonał.
- Z moim odkryciem? - Behrouz spróbował poukładać kłębiące mu się w głowie myśli
i wreszcie dotarło do niego, o czym mówi nieznajomy. - List?
Kierowca skinął głową.
- Usiłował pan zrozumieć jego treść, ale jak na razie nie odniósł pan wielkiego
sukcesu.
Było to raczej stwierdzenie niż pytanie, a zdecydowany ton nadał mu złowrogi
podtekst. Irańczyk nie tylko wiedział o istnieniu listu, ale też orientował się, że Behrouz
napotkał podczas badań pewne problemy.
- Skąd pan o tym wszystkim wie? - zapytał profesor, poprawiając nerwowo okulary.
- Moim zadaniem jest gromadzenie wiedzy o wszystkim, co wyda mi się intrygujące.
A pańskie znalezisko zaintrygowało mnie. I to bardzo. Jest pan bardzo sumienny w swoich
badaniach, profesorze, co oczywiście jest godne pochwały, ja zaś w swoim fachu niewiele
panu ustępuję pod tym względem. Ktoś mógłby nawet powiedzieć, że podchodzę do swojej
pracy z fanatyzmem. Zatem wiem dokładnie, nad czym pan ostatnio pracował. Gdzie pan
bywał. Z kim pan rozmawiał. Wiem nawet, co mógł pan już wydedukować, a co wciąż panu
umyka. Wiem o panu znacznie więcej. Nawet mało istotne rzeczy, jak choćby to, że panna
Debora jest ulubioną nauczycielką Farnaz. I że żona przygotowała panu gheimeh bademjan na
obiad... - zamilkł na moment, ale zaraz dodał: - Co jest bardzo miłe z jej strony, ponieważ
wspomniał pan o tym tylko raz wczoraj wieczorem. Ale wtedy znajdowała się w bardzo
niewygodnej pozycji, nieprawdaż?
Behrou poczuł, jak pryska ułuda jego bezpiecznego życia, zastąpiona przez paniczny
strach. Skąd on to... Obserwuje nas, podsłuchuje? Nawet w sypialni? Potrzebował dłuższej
chwili, by się opanować. Dopiero wtedy zdołał wykrztusić kilka słów.
- Czego pan chce?
- Tego samego co pan, profesorze. Chcę poznać tajemnicę. Chcę znaleźć skarb, o
którym wspomina Ust.
Behrouz poczuł się tak, jakby śnił na jawie. Z trudem wypowiedział kolejne zdania.
- Próbowałem rozwikłać tę zagadkę, ale jak pan słusznie zauważył, napotkałem
problemy.
Nieznajomy odwrócił głowę tylko na moment, ale jego twarde spojrzenie było gorsze
od ciosu pięścią.
- Musi się pan bardziej przyłożyć - powiedział i znowu patrząc na jezdnię przed sobą,
dodał: - Musi pan pracować tak, jakby od rozwiązania tej zagadki zależało pańskie życie. Co
w tym przypadku nie jest zbyt dalekie od prawdy. - Zjechał z głównej ulicy, skręcając w
wąską alejkę pełną przesłoniętych żaluzjami okien wystawowych, i tam się zatrzymał.
Behrouz rozejrzał się lękliwie po okolicy. Nie dostrzegł żywej duszy, w oknach nad
sklepikami nie paliło się światło. Kierowca wyłączył silnik i odwrócił się do niego. - Chcę,
aby pan zrozumiał, że podchodzę do tej sprawy bardzo poważnie - oznajmił denerwująco
łagodnym tonem. - Chcę, aby pan wiedział, jak bardzo zależy mi na rozwiązaniu tej zagadki.
Musi pan pojąć, że tylko w ten sposób ocali pan życie nie tylko sobie, ale też żonie i córce.
Od tej pory będzie pan pracował wyłącznie nad tą sprawą, sięgając do każdego możliwego
źródła, aż rozwiąże pan tę zagadkę dla mnie. Od dzisiaj nie waży się pan nawet pomyśleć o
czymś innym. - Zamilkł na moment, by jego słowa wryły się w pamięć rozmówcy. -
Jednocześnie pragnę pana poinformować - podjął - że każdy idiotyczny pomysł typu: „pójdę
na policję, tam na pewno znajdę ochronę” skończy się dla pana, będę boleśnie szczery,
katastrofalnie. Możemy choćby zaraz wmaszerować na dowolny posterunek, ale jedyną
osobą, która poniesie konsekwencje tego czynu, jak już wspomniałem katastrofalne, będzie
pan. Dlatego ostrzegam pana już teraz, profesorze. Nie cofnę się przed niczym, by zyskać
pewność, że pracuje pan tylko dla mnie. - Wyjął kluczyk ze stacyjki i otworzył swoje drzwi. -
Może to pana przekona. Proszę za mną.
Wysiadł.
Behrouz poszedł w jego ślady, opuszczając wnętrze samochodu na miękkich nogach.
Irańczyk w tym czasie obszedł wóz i stanął przy bagażniku. Profesor raz jeszcze omiótł
wzrokiem okna na piętrze, czując wzbierającą gdzieś w zakamarkach umysłu potrzebę
rzucenia się do ucieczki i wołania o pomoc, zamiast tego dołączył jednak do swojego
oprawcy, z trudem powłócząc stopami, jakby ktoś spętał mu nogi.
Kierowca nacisnął klawisz na pilocie. Zamek bagażnika wydał ciche kliknięcie i
masywna klapa poszybowała w górę. Profesor nie chciał zajrzeć do ciemnego wnętrza, ale
gdy nieznajomy sięgnął do środka, nie zdołał się opanować i rzucił okiem. Bagażnik był na
szczęście prawie pusty, leżała w nim tylko niewielka walizka. Mężczyzna przysunął ją bliżej,
a gdy otworzył suwak, Behrouz znów poczuł odór zgnilizny, tak mocny tym razem, że
odruchowo cofnął się o krok. Oprawcy jednak smród zdawał się nie przeszkadzać. Sięgnął do
wnętrza walizki, by wyciągnąć z niej okrwawioną masę skóry, mięśni i włosów, którą pokazał
profesorowi, nie okazując żadnych oznak niesmaku. Zawartość żołądka natychmiast podeszła
Behrouzowi do gardła, gdy rozpoznał, do kogo należała obcięta głowa.
To była panna Debora. Ulubiona nauczycielka jego córki.
A raczej to, co z niej zostało.
Stracił panowanie nad ciałem. Padł na kolana, wymiotując gwałtownie. Po chwili leżał
na ziemi jak długi, z trudem chwytając powietrze ustami, dławił się, nie mógł oddychać.
Zasłonił oczy dłonią, byle nie widzieć tego koszmaru.
Nieznajomy pochylił się, złapał go za włosy i przyciągnął do siebie, tak że profesor
miał tuż przed twarzą trzymany przez niego okrwawiony ochłap.
- Odkryj prawdę - nakazał mu. - Znajdź ten skarb. Zrób wszystko co konieczne, aby
go znaleźć. Jeśli ci się nie uda, ty, twoja żona i córka, a potem rodzice w Teheranie i siostra z
rodziną... - W tym miejscu przerwał, był pewien, że Behrouz dobrze zrozumiał jego
przesłanie.
ROZDZIAŁ, 2
WATYKAN, DWA MIESIĄCE PÓŹNIEJ
Sean Reilly, przemierzając szybkim krokiem dziedziniec kościoła San Damaso,
spojrzał ze znużeniem na tłumy turystów zwiedzających Stolicę Piotrową. Na ich widok w
jego głowie zrodziła się myśl: czy ja kiedykolwiek będę mógł przybyć tutaj w tak
prozaicznym celu?
Cel jego wizyty na pewno nie był prozaiczny.*
Nie przybył w to miejsce, by podziwiać cuda architektury czy też zgromadzone w nich
arcydzieła. Nie chodziło także o duchowe przeżycia.
Przyjechał, ponieważ chciał uratować życie Tessie Chaykin, i jeśli miał teraz oczy
równie szeroko otwarte jak pozostali zwiedzający, to tylko dlatego, że bronił się przed
skutkami jet lagu po długim locie i usiłował zachować czysty umysł, by ogarnąć problem,
którym obarczono go niespełna dobę temu.
Reilly nie ufał człowiekowi, który szedł teraz obok niego - Behrouzowi Sharafiemu -
ale nie pozostawiono mu innego wyjścia. Mógł więc jedynie dokonać kolejnegojuż
podsumowania posiadanej wiedzy, od alarmistycznego w tonie telefonu od Tessy po nie
mniej wstrząsającą relację z ust irańskiego uczonego, której wysłuchał w taksówce wiozącej
go z lotniska Fiumicino. Musiał mieć całkowitą pewność, że nie przeoczył żadnego szczegółu
- chociaż prawdę mówiąc, nie było ich aż tak wiele. Pewien palant chciał, zmusić Sharafiego
do szukania czegoś dla niego. Odciął nawet głowę jakiejś biednej kobiecinie, by pokazać, że
podchodzi do sprawy niezwykle serio. Potem ten sam psychol uwięził Tessę, aby wciągnąć do
rozgrywki także jego. Reilly nie cierpiał, gdy stawiano go w podobnych sytuacjach, mimo że
jako agent specjalny FBI, kierujący nowojorskim Wydziałem Terroryzmu Wewnętrznego,
miał odpowiednie doświadczenie i przeszkolenie potrzebne do zażegnywania tego rodzaju
kryzysów. Sęk w tym, że w prowadzonych przez niego operacjach zazwyczaj nie chodziło
0nikogo bliskiego.
Przed budynkiem ozdobionym szeroką kolumnadą czekał na nich młody kapłan w
czarnej sutannie, pocący się obficie w ten upalny letni dzień. Gdy już przemierzali chłodne
kamienne korytarze i pięli się po marmurowych schodach, Reilly nie potrafił odegnać od
siebie niezbyt przyjemnych wspomnień z ostatniej wizyty w tym miejscu przed trzema laty.
Do dzisiaj dźwięczały mu w uszach słowa wypowiedziane podczas rozmowy, która odbyła się
w tym budynku. Wspomnienia napłynęły jeszcze szerszym strumieniem, kiedy prowadzący
ich ksiądz pchnął ogromne rzeźbione w dębinie odrzwia, by wpuścić obu gości do komnat
swojego przełożonego, kardynała Maura Brugnonego, watykańskiego odpowiednika
sekretarza stanu. Barczysty hierarcha, pasujący wyglądem raczej do kalabryjskiej wioski niż
do tego wnętrza, był łącznikiem Reilly ego w Watykanie i jak się mogło zdawać, powodem
uprowadzenia Tessy.
Kardynał - mimo szóstego krzyżyka na karku wciąż tak żwawy
1krzepki, jak zapamiętał go Sean z poprzedniej wizyty w tym gabinecie - wyszedł im
naprzeciw z szeroko rozpostartymi rękoma.
- Z wielką niecierpliwością wypatrywałem wieści od pana, agencie Reilly -
oświadczył, robiąc skwaszoną minę. - Aczkolwiek muszę przyznać, że miałem nadzieję, iż
będą znacznie weselsze.
Sean postawił na podłodze pośpiesznie spakowaną torbę i uścisnął dłoń hierarchy.
- Ja także, eminencjo. Dziękuję za znalezienie dla mnie czasu tak szybko.
Reilly przedstawił irańskiego profesora, a kardynał dokonał prezentacji obu mężczyzn,
którzy mu towarzyszyli: monsiniora FranceTgS
A j sca Bescondiego, prefekta Tajnych Archiwów Watykanu - szczupłego mężczyznę
o mocno przerzedzonych włosach i krótko przystrzyżonej bródce - oraz Gianniego Delpiera,
inspektora generalnego Corpo delia Gendarmeria, czyli tutejszej policji. Ten ostatni był
wyższy, lepiej zbudowany, miał gęste włosy i ostre rysy kwadratowej twarzy. Reilly starał się
nie okazywać niezadowolenia, które poczuł, widząc tu przełożonego watykańskich stróżów
prawa. Uścisnął dłoń policjanta, obdarzając go kordialnym uśmiechem, gdyż doszedł do
wniosku, że powinien był się tego spodziewać, zważywszy na nadzwyczajny tryb, w jakim
poprosił o to spotkanie, i... organizację, dla której pracował.
- Co możemy dla pana zrobić, agencie Reilly? - zapytał kardynał, wskazując gościom
wyściełane pluszem głębokie fotele z podłokietnikami. - Twierdził pan, że dowiemy się
wszystkiego, jak tylko przybędzie pan na miejsce.
Sean nie miał wiele czasu na obmyślenie strategii spotkania, wiedział jednak, że nie
może przekazać im całej dostępnej mu wiedzy. Gdyby ją posiedli, mogliby odmówić jego
prośbie.
- Zanim przejdę do sedna, chciałbym zaznaczyć, że nie przyleciałem tutaj służbowo.
FBI nie przysłało mnie do was. Chodzi o sprawę osobistą. Chciałbym, aby to było jasne od
samego początku. - Po telefonie od Tessy poprosił o kilka dni urlopu. Nikt z Federal Plaża,
ani jego partner Aparo, ani Jansson, ich szef, nie wiedział, że wybićra się do Rzymu. Co
prawdopodobnie nie było najmądrzejszym posunięciem z jego strony, ale tak właśnie
zaplanował rozegranie tej sprawy.
Brugnone nie wyraził żadnych obiekcji.
- Co możemy dla pana zrobić, panie Reilly? - powtórzył z naciskiem.
Sean skinął głową z wdzięcznością.
- Znalazłem się w bardzo niezręcznym położeniu - wyjaśnił swoim gospodarzom. -
Potrzebuję waszej pomocy. Bez niej nie poradzę sobie z tą sprawą. Muszę was jednak prosić
także o wyrozumiałość, gdyż nie będę w stanie powiedzieć nic więcej ponad to, co usłyszycie
dzisiaj. A krótko mówiąc, chodzi o uratowanie ludzkiego życia.
Brugnone wymienił zatroskane spojrzenia ze swoimi watykańskimi przyjaciółmi.
- Proszę nam zatem powiedzieć tyle, ile trzeba.
- Profesor Sharafi, z którym do was przyszedłem, potrzebuje paru informacji. Czegoś,
co jak sądzi, można znaleźć wyłącznie w waszych archiwach.
Irańczyk poprawił okulary i skinął głową. Kardynał wpatrywał się tymczasem w
Seana wyraźnie zaniepokojony jego słowami.
- Jakiego rodzaju są te informacje?
Reilly pochylił się mocniej.
- Musimy sprawdzić pewne dokumenty w archiwum Kongregacji Nauki Wiary.
Gospodarze poruszyli się na fotelach. Prośba Reilly ego z każdą chwilą wydawała im
się bardziej kłopotliwa. Wbrew obiegowym opiniom w Tajnych Archiwach Watykanu nie
znajdowało się nic, co można by określić mianem „tajny” - nazwano je tak, ponieważ były
częścią prywatnego sekretariatu papieża, czyli miejscem, w którym przechowywano jego
osobiste dokumenty. Ale jak się właśnie okazało, agent FBI chciał uzyskać dostęp do
zasobów Archivio Congregatio pro Doctrina Fidei, czyli Świętej Inkwizycji, co było całkiem
inną sprawą. Tutaj bowiem przechowywano najbardziej „czułe” kościelne dokumenty, łącznie
ze sprawozdaniami z procesów wytaczanych heretykom i zakazanymi księgami. Dostęp do
tych półek mieli tylko nieliczni, aby treści w nich przechowywane - rzadko dotyczące jasnych
stron papiestwa - nigdy nie trafiły w niepowołane ręce.
- O jaki dokument chodzi? - zapytał kardynał.
- Fondo Scandella - odparł Reilly beznamiętnym tonem.
Gospodarze zdumieli się, ale zaraz zobaczył na ich twarzach rozluźnienie. Domenico
Scandella był mało znaczącym młynarzem z szesnastego wieku, który miał nieprawomyślne
poglądy. Jego wyobrażenia na temat powstania wszechświata zostały uznane za herezję, a on
sam spłonął na stosie. Prośba o udostępnienie zapisków dotyczących jego procesu agentowi
FBI i irańskiemu naukowcowi nie mogła wyrządzić nikomu krzywdy.
Kardynał przyglądał się Seanowi z zakłopotaną miną.
- Czy to już wszystko?
Reilly potaknął.
Brugnone spojrzał na obu watykańskich oficjeli. Ci tylko wzruszyli ramionami, nie
mając żadnych zastrzeżeń.
Zatem wszystko poszło po myśli Seana. Teraz miał przed sobą najgorszą część
zadania.
Bescondi i Delpiero zaprowadzili Reilly’ego i jego irańskiego towarzysza na drugą
stronę dziedzińca do wejścia Biblioteki Apostolskiej, w której przechowywano najlepiej
strzeżone archiwa.
- Muszę przyznać - wyznał prefekt, nerwowo chichocząc - że obawiałem się, iż
poprosicie o dostęp do czegoś o wiele tajniejszego.
- Na przykład do czego? - zapytał Sean, nie wychodząc z roli.
Bescondi zachmurzył się, szukając najmniej kompromitującej odpowiedzi.
- Może proroctw Łucji Dos Santos. Słyszał pan o niej? A o przepowiedniach
fatimskich?
- Skoro już o nich mowa... - zawiesił głos Reilly, po czym uśmiechnął się czarująco.
Kapłan znów zachichotał, oddychając z ulgą.
- Kardynał Brugnone zapewnił mnie, że można panu ufać. Sam nie wiem, skąd te
moje obawy... - Gdy stanęli przy wejściu do budynku, Sean poczuł wyrzuty sumienia. Tutaj
pożegnali się z inspektorem Delpiero, który uznał, że nie będzie już im potrzebny.
- Proszę mi dać znać, gdyby pan czegoś potrzebował - powiedział na odchodnym.
Reilly podziękował i poczekał, aż policjant się oddali.
Trzy sale biblioteki, olśniewające przepychem kunsztownych boazerii i niesamowicie
kolorowych fresków ilustrujących wota składane Stolicy Apostolskiej przez
najpotężniejszych europejskich suwerenów, świeciły pustkami. Naukowcy, kapłani z
najróżniejszych krajów i inni zainteresowani, uznani za godnych dopuszczenia do sekretów,
przemierzali marmurowe posadzki w drodze z lub do czytelni, gdzie można było w spokoju
studiować wybrane dokumenty. Bescondi zaprowadził obu gości do spiralnych schodów,
wiodących do podziemi. Na dole było o wiele chłodniej, klimatyzatory pracowały tutaj całą
dobę, by nie dopuścić letnich upałów na niższe kondygnacje. Minęli kilku młodszych
archiwistów, kłaniających się prefektowi niezbyt głęboko, ale za to z ogromnym szacunkiem,
i skierowali się do przestronnego sekretariatu, gdzie rezydował poważnie wyglądający
szwajcarski gwardzista w granatowym mundurze i czarnym berecie, zasiadający za szerokim
kontuarem przed ścianą monitorów. Wpisał ich do księgi gości, a potem wcisnął kombinację
pięciu cyfr na klawiaturze przy wewnętrznych hermetycznych drzwiach, zamykając je za ich
plecami, gdy tylko weszli do najtajniejszej części archiwum.
- Wszystkie fondi zostały ułożone alfabetycznie - poinformował ich Bescondi,
wskazując na niewielkie tabliczki rozmieszczone na krawędziach półek, i zaraz ruszył dalej. -
Proszę, Scandella powinien znajdować się gdzieś tutaj.
Reilly i Irańczyk udali się za nim w głąb nisko sklepionej krypty. Do ich uszu, prócz
rytmicznego stukania obcasów o podłogę, dochodził wyłącznie cichy szum pracujących na
najwyższych obrotach napowietrzaczy, których zadaniem było dbanie o odpowiednią ilość
denu i filtrowanie szkodliwych bakterii. Długie półki wypełniały stosy zwojów i oprawionych
w skóry kodeksów, ale gdzieniegdzie widać było także całkiem współczesne księgi, a nawet
segregatory. Najstarsze rękopisy pokrywała gruba warstwa kurzu, w niektórych przypadkach
nikt nie dotykał ich od wielu dekad, jeśli nie stuleci.
- Tutaj. - Gospodarz wskazał im karton stojący na dolnej półce.
Reilly spojrzał w kierunku drzwi prowadzących do sekretariatu. Pozostawały
zamknięte. Skinął głową kapłanowi, jakby chciał mu podziękować, i powiedział:
- Szczerze mówiąc, chcielibyśmy się zapoznać z treścią innego dokumentu.
Zaskoczony Bescondi zmrużył oczy.
- Innego dokumentu? Nie rozumiem.
- Ksiądz prałat raczy wybaczyć, ale... nie mogłem zaryzykować odmowy kardynała, a
bez jego zgody nigdy byśmy się tu nie dostali. Rzecz w tym, że musimy zdobyć informacje,
po które przyszliśmy.
- A... ale - wyjąkał archiwista - nie wspomniał pan o tym wcześniej. Jego eminencja
musi zatwierdzić dostęp do każdego...
- Księże prałacie, proszę - przerwał mu Reilly. - Musimy go zobaczyć.
Bescondi głośno przełknął ślinę.
- O który dokument chodzi?
- Fondo Templań.
Archiwista wytrzeszczył oczy, a potem cofnął się raptownie w głąb przejścia, w
którym stali. Uniósł ręce w geście odmowy, mówiąc:
- Wybaczcie, ale to niemożliwe. Nie bez zgody jego eminencji...
- Księże prałacie!
- Nie, to niemożliwe. Nie mogę wam na to pozwolić, dopóki nie omówię sprawy z...
Cofnął się jeszcze o krok, a potem skręcił w stronę wyjścia.
Reilly musiał działać.
Zablokował przejście, zasłaniając je wyciągniętą ręką.
- Proszę o wybaczenie, księże prałacie.
Druga dłoń powędrowała w tym samym czasie do wewnętrznej kieszeni marynarki,
skąd wyjął pojemniczek z odświeżaczem do ust i prysnął jego zawartością prosto w twarz
zaskoczonego archiwisty. Ten spoglądał na agenta przerażonym wzrokiem, podczas gdy
niewyraźna mgiełka wirowała wokół jego głowy. Potem zakaszlał dwa razy i nogi ugięły się
pod nim. Reilly zdołał go złapać i ułożyć ostrożnie na posadzce.
Bezwonna i bezbarwna ciecz, którą rozpylił, nie służyła cfo odświeżania oddechu.
Aby staruszek nie umarł na skutek jej działania, Sean musiał zrobić coś jeszcze, i to szybko.
Sięgnął do innej kieszeni i wyjął z niej miniaturową strzykawkę. Odsłonił igłę, a
potem wprowadził ją delikatnie w żyłę na przedramieniu Bescondiego. Sprawdził jego puls,
odczekał jeszcze moment, by upewnić się, że antidotum zadziała. Bez niego fentanyl, szybko
działający opioid - niezbyt szeroko znany środek obezwładniający wchodzący w skład
bogatego arsenału FBI - mógł wprawić starego księdza w stan śpiączki albo nawet zabić, jak
kilka lat temu ponad setkę nieszczęsnych widzów moskiewskiego teatru na Dubrowce.
Szybko podany zastrzyk naloxonu zapobiegał takim komplikacjom, umożliwiając ofierze
oddychanie.
Reilly pozostał przy archiwiście wystarczająco długo, by zyskać pewność, że
antidotum działa, i uspokoić sumienie po akcie przemocy wobec pomocnej osoby. Niestety
musiał myśleć przede wszystkim o Tessie, odkąd Sharafi ze szczegółami mu opowiedział,
jaki los spotkał niewinną nauczycielkę. Poczuwszy, że oddech archiwisty stabilizuje się,
skinął głową.
- W porządku.
Irańczyk wskazał na sąsiednią półkę.
- Spojrzał w tę stronę, gdy wymieniłeś nazwę dokumentu. To by pasowało, jako że T
jest kolejną literą alfabetu.
- Powinien się obudzić za jakieś dwadzieścia minut, może nieco wcześniej -
poinformował go Sean, ruszając wzdłuż regałów. - Nie traćmy czasu.
ROZDZIAŁ 3
Tessa Chaykin czuła potworne kłucie w płucach. Oczy ją piekły. I doskwierał jej ból
pleców. Szczerze mówiąc, była obolała od stóp do głów.
Jak długo będą mnie traktowali w ten sposób?
Straciła poczucie czasu i wszystkiego innego przy okazji. Wiedziała tylko, że ktoś
zakleił jej szczelnie oczy. Zakneblował. Spętał dłonie za plecami. Nogi też, w kolanach i w
kostkach. Zrobił z niej dwudziestopierwszowieczną mumię ze srebrnej taśmy izolacyjnej i
czegoś jeszcze. Jej ciało otaczał miękki, elastyczny kokon. Chyba śpiwór. Pomacała
powierzchnię pod palcami. Tak, to był śpiwór! To by tłumaczyło, dlaczego się tak potwornie
spociła.
Niestety, nic więcej nie potrafiła powiedzieć o swojej sytuacji.
Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Choć może nie do końca była to prawda.
Wsadzili ją w jakieś bardzo ciasne miejsce. I mocno rozgrzane. Przypuszczała, że to paka
furgonetki albo bagażnik samochodu osobowego. Nie mogła być stuprocentowo pewna, ale
mimo taśmy zasłaniającej także uszyod czasu do czasu słyszała stłumione odgłosy
dochodzące z zewnątrz. Przypominały zgiełk zatłoczonej ulicy. Przeraźliwie hałasujące
samochody, motocykle, skutery... Coś jednak nie pasowało jej do tego obrazu. Coś było nie
tak, lecz Tessa nie potrafiła określić co.
Próbowała się skoncentrować, ignorując ociężałość myśli, i przebić zasłonę mgły
spowijającą jej pamięć. Oczyma wyobraźni zobaczyła przewijające się pojedyncze obrazy.
Przypomniała sobie moment porwania. Była w Jordanii, wracali właśnie do pobliskiego
miasta z wykopalisk w ruinach Petry całą trójką: ona, jej kolega Jed Simmons i ten irański
historyk, który ich tam odnalazł. Jak on się nazywał? Sharafi. Behrouz Sharafi. Przypomniała
sobie, że przetrzymywano ją w jakiejś gradami bez okien. Później porywacz kazał jej
zadzwonić do Nowego Jorku, do Reilly ego. I odurzył ją czymś, chyba dostała jakiś zastrzyk,
bo nadal czuła pieczenie na przedramieniu. To było ostatnie z jej wspomnień. Ale kiedy to
wszystko się wydarzyło? Nie miała pojęcia. Kilka godzin temu? Dobę? Kilka dni? Naprawdę
tego nie wiedziała.
Czuła się paskudnie. Tutaj było za ciasno, za gorąco i za ciemno. W dodatku
cuchnęło, jak to w samochodowym bagażniku. Ale nie tak, jak w starych gratach, które
przesiąkły mnóstwem zapachów. Jeśli to był samochód, a nie miała takiej pewności, musiał
być stosunkowo nowy, co nie zmieniało faktu, że śmierdziało w nim okropnie.
Im więcej myślała o swoim kłopotliwym położeniu, tym bardziej traciła bojowego
ducha. Skoro trzymano ją w bagażniku samochodu, a do jej uszu dobiegały odgłosy ruchu,
być może znajdowała się tuż przy ruchliwej ulicy. Nagle poczuła paniczny strach.
A jeśli porzucili mnie tutaj, żebym zginęła z wycieńczenia? Co będzie, jeśli nikt nie
znajdzie mnie w porę?
Usłyszała przyśpieszone tętno. Taśma zakrywająca uszy działała jak wzmacniacz
dźwięków. W głowie kłębiły się jej setki myśli, poganiane dodatkowo tym szalonym rytmem.
Zastanawiała się gorączkowo, ile powietrza jej jeszcze zostało, jak długo może przeżyć bez
jedzenia i picia, zakładając, że wcześniej nie udusi się z braku denu albo przez tę taśmę.
Wyobrażała sobie śmierć w męczarniach, powolne konanie z głodu, pragnienia i przegrzania
w tym ciasnym pudle, w którym czuła się żywcem pogrzebana.
Strach rozbudził ją lepiej od wiadra lodowatej wody. Spróbowała się odwrócić,
zmienić pozycję, znaleźć jakiś punkt oparcia, by kopnąć w klapę bagażnika, czy co to tam
było, ale nawet nie drgnęła. Coś ją trzymało. Została przypięta, przybita bądź przyklejona.
Czuła ucisk kilku pasów na ramionaW ogóle nie mogła się ruszyć.
Przestała walczyć z więzami i zamarła, słysząc w uszach spotęgowany własny ciężki
oddech. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy uzmysłowiła sobie, jak blisko jest śmierci. Przez
kurtynę rozpaczy przedarła się jednak wizja kiwającej na nią uśmiechniętej trzynastoletniej
córki. Tessa przypomniała sobie wspólną z Kim wizytę na ranczu w Arizonie, gdy gościły u
jej starszej siostry, Hazel. Po chwili ujrzała pod powiekami inną twarz - tym razem swojej
matki, Eileen. Ona także była tam razem z nimi... Mimo to Tessa pogrążyła się w czarnej
rozpaczy, przeklinając siebie za to, że przed kilkoma tygodniami opuściła Nowy Jork, by
udać się na jordańską pustynię w poszukiwaniu materiałów do nowej książki. Letnie
wykopaliska z Simmonsem, które załatwił jej dawny przyjaciel Clive Edmondson, jeden z
najlepszych ekspertów od templariuszy, wydawały się idealnym pomysłem na spędzenie
wakacji. Wyjazd dawał możliwość częstszych kontaktów z Clive’em, dzięki czemu zyskiwała
okazję do poszerzania wiedzy o Rycerzach Świątyni - jej nowym kierunku badań. Co równie
ważne, a może nawet ważniejsze, zyskiwała też czas potrzebny na przemyślenie bardziej
osobistych problemów.
No i proszę.
Z najgłębszych zakamarków podświadomości wyłoniła się kolejna twarz: Reilly.
Poczuła się winna, gdy tylko pomyślała, w» co też wpakowała go tamtym telefonem. Nie
mogła się nie zastanawiać, czy mimo wszystko jest cały i czy zdołają kiedykolwiek odnaleźć.
Był jej jedyną nadzieją. Chciała wierzyć, że ją ocali. Ale ognik zgasł tak szybko, jak się
pojawił. Wiedziała, że się oszukuje. Znajdowała się przecież na innym kontynencie. Nawet
gdyby Reilly próbował - a była pewna, że nie odpuści - tutaj niewiele jej pomoże. Będzie
obcym w obcym kraju. Niczego nie zdziała.
Nie wierzę, że przyjdzie mi zginąć w takich warunkach...
Znowu usłyszała ten dźwięk, zduszony jak wszystkie inne, ale denerwujący, jakby był
kolejnym elementem jej tortur. Nabrała pewności, że go rozpoznaje. To syrerra radiowozu
albo ambulansu. Dźwięk narastał, przywracając jej nadzieję, a potem znowu zaczął cichnąć.
Ale to nie jego nieobecność tak ją zaniepokoiła. Każdy kraj stosuje nieco inne sygnały w
swoich pojazdach ratunkowych. I to właśnie nie pasowało Tessie. Wytężyła pamięć by
przypomnieć sobie syreny radiowozów albo karetek pogotowia, które słyszała podczas pobytu
w Jordanii. Ta brzmiała jednak inaczej, zupełnie inaczej. Tessa j ą znała, ale na pewno nie z
Jordanii.
Znowu poczuła dreszcz przerażenia.
Gdzie ja u licha jestem?
RAYMOND KHOURY ZBAWIENIE TEMPLARIUSZY
PODZIĘKOWANIA Podziękowania niechaj przyjmą wszyscy moi koledzy i przyjaciele: Bashar, Nic, Carlos, Ben, Jon, Brian, Claire, Susan, Eugenie, Jay, Raffaella, oraz wszyscy z Dutton, NAL i Orion - bez waszej pomocy moja praca byłaby tylko bezsensownym zbiorem pikseli na ekranie laptopa. Dziękuję również Burstonom, Joorisom i Chalabim za użyczenie mi swoich wspaniałych domów (oraz jachtów), bym mógł pracować w zaciszu i bez zbyt wielu pokus. Największe podziękowania jednak należą się tym razem wszystkim moim przyjaciołom i krewnym, dzięki którym mogłem przetrwać ten nie najlepszy dla mnie czas. Jest was zbyt wielu, by wymieniać wszystkich z imienia, dlatego wspomnę tylko, że cieszy mnie bardzo, iż mogłem spotkać was na swojej drodze. Wasza przyjaźń, pomoc i wsparcie były fenomenalne i jeśli komuś należą się podziękowania za powstanie tej książki, to właśnie wam.
PROLOG KONSTANTYNOPOL, LIPIEC 1203 - Nie wychylaj się i nic nie mów - wyszeptał szpakowaty mężczyzna, pomagając rycerzowi wgramolić się na blanki. - Na murach roi się od straży, a wszyscy są teraz bardzo czujni ze względu na oblężenie. - Ewerard z Tyru spojrzał najpierw w lewo, potem w prawo, wypatrując śladów zagrożenia. W pobliżu nie było jednak nikogo. Znajdowali się bardzo daleko od obu wież, a pochodnie noszone przez nocne warty na pewno nie pozwalały dostrzec nikogo z tak wielkiej odległości, zwłaszcza w ciemną, bezksiężycową noc. Klucznik wybrał doskonałe miejsce. Jeśli będą wystarczająco szybcy, powinni przebyć resztę fortyfikacji i dostać się do miasta, zanim ktokolwiek ich zauważy. Ale równie bezpieczny powrót to zupełnie inna sprawa. Pociągnął trzykrotnie za linę, dając znak piątce braci czekających na dole w cieniu zewnętrznego muru. Wspinali się kolejno po rozmieszczonych równomiernie sznurowych szczeblach i wkrótce ostatni stał już za Ewerardem. Ruszyli szczytem umocnień z obnażonymi mieczami ściskanymi w twardych dłoniach, idąc gęsiego za przewodnikiem. Po chwili lina znów została użyta, tym razem spuszczono ją po wewnętrznej stronie muru. Po kilku minutach wszyscy stali na zienii i podążając za człowiekiem, którego widzieli pierwszy raz w życiu, kierowali się w głąb nieznanego im miasta. Zachowywali wielką ostrożność, nie mając pewności, dokąd prowadzi ich Klucznik, i obawiając się wykrycia. Zamiast charakterystycznych białych płaszczy ozdobionych czerwonym krzyżem narzucili dzisiaj proste czarne peleryny. Nie zamierzali ujawniać prawdziwej tożsamości. Zwłaszcza że musieli przeniknąć na teryjorium wroga i zakraść się do miasta obleganego przez wojska papieża Innocentego. Przez krzyżowców takich jak oni. Dla mieszkańców Konstantynopola templariusze byli ludźmi papieża. I co za tym idzie, wrogami. A Ewerard doskonale wiedział, jak okrutny los czeka rycerzy schwytanych za liniami wroga. On jednak nie postrzegał Bizantyjczyków jako swoich wrogów i nie przybywał tutaj z polecenia papieża. Daleko mu było do tego. Chrześcijanin przeciw chrześcijaninowi, pomyślał, gdy mijali zamknięty na noc kościółek. Czy to szaleństwo kiedyś się skończy? Podróż była długa i ciężka. Od wielu dni galopowali z krótkimi tylko przerwami na odpoczynek, zajeżdżając wierzchowce niemal na śmierć. Wiadomość, którą dostali od Kluczników przebywających w głębi stolicy Bizancjum, była zaskakująca i alarmująca.
Miasto Zadar leżące na wybrzeżu Dalmacji zostało zniszczone i ograbione przez wojska papieża, co było o tyle zaskakujące, że chodziło o miejscowość zamieszkaną przez chrześcijan, więcej nawet -%przez katolików! Wenecka flota przewożąca zachłannych rycerzy biorących udział w czwartej krucjacie ruszyła znów w rejs. Konstantynopol wydawał się jej następnym celem, pretekstem do ataku zaś ponowne osadzenie na tronie wygnanego i oślepionego cesarza i jego syna. A zważywszy na to, że stolica Bizancjum nie była katolicka, tylko prawosławna - i zważywszy na masakry, do jakich doszło w niej parę dekad wcześniej - nie wróżyło to zbyt dobrze temu wielkiemu grodowi. Właśnie to było powodem, dla którego Ewerard i kilku jego braci rycerzy opuściło w pośpiechu warownię templariuszy w Tortosie. Udali się na północ wzdłuż wybrzeży, potem na zachód przez terytoria wrogich Ormian i muzułmańskich Seldżuków, następnie przebyli księżycowe krajobrazy Kapadocji, omijając większe miasta i osady, by nie natknąć się na nikogo obcego. Gdy dotarli w pobliże Konstantynopola, flota krzyżowców składająca się z ponad dwustu galer i transportowców przewożących konie i dowodzona osobiście przez weneckiego dożę właśnie rzucała kotwicę na wodach otaczających najpotężniejsze miasto świata. Zaczynało się oblężenie. Kończył się czas. Ukryli się w cieniu, gdy zauważyli pieszy patrol, a później ruszyli za Klucznikiem przez niewielki cmentarz ku kępie zarośli i drzew, przy których czekał już na nich wóz z zaprzęgiem koni. Obok stał kolejny szpakowaty mężczyzna, dzierżący lejce. Próbował zachować kamienną twarz, ale nie zdołał ukryć niepokoju. Drugi z trzech, pomyślał Ewerard, kłaniając mu się zdawkowo, kiedy jego ludzie gramolili się na tył wozu. Moment później już jechali w głąb miasta, które przysadzisty rycerz mógł obserwować przez szparę w plandece. Nigdy wcześniej nie widział podobnego miejsca. Nawet w takich ciemnościach dostrzegał majaczące w oddali gigantyczne świątynie i otaczające je place tak rozległe, że samo ich istnienie wydawało mu się niemożliwe. A miał okazję zobaczyć wiele zdumiewających miejsc. Rzym, Paryż, Wenecję... pozwolono mu je odwiedzić, gdy towarzyszył wielkiemu mistrzowi w podróży do paryskiej świątyni. Wszystkie one bladły jednak przy Konstantynopolu. Nowy Rzym wydawał mu się największym ze wszystkich miast. A gdy wóz w końcu zatrzymał się i dotarli do celu, zastał tam kolejny zapierający dech w piersi widok: gigantyczną budowlę wspartą na korynckiej kolumnadzie, której fronton niknął w mroku wysoko nad jego głową. Trzeci Klucznik, najstarszy z nich wszystkich, czekał na braci u podnóża szerokich
schodów. - Co to za miejsce? - zapytał go Ewerard. - Cesarska biblioteka - odparł starzec. - Cesarska biblioteka? - Mina templariusza wyrażała bezgraniczne zdziwienie. Klucznik zauważył je i rozciągnął wargi w słabym uśmiechu. - Jak powiadają, najciemniej jest pod latarnią. - Odwrócił się. - Chodźcie za mną. Nie mamy wiele czasu. Poprowadził rycerzy w górę schodów, potem przez westybul w głąb gigantycznej budowli. Jej korytarze były puściusieńkie. Nie tylko z powodu późnej pory. W mieście dawało się wyczuć atmosferę napięcia. Lepkie nocne powietrze gęste było od strachu, który narastał z dnia na dzień karmiony niepewnością i chaosem. Podążali za płomieniem pochodni przez sale wypełnione dokumentami zawierającymi większość wiedzy starożytnego świata. Półki uginały się od zwojów i kodeksów, z których wiele zostało zrabowanych z dawno utraconej Biblioteki Aleksandryjskiej. Zeszli pod ziemię krętymi schodami na tyłach budynku i przemierzyli labirynt wąskich korytarzy, by trafić na kolejne stopnie. Blask pochodni rzucał ich rozedrgane cienie na ściany z piaskowca, dopóki nie dotarli do pogrążonego w kompletnym mroku przedsionka z wieloma ciężkimi zamkniętymi drzwiami. Jeden z Kluczników otworzył te na samym końcu i wpuścił braci do środka. Znaleźli się w wielkim magazynie, jednym z wielu podobnych, jak przypuszczał Ewerard. Pomieszczenie wypełniały stosy skrzyń, pod ścianami widać było pokryte pajęczynami regały, na których spoczywały rzędy zwojów i spisanych na skórze kodeksów. Powietrze cuchnęło tu kurzem, ale było suche. Człowiek, który zaprojektował tę budowlę, musiał zdawać sobie sprawę, że wilgoć nie służy manuskryptom i trzeba ją trzymać z dala od zbiorów, jeśli mają ocaleć. Tym się udało - niektóre przetrwały nawet wiele stuleci. Z ich powodu przybyli tutaj Ewerard i jego druhowie. - Nie mamy dobrych wieści - poinformował ich najstarszy z Kluczników. - Uzurpatorowi Aleksemu brakło odwagi, by stawić czoło wrogowi. Wyjechał wczoraj z miasta, prowadząc ze sobą czterdzieści chorągwi, ale nie ośmielił się uderzyć na Franków i Wenecjan. Za daleko stali od murów, więc bał się, że nie zdąży uciec, jeśli sprawy przybiorą niepomyślny dla niego obrót. - Starzec zamilkł na moment, w jego oczach pojawiło się przygnębienie. - Obawiam się najgorszego. Miasto jest już stracone, a gdy upadnie... Ewerard potrafił sobie wyobrazić ogrom zemsty, jaka spadnie na wylęknionych mieszkańców, jeżeli łacinnicy zdołają przełamać linie obrony. Nie minęło jeszcze dwadzieścia lat od chwili, gdy katolicy zamieszkujący KonstantynopoL zostali
wymordowani. Mężczyźni, kobiety, dzieci... nikogo nie oszczędzono. Niezliczone tysiące zginęły podczas masakry, jakiej nie widział świat od zdobycia Jerozolimy przez pierwszą krucjatę. Znienawidzeni Wenecjanie, Genueńczycy oraz kupcy z Pizy i ich rodziny, ludzie mieszkający w tym mieście od pokoleń i zawiadujący jego handlem morskim oraz finansami - cała katolicka ludność Konstantynopola - wszyscy zostali wyrżnięci przez zazdroszczącą im pozycji i bogactwa biedotę. Ich dzielnice obrócono w perzynę, groby zbezczeszczono, a tych, którzy zdołali jakimś cudem przeżyć, sprzedano Turkom w niewolę. Katoliccy kapłani nie wyszli z tego konfliktu lepiej, zadbali o to ich prawosławni wrogowie: kościoły zostały spalone, a legata papieskiego ścięto podczas publicznej egzekucji. Jego głowę przywiązano bezpańskiemu psu do ogona, aby poniósł ją przez miasto między świętujące tłumy. Starzec odwrócił się i poprowadził zakonników w głąb pomieszczenia, do drzwi częściowo ukrytych za przeładowanymi regałami. - Frankowie i łacinnicy mówią o zamiarze odbicia Jerozolimy, ale wszyscy wiemy, że tak daleko nigdy się nie posuną - podjął starzec, gmerijąc kluczami w zamkach. - Cokolwiek by gadali, nie chodzi im o odbicie Świętego Grobu. Już nie.Teraz patrzą jedynie, jak by tu napełnić sakiewki. A papież tylko czeka na upadek Cesarstwa Wschodniego, aby kościoły Konstantynopola znalazły się ponownie pod władaniem Rzymu. - Obrócił się, twarz mu posmutniała. - Mówiło się, że wyłącznie aniołowie w niebiesiech znają datę upadku tego miasta, ale obawiam się, że to nie jest już prawda. Armia papieża zdobędzie je - oznajmił zakonnikom - a gdy do tego dojdzie, w tych murach pojawi się oddział, którego zadaniem będzie zdobycie tego... - Otworzył drzwi i wpuścił ich dalej. Ten pokój dla odmiany był niemal pusty, znajdowały się w nim tylko trzy drewniane skrzynie. Serce Ewerarda zabiło mocniej. Jako jeden z niewielu zaufanych został dopuszczony do największej tajemnicy zakonu i wiedział, co kryje się w tych trzech niepozornych kufrach. Wiedział także, co ma z nimi zrobić. - Będziesz potrzebował wozu i koni, Teofil pomoże ci i tym razem - kontynuował tymczasem starzec, a mężczyzna, który wprowadził Ewerarda i jego ludzi za mury, kiwał ledwie zauważalnie głową. - Musicie jednak działać szybko. Sytuacja może ulec zmianie w każdej chwili. Krążą plotki, że cesarz uciekł potajemnie z miasta. Powinniście opuścić je jeszcze przed świtem. - A wy...? - zdziwił się Ewerard. - Co z wami? Chyba też idziecie? Starzec wymienił ponure spojrzenia ze swoimi towarzyszami, a potem pokręcił głową. - Nie. Musimy zatrzeć ślady. Postaramy się, aby sługusy papieża myślały, że to, po co ich tutaj przysłano, nadal spoczywa w podziemiach biblioteki. Przynajmniej do czasu, gdy
będziecie już bezpieczni. Ewerard chciał zaprotestować, choć wiedział, że nie uda mu się przekonać Kluczników. Oni od dawna wiedzieli, że kiedyś nadejdzie ta chwila. I byli na nią przygotowani, jak każde pokolenie Kluczników przed nimi. Bracia zakonni załadowali skrzynie na wóz. Czterech je przenosiło, podczas gdy dwaj pozostali trzymali wartę. W chwili gdy ruszali spod biblioteki, na niebie pojawiły się pierwsze oznaki przedświtu. Brama, którą wybrał Klucznik, zwana Wiosenną, była jedną z najbardziej oddalonych od centrum. Chroniły ją dwie wieże, ale w ich cieniu znajdowały się boczne wrota i to one właśnie były ich celem. Gdy wyładowany wóz z dwoma zakapturzonymi postaciami na koźle doturlał się do bramy, trzej zaciekawieni wartownicy stanęli mu na drodze. Środkowy uniósł rękę, dając znak, aby się zatrzymali, i zapytał tubalnym głosem: - Kto jedzie? Powożący wozem Teofil zakaszlał boleśnie, zanim odpowiedział zduszonym szeptem, że wezwano go pilnie do monastyru Zoodochos, który znajduje się tuż za murami. Siedzący obok Ewerard widział, że słowa Klucznika zadziałały, najwyraźniej wzbudzając ciekawość wartownika, który podszedł i wykrzyczał kolejne pytanie. Templariusz z twarzą ukrytą pod kapturem spokojnie obserwował zbliżającą się ofiarę, a gdy znalazła się wreszcie w jego zasięgu, skoczył i wbił sztylet w jej kark. W tym samym momencie trzej zakonnicy wypadli z tyłu wozu i uciszyli pozostałych wartowników, zanim ci zdołali zaalarmować resztę oddziału. - Idźcie - wyszeptał Ewerard, na co jego bracia pobiegli w kierunku bramy, a dwaj pozostali templariusze przykucnęli obok wozu i uważnie przyglądali się szczytom wież. Moment później dawał Teofilowi znak, by ten się ukrył, jak było umówione. Jego zadanie dobiegło końca, reszta należała do nich. Zdawał sobie jednak sprawę, że lada chwila wokół może rozpętać się piekło - i rzeczywiście, stało się najgorsze. Gdy templariusze przy bramie podnosili pierwszą belkę ryglującą, z posterunku wyszło dwóch kolejnych wartowników.Bracia zdołali zarżnąć obu, lecz nie dość szybko i sprawnie; jeden zdołał krzyknąć na tyle głośno, że zaalarmował resztę oddziału stacjonującego w pobliskich wieżach. Mgnienie oka później na blankach zaroiło się od zapalanych w pośpiechu pochodni i rozbrzmiały bijące dzwony. Ewerard zerkał w kierunku bramy, przy której bracia mocowali się właśnie z ostatnią belką, gdy tuż obok jego stopy wbiła się w ziemię strzała. Druga minęła o włos grzbiet jednego z koni. Nie mieli czasu do stracenia. Nie zdołaliby uciec, gdyby strzelcy zabili choć jednego wierzchowca. - Musimy już ruszać! - wrzasnął, wystrzeliwując bełt z kuszy. Trafił oświetlonego
pochodniami łucznika, a ten, martwy, zwalił się z muru prosto na ziemię. Ewerard i dwaj bracia pilnujący wozu ponownie naciągnęli cięciwy, musieli ostrzeliwać blanki i trzymać na dystans resztę wartowników, dopóki otwierający bramę nie dadzą im znaku, że droga wolna. W następnej chwili usłyszał umówiony sygnał. - Jedźmy! - ponaglił gestem zakonników, lecz kiedy ci gramolili się na tył wozu, rycerz stojący obok niego został trafiony. Bełt wszedł od góry przy prawym ramieniu i zagłębił się niemal całkowicie w klatce piersiowej. Jego druh - Odo z Ridefortu, chłop na schwał - padł na ziemię, spryskując ją obficie krwią. Ewerard pomógł mu wstać, przywołując pozostałych. W okamgnieniu znaleźli się przy rannym bracie. Trzej ostrzeliwali blanki, osłaniając tych, którzy odnosili Odona na wóz. Ewerard podbiegł do kozła i wspinając się na górę, skinął głową, aby podziękować Teofilowi, ale Klucznika nie było już tam, gdzie go ostatnio widział. Wszelako zaraz dostrzegł zakapturzonego mężczyznę rozciągniętego na ziemi, nieruchomego, ze strzałą wystającą z krtani. Spoglądał w jego kierunku może przez jedno uderzenie serca, lecz i to wystarczyło, by ten obraz utrwalił mu się w pamięci. Potem siadł na koźle i pognał konie. Zakonnicy wskakiwali w biegu, gdy wóz przejeżdżał przez bramę i opuszczał miasto żegnany gradem strzał. Gdy Ewerard skierował się na wzgórze, za którym mógł skręcić na północ, spojrzał w dół na lśniące wody morza i galery wojenne płynące wzdłuż murów Konstantynopola z proporcami łopoczącymi na kasztelach rufowych i pomalowanymi krzykliwie nadburciami. Naciągnięte onagery i długie drabiny sterczały złowieszczo z ich pokładów. To szaleństwo, pomyślał raz jeszcze z bolejącym sercem, zostawiając za sobą to wspaniałe miasto i wielką katastrofę, która je czekała. * * * Wracali o wiele wolniej. Nie stracili ani jednego konia, ale nieporęczny wóz i ciężki ładunek uniemożliwiały rozwinięcie przyzwoitej prędkości. Tym razem omijanie miast i ludzi było znacznie trudniejszym zadaniem niż wtedy, gdy jechali wierzchem i mogli w każdej chwili skręcić z bitego traktu. Co gorsza Odo słabł w oczach, a oni niewiele mogli zrobić, by powstrzymać dalszy upływ krwi podczas jazdy. Wszakże najgorsze było to, że zostali zauważeni. Ucieczka z oblężonego miasta nie przebiegła tak gładko, jak wejście do niego. Spodziewali się pościgu zbrojnych, tym razem z sił oblegających Konstantynopol. Przeczucie ich nie myliło - zanim słońce zdążyło zajść, ujrzeli pogoń. Ewerard wysłał dwóch ludzi przodem, a dwaj kolejni mieli pilnować tyłów i informować go o każdym zagrożeniu. Ta ostrożność opłaciła się już pierwszego wieczora. Straż tylna konwoju dostrzegła w oddali oddział frankijskich rycerzy nadjeżdżających od
zachodu po ich śladach. Wysłał więc człowieka, by ściągnął awangardę, a potem wszyscy zjechali z dobrego traktu wiodącego na południowy wschód, którym powinni się poruszać, przynajmniej zdaniem krzyżowców, i pojechali prosto na wschód w kierunku gór. Zaczynało się już lato, lecz mimo że śniegi stopniały, nadal trudno było przejechać przez te odludzia. Porośnięte trawą wzgórza dość szybko zostały zastąpione urwistymi skalnymi ścianami. Nieliczne szlaki, którymi mógł przejechać wóz, były bardzo wąskie i kręte, w wielu miejscach koła obracały sięnieomalże na krawędzi przepastnych wąwozów. Stan Odona pogarszał się z każdym dniem. A gdy zaczął padać rzęsisty deszcz, znaleźli się o krok od tragedii. Ewerard nie miał jednak wyjścia, musiał trzymać się tych wyżyn, które przemierzali w żółwim tempie, jedząc tylko to, co zdołali zebrać w zaroślach albo upolować. Napełniali bukłaki deszczówką, zatrzymywali się dopiero, gdy zapadał zmierzch, i sypiali wyłącznie pod gołym niebem, zawsze czujni, albowiem wiedzieli, że prześladowcy idą wciąż ich śladem. Musi nam się udać, powtarzał sobie Ewerard podłamany nieszczęściami, które spadały jedno po drugim na niego i pozostałych braci. Nie możemy zawieść. Nie w tak ważnej sprawie. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Po kilku kolejnych dniach ślamazarnej jazdy stan Odona był już tak zły, że nie widzieli nadziei. Zdołali wyjąć bełt i zatamować krwotok, ale w ranę wdało się zakażenie, w związku z czym ranny bez przerwy gorączkował. Ewerard zdawał sobie sprawę, że jeśli chcą go dowieźć żywego do warowni, powinni się zatrzymać i znaleźć jakąś kryjówkę, w której mógłby poleżeć spokojnie w suchym miejscu. Ale skoro zwiadowcy wciąż donosili, że pościg nie odpuszcza, nie miał innego wyjścia, jak przedzierać się przez tę dzicz, modląc się o cud. I ten w końcu nastąpił. Szóstego dnia, pod postacią niewielkiej samotni, na którą przypadkiem się natknęli. Przeoczyliby ją, gdyby nie para kruków krążących nad lasem, co zwróciło uwagę któregoś ze zwiadowców. W skalnej ścianie wykuto kilka ciasnych pomieszczeń i tak je zamaskowano, że nikt, kto 0nich nie wiedział, nie znalazłby monastyru mieszczącego się wysoko na stoku pod nawisem skalnym, który uniemożliwiał dostanie się doń od góry. Zakonnicy podjechali tak daleko, jak tylko się dało, potem zostawili konie i wóz, by dalej wspinać się pieszo. Ewerard był pełen podziwu dla poświęcenia ludzi, którzy - z tego co widział, całe wieki temu - zdecydowali się na budowę monastyru w tak zdradzieckim 1trudno dostępnym miejscu. Zastanawiał się także, jakim cudem kompleks ocalał,
skoro od dawna panoszyli się tutaj wścibscy Seldżucy. Zbliżali się ostrożnie z obnażonymi mieczami w dłoniach, aczkolwiek prawdopodobieństwo, że ktoś wciąż mieszka w tych niegościnnych górach, było znikome. Ku swemu zdziwieniu zostali powitani przez około dziesięciu mnichów, zarówno starców, jak i młodych nowicjuszy, którzy rozpoznawszy w nich sługi boże, natychmiast zaproponowali posiłek i schronienie. Monastyr był maleńki, ale za to doskonale zaopatrzony jak na miejsce tak znacznie oddalone od ludzkich sadyb. Odo spoczął wygodnie na suchym sienniku, a gorące jadło i napoje pomogły mu w odzyskaniu nadwątlonych sił. Ewerard i reszta braci przenieśli na górę wszystkie skrzynie i umieścili je w niewielkiej, pozbawionej okien komnacie. W sąsiednim pomieszczeniu znajdowało się imponujące skryptorium, gdzie zgromadzono niezliczone manuskrypty. Przy kilku pulpitach ślęczeli mnisi; skoncentrowani całkowicie na wykonywanej pracy pozwalali sobie tylko na przelotne spojrzenia rzucane w kierunku gości. Mnisi - bazylianie, co Rycerze Świątyni odkryli bardzo szybko - byli zdruzgotani wieściami, jakie przywieźli im templariusze. Już sama myśl, że armia papieża oblega i niszczy miasta zamieszkane przez chrześcijan, nawet w czas wielkiej schizmy wydawała im się niepojęta. Odizolowani od świata nie wiedzieli o zajęciu Jerozolimy przez siły Saladyna ani o porażce trzeciej krucjaty. Ich serca napełniały się smutkiem, a twarze ciemniały z każdą posłyszaną nowiną. W trakcie rozmów z nimi Ewerard unikał jak ognia tylko jednego tematu: co on i jego bracia robili w oblężonym Konstantynopolu. Wiedział bowiem, że ortodoksyjni mnisi mogliby uznać templariuszy za popleczników najeźdźcy, który stanął właśnie u wrót ich świętej stolicy. Był jednak świadom, że prędzej czy później będzie musiał porozmawiać o tym z igumenem, czyli opatem monastyru, ojcem Filipikusem. I tak też się stało. - Co przewozicie w tych skrzyniach? Ewerard zauważył, że mnisi łypali ciekawie w stronę przenoszonego ładunku, dlatego nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć. Po chwili wahania odparł: - Wiem tyle, co i ty. Otrzymałem rozkaz przewiezienia ich z Konstantynopola do Antiochii. Opat nie spuścił wzroku, trawiąc wolno te słowa. Dopiero po dłuższej chwili skinął głową z szacunkiem i wstał z zydelka. - Czas na nieszpory, a potem na odpoczynek. Wrócimy do tej rozmowy jutro rano. Rycerzom zaproponowano kolejne porcje chleba, sera i kubki ziaren anyżu rozgotowanych w wodzie. Później w monastyrze zapanowała kompletna cisza, którą
przerywało jedynie rytmiczne bębnienie kropel deszczu o okna. To staccato ukoiło nerwy Ewerarda i rycerz - zapadł dość szybko w głęboki sen. Obudził się dopiero, gdy słońce zaczęło razić go w oczy. Usiadł wciąż lekko zamroczony, powieki miał ociężałe, a gardło dziwnie suche. Rozejrzał się. Dwaj bracia, z którymi dzielił pomieszczenie, zniknęli. Spróbował wstać, ale nie zdołał. Nogi się pod nim ugięły. Przy drzwiach zauważył dzban i misę, które wręcz prosiły, by z nich skorzystać. Za drugim razem stanął z trudem o własnych siłach i powłócząc stopami, zdołał przejść parę kroków. Podniósł dzban i osuszył jego zawartość jednym haustem. Od razu poczuł się lepiej. Otarł usta rękawem, wyprostował się i ruszył w stronę refektarza. Szybko jednak wyczuł, że coś jest nie tak. Gdzie pozostali? Zduszą na ramieniu przekradł się, stąpając boso po zimnych kamieniach, obok ciągu pustych cel, a potem przez refektarz, gdzie także nie spotkał nikogo. Usłyszał jakieś hałasy dobiegające ze skryptorium, więc skręcił w tamtym kierunku, czując dziwną słabość we wszystkich członkach. Zrobił zaledwie kilka kroków, a już zaczynały mu się trząść kolana. Coś go tknęło, gdy mijał pomieszczenie, w którym złożyli skrzynie. Zamarł na moment, potem zajrzał do środka. Zdjęło go przerażenie, kiedy zobaczył, że jego podejrzenia były uzasadnione. Skrzynie zostały otwarte. Ich zamki wyłamano. Mnisi wiedzieli, co się w nich kryło. Dostał zawrotów głowy, tak silnych, że musiał się oprzeć o ścianę. Długo zbierał siły, by opuścić tę komnatę i przejść do skryptorium. Widok, który tam zastał, mimo że rozmazany, zmroził mu krew w żyłach. Jego bracia leżeli na posadzce dziwnie poskręcani, nieruchomi, z twarzami zastygłymi i bladymi jak sama śmierć. Nie było widać krwi ani śladów walki. Martwi zakonnicy wyglądali, jakby życie wyciekło z nich samo. Za nimi stali mnisi, tworząc upiorny półokrąg z opatem Filipikusem W samym środku. Spoglądali na Ewerarda spod naciągniętych na głowy kapturów. Nagle templariusz wszystko zrozumiał. - Cóżeście uczynili? - wycharczał, z trudem wymawiając kolejne słowa. - Coście mi podali? Chciał rzucić się na igumena, ale opadł bezwładnie na kolana, zanim zdążył uczynić pierwszy krok. Podparł się obiema rękami, próbując zebrać myśli. Zdał sobie już sprawę, że mnisi, chcąc się zapozapadł dość szybko w głęboki sen. Obudził się dopiero, gdy słońce zaczęło razić go w oczy. Usiadł wciąż lekko zamroczony, powieki miał ociężałe, a gardło
dziwnie suche. Rozejrzał się. Dwaj bracia, z którymi dzielił pomieszczenie, zniknęli. Spróbował wstać, ale nie zdołał. Nogi się pod nim ugięły. Przy drzwiach zauważył dzban i misę, które wręcz prosiły, by z nich skorzystać. Za drugim razem stanął z trudem o własnych siłach i powłócząc stopami, zdołał przejść parę kroków. Podniósł dzban i osuszył jego zawartość jednym haustem. Od razu poczuł się lepiej. Otarł usta rękawem, wyprostował się i ruszył w stronę refektarza. Szybko jednak wyczuł*, że coś jest nie tak. Gdzie pozostali? Z duszą na ramieniu przekradł się, stąpając boso po zimnych kamieniach, obok ciągu pustych cel, a potem przez refektarz, gdzie także nie spotkał nikogo. Usłyszał jakieś hałasy dobiegające ze skryptorium, więc skręcił w tamtym kierunku, czując dziwną słabość we wszystkich członkach. Zrobił zaledwie kilka kroków, a już zaczynały mu się trząść kolana. Coś go tknęło, gdy mijał pomieszczenie, w którym złożyli skrzynie. Zamarł na moment, potem zajrzał do środka. Zdjęło go przerażenie, kiedy zobaczył, że jego podejrzenia były uzasadnione. Skrzynie zostały otwarte. Ich zamki wyłamano. Mnisi wiedzieli, co się w nich kryło. Dostał zawrotów głowy, tak silnych, że musiał się oprzeć o ścianę. Długo zbierał siły, by opuścić tę komnatę i przejść do skryptorium. Widok, który tam zastał, mimo że rozmazany, zmroził mu krew w żyłach. Jego bracia leżeli na posadzce dziwnie poskręcani, nieruchomi, z twarzami zastygłymi i bladymi jak sama śmierć. Nie było widać krwi ani śladów walki. Martwi zakonnicy wyglądali, jakby życie wyciekło z nich samo. Za nimi stali mnisi, tworząc upiorny półokrąg z opatem Filipikusem w samym środku. Spoglądali na Ewerarda spod naciągniętych na głowy kapturów. Nagle templariusz wszystko zrozumiał. - Cóżeście uczynili? - wycharczał, z trudem wymawiając kolejne słowa. - Coście mi podali? Chciał rzucić się na igumena, ale opadł bezwładnie na kolana, zanim zdążył uczynić pierwszy krok. Podparł się obiema rękami, próbując zebrać myśli. Zdał sobie już sprawę, że mnisi, chcąc się zapoznać z zawartością skrzyń, uśpili ich poprzedniego wieczora, dodając coś do strawy, a najpewniej do tego anyżowego napoju. Na domiar złego rano ugasił pragnienie wodą, która została zatruta. Zrozumiał to, gdy poczuł, jak wnętrzności zaczynają go palić żywym ogniem. Jął tracić wzrok, nie kontrolował już drżących palców. - Cóżeście uczynili? - wysyczał raz jeszcze, bardzo niewyraźnie. Język opuchł mu tak, że wypełniał już całe, wyschnięte na wiór usta.
Ojciec Filipikus podszedł do niego. Z zaciętą twarzą górował nad klęczącym templariuszem. - Wypełniliśmy wolę Boga - odpowiedział, a potem uniósł prawą rękę i nakreślił nią w powietrzu znak krzyża. To był ostatni obraz, jaki ujrzały oczy Ewerarda z Tyru. ROZDZIAŁ 1 STAMBUŁ, TURCJA, CZASY OBECNE - Salam, profesorze. Ayah vaght darid keh ba man sohbat bo konid? Zaskoczony Behrouz Sharafi zatrzymał się i obrócił na pięcie. Nieznajomy, który wołał do niego - złowrogo przystojny, elegancki mężczyzna po trzydziestce, wysoki i szczupły, z zaczesanymi do tyłu, nażelowanymi włosami i czarnym golfem założonym pod ciemny garnitur - opierał się o zaparkowany samochód. Widząc niepewność naukowca, pokiwał gazetą trzymaną w dłoni, aby zwrócić na siebie uwagę. Behrouz poprawił okulary i przyjrzał mu się dokładniej. Był pewien, że nigdy wcześniej nie spotkał tego człowieka, ale nie ulegało wątpliwości, że to jego rodak, Irańczyk, co zdradzał idealny akcent. A tego zupełnie się nie spodziewał. Nie widział zbyt wielu krajanów, odkąd niemal rok temu przybył do Stambułu. Zawahał się więc, lecz zachęcony przyjaznym uśmiechem postąpił kilka kroków w kierunku nieznajomego. Zbliżał się wieczór, na placu przed uniwersytetem powoli robiło się coraz ciszej i spokojniej. - Przepraszam, czy my się... - Nie. Nie mieliśmy jeszcze tej przyjemności - odrzekł mężczyzna, przyjaznym gestem zapraszając profesora na tylne siedzenie samochodu. Behrouz zatrzymał się zdjęty nagłym strachem. Podczas pobytu w Stambule - aż do tej chwili - czuł się wolnym człowiekiem. W niepamięć odeszło wieczne oglądanie się przez ramię i zamartwianie, czy nie powiedział o jedno słowo za dużo, jak miało to miejsce, gdy wykładał sufizm na uniwersytecie w Teheranie. Tutaj, z dala od politycznych zmagań, które gnębiły akademików w jego ojczyźnie, czterdziestosiedmioletni historyk mógł cieszyć się pełnią życia, przebywał bowiem w znacznie bezpieczniejszym i spokojniejszym państwie, w kraju aspirującym do członkostwa w Unii Europejskiej. Wszelako ten nieznajomy, zapraszając do odbycia przejażdżki, w ułamku sekundy odarł go ze złudzeń. Behrouz rozłożył ręce. - Pan wybaczy, nie mam pojęcia, kim pan jest, a... Nieznajomy znowu mu przerwał, przemawiając tym samym bardzo przyjaznym tonem.
- Profesorze... Przepraszam za niespodziewane najście,ale muszę z panem porozmawiać. Chodzi o pańską żonę i córkę. Grozi im poważne niebezpieczeństwo. Behrouz poczuł, jak rodzi się w nim nie tylko strach, ale i gniew. - Moja żona i... Co z nimi? O czym pan mówi? - Proszę się nie martwić - rzekł mężczyzna, nie tracąc opanowania.Wszystko dobrze się skończy. Musimy jednak porozmawiać. Profesor rozejrzał się, nie do końca mogąc skupić myśli. Wokół panował idealny spokój, tylko przebieg tej rozmowy budził jego lęk. Zrozumiał, że okres normalności w jego życiu należy już do przeszłości. Wsiadł do samochodu. Mimo że był to najnowszy model bmw, i to z najwyższej półki, profesor natychmiast wyczuł drażniący nozdrza odór zgnilizny. Jednakże nie potrafił go rozpoznać, nawet gdy nieznajomy zamknął drzwi, a potem usiadł za kierownicą, by włączyć się do słabego o tej porze ruchu. - Co się stało? - Behrouz zaczął wyrzucać z siebie pytania. - Dlaczego powiedział pan, że może grozić im jakieś niebezpieczeństwo? O co chodzi? Mężczyzna nie odrywał wzroku od jezdni. - Szczerze mówiąc, nie tylko im. Chodzi o całą waszą trójkę. - Ton, jakim wypowiedział te słowa, jeszcze bardziej wzburzył profesora. - Ta sprawa ma związek z pańską pracą - dodał Irańczyk, rzucając *< r((lr krótkie spojrzenie w lusterko. - A dokładniej rzecz ujmując, z odkryciem, którego pan ostatnio dokonał. - Z moim odkryciem? - Behrouz spróbował poukładać kłębiące mu się w głowie myśli i wreszcie dotarło do niego, o czym mówi nieznajomy. - List? Kierowca skinął głową. - Usiłował pan zrozumieć jego treść, ale jak na razie nie odniósł pan wielkiego sukcesu. Było to raczej stwierdzenie niż pytanie, a zdecydowany ton nadał mu złowrogi podtekst. Irańczyk nie tylko wiedział o istnieniu listu, ale też orientował się, że Behrouz napotkał podczas badań pewne problemy. - Skąd pan o tym wszystkim wie? - zapytał profesor, poprawiając nerwowo okulary. - Moim zadaniem jest gromadzenie wiedzy o wszystkim, co wyda mi się intrygujące. A pańskie znalezisko zaintrygowało mnie. I to bardzo. Jest pan bardzo sumienny w swoich badaniach, profesorze, co oczywiście jest godne pochwały, ja zaś w swoim fachu niewiele panu ustępuję pod tym względem. Ktoś mógłby nawet powiedzieć, że podchodzę do swojej
pracy z fanatyzmem. Zatem wiem dokładnie, nad czym pan ostatnio pracował. Gdzie pan bywał. Z kim pan rozmawiał. Wiem nawet, co mógł pan już wydedukować, a co wciąż panu umyka. Wiem o panu znacznie więcej. Nawet mało istotne rzeczy, jak choćby to, że panna Debora jest ulubioną nauczycielką Farnaz. I że żona przygotowała panu gheimeh bademjan na obiad... - zamilkł na moment, ale zaraz dodał: - Co jest bardzo miłe z jej strony, ponieważ wspomniał pan o tym tylko raz wczoraj wieczorem. Ale wtedy znajdowała się w bardzo niewygodnej pozycji, nieprawdaż? Behrou poczuł, jak pryska ułuda jego bezpiecznego życia, zastąpiona przez paniczny strach. Skąd on to... Obserwuje nas, podsłuchuje? Nawet w sypialni? Potrzebował dłuższej chwili, by się opanować. Dopiero wtedy zdołał wykrztusić kilka słów. - Czego pan chce? - Tego samego co pan, profesorze. Chcę poznać tajemnicę. Chcę znaleźć skarb, o którym wspomina Ust. Behrouz poczuł się tak, jakby śnił na jawie. Z trudem wypowiedział kolejne zdania. - Próbowałem rozwikłać tę zagadkę, ale jak pan słusznie zauważył, napotkałem problemy. Nieznajomy odwrócił głowę tylko na moment, ale jego twarde spojrzenie było gorsze od ciosu pięścią. - Musi się pan bardziej przyłożyć - powiedział i znowu patrząc na jezdnię przed sobą, dodał: - Musi pan pracować tak, jakby od rozwiązania tej zagadki zależało pańskie życie. Co w tym przypadku nie jest zbyt dalekie od prawdy. - Zjechał z głównej ulicy, skręcając w wąską alejkę pełną przesłoniętych żaluzjami okien wystawowych, i tam się zatrzymał. Behrouz rozejrzał się lękliwie po okolicy. Nie dostrzegł żywej duszy, w oknach nad sklepikami nie paliło się światło. Kierowca wyłączył silnik i odwrócił się do niego. - Chcę, aby pan zrozumiał, że podchodzę do tej sprawy bardzo poważnie - oznajmił denerwująco łagodnym tonem. - Chcę, aby pan wiedział, jak bardzo zależy mi na rozwiązaniu tej zagadki. Musi pan pojąć, że tylko w ten sposób ocali pan życie nie tylko sobie, ale też żonie i córce. Od tej pory będzie pan pracował wyłącznie nad tą sprawą, sięgając do każdego możliwego źródła, aż rozwiąże pan tę zagadkę dla mnie. Od dzisiaj nie waży się pan nawet pomyśleć o czymś innym. - Zamilkł na moment, by jego słowa wryły się w pamięć rozmówcy. - Jednocześnie pragnę pana poinformować - podjął - że każdy idiotyczny pomysł typu: „pójdę na policję, tam na pewno znajdę ochronę” skończy się dla pana, będę boleśnie szczery, katastrofalnie. Możemy choćby zaraz wmaszerować na dowolny posterunek, ale jedyną osobą, która poniesie konsekwencje tego czynu, jak już wspomniałem katastrofalne, będzie
pan. Dlatego ostrzegam pana już teraz, profesorze. Nie cofnę się przed niczym, by zyskać pewność, że pracuje pan tylko dla mnie. - Wyjął kluczyk ze stacyjki i otworzył swoje drzwi. - Może to pana przekona. Proszę za mną. Wysiadł. Behrouz poszedł w jego ślady, opuszczając wnętrze samochodu na miękkich nogach. Irańczyk w tym czasie obszedł wóz i stanął przy bagażniku. Profesor raz jeszcze omiótł wzrokiem okna na piętrze, czując wzbierającą gdzieś w zakamarkach umysłu potrzebę rzucenia się do ucieczki i wołania o pomoc, zamiast tego dołączył jednak do swojego oprawcy, z trudem powłócząc stopami, jakby ktoś spętał mu nogi. Kierowca nacisnął klawisz na pilocie. Zamek bagażnika wydał ciche kliknięcie i masywna klapa poszybowała w górę. Profesor nie chciał zajrzeć do ciemnego wnętrza, ale gdy nieznajomy sięgnął do środka, nie zdołał się opanować i rzucił okiem. Bagażnik był na szczęście prawie pusty, leżała w nim tylko niewielka walizka. Mężczyzna przysunął ją bliżej, a gdy otworzył suwak, Behrouz znów poczuł odór zgnilizny, tak mocny tym razem, że odruchowo cofnął się o krok. Oprawcy jednak smród zdawał się nie przeszkadzać. Sięgnął do wnętrza walizki, by wyciągnąć z niej okrwawioną masę skóry, mięśni i włosów, którą pokazał profesorowi, nie okazując żadnych oznak niesmaku. Zawartość żołądka natychmiast podeszła Behrouzowi do gardła, gdy rozpoznał, do kogo należała obcięta głowa. To była panna Debora. Ulubiona nauczycielka jego córki. A raczej to, co z niej zostało. Stracił panowanie nad ciałem. Padł na kolana, wymiotując gwałtownie. Po chwili leżał na ziemi jak długi, z trudem chwytając powietrze ustami, dławił się, nie mógł oddychać. Zasłonił oczy dłonią, byle nie widzieć tego koszmaru. Nieznajomy pochylił się, złapał go za włosy i przyciągnął do siebie, tak że profesor miał tuż przed twarzą trzymany przez niego okrwawiony ochłap. - Odkryj prawdę - nakazał mu. - Znajdź ten skarb. Zrób wszystko co konieczne, aby go znaleźć. Jeśli ci się nie uda, ty, twoja żona i córka, a potem rodzice w Teheranie i siostra z rodziną... - W tym miejscu przerwał, był pewien, że Behrouz dobrze zrozumiał jego przesłanie. ROZDZIAŁ, 2 WATYKAN, DWA MIESIĄCE PÓŹNIEJ Sean Reilly, przemierzając szybkim krokiem dziedziniec kościoła San Damaso, spojrzał ze znużeniem na tłumy turystów zwiedzających Stolicę Piotrową. Na ich widok w jego głowie zrodziła się myśl: czy ja kiedykolwiek będę mógł przybyć tutaj w tak
prozaicznym celu? Cel jego wizyty na pewno nie był prozaiczny.* Nie przybył w to miejsce, by podziwiać cuda architektury czy też zgromadzone w nich arcydzieła. Nie chodziło także o duchowe przeżycia. Przyjechał, ponieważ chciał uratować życie Tessie Chaykin, i jeśli miał teraz oczy równie szeroko otwarte jak pozostali zwiedzający, to tylko dlatego, że bronił się przed skutkami jet lagu po długim locie i usiłował zachować czysty umysł, by ogarnąć problem, którym obarczono go niespełna dobę temu. Reilly nie ufał człowiekowi, który szedł teraz obok niego - Behrouzowi Sharafiemu - ale nie pozostawiono mu innego wyjścia. Mógł więc jedynie dokonać kolejnegojuż podsumowania posiadanej wiedzy, od alarmistycznego w tonie telefonu od Tessy po nie mniej wstrząsającą relację z ust irańskiego uczonego, której wysłuchał w taksówce wiozącej go z lotniska Fiumicino. Musiał mieć całkowitą pewność, że nie przeoczył żadnego szczegółu - chociaż prawdę mówiąc, nie było ich aż tak wiele. Pewien palant chciał, zmusić Sharafiego do szukania czegoś dla niego. Odciął nawet głowę jakiejś biednej kobiecinie, by pokazać, że podchodzi do sprawy niezwykle serio. Potem ten sam psychol uwięził Tessę, aby wciągnąć do rozgrywki także jego. Reilly nie cierpiał, gdy stawiano go w podobnych sytuacjach, mimo że jako agent specjalny FBI, kierujący nowojorskim Wydziałem Terroryzmu Wewnętrznego, miał odpowiednie doświadczenie i przeszkolenie potrzebne do zażegnywania tego rodzaju kryzysów. Sęk w tym, że w prowadzonych przez niego operacjach zazwyczaj nie chodziło 0nikogo bliskiego. Przed budynkiem ozdobionym szeroką kolumnadą czekał na nich młody kapłan w czarnej sutannie, pocący się obficie w ten upalny letni dzień. Gdy już przemierzali chłodne kamienne korytarze i pięli się po marmurowych schodach, Reilly nie potrafił odegnać od siebie niezbyt przyjemnych wspomnień z ostatniej wizyty w tym miejscu przed trzema laty. Do dzisiaj dźwięczały mu w uszach słowa wypowiedziane podczas rozmowy, która odbyła się w tym budynku. Wspomnienia napłynęły jeszcze szerszym strumieniem, kiedy prowadzący ich ksiądz pchnął ogromne rzeźbione w dębinie odrzwia, by wpuścić obu gości do komnat swojego przełożonego, kardynała Maura Brugnonego, watykańskiego odpowiednika sekretarza stanu. Barczysty hierarcha, pasujący wyglądem raczej do kalabryjskiej wioski niż do tego wnętrza, był łącznikiem Reilly ego w Watykanie i jak się mogło zdawać, powodem uprowadzenia Tessy. Kardynał - mimo szóstego krzyżyka na karku wciąż tak żwawy 1krzepki, jak zapamiętał go Sean z poprzedniej wizyty w tym gabinecie - wyszedł im
naprzeciw z szeroko rozpostartymi rękoma. - Z wielką niecierpliwością wypatrywałem wieści od pana, agencie Reilly - oświadczył, robiąc skwaszoną minę. - Aczkolwiek muszę przyznać, że miałem nadzieję, iż będą znacznie weselsze. Sean postawił na podłodze pośpiesznie spakowaną torbę i uścisnął dłoń hierarchy. - Ja także, eminencjo. Dziękuję za znalezienie dla mnie czasu tak szybko. Reilly przedstawił irańskiego profesora, a kardynał dokonał prezentacji obu mężczyzn, którzy mu towarzyszyli: monsiniora FranceTgS A j sca Bescondiego, prefekta Tajnych Archiwów Watykanu - szczupłego mężczyznę o mocno przerzedzonych włosach i krótko przystrzyżonej bródce - oraz Gianniego Delpiera, inspektora generalnego Corpo delia Gendarmeria, czyli tutejszej policji. Ten ostatni był wyższy, lepiej zbudowany, miał gęste włosy i ostre rysy kwadratowej twarzy. Reilly starał się nie okazywać niezadowolenia, które poczuł, widząc tu przełożonego watykańskich stróżów prawa. Uścisnął dłoń policjanta, obdarzając go kordialnym uśmiechem, gdyż doszedł do wniosku, że powinien był się tego spodziewać, zważywszy na nadzwyczajny tryb, w jakim poprosił o to spotkanie, i... organizację, dla której pracował. - Co możemy dla pana zrobić, agencie Reilly? - zapytał kardynał, wskazując gościom wyściełane pluszem głębokie fotele z podłokietnikami. - Twierdził pan, że dowiemy się wszystkiego, jak tylko przybędzie pan na miejsce. Sean nie miał wiele czasu na obmyślenie strategii spotkania, wiedział jednak, że nie może przekazać im całej dostępnej mu wiedzy. Gdyby ją posiedli, mogliby odmówić jego prośbie. - Zanim przejdę do sedna, chciałbym zaznaczyć, że nie przyleciałem tutaj służbowo. FBI nie przysłało mnie do was. Chodzi o sprawę osobistą. Chciałbym, aby to było jasne od samego początku. - Po telefonie od Tessy poprosił o kilka dni urlopu. Nikt z Federal Plaża, ani jego partner Aparo, ani Jansson, ich szef, nie wiedział, że wybićra się do Rzymu. Co prawdopodobnie nie było najmądrzejszym posunięciem z jego strony, ale tak właśnie zaplanował rozegranie tej sprawy. Brugnone nie wyraził żadnych obiekcji. - Co możemy dla pana zrobić, panie Reilly? - powtórzył z naciskiem. Sean skinął głową z wdzięcznością. - Znalazłem się w bardzo niezręcznym położeniu - wyjaśnił swoim gospodarzom. - Potrzebuję waszej pomocy. Bez niej nie poradzę sobie z tą sprawą. Muszę was jednak prosić także o wyrozumiałość, gdyż nie będę w stanie powiedzieć nic więcej ponad to, co usłyszycie
dzisiaj. A krótko mówiąc, chodzi o uratowanie ludzkiego życia. Brugnone wymienił zatroskane spojrzenia ze swoimi watykańskimi przyjaciółmi. - Proszę nam zatem powiedzieć tyle, ile trzeba. - Profesor Sharafi, z którym do was przyszedłem, potrzebuje paru informacji. Czegoś, co jak sądzi, można znaleźć wyłącznie w waszych archiwach. Irańczyk poprawił okulary i skinął głową. Kardynał wpatrywał się tymczasem w Seana wyraźnie zaniepokojony jego słowami. - Jakiego rodzaju są te informacje? Reilly pochylił się mocniej. - Musimy sprawdzić pewne dokumenty w archiwum Kongregacji Nauki Wiary. Gospodarze poruszyli się na fotelach. Prośba Reilly ego z każdą chwilą wydawała im się bardziej kłopotliwa. Wbrew obiegowym opiniom w Tajnych Archiwach Watykanu nie znajdowało się nic, co można by określić mianem „tajny” - nazwano je tak, ponieważ były częścią prywatnego sekretariatu papieża, czyli miejscem, w którym przechowywano jego osobiste dokumenty. Ale jak się właśnie okazało, agent FBI chciał uzyskać dostęp do zasobów Archivio Congregatio pro Doctrina Fidei, czyli Świętej Inkwizycji, co było całkiem inną sprawą. Tutaj bowiem przechowywano najbardziej „czułe” kościelne dokumenty, łącznie ze sprawozdaniami z procesów wytaczanych heretykom i zakazanymi księgami. Dostęp do tych półek mieli tylko nieliczni, aby treści w nich przechowywane - rzadko dotyczące jasnych stron papiestwa - nigdy nie trafiły w niepowołane ręce. - O jaki dokument chodzi? - zapytał kardynał. - Fondo Scandella - odparł Reilly beznamiętnym tonem. Gospodarze zdumieli się, ale zaraz zobaczył na ich twarzach rozluźnienie. Domenico Scandella był mało znaczącym młynarzem z szesnastego wieku, który miał nieprawomyślne poglądy. Jego wyobrażenia na temat powstania wszechświata zostały uznane za herezję, a on sam spłonął na stosie. Prośba o udostępnienie zapisków dotyczących jego procesu agentowi FBI i irańskiemu naukowcowi nie mogła wyrządzić nikomu krzywdy. Kardynał przyglądał się Seanowi z zakłopotaną miną. - Czy to już wszystko? Reilly potaknął. Brugnone spojrzał na obu watykańskich oficjeli. Ci tylko wzruszyli ramionami, nie mając żadnych zastrzeżeń. Zatem wszystko poszło po myśli Seana. Teraz miał przed sobą najgorszą część zadania.
Bescondi i Delpiero zaprowadzili Reilly’ego i jego irańskiego towarzysza na drugą stronę dziedzińca do wejścia Biblioteki Apostolskiej, w której przechowywano najlepiej strzeżone archiwa. - Muszę przyznać - wyznał prefekt, nerwowo chichocząc - że obawiałem się, iż poprosicie o dostęp do czegoś o wiele tajniejszego. - Na przykład do czego? - zapytał Sean, nie wychodząc z roli. Bescondi zachmurzył się, szukając najmniej kompromitującej odpowiedzi. - Może proroctw Łucji Dos Santos. Słyszał pan o niej? A o przepowiedniach fatimskich? - Skoro już o nich mowa... - zawiesił głos Reilly, po czym uśmiechnął się czarująco. Kapłan znów zachichotał, oddychając z ulgą. - Kardynał Brugnone zapewnił mnie, że można panu ufać. Sam nie wiem, skąd te moje obawy... - Gdy stanęli przy wejściu do budynku, Sean poczuł wyrzuty sumienia. Tutaj pożegnali się z inspektorem Delpiero, który uznał, że nie będzie już im potrzebny. - Proszę mi dać znać, gdyby pan czegoś potrzebował - powiedział na odchodnym. Reilly podziękował i poczekał, aż policjant się oddali. Trzy sale biblioteki, olśniewające przepychem kunsztownych boazerii i niesamowicie kolorowych fresków ilustrujących wota składane Stolicy Apostolskiej przez najpotężniejszych europejskich suwerenów, świeciły pustkami. Naukowcy, kapłani z najróżniejszych krajów i inni zainteresowani, uznani za godnych dopuszczenia do sekretów, przemierzali marmurowe posadzki w drodze z lub do czytelni, gdzie można było w spokoju studiować wybrane dokumenty. Bescondi zaprowadził obu gości do spiralnych schodów, wiodących do podziemi. Na dole było o wiele chłodniej, klimatyzatory pracowały tutaj całą dobę, by nie dopuścić letnich upałów na niższe kondygnacje. Minęli kilku młodszych archiwistów, kłaniających się prefektowi niezbyt głęboko, ale za to z ogromnym szacunkiem, i skierowali się do przestronnego sekretariatu, gdzie rezydował poważnie wyglądający szwajcarski gwardzista w granatowym mundurze i czarnym berecie, zasiadający za szerokim kontuarem przed ścianą monitorów. Wpisał ich do księgi gości, a potem wcisnął kombinację pięciu cyfr na klawiaturze przy wewnętrznych hermetycznych drzwiach, zamykając je za ich plecami, gdy tylko weszli do najtajniejszej części archiwum. - Wszystkie fondi zostały ułożone alfabetycznie - poinformował ich Bescondi, wskazując na niewielkie tabliczki rozmieszczone na krawędziach półek, i zaraz ruszył dalej. - Proszę, Scandella powinien znajdować się gdzieś tutaj. Reilly i Irańczyk udali się za nim w głąb nisko sklepionej krypty. Do ich uszu, prócz
rytmicznego stukania obcasów o podłogę, dochodził wyłącznie cichy szum pracujących na najwyższych obrotach napowietrzaczy, których zadaniem było dbanie o odpowiednią ilość denu i filtrowanie szkodliwych bakterii. Długie półki wypełniały stosy zwojów i oprawionych w skóry kodeksów, ale gdzieniegdzie widać było także całkiem współczesne księgi, a nawet segregatory. Najstarsze rękopisy pokrywała gruba warstwa kurzu, w niektórych przypadkach nikt nie dotykał ich od wielu dekad, jeśli nie stuleci. - Tutaj. - Gospodarz wskazał im karton stojący na dolnej półce. Reilly spojrzał w kierunku drzwi prowadzących do sekretariatu. Pozostawały zamknięte. Skinął głową kapłanowi, jakby chciał mu podziękować, i powiedział: - Szczerze mówiąc, chcielibyśmy się zapoznać z treścią innego dokumentu. Zaskoczony Bescondi zmrużył oczy. - Innego dokumentu? Nie rozumiem. - Ksiądz prałat raczy wybaczyć, ale... nie mogłem zaryzykować odmowy kardynała, a bez jego zgody nigdy byśmy się tu nie dostali. Rzecz w tym, że musimy zdobyć informacje, po które przyszliśmy. - A... ale - wyjąkał archiwista - nie wspomniał pan o tym wcześniej. Jego eminencja musi zatwierdzić dostęp do każdego... - Księże prałacie, proszę - przerwał mu Reilly. - Musimy go zobaczyć. Bescondi głośno przełknął ślinę. - O który dokument chodzi? - Fondo Templań. Archiwista wytrzeszczył oczy, a potem cofnął się raptownie w głąb przejścia, w którym stali. Uniósł ręce w geście odmowy, mówiąc: - Wybaczcie, ale to niemożliwe. Nie bez zgody jego eminencji... - Księże prałacie! - Nie, to niemożliwe. Nie mogę wam na to pozwolić, dopóki nie omówię sprawy z... Cofnął się jeszcze o krok, a potem skręcił w stronę wyjścia. Reilly musiał działać. Zablokował przejście, zasłaniając je wyciągniętą ręką. - Proszę o wybaczenie, księże prałacie. Druga dłoń powędrowała w tym samym czasie do wewnętrznej kieszeni marynarki, skąd wyjął pojemniczek z odświeżaczem do ust i prysnął jego zawartością prosto w twarz zaskoczonego archiwisty. Ten spoglądał na agenta przerażonym wzrokiem, podczas gdy niewyraźna mgiełka wirowała wokół jego głowy. Potem zakaszlał dwa razy i nogi ugięły się
pod nim. Reilly zdołał go złapać i ułożyć ostrożnie na posadzce. Bezwonna i bezbarwna ciecz, którą rozpylił, nie służyła cfo odświeżania oddechu. Aby staruszek nie umarł na skutek jej działania, Sean musiał zrobić coś jeszcze, i to szybko. Sięgnął do innej kieszeni i wyjął z niej miniaturową strzykawkę. Odsłonił igłę, a potem wprowadził ją delikatnie w żyłę na przedramieniu Bescondiego. Sprawdził jego puls, odczekał jeszcze moment, by upewnić się, że antidotum zadziała. Bez niego fentanyl, szybko działający opioid - niezbyt szeroko znany środek obezwładniający wchodzący w skład bogatego arsenału FBI - mógł wprawić starego księdza w stan śpiączki albo nawet zabić, jak kilka lat temu ponad setkę nieszczęsnych widzów moskiewskiego teatru na Dubrowce. Szybko podany zastrzyk naloxonu zapobiegał takim komplikacjom, umożliwiając ofierze oddychanie. Reilly pozostał przy archiwiście wystarczająco długo, by zyskać pewność, że antidotum działa, i uspokoić sumienie po akcie przemocy wobec pomocnej osoby. Niestety musiał myśleć przede wszystkim o Tessie, odkąd Sharafi ze szczegółami mu opowiedział, jaki los spotkał niewinną nauczycielkę. Poczuwszy, że oddech archiwisty stabilizuje się, skinął głową. - W porządku. Irańczyk wskazał na sąsiednią półkę. - Spojrzał w tę stronę, gdy wymieniłeś nazwę dokumentu. To by pasowało, jako że T jest kolejną literą alfabetu. - Powinien się obudzić za jakieś dwadzieścia minut, może nieco wcześniej - poinformował go Sean, ruszając wzdłuż regałów. - Nie traćmy czasu. ROZDZIAŁ 3 Tessa Chaykin czuła potworne kłucie w płucach. Oczy ją piekły. I doskwierał jej ból pleców. Szczerze mówiąc, była obolała od stóp do głów. Jak długo będą mnie traktowali w ten sposób? Straciła poczucie czasu i wszystkiego innego przy okazji. Wiedziała tylko, że ktoś zakleił jej szczelnie oczy. Zakneblował. Spętał dłonie za plecami. Nogi też, w kolanach i w kostkach. Zrobił z niej dwudziestopierwszowieczną mumię ze srebrnej taśmy izolacyjnej i czegoś jeszcze. Jej ciało otaczał miękki, elastyczny kokon. Chyba śpiwór. Pomacała powierzchnię pod palcami. Tak, to był śpiwór! To by tłumaczyło, dlaczego się tak potwornie spociła. Niestety, nic więcej nie potrafiła powiedzieć o swojej sytuacji. Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Choć może nie do końca była to prawda.
Wsadzili ją w jakieś bardzo ciasne miejsce. I mocno rozgrzane. Przypuszczała, że to paka furgonetki albo bagażnik samochodu osobowego. Nie mogła być stuprocentowo pewna, ale mimo taśmy zasłaniającej także uszyod czasu do czasu słyszała stłumione odgłosy dochodzące z zewnątrz. Przypominały zgiełk zatłoczonej ulicy. Przeraźliwie hałasujące samochody, motocykle, skutery... Coś jednak nie pasowało jej do tego obrazu. Coś było nie tak, lecz Tessa nie potrafiła określić co. Próbowała się skoncentrować, ignorując ociężałość myśli, i przebić zasłonę mgły spowijającą jej pamięć. Oczyma wyobraźni zobaczyła przewijające się pojedyncze obrazy. Przypomniała sobie moment porwania. Była w Jordanii, wracali właśnie do pobliskiego miasta z wykopalisk w ruinach Petry całą trójką: ona, jej kolega Jed Simmons i ten irański historyk, który ich tam odnalazł. Jak on się nazywał? Sharafi. Behrouz Sharafi. Przypomniała sobie, że przetrzymywano ją w jakiejś gradami bez okien. Później porywacz kazał jej zadzwonić do Nowego Jorku, do Reilly ego. I odurzył ją czymś, chyba dostała jakiś zastrzyk, bo nadal czuła pieczenie na przedramieniu. To było ostatnie z jej wspomnień. Ale kiedy to wszystko się wydarzyło? Nie miała pojęcia. Kilka godzin temu? Dobę? Kilka dni? Naprawdę tego nie wiedziała. Czuła się paskudnie. Tutaj było za ciasno, za gorąco i za ciemno. W dodatku cuchnęło, jak to w samochodowym bagażniku. Ale nie tak, jak w starych gratach, które przesiąkły mnóstwem zapachów. Jeśli to był samochód, a nie miała takiej pewności, musiał być stosunkowo nowy, co nie zmieniało faktu, że śmierdziało w nim okropnie. Im więcej myślała o swoim kłopotliwym położeniu, tym bardziej traciła bojowego ducha. Skoro trzymano ją w bagażniku samochodu, a do jej uszu dobiegały odgłosy ruchu, być może znajdowała się tuż przy ruchliwej ulicy. Nagle poczuła paniczny strach. A jeśli porzucili mnie tutaj, żebym zginęła z wycieńczenia? Co będzie, jeśli nikt nie znajdzie mnie w porę? Usłyszała przyśpieszone tętno. Taśma zakrywająca uszy działała jak wzmacniacz dźwięków. W głowie kłębiły się jej setki myśli, poganiane dodatkowo tym szalonym rytmem. Zastanawiała się gorączkowo, ile powietrza jej jeszcze zostało, jak długo może przeżyć bez jedzenia i picia, zakładając, że wcześniej nie udusi się z braku denu albo przez tę taśmę. Wyobrażała sobie śmierć w męczarniach, powolne konanie z głodu, pragnienia i przegrzania w tym ciasnym pudle, w którym czuła się żywcem pogrzebana. Strach rozbudził ją lepiej od wiadra lodowatej wody. Spróbowała się odwrócić, zmienić pozycję, znaleźć jakiś punkt oparcia, by kopnąć w klapę bagażnika, czy co to tam było, ale nawet nie drgnęła. Coś ją trzymało. Została przypięta, przybita bądź przyklejona.
Czuła ucisk kilku pasów na ramionaW ogóle nie mogła się ruszyć. Przestała walczyć z więzami i zamarła, słysząc w uszach spotęgowany własny ciężki oddech. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy uzmysłowiła sobie, jak blisko jest śmierci. Przez kurtynę rozpaczy przedarła się jednak wizja kiwającej na nią uśmiechniętej trzynastoletniej córki. Tessa przypomniała sobie wspólną z Kim wizytę na ranczu w Arizonie, gdy gościły u jej starszej siostry, Hazel. Po chwili ujrzała pod powiekami inną twarz - tym razem swojej matki, Eileen. Ona także była tam razem z nimi... Mimo to Tessa pogrążyła się w czarnej rozpaczy, przeklinając siebie za to, że przed kilkoma tygodniami opuściła Nowy Jork, by udać się na jordańską pustynię w poszukiwaniu materiałów do nowej książki. Letnie wykopaliska z Simmonsem, które załatwił jej dawny przyjaciel Clive Edmondson, jeden z najlepszych ekspertów od templariuszy, wydawały się idealnym pomysłem na spędzenie wakacji. Wyjazd dawał możliwość częstszych kontaktów z Clive’em, dzięki czemu zyskiwała okazję do poszerzania wiedzy o Rycerzach Świątyni - jej nowym kierunku badań. Co równie ważne, a może nawet ważniejsze, zyskiwała też czas potrzebny na przemyślenie bardziej osobistych problemów. No i proszę. Z najgłębszych zakamarków podświadomości wyłoniła się kolejna twarz: Reilly. Poczuła się winna, gdy tylko pomyślała, w» co też wpakowała go tamtym telefonem. Nie mogła się nie zastanawiać, czy mimo wszystko jest cały i czy zdołają kiedykolwiek odnaleźć. Był jej jedyną nadzieją. Chciała wierzyć, że ją ocali. Ale ognik zgasł tak szybko, jak się pojawił. Wiedziała, że się oszukuje. Znajdowała się przecież na innym kontynencie. Nawet gdyby Reilly próbował - a była pewna, że nie odpuści - tutaj niewiele jej pomoże. Będzie obcym w obcym kraju. Niczego nie zdziała. Nie wierzę, że przyjdzie mi zginąć w takich warunkach... Znowu usłyszała ten dźwięk, zduszony jak wszystkie inne, ale denerwujący, jakby był kolejnym elementem jej tortur. Nabrała pewności, że go rozpoznaje. To syrerra radiowozu albo ambulansu. Dźwięk narastał, przywracając jej nadzieję, a potem znowu zaczął cichnąć. Ale to nie jego nieobecność tak ją zaniepokoiła. Każdy kraj stosuje nieco inne sygnały w swoich pojazdach ratunkowych. I to właśnie nie pasowało Tessie. Wytężyła pamięć by przypomnieć sobie syreny radiowozów albo karetek pogotowia, które słyszała podczas pobytu w Jordanii. Ta brzmiała jednak inaczej, zupełnie inaczej. Tessa j ą znała, ale na pewno nie z Jordanii. Znowu poczuła dreszcz przerażenia. Gdzie ja u licha jestem?